- Opowiadanie: Agroeling - Czarodziej i Lichwiarz - Część III-ostatnia

Czarodziej i Lichwiarz - Część III-ostatnia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czarodziej i Lichwiarz - Część III-ostatnia

Rozdział 9

 

Czarodziej uczył się plecenia koszy. Z początku pomysł, aby wyuczyć się tajników zupełnie nowego dlań rzemiosła, wydał mu się dziwaczny i bezsensowny. Sądził zresztą, że i tak nie podoła temu, gdyż ustawicznie myliły mu się sploty kostkowe z matowanymi, a warstwowane z ażurowymi, i szybko tracił zapał do dalszej nauki. Gdy miał już dosyć, siadał na zydlu, bodaj jedynym tutaj sprzęcie nie będącym wyrobem z wikliny i zadumany spoglądał na rozciągający się za chałupą szumiący las. Zaczynał powoli rozumieć, dlaczego Bolwir przymuszał go do żmudnej pracy, polegającej na sortowaniu prętów wikliny, robieniu na nich nacięć i wreszcie samym ich wyplataniu. Powinien raz na zawsze przestać rozpamiętywać poniesioną klęskę. A żeby wymazać ją ze świadomości, musiał wlać w swe poczynania nowego ducha. Musiał coś stworzyć. Na początek mógł to być zwykły wiklinowy kosz.Zabrał się więc do dzieła. Tak jak go uczył Bolwir, najpierw posortował pręty wikliny wedle ich grubości i długości. Następnie porozdzielał je starannie na podstawy, osnowy i sploty, a potem całą wiklinę włożył do wanienki z wodą, aby ją odpowiednio zmiękczyć. Po paru godzinach mógł już przystąpić do wyplatania. Wykonanie kosza rozpoczyna się zawsze od dna, do którego mocuje się podstawy ścian. Ułożył obok siebie najgrubsze pręty wikliny, część z nich lekko wygiął, po czym oplótł je dwoma osnownymi prętami, tworząc pas wzmacniający. W ten sposób przewinął wszystkie podstawy, pamiętając, by pleść od lewej ku prawej stronie. Miał już szkielet kosza. Resztę postanowił wypleść najprostszym rodzajem splotu – warstwowanym. Założył pręt osnowny odziomkiem za pierwszą podstawę i przeplótł przez pozostałe podstawy aż do zużycia całego pręta. Powtórzył tę czynność wiele razy, oplatając prętami kosz, który nabrał nieregularnego, owalnego kształtu. Zostały mu jeszcze do zrobienia uchwyty oraz wyplot wieńcowy, czyli pozaginanie sterczących ku górze końcówek podstaw.Gdy się i z tym uporał, spojrzał krytycznie na swoje dzieło. Uznał, że może dostałby za nie parę miedziaków na targu, choć nie był o tym przekonany. Ale kosz wyglądał solidnie i mógł mu długo służyć. Jednakże nie w celu, do jakich zwykle używa sie wiklinowych koszy. Wręcz oniemiał ze zdumienia, gdy usłyszał odpowiedź Bolwira na swoje pytanie, do czego ma być mu potrzebny własny kosz.

– Umieścisz w nim swoją magię – odrzekł stary wikliniarz. – Wówczas nikt ci jej nie odbierze, ponieważ będzie dobrze ukryta przed zakusami twojego wroga.

Ranton, nie mogąc wyzbyć się wspomnienia, z jaką łatwością lichwiarz odebrał mu moc, dopatrzył sie w tym głębokiego sensu. Tylko, na wszystkich ciemnych bogów, jak niby miałby tego dokonać?

Bolwir nie widział jednak w tym żadnego problemu.

– Twa siła płynie z serca – powiedział mu pewnego wieczora, kiedy siedzieli w izbie zadymionej od ćmiącej się fajki Bolwira, nad szklaneczkami wybornej ziołowej herbaty z rumem.

– Tedy nie będziesz się musiał nikogo ani niczego lękać. A kosz z wikliny to fortel. Schowasz w nim coś, co zaskoczy nawet najbardziej przezornego przeciwnika. Zrobisz mu niespodziankę. Wtedy on nic już nie wskóra, albowiem wiklina zneutralizuje każdy wrogi czar. Prawda, że proste?

Ale Ranton tak nie uważał.

– Nawet jeśli uda mi się włożyć magię do koszyka, to i tak nie wiem, jakim sposobem pokonać lichwiarza.

– Jak mówiłem, to ma być podstęp – tłumaczył cierpliwie stary wikliniarz. – Lichwiarz zaatakuje ciebie, a nie kosz. Włożysz do niego taką magię, jaką nosisz w swym sercu. I tym zmylisz przeciwnika. On będzie myślał, że ma cię już w garści, a ty wtedy mu odpłacisz z całą siłą, na jaką cię tylko będzie stać. Rozumiesz teraz?

W nocy, leżąc na sienniku i nie mogąc zasnąć, Ranton wielokrotnie przebiegał myślą słowa swego gospodarza i mentora. W końcu uznał, że przedstawiony przez niego plan miał szanse powodzenia. I, doznając nagle olśnienia, wiedział już , jaki rodzaj czarów wykorzysta.

Do wiklinowego koszyka włoży magię snów. Kiedy był chłopcem, lubił karmić się marzeniami.

Po prostu śnił na jawie, z czym wiązał się pewien incydent, który zaważył na całym jego późniejszym życiu. Zdarzyło się to w Aksel, gdzie się urodził i uczęszczał do szkoły elementarnej. Żałośnie niski poziom nauczania w takich wiejskich szkołach nie zaspokajał głodu wiedzy młodziutkiego Rantona, toteż często nudził się na lekcjach i różnymi sposobami starał się wypełnić czymś czas. I pewnego razu, ignorując ględzenie nauczycielki, skupił myśli na siedzącej przed nim koleżance. Teraz już nawet nie pamiętał, czy był w niej zadurzony, czy tylko dla zabawy wyobraził sobie, że są parą. I cóż, wpatrzony w długie, miodowe włosy dziewczęcia, popuszczając wodze fantazji, zwyczajnie się zagalopował. Nigdy nie zapomni tego momentu, kiedy zszokowany zobaczył nad głową nauczycielki ruchomy, migocący obraz, przedstawiający, jak dziarsko spełniał z dziewczyną swe najskrytsze marzenia i … wraz z nim patrzyła na to cała klasa. Pamiętał jeszcze, że czerwony jak burak wypadł z sali lekcyjnej i popędził ku pobliskiej rzeczce, aby rzucić się w jej rwący nurt. Na szczęście w porę się powstrzymał. Po latach, jak to nieraz bywa, Ranton zupełnie inaczej patrzył na ten incydent. Dzięki niemu odkrył swój talent magiczny, i to w dziedzinie, która uważana jest za jedną z najtrudniejszych – sztuce projekcji snów. Później wstąpił do Akademii i , ukończywszy ją z wynikiem celującym, został czarodziejem.

 

Rozdział 10

 

W miasteczku panowała martwa cisza.

Nikt nie wychodził z domu, aby zająć się bieżącymi sprawami, nikt nie otwierał okiennic, starannie pozamykanych na noc, nigdzie nie zapiał kur ani nie zaszczekał pies. A brukowanymi uliczkami nie turkotały wozy dostawcze, ani nie spieszyli do swoich spraw przechodnie. I mijał kolejny, jakby wyjęty z ram czasu dzień. A po nim przychodziła noc. Noc, szczelnie otulająca wszystkie domy czarnym kokonem. Wananok znikało, jak gdyby zostało strącone w przepaść bez dna. Wtedy Alina, nie mogąc już dłużej znieść gęstniejącej za oknami ciemności, mówiła do męża:

– Chodźmy spać.

Obydwoje stracili apetyt na życie. Alina, niby dama żałobna snuła się tylko po licznych komnatach wielkiego, opuszczonego przez służbę domu, Woltan zaś siedział przy oknie, opierając się pokusie, aby ostentacyjnie przespacerować się ulicami wymarłego miasteczka. Mógł zostać jedynie obserwatorem. Ale obserwatorem czego? Nie wiedział. Tak naprawdę to bał się wyjśc z domu, bo wówczas musiałby sprawdzić, co porabiają jego sąsiedzi, a potem wypadałoby zapukać do mieszkań swoich przyjaciół, z którymi jeszcze niedawno miło gawędził i ubijał interesy. Kogóż by tam teraz zastał? Po prostu nie chciał tego wiedzieć. Całymi godzinami patrzył obojętnie na kołujące nad miastem, z każdym dniem coraz liczniejsze stada gawronów.

Pewnego pochmurnego popołudnia, wyrwany z odrętwienia ujrzał przez okno zaprzężony w cztery kucyki wóz obwoźnego handlarza, który nieoczekiwanie zajechał do Wananok. Kiedyś przyjmowany był tu entuzjastycznie, ale teraz wokół pękatego wozu nie tłoczyła się podekscytowana gawiedź i nie ciągnął się za nim pęk dzieciarni, żądnej pochodzących z odległych krain smakołyków i drobnych upominków, jakich handlarz nigdy im nie skąpił. On sam zresztą nie próbował nawet szukać potencjalnych nabywców swoich towarów, zeskoczył z kozła i od razu poszedł w stronę domu starosty. Ten już stał w drzwiach, nie mogąc doczekać się najnowszych wieści. I oto, co usłyszał.

Większość mieszkańców niezliczonych miasteczek Antarii uległo lichwiarzom, którzy wszędzie działali w ten sam sposób. Wpierw składali wszyskim ofertę pieniężnych pożyczek, a potem wzbraniali się przed przyjęciem spłaty zaciągniętych u nich długów, zjednując sobie tym ludzi. Mieszczanie niemalże wiwatowali na cześć swych dobroczyńców, póki nie zorientowali się, że padli ofiarą sprytnego oszustwa. Albowiem nadal byli dłużnikami.

I z czasem długi ich rozrosły się do monstrualnych rozmiarów. Wielu z nich zbankrutowało, nie mając pieniędzy na spłacenie lichwiarskiego procentu. Okazało się jednak, że coś im jeszcze pozostalo – własne dusze. To ich najbardziej pragnęli lichwiarze, którzy zabierali je w ramach, jak powiadali, zadośćuczynienia.Wówczas mieszczanie zwrócili się o pomoc do czarodziejów. Choć opiekunowie miasteczek ostrzegali ich wcześniej przed podejrzaną szczodrością lichwiarzy, nie kiwnęli palcem, aby wydostać otumanionych ludzi z tarapatów. Kiedy w końcu postanowili zainterweniować, było już za późno. Doszło do licznych konfrontacji, z których zwycięsko wychodzili zawsze sygnatariusze nowego porządku. Czarodzieje zostali wygnani z Antarii. Okryci niesławą, złamani na duchu schronili się w pustynnej, nawiedzanej przez demony krainie Or. Mieszczanom nikt już nie mógł pomóc. Opowiadano, że ich dusze, spętane przez lichwiarzy zostały uwięzione w ciałach kruków, wron i szpaków, które donośnym wrzaskiem urągały tym, co jeszcze się opierali nowym władcom i ciemiężycielom Antarii.

– Nadchodzą takie czasy, że lepiej będzie umrzeć, aniżeli ich doczekać – rzekł na koniec handlarz, po czym wyjechał z miasteczka.

 

Rozdział 11

 

Z samego rana Ranton szykował się do drogi. I choć nie bardzo miał co pakować, bo wszystkie swoje rzeczy zostawił w wieży, dużo czasu strawił na nerwowym dotykaniu każdego przedmiotu, jaki znajdował się w izbie. Oczywiście myślami przebywał gdzie indziej. Bolwir nie przeszkadzał mu, tylko siedział zadumany w fotelu i pykał z fajeczki. Dobrze rozumiał, że na barkach młodego czarodzieja spoczął olbrzymi ciężar. Ranton, mając doniosłą misję do wypełnienia, musiał wpierw mentalnie przygotować się do roztrzygającego starcia ze swym przeciwnikiem.

Niemniej nękały go wątpliwości. Ale wcale nie dotyczyły jego klęski w pierwszym pojedynku, który zdołał już wymazać z pamięci. Popadł w wewnętrzną rozterkę, myśląc o Aranie. Czy była ukochaną latoroślą tatusia i wraz z nim spiskującą przeciwko całemu światu, czy też jego udręczoną, zniewoloną ofiarą? Bezskutecznie łamał sobie nad tym głowę. Chciał wierzyć, że córka lichwiarza trzymała jego stronę, przecież przyszła go ostrzec, ale nie mógł podejmować ryzyka, biorąc te przypuszczenie za pewnik. Jednakże miał plan. Wykorzysta magię snów do obleczenia w czyn swego pragnienia. Zrobi to bez względu na cenę, jaką przyjdzie mu zapłacić. Nie miał innego wyjścia, będzie musiał postawić wszystko na jedną kartę – siebie, swych przyjaciół, mieszkańców miasteczka, którzy znaleźli się już "po tamtej stronie" i wreszcie Aranę. Ale niewątpliwie najważniejsze było to, żeby wtrącić lichwiarza do piekła. Nim minęło południe, spisał w pradawnym języku ugla sen, który dopiero mu się przyśni. Tym właśnie była ta piękna, magiczna sztuka, mógł śnić, co zechce, a potem samemu znaleźć się w swoim śnie.A ten sen okazywał się później rzeczywistością.Ranton włożył kartki ze spisanym snem do wiklinowego koszyka i , pożegnawszy się z Bolwirem, ruszył ścieżką wijącą się między brzozami i olchami z powrotem do Wananok.

 

Rozdział 12

 

Gdy wszedł do domu starosty, wszyscy już tam byli i zdawali się czekać na niego: Woltan i Alina, Sepulnos wraz z żoną, bladolicą, nerwową niewiastą, a także Montenhart, który pierwszy odezwał się do czarodzieja.

– Witaj, brachu!

Ranton nawet nie obruszył się na te nieco zbyt poufałe powitanie, od razu wyczuł, że nikt z zebranych nie wierzył w jego odrodzoną moc. Nie widzieli w nim już ani zbawcy, ani przywódcy. Jednakże nie miał im tego za złe, gdy pokaże, co naprawdę potrafi, odzyska ich zaufanie. Bezbrzeżnie zdumieni będą przyglądali się, jak wyzwala miasteczko z okowów mroku.

– Od czasu twego odejścia sytuacja znacznie się pogorszyła – rzekł do niego Woltan. – Jesteś teraz ostatnim czarodziejem w Antarii. Lichwiarze rozpełzli się po całej krainie i opanowali wszystkie miasteczka. Przemienili je w folwarki, a ludziom przypadla rola domowego inwentarza. Zostaliśmy sami.

– A więc nie ma i dokąd uciec – odrzekł Ranton, choć wcale nie brał takiej ewentualności pod uwagę. Po jego słowach zapadło głuche milczenie. Ranton, pragnąc rozniecić w nich iskierkę nadziei, pokrótce przedstawił im swój plan, gdy jednak spostrzegł, jak jego przyjaciele wymieniają między sobą wymowne spojrzenia, zrozumiał, że niewiele z tego załapali. Ale cóż, przynajmniej starał się podnieść ich na duchu.

Rankiem czarodziej był gotów. Nie chcąc się z nikim żegnać, wyszedł chyłkiem z domu, ale w ostatniej chwili zauważył go wszędobylski Montenhart, który zawołał za nim:

– Powodzenia, czarodzieju!

Ulice miasteczka były opustoszałe, jak gdyby jego mieszkańców skosiła zaraza. Skupiska uśpionych domów z bielmami zasuniętych storami okien kryły w sobie mroczny sekret istnienia innego, naznaczonego przez obcą magię świata. I ta złowieszcza, szarpiąca umysł cisza… Ranton czuł, że nie wytrzyma tego dłużej.

Mocniej ścisnąwszy w ręku wiklinowy koszyk, przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej wywiązać się ze swego zadania. Gdy dotarł przed pałac lichwiarza, postawił koszyk na ziemi i wyjął z niego pierwszą kartkę. Nadszedł czas, aby to wróg uznał wyższość jego czarów.

Najpierw wygłosił magiczną inkantację, po czym odczytał z kartki krótki tekst w języku ugla. Językiem tym, którego twarde zgłoski raczej wyszczekiwał, aniżeli czytał, wyciskał pieczęć na nowej, tworzącej się wersji historii. W niej lichwiarz, pokonany przez Rantona, jak niepyszny opuszcza Wananok. Po chwili czarodziej wyciągnął z koszyka następną kartkę. Tym razem historyjka była nieco dłuższa. Ranton, odesławszy swego antagonistę do miejsca, gdzie diabeł mówi dobranoc, spaceruje po jego pałacu. Zagląda do zdobionych arrasami komnat, jakby czegoś szukając… A właściwie kogoś… Gdy w końcu udało mu się znaleźć córkę lichwiarza, uczynił jej nęcącą propozycję. Ona wahała się…Na kartkę padł cień. Zaskoczony Ranton uniósł głowę sprawdzając, czy to chmury przysłoniły słońce, urzał jednak nieskazitelnie czysty lazur nieba. Ktoś stał za jego plecami. Wzdrygnął się, szybko odgadując tożsamośc intruza. Omal nie wypuszczając kartki z rąk, odstąpił na parę kroków od wysokiej, odzianej w czarną sutannę postaci. Znowu dał się podejść. Opanowując gwałtowne bicie serca, przestraszony, ale i wściekły spojrzał wyzywająco na lichwiarza. Skubaniec swym niespodziewanym przybyciem zakłócił mu proces magiczny. Choć niewykluczone, że pąk nowej rzeczywistości zdążył już zakwitnąć, a wtedy tylko kwestią czasu było, kiedy wchłonie jego znienawidzonego wroga. Liczył na to, bo sam wyczerpał swoje możliwości. Kontynuowanie przerwanego czaru przed obliczem lichwiarza nie miało sensu. Mógł jedynie czekać, a wiedział, że magia snów bywa nieobliczalna. Jednakże nie działo się nic. Lichwiarz wciąż stał przed nim i uśmiechał się drwiąco. Zdesperowany czarodziej zerknął na kartkę. Ale teraz kanciaste literki języka ugla rozbiegły mu się przed oczami niby niesforne koniki, hasające tu i tam, i nie potrafił już nad nimi zapanować. Czyżby miał znowu ponieść klęskę? Omiótł lichwiarza błędnym wzrokiem.

Ten zaśmiał się chrapliwie i rzekł:

– Też uważam, że język ugla jest bardzo trudny – zrobił kilka kroków w stronę Rantona. – Takie ofermy jak ty nie stanowią dla mnie wyzwania. W swojej głupocie odrzuciłeś moją wspaniałomyślną propozycję. Teraz zobaczysz, jak to się skończy dla ciebie i twoich przyjaciół.

– Nie dostaniesz mnie ani nikogo więcej – odwarknął Ranton, ale to było wszystko, na co mógł się zdobyć. Lichwiarz machnął ręką i poły jego czarnego płaszcza zafalowały niby skrzydła wzbijającego się do lotu kruka. Czarodziej stał jak sparaliżowany. Po chwili uświadomił sobie, że faktycznie nie może się poruszyć. Klnąc w duchu, szarpnął się rozpaczliwie, ale nie zdołał wyzwolić się spod uścisku mocy lichwiarza, zatoczywszy tylko koło, padł bezwładnie na ziemię. I w tej horyzontalnej pozycji zobaczył zwarty, milczący tłum ludzi. Z ulgą stwierdził, że nie było wśród nich Woltana, Aliny ani Montenharta. A kruki i wrony, skrzecząc przeraźliwie, latały jak opętane nad miasteczkiem. Ranton zrozumiał, że jego cudowny plan spalił na panewce. Nie wiedział nawet, kiedy wypuścil z ręki kartkę, swój jedyny atut, jaki mu jeszcze pozostał.

Lichwiarz, napawając się chwilą triumfu, patrzył na czarodzieja odsłaniając zęby w upiornej parodii uśmiechu.

– I cóż mam z tobą zrobić, powśinogo? Odwrócił głowę, jakby widok powalonego przeciwnika budził w nim niesmak, i wtedy jego wzrok przykuł stojący nieopodal wiklinowy kosz.

– A co my tutaj mamy? – zaciekawiony podszedł do kosza i trącił go czubkiem okutego buta. Zrobił to na tyle mocno, że kosz przewrócił się, a z jego wnętrza wysypały się na ziemię arkusze papieru pokryte drobnym pismem w języku ugla. Były to kolejne magiczne historie spisane przez czarodzieja. I wtem zerwał się wiatr silniejszy niż zazwyczaj, roznosząc kartki po całej okolicy. Widząc to lichwiarz, kipiąc ze złości podszedł do leżącego Rantona i mocno kopnął go w tułów.

– Chciałeś mnie przechytrzyć, co?! Już ja ci dam nauczkę! – krzyknął.

Ranton jęknął i obrócił się twarzą ku niebu. Niebo było amarantowe. A jednak się zaczęło, pomyślał, nim zapadł w głęboki magiczny sen.

Przemierzał pewnym krokiem uliczki Wananok, czując na sobie pełne respektu spojrzenia jego mieszkańców. Był wszak ich wybawcą, bohaterem i królem. Nic tu nie działo się bez jego woli. Gdy dotarł do swojej wieży, zaczęło się ściemniać. Otworzył jesionowe drzwi i powoli wspiął się po schodach na piętro. I nagle przypomniał sobie coś bardzo istotnego. Był w swoim śnie. Musiał o tym pamiętać. Tknięty przeczuciem, a może jakimś dawnym wspomnieniem podszedł do okna i aż go zmroziło na widok tego, co zobaczył. Odległe kontury domów i drzew rozpłynęły się we wstęgach eterycznej mgły. Nawet wytężając wzrok nie mógł niczego dojrzeć, jedynie pod samą wieżą widoczny był pas ubitego żwiru, na nim zaś zastygły w bezruchu milczący tłum ludzi z zadartymi głowami. Patrzyli wprost w jego okno. Ich spojrzenia były głodne. Łaknęli dusz. Ranton odsunął się od okna, uświadamiając sobie, że już nie znajdował się we własnym śnie. Coś poszło nie tak. Ktoś przejął jego sen i wywrócił go na nice. Przypuszczał, że przynajmniej jedna z kartek z wiklinowego kosza, które teraz roznosił wiatr po całym miasteczku, trafiła w niepowołane ręce. Ktoś je przechwycil i najprawdopodobniej podarł na strzępy. Ale kto to mógł być? Jedyne, co go w tej sytuacji cieszyło, to że pewnie lichwiarz nie maczał w tym palców. Albowiem gdy magia snów na dobre zacznie działać, dla nikogo nie ma już ucieczki spod jej wpływu. Lichwiarz mógł przebywać gdziekolwiek, tylko nie w Wananok. Mimo to, czarodziej nie miał powodów do radości. Tkwił uwięziony w wieży, wypatrując pomocy, która znikąd nie mogła nadejść. Nikt go nie uratuje, bo wybawiciel musiałby wpierw znaleźć karteczkę ze spisanym snem, a następnie odczytać ją w tajemnym języku ugla. Poza tym nie mógłby być pozbawiony duszy.

Ranton dobrze wiedział, że w pobliżu nie było nikogo takiego…

 

Rozdział 13

 

Jak długo to już trwało? Stracił rachubę czasu. Rozmyślając nad swoją sytuacją, siedział skulony na łóżku, podpierając głowę rękoma.

Zapadła noc. Gwiazdy jaśniały na niebie, ale żadna z nich nie wskazywała mu drogi, jaką miał podążyć, by mógł wreszcie zameldować staroście wykonanie swego misternego planu.

W ciemnościach nie widział, czy wciąż był pilnowany przez zauszników lichwiarza. Może się rozeszli, uwolnieni spod nałożonego na nich czaru? Wszak lichwiarz definitywnie wypadł z gry, pozostawiając po sobie dogorywające bezkrólewie. W takim razie ktoś mógł przejąć po nim schedę i spróbować zapobiec ostatecznej rujnacji dominium sygnatariusza nowego porządku. Musiałby uwięzić wówczas swego największego wroga – czarodzieja, co z pewnością mu się udało. Chociaż Ranton wywiązał się z zadania, został schwytany w pułapkę przez następcę pokonanego przeciwnika. Teraz nie miał żadnych magicznych historii napisanych w języku ugla, którymi mógłby odwrócić swój los. Niezdolny wyjść z impasu, utraciwszy i moc, i wiarę, zmęczony i zniechęcony rzucił się w odmęty snu. Zwyczajnego snu.

Obudziło go pukanie. Niewątpliwie było to pukanie do drzwi. Rozlegało się echem po całej wieży, aż Ranton lekko zaniepokojony wyskoczył z łóżka. Był rześki ranek. Przez okno wpadały promyki słońca, jak gdyby próbując dodać czarodziejowi otuchy. Może pukanie do drzwi wcale nie obwieszczało złych nowin? Zszedł na dół. Otworzył drzwi i ujrzał Aranę. Wyglądała dokładnie tak, jak zapamiętał ją w swoich marzeniach. A może wspomnieniach? Zdeprymowany nie potrafił odróżnić jednych od drugich. A istniała jeszcze trzecia możliwość. Mógł ją sobie po prostu kiedyś wyśnić.

– Powiedziałam ci kiedyś, żebyś uciekał z tego miasta – melodyjny głos dziewczyny zabrzmiał dziwnym rezonansem w jego duszy.

– To jest moja wieża. Ani mi w głowie było uciekać – odrzekł Ranton.

– Cóż, w takim razie poczekam.

– Na co?

Zwlekając z odpowiedzią, Arana przyjrzała mu się bacznie, jakby oceniając jego zdolność pojmowania.

– Poczekam, aż skończy się ten sen.

– A wtedy? – zapytał zaintrygowany.

– Wtedy wrócimy do rzeczywistości – odparła Arana.

 

 

EPILOG

 

Chcąc nie chcąc, gwiazdy ponownie zabłysły na nocnym fimamencie. Niestrudzenie ukazywały się wszystkim żyjącym stworzeniom, jednakowoż z pstrokacizny ludzkiej nadzwyczaj rzadko wyłaniał się ktoś opromieniony łaską gwiazdy czuwającej. Młoda kobieta, trzymająca za uzdę spienioną klacz, podziękowała swojej gwieździe, że doprowadziła ją bezpiecznie do tej zagubionej wśród leśnych ostępów niewielkiej mieściny.

Przystanęła na środku rozległego placu, gdzie czekał już na nią barczysty starosta w otoczeniu podekscytowanej gawiedzi.

– Bądź pozdrowiona, o Pani – pierwszy odezwał się starosta, wygłaszając zwyczajową formułkę. – Oczekujemy od ciebie, o Pani, abyś litościwie zechciała roztoczyć opiekę nad naszym miastem.

– Jestem Arana – przedstawiła się kobieta. – I przyjmuję wasze zaproszenie.

Weszli do okazałego domu starosty, aby omówić różnorakie kwestie. Starosta, ciężko wzdychając zaczął od sprawy, która najbardziej go absorbowała.

– Mamy pewien problem – rzekł niezręcznie, przestępując z nogi na nogę. – Przypuszczam, że jest ci, o Pani wiadome, iż w miasteczku tym wciąż przebywa czarodziej i nie możemy…

– Wiem o tym – przerwała mu Arana, lekko się uśmiechając. – Dlatego tu jestem.

– Czy zatem możemy mieć nadzieję, że nam pomożesz, o Pani?

– Po to mnie tu przysłano. Obiecuję, że oswobodzę was od władzy tego przebrzydłego czarodzieja. Zasługujecie na lepszy los.

– W imieniu całego Wananok dziękuję ci, o Pani – starosta , któremu spadł z serca wielki ciężar, zgiął się w ukłonie.

 

Nazajutrz wyludnionym uliczkami Wananok szła dostojnym krokiem piękna kobieta w szafranowej sukni. Zamierzała dotrzymać słowa danego staroście oraz zaprowadzić w tym zapyziałym miasteczku nowe porządki.

 

 

 

 

Koniec
Nowa Fantastyka