- Opowiadanie: Bohdan - Pochód

Pochód

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Pochód

Lato było upal­ne. Żółty kolor traw na łą­kach zda­rzał się rzad­ko w tych stro­nach o tej porze roku. Po­ziom wód w rze­kach i je­zio­rach nie­po­ko­ją­co opadł, a w nie­któ­rych wio­skach stud­nie wy­schły na wiór. Nikt nie pa­mię­tał, kiedy po raz ostat­ni taki żar lał się z nieba. Nawet sta­rzy Ko­za­cy – ci, któ­rzy wciąż żyli. Al­bo­wiem wielu z nich, jak rów­nież nie­zli­czo­ne trupy Cho­rą­gwi Rzecz­po­spo­li­tej zna­la­zło wspól­ne groby na Dzi­kich Po­lach, które nie tylko wy­pa­so­wi kóz słu­ży­ły, ale nade wszyst­ko wiel­kim, zbio­ro­wym gro­bem były. Ile ist­nień ludz­kich po­chło­nę­ły walki, nikt nie umiał po­li­czyć. Je­dy­nie wilki, czy zdzi­cza­łe psy roz­szar­pu­ją­ce ciała po­le­głych, wi­dzia­ły ogrom za­da­nych cier­pień i ka­łu­że za­krze­płej krwi w miej­scach sto­czo­nych bitew. Lu­dzie do­strze­ga­jąc na nie­bie ko­łu­ją­ce ptaki oraz sły­sząc wycie lub szcze­ka­nie zwie­rząt wal­czą­cych o po­ży­wie­nie, od­da­la­li się po­spiesz­nie. Nie­któ­rzy zma­wia­li krót­ką mo­dli­twę w in­ten­cji za­bi­tych, po czym czy­ni­li znak krzy­ża na pier­si i ucho­dzi­li, jak naj­da­lej od prze­klę­te­go ob­sza­ru. Tak, to się wtedy dzia­ło, na zie­miach po­ło­żo­nych mię­dzy Dnie­prem, a Dnie­strem.

 

 

Był po­czą­tek lipca, 1649 roku…

 

***

 

Młody Wa­si­lij, syn Hri­ho­ri­ja wy­pa­sał kilka kóz, pil­nu­jąc czuj­nie, aby któ­reś ze zwie­rząt nie po­bie­gło do po­bli­skie­go lasu w po­szu­ki­wa­niu liści bzu, co zda­rza­ło się w prze­szło­ści. Bosy, odzia­ny w brud­ne łach­ma­ny chło­piec usiadł w cie­niu świer­ków na skra­ju pusz­czy i spo­glą­dał co jakiś czas na nie­wiel­kie stado, za­ję­te spo­ży­wa­niem już nieco po­żół­kłej z po­wo­du upa­łów trawy. Wcze­śniej przy­tar­gał ze sobą gałąź lipy, żeby ko­zi­kiem po­rzeź­bić nieco. A lubił to robić. Bo, to i czas jakby szyb­ciej pły­nął i było czym oj­co­wą za­gro­dę ozdo­bić. A tam już stały i sarny i za­ją­ce, a nawet wilka spraw­nie wy­stru­gał, tylko za mały się udał, gdyż drew­na zbra­kło. Ale naj­więk­szą dumą prze­peł­nia­ło Wa­si­li­ja ostat­nie dzie­ło – posąg Chry­stu­sa Zba­wi­cie­la, co, jak go czerń uj­rza­ła, to po­czę­ła się mo­dlić. Na samo wspo­mnie­nie mło­dzie­niec skrzy­wił pie­go­wa­tą twarz w uśmie­chu, uka­zu­jąc sze­reg krzy­wych zębów. Zdmuch­nął z nie­bie­skich oczu jasny pu­kiel wło­sów i spoj­rzał w kie­run­ku stada kóz, które na chwi­lę z pola wi­dze­nia stra­cił rzeź­bie­niem za­ję­ty.

– O, ne! – krzyk­nął zde­ner­wo­wa­ny, kiedy za­uwa­żył brak jed­ne­go by­dlę­cia. Szyb­ko wstał i przy­pro­wa­dził trzy po­zo­sta­łe zwie­rzę­ta. Przy­wią­zał je po­wro­zem do drze­wa, po czym ru­szył po śla­dach ucie­ki­nie­ra w głąb kniei. Pa­mię­tał, iż ostat­nim razem koza nie zbie­gła zbyt da­le­ko, więc wciąż tlił się pło­myk na­dziei, że i teraz gdzieś w po­bli­żu zżera li­ście bzu.

 

I tak szedł Wa­si­lij, mi­ja­jąc sze­re­gi świer­ków i sosen, uważ­nie ob­ser­wu­jąc od­ci­ski racic, aby tropu nie zgu­bić. Do­tarł do znaj­du­ją­cej się nie­da­le­ko skra­ju lasu groty, na­zy­wa­nej przez czerń „Zimną pasz­czą", bo wy­glą­da­ła z ze­wnątrz jak otwar­ta gęba, zaś w środ­ku nigdy nie było cie­pło. Nie­któ­rzy ga­da­li, że ko­ry­ta­rze pie­cza­ry pro­wa­dzi­ły aż do sa­me­go pie­kła. Tak po praw­dzie, to dia­bła nikt tam nigdy nie spo­tkał. Ale nie wia­do­mo jak dłu­gie od­no­gi były, gdyż żaden człek nie do­brnął do końca. Bo i po co?

– Tut i wlazł ko­zieł – wark­nął wście­kły i prze­sko­czył nie­du­ży głaz, le­żą­cy przy wej­ściu do ja­ski­ni, po czym zro­bił kilka kro­ków w głąb. Przed nim, w ciem­no­ściach za­ma­ja­czył jakiś kształt.

– Nu prij­du tut, durna kozi! – za­wo­łał, lecz nie­po­słusz­ne zwie­rzę po­sta­no­wi­ło w dal­szym ciągu ukry­wać się przed upar­tym tro­pi­cie­lem. Chcąc nie chcąc, po­drep­tał z gry­ma­sem wście­kło­ści na twa­rzy w kie­run­ku kozy.

Po kilku kro­kach, kiedy wzrok przy­zwy­cza­ił się do ciem­no­ści, Wa­si­lij spo­strzegł swoją po­mył­kę. Spa­ra­li­żo­wa­ny stra­chem, sta­nął jak wryty, a na czole – po­mi­mo chło­du pa­nu­ją­ce­go do­ko­ła – bły­ska­wicz­nie po­ja­wi­ły się kro­pel­ki potu.

– Bohu Wsie­mo­hut­nij – wy­szep­tał i po­wo­li prze­że­gnał się.

To był ostat­ni gest, jaki wy­ko­nał przed śmier­cią.

 

***

 

Cha­łu­pa sta­re­go Ho­rosz­ki stała na ubo­czu, od­da­lo­na od naj­bliż­szych są­sia­dów o jakąś go­dzi­nę mar­szu. Ho­rosz­ko miesz­kał tylko z żoną Da­ry­ną, bo dzie­ci po­szły dawno w świat. Córka wy­szła za mąż za Ko­za­ka, który za­nie­chał wo­jacz­ki, stra­ciw­szy nogę pod Pi­ław­ca­mi. Trój­ka synów, o ile jesz­cze dy­cha­li, wal­czy­ła gdzieś pod roz­ka­za­mi het­ma­na Chmiel­nic­kie­go.

Cięż­ko było samym sta­rym zaj­mo­wać się za­gro­dą, ale cóż po­cząć. I tak, co dzień dzię­ko­wa­li Bohu, że żywi jesz­cze, bo wielu in­nych dyn­da­ło na przy­droż­nych drze­wach bądź spło­nę­ło żyw­cem wraz z do­byt­kiem.

– Sta­ryj, pri­ne­sti wodi – rze­kła Da­ry­na. Była dwa razy grub­sza od męża, a i sil­niej­sza, co kilka razy udo­wod­ni­ła tłu­kąc go po łbie, kiedy ho­rył­ku upity do domu wra­cał i swoje rządy pró­bo­wał wpro­wa­dzać. Ko­bie­ta stała w sieni cha­łu­py. Po chwi­li, nie do­cze­kaw­szy się żad­ne­go od­ze­wu ze stro­ny męża, wy­chy­li­ła głowę na po­dwó­rze i do­da­ła: – Ty sły­szał mene?

Chudy, wy­su­szo­ny Ho­rosz­ko sie­dział na ławce przed kry­tym strze­chą domem i palił fajkę, mię­to­ląc przy tym siwe, dłu­gie wą­si­ska. Męż­czy­zna wstał i w mil­cze­niu po­szedł w kie­run­ku wy­ko­pa­nej za sto­do­łą stud­ni.

Kiedy do­tarł na miej­sce, za­uwa­żył zdzi­wio­ny, że łań­cuch przy­twier­dzo­ny do ko­ło­wro­tu jest opusz­czo­ny, a ceber za­nu­rzo­ny w wo­dzie. Jak się­gał pa­mię­cią, nigdy mu się to nie zda­rzy­ło.

– Ot, durna baba. – Ho­rosz­ko szyb­ko wska­zał winną. Wzru­szył zre­zy­gno­wa­ny ra­mio­na­mi i już miał się brać za ko­ło­wrót, kiedy spo­strzegł w oko­li­cach stud­ni ja­kieś ślady. – Jakij dia­boł?

Sta­rzec wkrót­ce od­krył, że trop pro­wa­dził do sto­do­ły, a od­ci­ski po­zo­sta­wio­ne na pia­sku przy­po­mi­na­ły ko­py­ta.

„Jeleń" – po­my­ślał Ho­rosz­ko. Chwy­cił za widły i ru­szył po­wo­li, cicho, żeby nie spło­szyć zwie­rzę­cia. Gdyby nie słaby wzrok, do­strzegł­by, że ślady racic je­le­nia wy­glą­da­ją zu­peł­nie ina­czej.

Drzwi do sto­do­ły były uchy­lo­ne. Chłop wszedł do środ­ka i zdzi­wił się po raz ko­lej­ny. We­wnątrz nie było żad­ne­go zwie­rzę­cia. Sta­nął obok ster­ty słomy, kiedy nagle usły­szał za sobą głu­chy, przy­tłu­mio­ny dźwięk. Od­wró­cił się.

Za­stygł jak wryty z otwar­tą gębą, po czym wy­pu­ścił z rąk widły, które upa­dły mu na stopę.

Nawet nie po­czuł bólu, za­pa­trzo­ny we wła­sną śmierć.

 

***

 

W naj­więk­sze sali twier­dzy Zba­raż ob­ra­do­wa­ło kil­ku­na­stu męż­czyzn. Przy okrą­głym stole stali po­chy­le­ni nad mapą: ksią­żę Je­re­mi Wi­śnio­wiec­ki oraz het­man ko­zac­ki Boh­dan Chmiel­nic­ki. To­wa­rzy­szy­li im puł­kow­ni­cy, a także Iwan Wy­how­ski, który nie tylko sza­blą, ale i pió­rem do­brze po­tra­fił wła­dać. Toteż zo­stał pi­sa­rzem ge­ne­ral­nym woj­ska za­po­ro­skie­go. Jako je­dy­ny z ze­bra­nych sie­dział przy stole i skrzęt­nie prze­bieg roz­mów no­to­wał.

– Szpie­gi ta­tar­skie do­nie­śli mi, że wróg od stro­ny ziemi czeh­ryń­skiej nad­cho­dzi. – Het­man po­ka­zał pal­cem miej­sce na mapie. – Teraz są tu.

– Jeśli mamy im wyjść na­prze­ciw, to naj­le­piej bę­dzie się spo­tkać w tym miej­scu. – Wyż­szy o pół głowy od roz­mów­cy Wi­śnio­wiec­ki stuk­nął pal­cem w plan, po czym pod­krę­cił ręką czar­ne­go wąsa, do­da­jąc: – Step to sze­ro­ki, miej­sca nie za­brak­nie.

– Jak mamy tam sta­nąć, to za trzy dni pora nam ru­szać – za­uwa­żył, przy­mru­ża­jąc ciem­ne oczy Chmiel­nic­ki.

– I tak po­stą­pi­my – zgo­dził się ksią­żę. – Jutro do­łą­czy do nas het­man wiel­ki li­tew­ski. Potem razem w pole ru­szy­my.

– Toż i sław­ny Ja­nusz Ra­dzi­wiłł w progi za­wi­ta? – za­py­tał za­sko­czo­ny wódz Ko­za­ków i dodał: – Za­szczyt u boku do­wód­cy tak sław­ne­go wal­czyć.

– Oby to coś po­mo­gło. – Po­ki­wał głową ksią­żę. – W Bogu na­dzie­ja.

– Sława Bogu! – krzyk­nął Mak­sim Kri­wo­nis.

– Sława Bogu! – od­po­wie­dzie­li po­zo­sta­li ko­zac­cy, a wkrót­ce po nich ko­ron­ni puł­kow­ni­cy.

Wi­śnio­wiec­ki spoj­rzał z za­do­wo­le­niem na ze­bra­nych do­wód­ców. Duch bo­jo­wy w nich nie osłabł, mimo zbli­ża­ją­ce­go się naj­nie­bez­piecz­niej­sze­go wroga, z ja­kim­kol­wiek przy­szło wal­czyć. Zresz­tą, ksią­żę nie był za­sko­czo­ny. Wi­dząc przed sobą tak męż­nych wo­jow­ni­ków, spo­dzie­wał się wła­śnie ta­kiej po­sta­wy. W sali prze­by­wa­li sław­ni Ko­za­cy – Kri­wo­nis, Fe­do­ren­ko i Do­ro­szen­ko, a mię­dzy nimi jedni z naj­bar­dziej do­świad­czo­nych puł­kow­ni­ków w całej Rzecz­po­spo­li­tej: Czar­niec­ki, to­czą­cy w tej chwi­li roz­mo­wę z Ba­ra­now­skim, oraz Skrze­tu­ski i Ko­ryc­ki, ocze­ku­ją­cy w mil­cze­niu na roz­wój wy­da­rzeń.

– Pa­no­wie puł­kow­ni­cy! – ode­zwał się ksią­żę. Wszy­scy umil­kli i zwró­ci­li ob­li­cza ku prze­ma­wia­ją­ce­mu. – Za czte­ry dni ru­sza­my w bój. Wróg jest po­tęż­ny i nie­mal zu­peł­nie nam nie­zna­ny. Z Bożą po­mo­cą je­ste­śmy w sta­nie po­ko­nać pie­kiel­ne od­dzia­ły. Macie dwa dni na dobre przy­go­to­wa­nie swo­ich puł­ków. Teraz mo­że­cie odejść. Ja tu z panem het­ma­nem po­mó­wić muszę.

Do­wód­cy opu­ści­li salę obrad. Oprócz Chmiel­nic­kie­go i Wi­śnio­wiec­kie­go w kom­na­cie po­zo­stał jesz­cze Wy­how­ski, który spoj­rzał py­ta­ją­co w stro­nę Ko­za­ka.

– Po­zwo­lisz, mości ksią­żę, pi­sa­rzo­wi zo­stać? – po­pro­sił het­man.

– Niech zo­sta­nie – od­rzekł. Po­pa­trzył na Wy­how­skie­go i skrzy­wił usta w uśmie­chu, co rzad­ko mu się zda­rza­ło. – I niech za­pi­su­je. Za­wsze jakiś ślad dla po­tom­nych po­zo­sta­nie. Hi­sto­ria est ma­gi­stra vitae.

Ksią­żę pod­szedł do nie­wiel­kiej, dę­bo­wej szaf­ki i wy­cią­gnął zdo­bio­ną ka­raf­kę oraz dwa szkla­ne kie­li­chy. Kiedy na­peł­nił je winem, podał jeden Chmiel­nic­kie­mu, a po chwi­li wzniósł toast:

– Za zwy­cię­stwo.

– Za zwy­cię­stwo – od­po­wie­dział het­man, po czym obaj wy­pi­li po kilka łyków trun­ku.

– To być może ostat­nia ka­raf­ka wina w zamku – rzekł z żalem Wi­śnio­wiec­ki, przy­glą­da­jąc się czer­wo­ne­mu pły­no­wi, wy­peł­nia­ją­ce­mu do po­ło­wy na­czy­nie. Potem spoj­rzał na roz­mów­cę i dodał: – Los czło­wie­ka dziw­ny i nie­zna­ny. Jesz­cze kilka dni temu, mości het­ma­nie, ob­le­ga­łeś Zba­raż prze­ze mnie bro­nio­ny, a teraz razem na bitwę się szy­ku­je­my.

– Praw­da to. Ale jak mnie do­szły wie­ści o wrogu, tom o roz­mo­wę z mości księ­ciem po­pro­sił – wy­ja­śnił, jed­no­cze­śnie strze­pu­jąc dło­nią kro­ple wina z ciem­nych, dłu­gich wąsów.

– I mi szpie­dzy do­nie­śli, że sam dia­beł pa­no­szy się na wscho­dzie – przy­znał. – To praw­da, że spod ziemi plu­ga­stwo wy­szło?

– Pew­no­ści nie mam, bo to tylko ze sły­sze­nia znam. – Chmiel­nic­ki wzru­szył ra­mio­na­mi. – Od Ta­ta­rów, które z ży­ciem uszli i do mnie do­łą­czy­li. Ga­da­li, że na­jeźdź­ca z ja­skiń, stu­dzien i dziur wsze­la­kich wy­lazł.

Dopił do końca wino i po­wró­cił do roz­mo­wy.

– Pró­bo­wa­li z nimi wal­czyć, ale nie spro­sta­li. Kilku ubili, ale to od­por­ne dia­bel­stwo. Trze­ba łeb be­stii od­ciąć, żeby życia po­zba­wić. Tak mówią.

– Naj­gor­szym jest to – za­uwa­żył Wi­śnio­wiec­ki – że nie wiemy, jak licz­ni są.

– Bo ponoć cią­gle nowi z ziemi wy­ła­żą – wy­ja­śnił Kozak. – Ale tu też pew­no­ści nie ma. Wszy­scy, któ­rzy tam byli, nie żyją. A z wy­sła­nych szpie­gów po­ło­wa wró­ci­ła. Wi­dzie­li z da­le­ka ogrom­ną armię zmie­rza­ją­cą w na­szym kie­run­ku. I to wszyst­ko.

– Prze­dziw­ny modus ope­ran­di. – Ksią­żę zmarsz­czył krza­cza­stą brew. – Po­dob­no jeń­ców nie biorą?

– Nie. Wszyst­kich za­bi­ja­ją. – Twarz Chmiel­nic­kie­go spo­chmur­nia­ła. Od­sta­wił pusty kie­lich na stół i prze­że­gnał się. Potem po­wie­dział, chcąc zmie­nić gro­bo­wy na­strój: – A o brak wina, mości ksią­żę niech się nie mar­twi. Moi ko­za­cy mają na wo­zach pełne becz­ki trun­ków wsze­la­kich.

 

***

 

Na­stęp­ne­go dnia, po po­łu­dniu od­dzia­ły do­wo­dzo­ne przez Ra­dzi­wił­ła do­tar­ły pod Zba­raż. Het­man li­tew­ski udał się do zamku, aby po prze­by­tej dro­dze od­po­cząć, a potem szcze­gó­ły bitwy z Wi­śnio­wiec­kim omó­wić. Na­to­miast jego woj­sko razem z Ko­za­ka­mi i ko­ron­ny­mi bra­tać się po­czę­ło, dużo przy za­wie­ra­niu zna­jo­mo­ści miodu i piwa wy­pi­ja­jąc.

 

Kiedy na­de­szła noc i gwiaz­dy na nie­bie roz­bły­sły peł­nym bla­skiem, w obo­zie za­pło­nę­ło kil­ka­na­ście ognisk, a wokół nich za­sie­dli wo­ja­cy. Z da­le­ka sły­chać było śpie­wy oraz dźwię­ki ban­du­ry i kobzy, uzu­peł­nio­ne me­lo­dią so­pił­ki, a wszyst­ko w ryt­mie nada­wa­nym przez ude­rze­nia w tu­łum­bas. Po pew­nym cza­sie, kiedy miód mocno ude­rzył do głów, nie­któ­rzy Ko­za­cy za­czę­li tań­czyć tre­pa­ka. Wkrót­ce do­łą­czy­li do nich wi­śnio­wiec­czy­cy i żoł­nie­rze pod bu­ła­wą Ra­dzi­wił­ła słu­żą­cy.

Wtem, przy naj­więk­szym z pło­ną­cych sto­sów drew­na, tłum roz­stą­pił się, two­rząc nie­wiel­ki plac. Po­zo­sta­ło na nim dwóch pi­ja­nych żoł­nie­rzy. Jed­nym z nich był cho­rą­ży Kac­per Dmo­chow­ski, słu­żą­cy pod roz­ka­za­mi Mi­ko­ła­ja Skrze­tu­skie­go, a jego opo­nen­tem Kozak z pułku Kri­wo­ni­sa – Jurij Ma­ka­ruk. Co praw­da, żaden sza­bli jesz­cze nie dobył, lecz wy­glą­da­ło na to, że con­flic­tus do walki do­pro­wa­dzić może.

– Na ofi­ce­ra Rzecz­po­spo­li­tej łapy pod­no­sisz?! – krzyk­nął Dmo­chow­ski. – Na szlach­ci­ca?

– Ja takoż ofi­sjer. A, że ty dwor­ja­nin, to ni­czio­wo nie zna­czit. – Kozak od­po­wie­dział wy­zy­wa­ją­co i opróż­nił jed­nym hau­stem za­war­tość trzy­ma­ne­go w dłoni dzba­na, po czym ci­snął na­czy­nie w ogni­sko. – Lach, to Lach.

– Ty psu­bra­cie! Sta­waj! – Cho­rą­ży splu­nął na zie­mię. – Wnet twój ose­łe­dec razem z twoim łbem na ziemi bę­dzie!

Roz­legł się dźwięk wy­cią­ga­nych z po­chew sza­bel. W bla­sku po­ma­rań­czo­wo­żół­tych pło­mie­ni bły­snę­ły ostrza, za­po­wia­da­jąc śmier­tel­ny po­je­dy­nek.

– Pax! – do­biegł krzyk z tłumu. Jakaś po­stać prze­dzie­ra­ła się mię­dzy zgro­ma­dzo­ny­mi żoł­nie­rza­mi w kie­run­ku dwóch przy­go­to­wa­nych do po­je­dyn­ku męż­czyzn. Wą­sa­ty je­go­mość to­ro­wał drogę, nie szczę­dząc sto­ją­cym wo­ja­kom kop­nia­ków i sztur­chań­ców. – Pax mię­dzy chrze­ści­ja­ny, mówię!

Roz­jem­cą był puł­kow­nik Mi­ko­łaj Skrze­tu­ski, który za­trzy­mał się po­mię­dzy skłó­co­ny­mi i ostrym tonem rzekł do Dmo­chow­skie­go:

– Panie cho­rą­ży, scho­waj sza­blę! To roz­kaz!

Puł­kow­nik zda­wał się nie sły­szeć bądź z roz­my­słem pu­ścił mimo uszu szy­der­czy śmiech, sto­ją­ce­go za nim, pi­ja­ne­go ko­za­czy­ny.

– Ot i za dużo ja wypił, bo mene Lachy mno­żi­ti przed oczi­mi. – Wiel­ki, jak niedź­wiedź Ma­ka­ruk gło­śno za­re­cho­tał, trzy­ma­jąc się za na­brzmia­ły brzuch.

– Ja cie­bia na palu wbiju, su­czyj­sy­nu! – roz­legł się głos, który uci­szył wszel­kie roz­mo­wy. Ze­bra­ni zwró­ci­li głowy w stro­nę krzy­czą­ce­go, wie­dząc, że groź­ba może być speł­nio­na. Spo­śród hurmy wy­szedł Kri­wo­nis, pa­trząc po­gar­dli­wie na gru­be­go pie­chu­ra. Fio­dor za­stygł w prze­ra­że­niu i jakby tro­chę wy­trzeź­wiał na widok swo­je­go do­wód­cy. Tym­cza­sem Mak­sim Kri­wo­nis pod­biegł do szu­ka­ją­ce­go zwady Ko­za­ka i mocno kop­nął go w dłoń, sza­blę przy tym wy­trą­ca­jąc. Chwy­cił tył głowy Ma­ka­ru­ka, po czym huk­nął czo­łem w nos za­sko­czo­ne­go męż­czy­zny. Na twa­rzy wo­ja­ka po­ka­za­ła się krew, a cios pię­ścią w skroń spra­wił, że Fio­dor upadł, ude­rza­jąc głu­cho ple­ca­mi o zie­mię i tra­cąc przy­tom­ność.

Wście­kły puł­kow­nik ko­zac­ki sta­nął nad nim z za­ci­śnię­ty­mi pię­ścia­mi, lecz po krót­kiej chwi­li nieco ochło­nął. Spoj­rzał dzi­kim, groź­nym wzro­kiem na przy­glą­da­ją­cych się zaj­ściu żoł­nie­rzom i krzyk­nął:

– Za­bi­ri­cie to scier­wo!

Trzej pie­chu­rzy za­po­ro­scy, praw­do­po­dob­nie dru­ho­wie za­mro­czo­ne­go Fio­do­ra, pod­nie­śli go i szyb­ko znik­nę­li w tłu­mie.

Kri­wo­nis zbli­żył się do Skrze­tu­skie­go i klep­nął go przy­ja­ciel­sko po ple­cach.

– Patrz, pane Ni­ko­la­ju, co po py­jan­stwe możet stac – po­wie­dział, wska­zu­jąc pal­cem miej­sce, gdzie jesz­cze przed chwi­lą leżał Ma­ka­ruk. Pró­bu­jąc bro­nić swo­je­go pod­wład­ne­go, dodał: – Jutro, jak budze trze­zwy, to budze inny czło­wek. Ale y tak srogo ja z nym po­ga­dam.

Puł­kow­nik Skrze­tu­ski nie był za­sko­czo­ny sło­wa­mi Ko­za­ka, sam na jego miej­scu sta­rał­by się skórę swo­je­go żoł­nie­rza chro­nić. Zdzi­wił go na­to­miast przy­ja­ciel­ski ton Kri­wo­ni­sa oraz wy­po­wiedź pi­jań­stwo po­tę­pia­ją­ca. Wszy­scy wie­dzie­li, że Mak­sim to mo­czy­mor­da i za­ra­zem okrut­nik ja­kich mało. Nabił na pale wię­cej ludzi niż sam Tu­haj-bej, a kiedy pa­lo­no lac­kie wsie, do­sia­dał wierz­chow­ca, po czym jeź­dził solum do­ko­ła sa­dy­by, sie­kąc sza­blą ucie­ka­ją­cych z pło­mie­ni. Po­pi­jał przy tym miód i śmiał się do roz­pu­ku. Mi­ko­łaj pa­mię­tał rów­nież prze­marsz swo­je­go pułku przez nie­wiel­ki las, gdzie na drze­wach dyn­da­ły dzie­siąt­ki sta­ro­za­kon­nych, prze­waż­nie dzie­ci. Po­wia­da­no, że to rów­nież ma­ka­brycz­ne res ko­zac­kie­go puł­kow­ni­ka. Zresz­tą w od­dzia­łach, któ­ry­mi Kri­wo­nis do­wo­dził, także dys­cy­pli­nę za po­mo­cą pala i sza­bli wpro­wa­dzał. Tu, no­lens vo­lens, trze­ba oddać, że cie­szył się sza­cun­kiem i po­słu­chem wśród swo­ich wo­ja­ków, go­to­wych w ogień za nim pójść. A nawet i do pie­kła, aby sa­me­go Bel­ze­bu­ba zadem na za­ostrzo­ny kołek nabić.

– Pane puł­kow­ny­ku. Spra­szam do mojej sie­dzy­by. – Mak­sim wska­zał dło­nią biały na­miot, znaj­du­ją­cy się nie­da­le­ko i bę­dą­cy więk­szą kwa­te­rą niż inne ko­zac­kie po­ło­hy. – Po­ga­da­my, wyna po­py­je­my. Skoro mamy wal­czyć plecy w plecy, jak braty, to trza nam se po­znac!

 

***

 

W kwa­te­rze zaj­mo­wa­nej przez Kri­wo­ni­sa wa­la­ło się na ziemi mnó­stwo pu­stych ka­ra­fek i dzba­nów, a w po­wie­trzu wi­ro­wa­ła ogrom­na ilość much, praw­do­po­dob­nie przy­cią­gnię­ta smro­dem, który przy­pra­wił Skrze­tu­skie­go o mdło­ści. Fetor był mie­sza­ni­ną za­pa­chów wina i wy­mio­cin oraz pew­nych po­trzeb, za­zwy­czaj przez czło­wie­ka za­ła­twia­nych jak naj­da­lej od miej­sca spo­czyn­ku. Przez głowę Mi­ko­ła­ja prze­bie­gła myśl, że Kozak miał nieco inne mnie­ma­nie w tej ma­te­rii.

Kri­wo­nis po­zbył się prze­po­co­nej ko­szu­li i rzu­cił ją na po­sła­nie. Jego nagi tors był prze­ora­ny w kilku miej­scach bli­zna­mi.

– Spo­cznyj sobie, pane puł­kow­ny­ku. – Mak­sim wska­zał dło­nią nie­wiel­ki, drew­nia­ny sto­łek, a sam po chwi­li zajął miej­sce na nie­mal bliź­nia­czym zydlu, trzy­ma­jąc w ręce gli­nia­ny dzban. – U mnie ne naj­dzesz ke­ly­cha, ale możem, jak braty z jed­ne­go dzba­na pyc.

Podał puł­kow­ni­ko­wi wojsk Rze­czy­po­spo­li­tej wy­peł­nio­ne winem na­czy­nie, uśmiech­nął się przy­jaź­nie i po­wie­dział:

– Na po­hy­bel na­szym wro­gom.

– Na po­hy­bel – od­rzekł szlach­cic, po czym wy­chy­lił dzban, chci­wie po­ły­ka­jąc płyn. Za­ję­ty spra­wa­mi, nawet nie za­uwa­żył wcze­śniej, jak bar­dzo był spra­gnio­ny. Prze­ka­zał na­czy­nie Kri­wo­ni­so­wi. – Bóg za­płać. Cał­kiem nie­zły ten miód.

– Eee… Toż to so­ba­cze szczy­ny. Ale lep­sze to, nyż nyc. – Kozak mach­nął z re­zy­gna­cją ręką i po chwi­li dodał za­do­wo­lo­ny: – Jak my w czaj­kach stat­ky Tur­ków zdo­by­wa­ly, to tam, to było wyno!

Na mo­ment za­milkł, jakby po­grą­ża­jąc się we wspo­mnie­niach, z któ­rych wy­rwał go głos Skrze­tu­skie­go.

– Da­le­ko waść pły­wał?

– Ha! Toż ja dwa razy pod sam Kon­stan­ty­no­poł pod­pły­nął. A stat­ków, to ze dwa­dzie­ścia zdo­był i złu­pił. Zresz­tą znam ja zwy­cza­je Tur­ków, bo jakom mały chło­pak szo­ro­wał po­kła­dy ich­nich stat­ków.

– Jakże, to? – za­py­tał za­sko­czo­ny i wziął z rąk Ko­za­ka dzban, po czym przy­ło­żył do ust.

– A tak, pane brate. Ja se ne uro­dzył na Ukra­inu. Ja dwor­ja­nin, ale na dużej wyspe se uro­dzył. Mój oj­ciec na­zy­wał se Shejn Ka­me­ron, a ja uciekł z nym z mo­je­go kraju, kedy mene było dziew­jac ljet.

– Jak się ta wyspa, czy też kra­ina na­zy­wa?

– Alba. Jest oto­czo­na z triech stron mo­rza­my.

– Z trzech? A co jest z czwar­tej?

– Z jed­nej str­je­ny mamy so­sie­da i wroga naj­więk­sze­go. Ta kra­ina, to En­gla­land. – Kri­wo­nis prze­rwał wy­po­wiedź i wziął głę­bo­ki wdech. Po chwi­li znowu prze­mó­wił: – Od wie­ków po­zba­wia­jut nas ziem­li i sta­rych praw. Wzia­li nas do ja­ko­wejś uniji, ale każ­dyj z moich kra­jan chce wol­nej Alby! No, może pra­wie każ­dyj…

Puł­kow­nik ko­zac­ki po­wstał ze stoł­ka i pod­szedł do par­cia­ne­go wora, z któ­re­go wy­cią­gnął ko­lej­ny dzban. Potem usiadł na wcze­śniej zaj­mo­wa­nym miej­scu i podał na­czy­nie Mi­ko­ła­jo­wi.

– Mów wasz­mość dalej – za­pro­po­no­wał wi­śnio­wiec­czyk i wypił łyk wina. - Szcze­rze cie­kaw je­stem dal­sze­go ciągu two­jej opo­wie­ści.

– Moju matku en­glan­skie sa­ba­ki zhan­by­ly, a potom gar­dło po­de­rżne­ly. Jak by­dlę­ciu. Tfu! – Kozak splu­nął na zie­mię i mówił dalej: – Oj­ciec, jako wróg ich­nie­go króla musał ubie­żac. Za­brał mene na sta­tek i my wy­ru­szy­li do Ame­ry­ki. Pan puł­kow­nyk o Ame­ry­ku sły­szał?

– Tak, sły­sza­łem – od­po­wie­dział Skrze­tu­ski. Pró­bo­wał po­ukła­dać sobie w gło­wie hi­sto­rię, nieco beł­ko­tli­wie opo­wia­da­ną przez go­spo­da­rza. – Po­dob­no po­ga­nie tam miesz­ka­ją, co ludz­kie mięso jedzą i do de­mo­nów się modlą. A bory tam takie, że strach wcho­dzić. Żyją w nich węże, grube jak pień dębu, i pa­ją­ki, wiel­kie jak wilcy.

– I ja to samo sły­szał. – Kozak po­ki­wał po­ta­ku­ją­co głową, jed­no­cze­śnie okrę­ca­jąc długi pu­kiel ciem­nych wło­sów do­oko­ła ucha. – Ale wyj­sca ne bylo. W cału Eu­ro­pu król En­gla­lan­du ma szpie­gów, to trza bylo za wiel­ką wodę ubie­żac.

Mak­sym wy­cią­gnął z prze­wie­szo­nej przez ramię sakwy, wy­rzeź­bio­ną na kształt głowy smoka, drew­nia­ną fajkę, w którą nabił zie­lo­ną, pach­ną­cą miętą ma­chor­kę.

– Za­ku­risz, pane puł­kow­ny­ku? – Skie­ro­wał cy­buch w stro­nę go­ścia.

– Sto­krot­ne dzię­ki, mości puł­kow­ni­ku, ale nie palę – od­mó­wił Skrze­tu­ski i wzdry­gnął się na samą myśl o po­ły­ka­niu dymu. Za­wsze uwa­żał, że to wbrew na­tu­rze.

– Ale to dobra ma­chor­ka – na­le­gał Kozak. – Ta­ta­rzy pry­wo­żat jom z da­le­kych wschod­nych ziem. Roz­ja­sna w głowe, a i wyno lep­sze po nej i ape­tyt rosne.

Mi­ko­łaj nie chciał ura­zić Kri­wo­ni­sa, więc wło­żył ko­niec fajki do ust i za­cią­gnął się. Po­czuł ból w płu­cach, przez co za­czął prze­raź­li­wie kasz­leć. Twarz mu po­czer­wie­nia­ła, a oczy za­szły łzami i jakby tro­chę się zwę­zi­ły. Po krót­kiej chwi­li od­chrząk­nął, po czym oddał cy­buch wła­ści­cie­lo­wi.

– Haha! Pan puł­kow­nyk nigdy ne kurił? – Za­śmiał się Mak­sym. Od­po­wie­dzi na py­ta­nie nie ocze­ki­wał, gdyż była oczy­wi­sta. Wcią­gnął dym do płuc, a potem wy­pu­ścił dużą, białą chmu­rę.

 

Skrze­tu­ski po­czuł się jakoś dziw­nie. Ina­czej. Wszyst­ko do­oko­ła jakby spo­wol­ni­ło i na­bra­ło ja­skraw­szych barw, a jego słuch po­tra­fił roz­róż­nić każdy, nawet naj­cich­szy dźwięk. Skrzy­wił usta w uśmie­chu na widok ko­za­czy­ny, bo nagle wy­gląd in­ter­lo­ku­to­ra za­czął go bawić. Przy­po­mi­nał mu teraz kozła, który za­miast ro­ga­te­go łba miał wy­go­lo­ną, ko­zac­ką głowę, trzy­ma­ją­cą w zę­bach fajkę. Wi­śnio­wiec­czyk po chwi­li otrzą­snął się i wziął w garść, nie chcąc ob­ra­zić sie­dzą­ce­go na­prze­ciw go­spo­da­rza.

– Miodu? – za­py­tał szcze­rzą­cy brą­zo­we zęby ata­man. – Po ma­chor­ce su­chosc w gar­dle okrut­na.

„O, tak! Pić!" – po­my­ślał Mi­ko­łaj. Przy­ssał się do dzba­na i chło­nął tru­nek. Kiedy uznał, że uga­sił pra­gnie­nie w na­czy­niu po­zo­sta­ło nie­wie­le płynu. Spoj­rzał tro­chę nie­pew­nie na Kri­wo­ni­sa, a ten rzekł:

– Nyc se ne martw, pane Ni­ko­laj. U mene baby ne ma, ale pywo albo wyno za­wsze jest! – Po tych sło­wach go­spo­darz po­now­nie się­gnął do worka i już po chwi­li otwie­rał ko­lej­ny dzban. Potem podał go go­ścio­wi.

– I co było dalej? Jak mnie­mam, wasz­mość nie do­tar­łeś do Ame­ry­ki? – Skrze­tu­ski po­sta­no­wił wró­cić do roz­po­czę­te­go wcze­śniej te­ma­tu.

– Ne. Na morje na­pa­dly nas pi­ra­ty ber­be­ryj­skie. Bodaj scze­zły, kur­wie dziu­ry! Mo­je­wo ojca za­sie­ka­li na smerc, a mene, jako ne­wol­ny­ka na tu­rec­ky sta­tek spre­da­ly. Tfu! Bladź!

Kri­wo­nis wska­zał ru­chem głowy, że też chęt­nie sko­rzy­stał­by z na­czy­nia, które od dłuż­sze­go czasu prze­by­wa­ło w dło­niach Mi­ko­ła­ja. Kiedy uga­sił pra­gnie­nie, za­do­wo­lo­ny par­sk­nął gło­śno.

– Przez rok ja po­kład na ich­niej łaj­bie mył. A potem, to lato zdaje se było, czaj­ki ko­zac­kie pod­pły­ne­ly i psu­bra­tów po­han­skych wy­cie­ly w pień. Jak wiep­szów. Mene przy­gar­ne­ly, bom kri­stian­skij. I tak zo­sta­ło – za­koń­czył opo­wieść, a po chwi­li dodał: – Ja wy­rósł na Dzi­ko­je Polje i znam tu każdy kamen.

Po krót­kiej prze­rwie za­pro­po­no­wał:

– Może pan puł­kow­nyk jesz­czjo za­ku­ric ma­chor­ki chce?

– A dajże, wasz­mość. Jesz­cze raz spró­bu­ję – wy­ra­ził zgodę z więk­szą ocho­tą niż po­przed­nio.

– Ot, mo­ło­dziec. Od razu ja pana puł­kow­ny­ka po­lu­był – za­śmiał się ru­basz­nie ata­man, po­da­jąc Mi­ko­ła­jo­wi fajkę. – A ja jesz­cze ho­rył­ki tro­chę mam…

 

***

 

Skrze­tu­ski obu­dził się z po­twor­nym bólem głowy. Spo­strzegł, że był przy­kry­ty fu­trem i leżał na ziemi w na­mio­cie Kri­wo­ni­sa. Tym­cza­sem go­spo­darz spał, gło­śno chra­piąc, i co jakiś czas in­stynk­tow­nie od­ga­nia­jąc ręką roje much, lą­du­ją­cych upar­cie na wą­si­skach. Świa­tło, wpa­da­ją­ce do środ­ka przez nie­wiel­ką dziu­rę w gór­nej czę­ści kwa­te­ry, ob­wiesz­cza­ło na­dej­ście dnia.

Mi­ko­łaj po­sta­no­wił opu­ścić go­ścin­ne progi i pójść w stro­nę rzeki, żeby obmyć ciało po tru­dach mi­nio­nej nocy. Po­wo­li przy­po­mi­nał sobie nie­któ­re szcze­gó­ły wczo­raj­sze­go wie­czo­ru. Pa­mię­tał, jak Kozak opo­wia­dał o wy­pa­dach zbroj­nych na Moł­da­wię i Wo­łosz­czy­znę oraz na ta­tar­skie mia­sta i ułusy. Naj­bar­dziej jed­nak po­do­ba­ły się Skrze­tu­skie­mu hi­sto­rie o wy­pra­wach na zie­mie po­ło­żo­ne nad Bos­fo­rem. W cza­sach, kiedy przed po­tę­gą tu­rec­ką drża­ła cała Eu­ro­pa, Ko­za­cy po­tra­fi­li za­świe­cić po­żo­gą w oczy nawet suł­ta­no­wi. I to w samej sto­li­cy jego pań­stwa.

– Witaj, mości puł­kow­ni­ku.

Mi­ko­łaj od­wró­cił się, sły­sząc zna­jo­my głos. Przed jego zmę­czo­nym ob­li­czem stał Iwan Wy­how­ski, dzier­żą­cy w dło­niach zwoje pa­pie­ru. Pi­sarz uśmiech­nął się przy­jaź­nie i pod­szedł bli­żej za­gad­nię­te­go. Czar­no­wło­są głowę za­le­wa­ły mu stru­mie­nie potu, spły­wa­ją­ce po twa­rzy i zni­ka­ją­ce po­śród buj­nych wąsów i brody.

– Coś nie­tę­go wasz­mość wy­glą­da? – Iwan z tru­dem po­wstrzy­my­wał wy­buch śmie­chu, a w jego sza­rych oczach za­świe­cił błysk iro­nii. – Sły­sza­łem, że z Mak­sy­mem ja­ko­weś roz­mo­wy pan puł­kow­nik to­czył?

– Tro­chę po­ga­da­lim, jak to żoł­nie­rze przed bitwą – od­po­wie­dział, wy­glą­da­ją­cy jak sie­dem nie­szczęść Skrze­tu­ski. – Ale dość o mnie. Widzę, że wasz­mość z twier­dzy wra­casz. Jakie wie­ści?

– Dobre – oparł. – Wia­do­mo, że Ta­ta­rzy i zjed­no­czo­ne pod flagą Rzecz­po­spo­li­tej woj­ska ko­zac­kie, pol­skie i li­tew­skie dziś wy­ru­szą. Na roz­mo­wach w twier­dzy po­ja­wił się Tu­haj-bej, który do­łą­czył do przy­mie­rza. Jutro po­win­ni­śmy spo­tkać wroga w polu. No, ale o tym waść wiesz.

– A o czym mi nie wia­do­mo? – Puł­kow­nik wy­czu­wał w gło­sie roz­mów­cy, że ja­ko­wąś ważną wia­do­mość ma do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia.

– A o tym, że nie­daw­no przy­był poseł z War­sza­wy – oznaj­mił Wy­how­ski z nie­ukry­wa­nym za­do­wo­le­niem. – Do­star­czył pismo, w któ­rym stoi, że wczo­raj Naj­ja­śniej­szy Pan Jan Ka­zi­mierz wraz z armią do nas wy­ru­szył. A siła ich! Bo to ze sto ty­się­cy ludzi bę­dzie.

– Na bitwę nie zdąży?

– To za­le­ży od tego, jak długo wy­trzy­ma­my. Gdyby się nam nie udało… – za­wie­sił na mo­ment głos. – To może w innym miej­scu po­tę­ga ry­cer­stwa Rze­czy­po­spo­li­tej i so­jusz­ni­ków dia­bel­ski po­chód za­trzy­ma. Wszyst­ko w ręku Boga.

– Nie martw się, mości Wy­how­ski – po­cie­szał Mi­ko­łaj. – Roz­bi­je­my w pył nie­przy­ja­ciół, a króla po­wi­ta­my na przy­ję­ciu w zamku, a nie w polu. A teraz bywaj, przy­ja­cie­lu, bo muszę się przed wy­mar­szem opo­rzą­dzić.

– Bywaj, panie puł­kow­ni­ku. – Pi­sarz klep­nął chwie­ją­ce­go się Skrze­tu­skie­go w ramię, po czym ru­szył w stro­nę na­mio­tu Kri­wo­ni­sa.

 

***

 

Po po­łu­dniu dwu­stu­ty­sięcz­na armia wy­ru­szy­ła na wschód. Po­cho­do­wi ogrom­nej ilo­ści ludzi i zwie­rząt to­wa­rzy­szy­ły ta­bo­ry wozów, na któ­rych wie­zio­no ar­ma­ty i inne nie­zbęd­ne do pro­wa­dze­nia walki uten­sy­lia. Każda z nacji śpie­wa­ła swoje pie­śni bo­jo­we, a owa swo­ista dys­har­mo­nia po­wo­do­wa­ła nie­ziem­ski hałas, spra­wia­ją­cy, że włosy sta­wa­ły dęba.

Na czele czte­rech wiel­kich armii stał Je­re­mi Wi­śnio­wiec­ki, wy­zna­czo­ny na głów­no­do­wo­dzą­ce­go przez króla Rzecz­po­spo­li­tej. Po­mi­mo nie­za­do­wo­le­nia Tu­chaj-be­ja i kilku przy­wód­ców ko­zac­kich udało się księ­cia na tym waż­nym of­fi­cium za­trzy­mać, dzię­ki het­ma­na Chmiel­nic­kie­go me­dia­cjom i za­bie­gom. Zresz­tą plan star­cia był bar­dzo pro­sty: ude­rzyć całą po­tę­gą na wroga i wal­czyć jak naj­dłu­żej, choć­by do ostat­nie­go żoł­nie­rza.

Wie­czo­rem od­dzia­ły do­tar­ły na miej­sce, w któ­rym na­stęp­ne­go dnia miała się odbyć bitwa. Szyb­ko roz­bi­to obóz. Nie­któ­rzy przy­go­to­wy­wa­li broń, inni sie­dzie­li w ciszy przy ogniu; wszy­scy z nie­po­ko­jem ocze­ki­wa­li na nad­cho­dzą­cą ba­ta­lię. Szpie­dzy do­nie­śli, że wro­gie odzia­ły po­win­ny być wi­docz­ne przed po­łu­dniem na ste­pie.

 

***

 

Na­za­jutrz po­le­co­no ka­pe­la­nom przy­go­to­wać mszę, a że w obo­zie re­zy­do­wa­li żoł­nie­rze kilku wy­znań, od­by­ły się dwie eu­cha­ry­stie – pier­wej ka­to­lic­ka, potem pra­wo­sław­na. Po za­koń­cze­niu mo­dlitw, Wi­śnio­wiec­ki wy­słał pod­ko­mend­nych do spraw­dze­nia stanu wojsk i usta­wie­nia szy­ków, aby wszyst­ko przed star­ciem go­to­we było. Na jego roz­kaz to samo uczy­ni­li obaj het­ma­ni, oraz choć z nie­chę­cią, Tu­chaj-bej.

Ksią­żę wy­je­chał konno przed przy­go­to­wa­ne do walki od­dzia­ły. Jego dłu­gie, czar­ne włosy pod­ska­ki­wa­ły w rytm rów­ne­go kłusa wierz­chow­ca, a po twa­rzy i bro­dzie ście­kał pot. Ścią­gnął wodze, po czym wy­tę­żył wzrok spo­glą­da­jąc przed sie­bie; w od­da­li, na ho­ry­zon­cie po­ja­wi­ły się ja­kieś ciem­ne kształ­ty. Na razie za­ma­ja­czy­ły tylko pierw­sze sze­re­gi, lecz wzbi­ta pod­czas mar­szu ogrom­na chmu­ra pyłu wska­zy­wa­ła, iż były ich ty­sią­ce.

– Idą – mruk­nął cicho.

 

Mimo, że nie do­sia­da­li wierz­chow­ców, zbli­ża­li się dość szyb­ko. Nie śpie­wa­li przy tym żad­nych pie­śni bo­jo­wych i nie ude­rza­li mia­ro­wo w bębny, jak to za­zwy­czaj czy­ni­ła ma­sze­ru­ją­ca pie­cho­ta. Po­ru­sza­li się w ciszy, raz na jakiś czas prze­ry­wa­nym dźwię­kiem wy­da­wa­nym przez to­wa­rzy­szą­ce im zwie­rzę­ta.

Po nie­dłu­gim cza­sie, kiedy po­chód był bli­żej, ocze­ku­ją­cy lu­dzie mogli do­strzec wy­gląd na­jeźdź­ców. Ra­mio­na mieli wy­dłu­żo­ne i po­kry­te gu­za­mi, a skórę po­ro­śnię­tą owło­sie­niem, czar­nym jak smoła, co ją obroń­cy ob­le­ga­ne­go zamku na łby wro­gom wy­le­wa­ją. Twa­rze ich zło­wro­gie, po­dob­ne do py­sków szczu­pa­czych, oprócz tego z sze­ro­kich ust wy­sta­wa­ły dłu­gie, ostre kły. Oczy świe­ci­ły szkar­ła­tem, ja­ko­by żarem z ogni­ska, a owa czer­wień była do­brze wi­docz­na nawet w bla­sku świa­tła sło­necz­ne­go. Po­ru­sza­li się szyb­ko na mocno umię­śnio­nych, krzy­wych no­gach, za­koń­czo­nych ko­py­ta­mi. Wy­glą­da­li na wyż­szych od czło­wie­ka o dwie, nie­któ­rzy o trzy głowy. Po­twier­dza­ło to praw­dzi­wość opo­wie­ści Ta­ta­rów, któ­rzy z za­ata­ko­wa­nych te­re­nów z ży­ciem uszli, do Chmiel­nic­kie­go do­łą­cza­jąc. Więk­szość po­czwar była naga, lecz nie­licz­ni mieli na sobie sta­lo­we kol­czu­gi i zbro­je oraz hełmy z że­la­znych ob­rę­czy i zie­lo­nej skóry, za­koń­czo­ne dzio­ba­mi wy­glą­da­ją­cy­mi jak kru­cze. Uzbro­ili się w mie­cze o sze­ro­kich głow­niach, ma­czu­gi i to­po­ry, które trzy­ma­li w przy­po­mi­na­ją­cych orle, wiel­kich szpo­nach. Byli wśród nich też tacy, co żad­nej broni nie mieli i wy­glą­da­ło na to, że two­rzy­li więk­szość. Nie­któ­rzy pro­wa­dzi­li na po­stron­kach wilki, a inni ja­kieś czwo­ro­noż­ne stwo­ry, po­sia­da­ją­ce łeb jasz­czur­ki i tułów psa. Nikt w obo­zie wojsk Rzecz­po­spo­li­tej nie wie­dział nic o po­cho­dze­niu wroga, ale pew­ność była, że są isto­ta­mi prze­po­jo­ny­mi złem i żądzą za­bi­ja­nia.

Ksią­żę dał sy­gnał do ostrza­łu ar­mat­nie­go. Po chwi­li roz­le­gły się salwy, a po­śród na­jeźdź­ców raz po raz wy­bu­cha­ły po­ci­ski, wy­rzu­ca­jąc w po­wie­trze ode­rwa­ne czę­ści ciał stwo­rów. Potem rze­sza pie­kiel­nych stwo­rzeń przez jakiś czas nie była wi­docz­na, scho­wa­na w dymie ar­ty­le­ryj­skim wy­mie­sza­nym z ku­rzem i pyłem. Dzia­ła długo pluły ogniem, póki nie ule­cia­ła w po­wie­trze ostat­nia kula. Na­sta­ła krót­ka cisza. Kiedy wiatr roz­go­nił chmu­ry dymu, po­now­nie uka­zał się po­chód wroga, nie­prze­rwa­nie ma­sze­ru­ją­cy po ste­pie, choć bez wąt­pie­nia nieco ostrza­łem ar­mat­nim prze­trze­bio­ny.

Wi­śnio­wiec­ki pa­trzył jesz­cze przez chwi­lę w kie­run­ku nad­cią­ga­ją­cych kre­atur. Kiedy usły­szał za sobą wes­tchnię­cia oraz po­mruk prze­ra­że­nia, zde­cy­do­wał prze­mó­wić do żoł­nie­rzy. Za­wró­cił konia i sta­nął na­prze­ciw zgro­ma­dzo­nych, zda­jąc sobie spra­wę, iż nie­wie­lu usły­szy jego słowa. Li­czył jed­nak na to, że sku­pie­ni bli­żej po­cią­gną resz­tę w bój.

– Żoł­nie­rze!

Szep­ty i wszel­kie roz­mo­wy uci­chły, ty­sią­ce oczu zwró­ci­ło się w kie­run­ku księ­cia.

– Za chwi­lę roz­pocz­nie­my walkę, którą z Bożą po­mo­cą zwy­cię­ży­my. Nie lę­kaj­cie się wroga, al­bo­wiem nie ten, kto groź­nie wy­glą­da, ale ten co ma od­wa­gę i Boga w sercu, zwy­cięz­cą bę­dzie. – Je­re­mi uniósł bu­ła­wę, sy­gna­li­zu­jąc pod­ko­mend­nym, by wy­da­li roz­ka­zy do ataku. – I pa­mię­taj­cie: żeby de­mo­na zabić, trze­ba uciąć mu łeb. A więc w imię Ojca i Syna i Ducha Świę­te­go! Na­przód!

Na­stro­je w obo­zie zmie­ni­ły się dia­me­tral­nie. Tłum ryk­nął, po czym pie­cho­ta ru­szy­ła w pole. Wkrót­ce roz­le­gły się od­gło­sy walki. Wśród tu­ma­nów pyłu było sły­chać dźwię­ki ude­rzeń broni oraz krzy­ki ran­nych i nie­ziem­skie ryki stwo­rów, prze­mie­sza­ne z war­cze­niem wil­ków i ogłu­sza­ją­cym pi­skiem jasz­czu­ro­wa­tych czwo­ro­no­gów.

Lu­dzie mu­sie­li ata­ko­wać w kilku jedną po­czwa­rę. Czę­sto dwóch prze­bi­ja­ło ją pi­ka­mi i trzy­ma­ło przez chwi­lę na drzew­cach, by ko­lej­ny pie­chur mógł ściąć sza­blą łeb. Nie było to łatwe, gdyż be­stie im­po­no­wa­ły nad­zwy­czaj­ną siłą oraz od­por­no­ścią, czę­sto ła­miąc dardy i za­bi­ja­jąc żoł­nie­rzy bro­nią lub roz­szar­pu­jąc na strzę­py szpo­na­mi czy też za­gry­za­jąc, jak dra­pież­ne zwie­rze swoją zdo­bycz. Uka­tru­pie­nie pie­kiel­ni­ka do­dat­ko­wo utrud­nia­ły rzu­ca­ją­ce się do gar­deł czło­wie­czych wilki i pso­po­dob­ne jasz­czu­ry, choć ła­twiej je ubić szło, ani­że­li ich wła­ści­cie­li. Po­mi­mo tego, sprzy­mie­rzo­ne woj­ska długo i dziel­nie sta­wia­ły czoła na­jeźdź­cy, do­kła­da­jąc sta­rań, aby jak naj­wię­cej czar­nych łbów sza­blą strą­cić. Wal­czy­li za­żar­cie, nie zwra­ca­jąc uwagi na od­no­szo­ne rany i ból, w myśl za­sa­dy: au­da­ces for­tu­na iuvat ti­mi­do­sque re­pel­lit.

Po dłu­giej i wy­czer­pu­ją­cej bi­twie opór ludz­kiej pie­cho­ty po­czął po­wo­li się za­ła­my­wać. Wi­śnio­wiec­ki dał sy­gnał jeź­dzie, aby była go­to­wa do na­tar­cia, po czym wy­cią­gnął sza­blę i po­ca­ło­wał oręż.

 

***

 

Wy­how­ski do­łą­czył do sto­ją­cych, kon­nych ko­za­ków, ocze­ku­ją­cych na roz­ka­zy het­ma­na. Chmiel­nic­ki za­uwa­żyw­szy pi­sa­rza, pod­je­chał bli­żej i spoj­rzał na przy­ja­cie­la.

– Nie po to ja ci życie ra­to­wał, żeby ty tera na za­tra­ce­nie szedł! – huk­nął nie­spo­dzie­wa­nie.

– Że co? – Iwan po­bladł na widok groź­nej miny do­wód­cy.

– To, że walki za­bra­niam! – Het­man wi­dząc zdzi­wie­nie na twa­rzy Wy­how­skie­go, na­tych­miast dodał: – Zo­sta­niesz na ty­łach i bę­dziesz no­to­wał prze­bieg bitwy. Jedna sza­bla nas nie zbawi, a twoja pi­sa­ni­na może być bez­cen­na dla po­ko­leń.

Iwan po­zo­stał na sta­no­wi­sku, wie­rząc, że Chmiel­nic­ki zmie­ni zda­nie. Na próż­no.

– To roz­kaz! A teraz za­wra­caj konia.

Pi­sarz za­po­ro­ski od­je­chał. Za­trzy­mał się na ty­łach, w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od przy­go­to­wa­nej do szar­ży jazdy. Ze­sko­czył z konia i wy­cią­gnął z umiesz­czo­ne­go na sio­dle, skó­rza­ne­go worka kilka kar­tek pa­pie­ru oraz pióro i przy­bor­nik do pi­sa­nia, po czym za­siadł na nie­wiel­kim gła­zie.

 

***

 

Jeźdź­cy w sku­pie­niu ocze­ki­wa­li na roz­kaz. Stali obok sie­bie hu­sa­rze, któ­rych ka­ra­ce­no­we zbro­je lśni­ły w słoń­cu, a oczy, na od dawna nie­go­lo­nych twa­rzach, groź­nie zer­ka­ły spod szy­sza­ków. Zaraz za nimi i na flan­kach cze­ka­ła lekka jazda zło­żo­na z pe­ty­hor­ców, Ta­ta­rów i Ko­za­ków, nie tak do­brze opan­ce­rzo­nych, ale w koniu po­tra­fią­cych wal­czyć, jak mało kto. Zgod­nie z po­le­ce­niem wszy­scy trzy­ma­li w dło­niach sza­ble, gdyż uzna­no, że piki tym razem nie przy­da­dzą się w walce.

Wi­śnio­wiec­ki uniósł bu­ła­wę. Po chwi­li to samo uczy­ni­li het­ma­ni, a potem po­szcze­gól­nym od­dzia­łom roz­ka­zy wy­da­li puł­kow­ni­cy. Ru­szy­li. Naj­pierw wolno, potem przy­spie­szy­li, by w końcu roz­pę­dzić wierz­chow­ce do ga­lo­pu i po­pę­dzić ku wspól­ne­mu wro­go­wi.

 

***

 

… i nie spro­sta­li wro­go­wi ludzi i Boga Wszech­mo­gą­ce­go. Wal­czy­li za­wzię­cie, ni­czym Ar­cha­nioł Mi­chał z Sza­ta­nem samym, ale de­mo­ny, choć stra­ty po­nio­sły spore, nie dały się po­ko­nać. Widzę ja teraz, jak do­bi­ja­ją ran­nych, za­gry­za­jąc ich i chęt­nie krew ich pijąc, a nawet mięsa ludz­kie­go pró­bu­jąc. Zaraz przyj­dą po mnie. Moja sza­bla czeka, tanio ja życia nie oddam. Cała na­dzie­ja w Naj­ja­śniej­szym Panie i Bogu Mi­ło­sier­nym. Oby za­trzy­ma­li dia­bel­ski po­chód, albo ludz­kość ist­nieć prze­sta­nie.

 

Pi­sarz Za­po­ro­ski

Iwan Wy­how­ski

Dzi­kie Pola 18 VII 1649

 

***

 

Kilka dni póź­niej na po­bo­jo­wi­sku po­ja­wi­ła się grupa jeźdź­ców. Nie­któ­rzy z nich prze­szu­ki­wa­li pole bitwy, wy­pa­tru­jąc ży­we­go czło­wie­ka. Na próż­no, gdyż wszy­scy byli mar­twi. Step po­kry­ły ty­sią­ce tru­pów, sta­jąc się po­ży­wie­niem dla stada pa­dli­no­żer­ców.

Na nie­bie, na któ­rym jesz­cze rano go­ścił letni błę­kit, po­ja­wia­ło się coraz wię­cej ciem­nych chmur, które od czasu do czasu przy­sła­nia­ły słoń­ce. Po­wiał mocny, chłod­ny wiatr, nio­sąc po oko­li­cy za­pach śmier­ci, a za­ra­zem za­po­wiedź zmia­ny po­go­dy, będąc ja­ko­by po­słań­cem desz­czu.

Nie­opo­dal, w to­wa­rzy­stwie kilku sług i du­chow­ne­go prze­by­wał sie­dzą­cy na bia­łym ru­ma­ku król Rzecz­po­spo­li­tej, Jan Ka­zi­mierz. Przy­glą­dał się z mar­kot­ną miną temu, co po­zo­sta­ło po zjed­no­czo­nej armii. Zer­kał co jakiś czas na nie­bo­skłon, za­nie­po­ko­jo­ny gęst­nie­ją­cy­mi i przy­bie­ra­ją­cy­mi ciem­ną barwę kłę­ba­mi.

– Boże Wszech­mo­gą­cy – rzekł bar­dziej do sie­bie niż do księ­dza. – Ile ist­nień ludz­kich te dwie bitwy po­chło­nę­ły? Tutaj wszy­scy zgi­nę­li, a nad Bu­giem po­ło­wę żoł­nie­rzy stra­ci­łem.

– Naj­ja­śniej­szy Panie. Naj­waż­niej­sze, że dia­bel­skie le­gio­ny po­ko­na­ne – od­po­wie­dzia­ła przy­odzia­na w su­tan­nę po­stać. Był nim stary, siwy jak gołąb męż­czy­zna, rów­nie spo­co­ny jak klacz, któ­rej do­sia­dał.

– Tak. Pra­wie wszyst­kich ubi­li­śmy. Ani jeden nie dał wziąć się żyw­cem. A ci co prze­ży­li, wsko­czy­li do Buga i ślad po nich za­gi­nął – po­wie­dział król. – Drę­czą mnie py­ta­nia: skąd się plu­ga­stwo wy­lę­gło? I czy wró­cić może?

– Z pie­kła – szep­nął du­chow­ny i na­tych­miast prze­że­gnał się. – Dla­te­go też, otrzy­ma­łem wie­ści, że Oj­ciec Świę­ty In­no­cen­ty X wyśle wkrót­ce tutaj grupę in­kwi­zy­to­rów.

– Tylko tego mi bra­ko­wa­ło… – Jan Ka­zi­mierz po­krę­cił znie­sma­czo­ny głową. – Dla­cze­góż to, ojcze Pio­trze?

– W Rzy­mie ura­dzi­li, że ktoś we­zwał de­mo­ny cza­ra­mi. In­ny­mi słowy, nie wie­rzą w przy­pa­dek – wy­ja­śnił ksiądz. – Chcą prze­pro­wa­dzić śledz­two.

– Znam ja te ich śledz­twa! – prych­nął mo­nar­cha. – Po­ło­wę pod­da­nych mi spalą albo za­mę­cza na tor­tu­rach. A tu i tak już nie­wie­lu zo­sta­ło – wska­zał ręką le­żą­ce przed nim trupy i na chwi­lę za­trzy­mał wzrok na małym przed­mio­cie, czę­ścio­wo przy­kry­tym pia­skiem.

Du­chow­ny za­milkł, nie chcąc wcho­dzić w po­le­mi­kę z głową Rzecz­po­spo­li­tej. Tym­cza­sem król roz­ka­zał jed­ne­mu ze sług przy­nieść wcze­śniej za­uwa­żo­ną rzecz, a kiedy ją otrzy­mał, uważ­nie po­czął oglą­dać. Zna­le­zi­skiem oka­za­ła się drew­nia­na faja, wy­rzeź­bio­na na kształt smo­cze­go łba.

Jakiś czas potem przed mo­nar­chą sta­nął jeden z kon­nych, wcze­śniej prze­cze­su­ją­cy po­bo­jo­wi­sko.

– Zna­leź­li­ście coś? – za­py­tał Jan Ka­zi­mierz.

– Tak, Mi­ło­ści­wy Panie – od­po­wie­dział żoł­nierz. – Zna­la­złem pisma ja­ko­weś.

– Pokaż. – Mo­nar­cha wy­cią­gnął dłoń w stro­nę jeźdź­ca.

Wziął zwoje pa­pie­ru i szyb­ko przej­rzał za­pi­ski, po czym rzekł:

– Kro­ni­ki Wy­how­skie­go… Mogą się przy­dać – podał pisma jed­ne­mu ze sług. – Pil­nuj, jak oka w gło­wie – na­ka­zał, gro­żąc pal­cem.

Jan Ka­zi­mierz po chwi­li mil­cze­nia po­pa­trzył chłod­no na księ­dza.

– Kiedy in­kwi­zy­to­rzy mają się zja­wić? – spy­tał.

– Tego jesz­cze nie wia­do­mo. Ale są­dząc po tym, jak ważka to spra­wa, długo nie każą na sie­bie cze­kać.

– Jed­ne­go dia­bła po­gna­łem, to będę miał dru­gie­go! – wy­sy­czał wście­kły przez za­ci­śnię­te zęby. Za­ło­żył na głowę trój­gra­nia­sty, pła­ski ka­pe­lusz, po czym roz­ka­zał: – Wra­ca­my!

Grupa jeźdź­ców zmu­si­ła konie do truch­tu, po­wo­li od­da­la­jąc się od pola bitwy. Za­czy­nał sią­pić deszcz, a niebo cał­ko­wi­cie za­kry­ły ciem­ne, bu­rzo­we chmu­ry.

– Jutro wy­słać nam trze­ba ludzi, żeby ciała ofi­ce­rów z po­bo­jo­wi­ska za­bra­li – oznaj­mił Jan Ka­zi­mierz. – A i resz­cie trze­ba jakiś jeden wiel­ki grób wy­ko­pać i po­świę­cić. Nie może tak być, żeby w ste­pie gnili.

Abs­ter­get Deus omnem la­cri­mam ab ocu­lis eorum – za­cy­to­wał frag­ment Ob­ja­wie­nia, ja­dą­cy obok króla oj­ciec Piotr. – Do­brze, że już wra­ca­my. Strasz­na to i prze­klę­ta zie­mia – pod­su­mo­wał.

– Prze­klę­ta – po­wtó­rzył mo­nar­cha i dodał: – Ale nasza.

 

***

 

W sali stały obok sie­bie dwie po­sta­ci, spo­glą­da­jąc przez ogrom­ne, zaj­mu­ją­ce nie­mal całą ścia­nę okrą­głe okno. Pa­trzy­li na znaj­du­ją­cy się kil­ka­na­ście me­trów po­ni­żej plac, na któ­rym zgro­ma­dze­ni lu­dzie po­dzi­wia­li po­pi­sy ku­gla­rzy. Na rynku prze­by­wa­ło też kil­ku­na­stu han­dla­rzy, za­chwa­la­ją­cych gło­śno towar i bez­ce­re­mo­nial­nie wy­kłó­ca­ją­cych się z ku­pu­ją­cy­mi o każ­de­go flo­re­na.

– Nie­dłu­go po­zbę­dę się tej ho­ło­ty z placu – rzekł star­szy z nich. Miał na sobie ornat, wy­ko­na­ny z kosz­tow­nych tka­nin i bo­ga­to ha­fto­wa­ny, a na czub­ku głowy białą piu­skę. Na za­wie­szo­nym na szyi zło­tym łań­cu­chu nosił ozdo­bio­ny szla­chet­ny­mi ka­mie­nia­mi pek­to­rał.

– Jak tego do­ko­nasz, Ojcze Świę­ty? – Druga po­stać była odzia­na znacz­nie skrom­niej; ciało okry­wa­ła czar­na tu­ni­ka z kap­tu­rem, prze­pa­sa­na bia­łym sznu­rem.

– Jak za­wsze, Ge­ro­me. Tam, gdzie nie da się użyć in­kwi­zy­cji, za­wsze po­mo­że złoto. Prze­ku­pi się kilku urzęd­ni­ków i tar­go­wi­sko znik­nie. Musi znik­nąć. Nie po to nie­daw­no ukoń­czy­li­śmy ba­zy­li­kę, żeby kupcy wrzesz­cze­li nam pod okna­mi.

– Świę­ta racja, Ojcze.

– Po­wsta­nie tutaj pięk­ny, ozdo­bio­ny po­stu­men­ta­mi i fon­tan­na­mi plac – kon­ty­nu­ował. – Mam za­miar zle­cić Ber­ni­nie­mu za­pro­jek­to­wa­nie i nad­zór nad bu­do­wą.

Za­milkł, by po chwi­li zmie­nić temat.

– Jak nasze spra­wy na wscho­dzie, Ge­ro­me?

– Kilka dni temu po­czwa­ry zo­sta­ły po­ko­na­ne nad rzeką Bug przez króla Jana Ka­zi­mie­rza, Ojcze Świę­ty – od­rzekł za­kap­tu­rzo­ny mnich.

– Do­sko­na­le. – In­no­cen­ty X skrzy­wił usta w uśmie­chu. – Ka­to­lic­ki król po­ko­nał de­mo­ny, które po­ja­wi­ły się na pra­wo­sław­nej ziemi. Od­zy­ska­nie przez nas wpły­wów na wscho­dzie, to tylko kwe­stia czasu. Naj­pierw Ukra­ina, a potem to już gład­ko i z Car­stwem Ro­syj­skim pój­dzie. Kiedy wy­ru­sza­cie?

– Po­ju­trze. Za­bie­ram ze sobą naj­lep­szych.

– Do­brze – szep­nął za­do­wo­lo­ny. – Pa­mię­taj, żeby prze­słu­chi­wać przede wszyst­kim pra­wo­sław­nych, w szcze­gól­no­ści popów. A i jak tro­chę sta­ro­za­kon­nych na drze­wach za­wi­śnie, to nic złego się nie sta­nie.

– Wedle ży­cze­nia, Ojcze Świę­ty.

– Tak na ko­niec, chciał­bym rów­nież nieco skry­ty­ko­wać jedną spra­wę.

Oczy Ge­ro­me po­więk­szy­ły się. Ton głosu roz­mów­cy za­brzmiał groź­nie, a nikt – nawet on – nie chciał za­znać gnie­wu pa­pie­skie­go. Znał wiele przy­pad­ków ludzi z oto­cze­nia Ojca Świę­te­go, któ­rzy nie­ocze­ki­wa­nie po­peł­nia­li sa­mo­bój­stwa lub umie­ra­li nagle, a nawet zni­ka­li bez śladu. Ge­ro­me kil­ka­krot­nie był na­rzę­dziem, zaj­mu­ją­cym się ludź­mi nie­wy­god­ny­mi wła­dzom Ko­ścio­ła Ka­to­lic­kie­go.

– Czy nie wy­da­je ci się – kon­ty­nu­ował In­no­cen­ty X – że armia de­mo­nów była zbyt licz­na? Prze­cież wy­raź­nie mó­wi­łem, żeby przy­wo­łać kil­ka­set, a nie dzie­siąt­ki ty­się­cy.

– Wy­bacz, Ojcze Świę­ty – za­skom­lał in­kwi­zy­tor. – Nasi de­mo­no­lo­dzy po­peł­ni­li błąd pod­czas in­kan­ta­cji. Od stu­le­ci pra­cu­je­my nad „Kitab al-Azif ", ale jak widać cią­gle nie wiemy wszyst­kie­go o księ­dze. Na szczę­ście przy­wo­ła­li de­mo­ny niż­sze­go kręgu, więc nie były aż tak trud­ne do za­bi­cia.

Za­pa­dła chwi­la ciszy, którą po pew­nym cza­sie prze­rwał głos głowy ko­ścio­ła.

– Naj­waż­niej­sze, że wszyst­ko do­brze się skoń­czy­ło. Lecz jeśli na­stęp­nym razem coś ta­kie­go się po­wtó­rzy… Chyba nie muszę koń­czyć, praw­da? – Spoj­rzał wy­mow­nie na Ge­ro­me.

– Nie po­wtó­rzy się, Ojcze Świę­ty.

– Aliud est fa­ce­re, aliud est di­ce­re – wes­tchnął In­no­cen­ty X, po czym dodał: – Mo­żesz odejść. Kiedy już bę­dziesz w Rzecz­po­spo­li­tej, po­sta­raj się, jak naj­czę­ściej wy­sy­łać ra­por­ty.

– Tak, Ojcze Świę­ty.

In­kwi­zy­tor uklęk­nął i uca­ło­wał dłoń du­chow­ne­go. Potem po­wstał, ukło­nił się i skie­ro­wał w stro­nę du­żych, zdo­bio­nych zło­ty­mi or­na­men­ta­mi drzwi. Kiedy wy­szedł, pa­pież rzekł do sie­bie:

– Nie­ba­wem znacz­nie po­więk­szę wpły­wy ko­ścio­ła, a pra­wo­sła­wie prze­sta­nie ist­nieć. – Uśmiech­nął się na samą myśl o tym, co nie udało się kilku jego po­przed­ni­kom. Po chwi­li spoj­rzał w dół, na plac i wyraz twa­rzy zmie­nił mu się dia­me­tral­nie. – Ale naj­pierw muszę coś zro­bić z tym pie­kiel­nym tar­go­wi­skiem.

 

Koniec

Komentarze

Przeczytane. Trochę mi przeszkadzały stylizowane dialogi, ale pewnie tak ma być.

 Też przeczytałem. Ciekawy tekst

Dzięki za przeczytanie i opinie. Pozdrawiam

Mastiff

W ciekawym czasie ulokowałeś akcję. Uważam ten wybór za dobry. Wymuszona koalicja w obliczu nieznanego, ale wspólnego wroga to dość prawdopodobny zwrot biegu wypadków.
Chyba zdajesz sobie sprawę, że zakończenie niemal wprost sugeruje kontunuację.

Dziękuję za dobre słowo, Adamie. Tak, chciałem, żeby opowiadanie zakończyło się w sposób, rzekłbym, lekko niedopowiedziany. Pozdrawiam

Mastiff

Albowiem wielu z nich, jak również niezliczone trupy Chorągwi Rzeczpospolitej znalazło wspólne groby na Dzikich Polach, które nie tylko wypasowi kóz służyły, ale nade wszystko wielkim, zbiorowym grobem były. Ile istnień ludzkich pochłonęły walki, nikt nie umiał policzyć. Jedynie wilki, czy zdziczałe psy rozszarpujące ciała poległych, widziały ogrom zadanych cierpień i kałuże zakrzepłej krwi w miejscach stoczonych bitew. Ludzie dostrzegając na niebie kołujące ptaki oraz słysząc wycie lub szczekanie zwierząt walczących o pożywienie, oddalali się pospiesznie.

Lepiej nie zaczynać zdania od „albowiem"
„trupy Chorągwi Rzeczpospolitej" - od M l.poj. trup? Ale wtedy dziwnie brzmi, że martwi znaleźli groby; natomiast jeśli chodziło ci o „trupa", to dotyczy to tylko zorganizowanej grupy aktorskiej, nie wojska
Poza tym skoro język stylizowany, to można rzecz odmienić - Rzeczypospolitej
Powtórzenie „groby", „grobem" - może lepiej „ale nade wszystko stały się wielkim cmentarzyskiem"?
Bez przecinka przed „czy" - bo rozumiem, że nie tylko psy rozszarpywały ciała
Przecinek po „Ludzie"

Młody Wasilij, syn Hrihorija wypasał kilka kóz, pilnując czujnie, aby któreś ze zwierząt nie pobiegło do pobliskiego lasu w poszukiwaniu liści bzu, co zdarzało się w przeszłości.

Co najwyżej patriarchę można nazwać Wasilijem. Ruscy nawet dorosłego faceta, a co dopiero chłopca nigdy by tak nie nazywali - lepiej Wasia lub Waśka
Przecinek po Hrihorija - wtrącenie
Trzeba by też dodać, że surowy bez jest trujący.

A tam już stały i sarny i zające, a nawet wilka sprawnie wystrugał, tylko za mały się udał, gdyż drewna zbrakło. Ale największą dumą przepełniało Wasilija ostatnie dzieło - posąg Chrystusa Zbawiciela, co, jak go czerń ujrzała, to poczęła się modlić.
Przecinek przed drugim „i"
Bez przecinka przed „jak" - opuszcza się, jeśli przecinek jest przed wcześniejszym spójnikiem
Czerń - moje pierwsze skojarzenie, to popi - ubierają się na czarno, ale chyba chodzi ci ogólnie o lud? Nie spotkałam się z takim określeniem, więc trochę mi zgrzyta

 

- Tut i wlazł kozieł - warknął wściekły i przeskoczył nieduży głaz, leżący przy wejściu do jaskini, po czym zrobił kilka kroków w głąb. Przed nim, w ciemnościach zamajaczył jakiś kształt.
- Nu prijdu tut, durna kozi! - zawołał, lecz nieposłuszne zwierzę postanowiło w dalszym ciągu ukrywać się przed upartym tropicielem. Chcąc nie chcąc, podreptał z grymasem wściekłości na twarzy w kierunku kozy.

To koza czy kozioł?

 

Chudy, wysuszony Horoszko siedział na ławce przed krytym strzechą domem i palił fajkę, miętoląc przy tym siwe, długie wąsiska. Mężczyzna wstał i w milczeniu poszedł w kierunku wykopanej za stodołą studni.
Usunąć „Mężczyzna" - brzmi jakbyś zmieniał podmiot

- Ot, durna baba. - Horoszko szybko wskazał winną. Wzruszył zrezygnowany ramionami i już miał się brać za kołowrót, kiedy spostrzegł w okolicach studni jakieś ślady. - Jakij diaboł?
Znam wersję „ki, diabeł", ale to może inna gwara


Zastygł jak wryty z otwartą gębą, po czym wypuścił z rąk widły, które upadły mu na stopę.
Nawet nie poczuł bólu, zapatrzony we własną śmierć.

To musiałby trzymać widły ostrzem w dół, żeby mu spadły na stopę i ją przebiły, a chcąc zabić jelenia, raczej trzymałby ostrze w górze. Wtedy co najwyżej mógłby mu trzonek opaść, z tego bólu raczej nie ma, chyba że na palec trafi. Chłopi jednak nie byli tacy delikatni.

W największe sali twierdzy Baraż obradowało kilkunastu mężczyzn. Przy okrągłym stole stali pochyleni nad mapą: książę Jeremi Wiśniowiecki oraz hetman kozacki Bohdan Chmielnicki.
A nie Zbaraż?


Wiśniowiecki spojrzał z zadowoleniem na zebranych dowódców. Duch bojowy w nich nie osłabł, mimo zbliżającego się najniebezpieczniejszego wroga z jakimkolwiek przyszło walczyć.
Z jakim przyszło walczyć; przed „z jakim" przecinek
Zresztą, książę nie był zaskoczony. Widząc przed sobą tak mężnych wojowników, spodziewał się właśnie takiej postawy.
Tak mężnych - takiej postawy; lepiej tylu mężnych

W sali przebywali sławni Kozacy - Kriwonis, Fedorenko i Doroszenko, a między nimi jedni z najbardziej doświadczonych pułkowników w całej Rzeczpospolitej: Czarniecki toczący w tej chwili rozmowę z Baranowskim oraz Skrzetuski i Korycki oczekujący w milczeniu na rozwój wydarzeń.
Przecinek po „Czarniecki", przed „oraz" i „oczekujący"

- Panowie pułkownicy! - odezwał się książę. Wszyscy umilkli i zwrócili oblicza ku przemawiającemu. - Za cztery dni ruszamy w bój. Wróg jest potężny i niemal zupełnie nam nieznany. Z Bożą pomocą jesteśmy w stanie pokonać piekielne oddziały. Macie dwa dni na dobre przygotowanie swoich pułków. Teraz możecie odejść. Ja tu z hetmanem pomówić muszę.
Raczej z panem hetmanem pomówić muszę

- To być może ostatnia karafka wina w zamku - rzekł z żalem Wiśniowiecki przyglądając się czerwonemu płynowi, wypełniającemu do połowy naczynie. Potem spojrzał na rozmówcę i dodał: - Los człowieka dziwny i nieznany. Jeszcze kilka dni temu, mości hetmanie, oblegałeś Zbaraż przeze mnie broniony, a teraz razem na bitwę się szykujemy.
Przecinek przed „przyglądając się"

- Prawda to. Ale, jak mnie doszły wieści o wrogu, tom o rozmowę z mości księciem poprosił - wyjaśnił, jednocześnie strzepując dłonią krople wina z ciemnych, długich wąsów.
Bez przecinka przed „jak"

Widzieli z daleka ogromną armię, zmierzającą w naszym kierunku. I to wszystko.
Usunąć przecinek przed „zmierzającą"

- Przedziwny modus operandi. - Książę zmarszczył krzaczastą brew. - Podobno jeńców nie biorą?
- Nie. Wszystkich zabijają. - Twarz Chmielnickiego spochmurniała. Odstawił pusty kielich na stół i przeżegnał się. Potem powiedział, chcąc zmienić grobowy nastrój: - A o brak wina, mości książę, nie martw się. Moi kozacy mają na wozach pełne beczki trunków wszelakich.

Hm, skoro stylizacja, to nie odważyłby się do księcia, który do tego ma w zwyczaju na pal sadzić przeciwników, mówić per ty - niech mości książę się nie martwi albo lepiej: niech wasza książęca mość się nie martwi


- Pax! - dobiegł krzyk z tłumu. Jakaś postać przedzierała się między zgromadzonymi żołnierzami w kierunku dwóch przygotowanych do pojedynku mężczyzn. Wąsaty jegomość torował drogę, nie szczędząc stojącym wojakom kopniaków i szturchańców. - Pax między chrześcijany, mówię!
Trochę mi zgrzyta cytat z „Krzyżaków", tym bardziej że nie w ustach duchownego, a Skrzetuskiego...

Pułkownik zdawał się nie słyszeć bądź z rozmysłem puścił mimo uszu szyderczy śmiech, stojącego za nim, pijanego kozaczyny.
Stojącego za nim? Może był pijany, ale chyba nawet pijany doświadczony wojak nie pozwoliłby przeciwnikowi stanąć za swoimi plecami...?

Chwycił tył głowy Makaruka, po czym huknął czołem w nos zaskoczonego mężczyzny. Na twarzy wojaka pokazała się krew, a cios pięścią w skroń sprawił, że Fiodor upadł, uderzając głucho plecami o ziemię. Potem przyjął na korpus dwa silne kopnięcia i stracił przytomność.
Stracił przytomność po ciosach w korpus? A cios w skroń wytrzymał? Może lepiej, że nieprzytomnego jeszcze skopał?


Wściekły pułkownik kozacki stanął nad nim z zaciśniętymi pięściami, lecz po krótkiej chwili nieco ochłonął. Spojrzał dzikim, groźnym wzrokiem na przyglądającym się zajściu żołnierzom i krzyknął:
Spojrzał na kogo - przyglądających się zajściu żołnierzy


Powiadano, że to również makabryczne opus kozackiego pułkownika.

Opus to bardziej wytwór, utwór (np. muzyczny); tutaj lepiej pasuje res albo causa

- Moju matku englanskie sabaki zhanbyly, a potom gardło poderżnely. Jak bydlęciu. Tfu!
Trochę mi to przypomina Braveheart i pewno często miały miejsce takie historie, tyle że za Edwarda II, później przecież Szkoci wywalczyli sobie wolność, a jak Jakub Stuart został królem Anglii, to chociaż przeniósł się do Londynu, nie pozwalał Anglikom mieszać się do spraw Szkocji. Podobnie jego syn, Karol II, który przecież miał jeszcze większe problemy z parlamentem niż ojciec, a gdy go rozwiązał, to Anglicy „cierpieli" podczas tzw. 11-letniej tyranii i to z nich król ściągał przeróżne podatki. W Szkocji Stuarci byli lubiani, przynajmniej do momentu, gdy Karol zaczął wprowadzać reformę religijną, czemu sprzeciwiali się kategorycznie prezbiterianie i doprowadzili do zwycięskiego powstania, które Anglicy zresztą popierali. Ale to już druga połowa lat 30. i przypuszczam, że Maksyma już wtedy nie było w Szkocji, skoro w 1649 już był dowódcą kozackim - w końcu musiał się na to napracować, niespełna dwudziestolatka żaden Kozak by nie słuchał...

- Tak, słyszałem - odpowiedział Skrzetuski. Próbował poukładać sobie w głowie historię, nieco bełkotliwie opowiadaną przez gospodarza. - Podobno poganie tam mieszkają, co ludzkie mięso jedzą i do demonów się modlą. A bory tam takie, że strach wchodzić. Żyją w nich węże, grube jak pień dębu i pająki wielkie jak wilcy.
Po „dębu" i „pająki" - przecinki


- I ja to samo słyszał. - Kozak pokiwał potakująco głową, jednocześnie okręcając długi pukiel ciemnych włosów dookoła ucha. - Ale wyjsca ne bylo. W cału Europu król Englalandu ma szpiegów, to trza bylo za wielką wodę ubieżac.
Hm, Elżbieta pewnie miała, szczególnie w Szkocji, Hiszpanii, Francji, pewnie też w Niderlandach, a nawet do Zygmunta Augusta posłów posyłała, ale u Stuartów już kiepsko z tym wywiadem było.

- Nyc se ne martw, pane Nikolaj. U mene baby ne ma, ale pywo, albo wyno zawsze jest! - Po tych słowach gospodarz ponownie udał się w kierunku worka i już po chwili otwierał kolejny dzban. Potem podał go gościowi.
Usunąć przecinek przed „albo"

„udał się w kierunku worka" - źle brzmi, lepiej: sięgnął do worka


- A dajże, waszmość. Jeszcze raz spróbuję - wyraził zgodę z większą ochotą, niż poprzednio.

usunąć przecinek przed „niż"

 Światło, wpadające do środka przez niewielką dziurę w górnej części kwatery, obwieszczało nadejście dnia.
Jak „nadejście" to raczej różowe albo pomarańczowe niebo; jak samo „światło", to raczej świadczy, że już jest dzień

Najbardziej, jednak podobały się Skrzetuskiemu historie o wyprawach na ziemie położone nad Bosforem.
Usunąć przecinek przed „jednak"

Mikołaj odwrócił się słysząc znajomy głos. Przed jego zmęczonym obliczem stał Iwan Wyhowski, dzierżący w dłoniach zwoje papieru. Pisarz skrzywił usta w przyjaznym uśmiechu i podszedł bliżej zagadniętego.
Przecinek przed „słysząc"
Albo „skrzywił usta" albo uśmiechnął się przyjaźnie, bo wykrzywić usta można tylko w nieszczerym uśmiechu albo z gniewu, nienawiści, smutku etc.

- A o tym, że niedawno przybył poseł z Warszawy - oznajmił Wyhowski z nieukrywanym zadowoleniem. - Dostarczył pismo, w którym stoi, że wczoraj Najjaśniejszy Pan, Jan Kazimierz wraz z armią do nas wyruszył. A siła ich! Bo to ze sto tysięcy ludzi będzie.
Albo bez przecinka przed „Jan" albo drugi po „Kazimierz" - że wtrącenie

 

Wieczorem oddziały dotarły na miejsce, w którym następnego dnia miała się odbyć bitwa
Może lepiej: w którym następnego dnia planowano wydać bitwę - w końcu jasnowidzów nie mieli, by przewidzieli, że tam na pewno się odbędzie

Na jego rozkaz to samo uczynili obaj hetmani, oraz, choć z niechęcią, Tuchaj-bej.
Bez przecinka przed „choć"

Na razie zamajaczyły tylko pierwsze szeregi, lecz wzbita podczas marszu ogromna chmura pyłu, wskazywała, iż były ich tysiące.

bez przecinka przed „wskazywała"

Poruszali się w milczeniu, raz na jakiś czas przerywanym dźwiękiem wydawanym przez towarzyszące im zwierzęta.
Zwierzęta przerywały milczenie? Lepiej: poruszali się w ciszy

Po niedługim czasie, kiedy pochód był bliżej, oczekujący ludzie mogli dostrzec wygląd najeźdźców. Ramiona mieli wydłużone i pokryte guzami, a skórę porośnietą owłosieniem, czarnym jak smoła, co ją obrońcy obleganego zamku na łby wrogom wylewają.
Porośniętą
Lepiej: a skórę porośniętą czarnym jak smoła, co ją..., owłosieniem


Twarze ich złowrogie, podobne do pysków szczupaczych, oprócz tego z szerokich ust wystawały długie, ostre kły.
Twarze ich +były złowrogie albo: Pyski ich były złowrogie, podobne do szczupaczych

Uzbroili się w miecze o szerokich głowniach, maczugi i topory, które trzymali w przypominających orle, wielkich szponach.
Lepiej: trzymali w wielkich, przypominających orle szponach

Kiedy wiatr rozgonił chmury dymu, ponownie ukazał się pochód wroga, nieprzerwanie maszerujący po stepie, choć bez wątpienia nieco ostrzałem armatnim przetrzebiony .
Zbędna spacja przed kropką
Albo mało armat, albo mało kul, skoro tylko „nieco" ostrzałem ich przetrzebili - coś mi tu nie pasuje; może dodać,że część armat zniszczyli wcześniej Kozacy, a Radziwiłł, by szybciej przybyć, swoje zostawił?

 

- Za chwilę rozpoczniemy walkę, którą z bożą pomocą zwyciężymy.
Ech, „z bożą" zdecydowanie wielką - szczególnie w jego ustach

 

Wyhowski dołączył do stojących, konnych kozaków, oczekujących na rozkazy hetmana.
Lepiej do czekających, konnych

- Że, co? - Iwan pobladł na widok groźnej miny dowódcy.
Bez przecinka


Oby zatrzymali diabelski pochód, albo ludzkość istnieć przestanie.

Bez przecinka

Kilka dni później na pobojowisku pojawiła się grupa jeźdźców. Niektórzy z nich przeszukiwali pole bitwy wypatrując żywego człowieka. Na próżno, gdyż wszyscy byli martwi. Step pokryły tysiące trupów, stając się pożywieniem dla stada padlinożerców.
Przecinek przed wypatrując
Sępy stały się pożywieniem? Trzeba podmiot zmienić

Na niebie, na którym jeszcze rano gościł letni błękit, pojawiało się coraz więcej ciemnych chmur, od czasu do czasu przysłaniając słońce.
Znowu podmiot - błękit przysłaniał? Które przysłaniały

Nieopodal, w towarzystwie kilku sług i duchownego przebywał siedzący na białym rumaku król Rzeczpospolitej, Jan Kazimierz.
Przecinek po "duchownego"
„przebywał siedzący na białym rumaku" - źle brzmi, może: siedząc na białym rumaku król... obserwował pobojowisko czy coś w tym stylu

- Tylko tego mi brakowało... - Jan Kazimierz pokręcił zniesmaczony głową. - Dlaczegóż to, Ojcze Piotrze?
„Ojcze Piotrze" - ojcze małą


Jakiś czas potem, przed monarchą stanął jeden z konnych, wcześniej przeczesujący pobojowisko.

Usunąć przecinek przed „przed"
Konni raczej nie przeczesywali pobojowiska, to był przywilej łuczników, piechota też mogła się włączyć; lmógł tylko przywieźć królowi coś, co kto inny znalazł


- Absterget Deus omnem lacrimam ab oculis eorum - zacytował fragment Objawienia, jadący obok króla Ojciec Piotr. - Dobrze, że już wracamy. Straszna to i przeklęta ziemia - podsumował.


Znowu nie wiadomo czemu ojciec wielką literą

W sali stały obok siebie dwie postaci, spoglądając przez ogromne, zajmujące niemal całą ścianę okrągłe okno. Patrzyli na znajdujący się kilkanaście metrów poniżej plac, na którym zgromadzeni ludzie podziwiali popisy kuglarzy.
Spoglądając - patrzyli, można połączyć oba zdania


- Jak tego dokonasz, Ojcze Święty? - Druga postać była odziana znacznie skromniej; ciało okrywała czarna tunika z kapturem, przepasana białym sznurem.
Raczej Wasza Świątobliwość - przy bezpośrednim zwracaniu się do papieża

- Kilka dni temu poczwary zostały pokonane nad rzeką Bug przez króla Jana Kazimierza, Ojcze Święty - odrzekł zakapturzony mnich.
W kilka dni wieść chyba nie doszłaby do Rzymu, jakkolwiek by zajeżdżali posłańce konie

- Doskonale. - Innocenty X skrzywił usta w uśmiechu. - Katolicki król pokonał demony, które pojawiły się na prawosławnej ziemi. Odzyskanie przez nas wpływów na wschodzie, to tylko kwestia czasu. Najpierw Ukraina, a potem to już gładko i z Carstwem Rosyjskim pójdzie. Kiedy wyruszacie?
Skrzywił usta w uśmiechu - przydałoby się dodać, jakim? - okrutnym, pełnym wyższości etc.
Usunąć przecinek przed „to"


Gerome kilkakrotnie był narzędziem, zajmującym się ludźmi niewygodnymi władzom kościoła katolickiego.

Kościoła Katolickiego - nie chodzi o budynek, tylko organizację


- Wybacz, Ojcze Święty - zaskomlał inkwizytor. - Nasi demonolodzy popełnili błąd podczas inkantacji. Od stuleci pracujemy nad „Kitab al-Azif ", ale jak widać ciągle nie wiemy wszystkiego o księdze. Na szczęście przywołali demony niższego kręgu, więc nie były aż tak trudne do zabicia.

Dobre :D I dobry wiceprotektor Królestwa Polskiego, że się przejmował i kazał tylko kilka tysięcy demonów przywołać;-)

- Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło. Lecz, jeśli następnym razem coś takiego się powtórzy... Chyba nie muszę kończyć, prawda? - Spojrzał wymownie na Gerome.
Usunąć przecinek przed „jeśli"


- Aliud est facere, aliud est dicere - westchnął Innocenty X, po czym dodał: - Możesz odejść. Kiedy już będziesz w Rzeczpospolitej, postaraj się, jak najczęściej wysyłać raporty.
Usunąć przecinek przed „jak"


- Niebawem znacznie powiększę wpływy kościoła, a prawosławie przestanie istnieć. - Uśmiechnął się na samą myśl o tym, co nie udało się kilku jego poprzednikom. Po chwili spojrzał w dół, na plac i wyraz twarzy zmienił mu się diametralnie. - Ale najpierw muszę coś zrobić z tym piekielnym targowiskiem.

Fajny pomysł, chociaż ten papież raczej walczył z protestantyzmem i nawet pokoju kończącego wojnę trzydziestoletnią nie uznał.


Opowiadanie ciekawe, początek jak z horroru, później już niestety bardziej zwyczajnie, ale spodobało mi się, że wszyscy przeciwnicy podczas powstań kozackich nagle muszą walczyć ramię w ramię  Tylko rozmowa Skrzetuskiego z Maksymem wydaje mi się niepotrzebna - nic nie wnosi, a z historią na bakier...
Trochę mi też brakowało jakiejś strategii walki, bo co jak co, ale mieliśmy w tym czasie świetnych strategów i taktyków, szczególnie Radziwiłła, ale też Wiśniowieckiego i Czarneckiego. Nikt też nie pomyślał, by poszukać jakiś wiedźm, by i od tej strony spróbować uderzyć. No i Ludwiki Marii mi tu brakowało, ona by nie pozwoliła inkwizytorom hasać po Polsce, bo król to taki bardziej ciapek był. Zresztą podobnie jak papież, robił tylko to, co mu bratowa kazała, zwana nawet papieżycą Olimpią I w Rzymie. Ogólnie jednak bardzo dobre, wciągające opowiadanie i chętnie był poczytała ciąg dalszy, jak inkwizytorzy próbują w Polsce działać i obejść szlacheckie złote wolności.

Uła, żeś Piwak zjechała tekst jak Dzikie Pola.

Dziękuję Piwak za komentarz (w zasadzie rozbiór tekstu na czynniki pierwsze :))  Nie ze wszystkimi uwagami mogę się zgodzić, jak chociażby co do słowa czerń, które jest (było) nazwą ruskiego chłopstwa na terenie ówczesnej Ukrainy.

Bardzo mnie cieszy, że opowiadanie Ci się podobało. Pozdrawiam.

Mastiff

Autor chyba ma jeszcze trochę czasu do edycji, więc może coś pozmieniać. Trochę gorzej z błędami merytorycznymi, ale w sumie jest to opowiadanie fantastyczne, a nie historyczne, więc może nie są aż takie ważne...
Jakby mi się nie podobało, to pewnie tak bym tekstu nie "zjechała". Chyba mam naturę perfekcjonistki;-)

Uważaj żeby Cię ktoś perfekcyjnie nie nabił na pal.

Oj, gwidon:)

Mastiff

Rozumiem, gwidon, że twoich tekstów mam nie tykać?;-)

-> Piwak. Ponieważ spodziewam się, że Ty spodziewasz się jakiejś reakcji gwidona i zajrzysz, widząc mrugającą gwiazdkę, chcę zapytać nie na temat, poza konkursem: czy można z Tobą nawiązać kontakt, i jak, jeśli tak?

Jasne, możesz napisać na maila piwak906@hotmail.com

Wielkie dzięki.

Och nie, Piwak. Tykaj, tykaj.
Sorry, Bohdan, za te pogaduszki nie na temat.

Nie ma sprawy. Przynajmniej coś się dzieje:).

Mastiff

Bohdan, coś mi umknęła wczoraj twoja odpowiedź. Co do czerni, to napisałam tylko, że moje pierwsze skojarzenie, to byli popi, jako że na czarno się ubierają. To że się nie spotkałam z takim określeniem chłopstwa ukraińskiego, nie znaczy, że takiego nie było. W końcu jestem mediewistką, a nie specjalistką od I RP:-)

Dobrze, że z popami, a nie np. z satanistami - oni chyba też na czarno się ubierają?:) Tak czy inaczej niektóre Twoje propozycje wprowadziłem do tekstu. Pozdrawiam

Mastiff

Dobre, nawet bardzo dobre - pomysł z wrogami jednoczącymi się we wspólnym celu - super. Podoba mi się sposób, w jaki budujesz napięcie, wprowadzasz grozę. W rewelacyjny sposób mieszasz motywy i postaci kojarzone z Sienkiewiczem i demony przypominające stwory Tolkiena albo Ordę Pierumowa, tak gładko że widać że te motywy muszą mieć wspólne korzenie :) Co do błędów, to po Piwak mogę tylko wziąć szufelkę i szczoteczkę i pozamiatać wyrzucone przecinki i inne skrawki opowiadania ;) Jednak przeszkadzała mi bardzo jedna rzecz - dziwaczna stylizacja w partiach narratora, gdzie jedynym jej wyznacznikiem był gdzieniegdzie czasownik na końcu zdania, w dodatku w miejscach losowo wybranych, np. początek:

Poziom wód w rzekach i jeziorach niepokojąco opadł, a w niektórych wioskach studnie wyschły na wiór. Nikt nie pamiętał, kiedy po raz ostatni taki żar lał się z nieba. Nawet starzy Kozacy - ci, którzy wciąż żyli. Albowiem wielu z nich, jak również niezliczone trupy Chorągwi Rzeczpospolitej znalazło wspólne groby na Dzikich Polach, które nie tylko wypasowi kóz służyły, ale nade wszystko wielkim, zbiorowym grobem były.


Dlaczego "wyschły na wiór" a "grobem były"? Ta inwersja (nie ma jej w dialogach i pewnie dlatego bardzo dobrze mi sie je czytało) moim zdaniem jest w ogóle niepotrzebna, i bez tego udaje Ci sie oddać "klimat Dzikich Pól".

Dziękuję Ci bardzo Dreammy i bardzo mnie cieszy, że tekst Ci się podobał. Może rzeczywiście trochę przedobrzyłem ze stylizacją, pewnie po trosze wyszedł brak doświadczenia w tego rodzaju opowiadaniach. Jeszcze raz wielkie dzięki za poświęcony czas na lekturę i serdecznie pozdrawiam.

Mastiff

Świetne opowiadanie!
Początek zapowiada się groźnie, aż chce się czytać dalej. Czyta się lekko i przyjemnie.
Końcówka zaskakująca i bardzo satysfakcjonująca,to jest to co lubię, w opowiadaniach, najbardziej.
Dobra robota:)

Oj, Ala... Rozwaliłaś mnie teraz. Twoich pogróżek nie brałem na serio:). Pozdrawiam i dzięki.

Mastiff

:D haha Rowniez pozdrawiam :) (nie mam juz nic do dodania hehe) ;)

O ja! Ale super :D Nie no serio, wycięło mnie z butków po prostu. Wspaniale, nie - brawurowo - napisane. Świetnie przedstawieni bohaterowie, doskonała scena bitwy, fabuła i smaczki, smaczki, smaczki. Dla mnie diabeł zawsze tkwi w szczegółach. Opowieść Krzywonosa była po prostu mega (i tak, wiem, że szkockie pochodzenie ma historyczne podstawy), a Necronomicon to po prostu wisienka na torcie :D Chylę czoła przed Waszmością! :)

Jezu, wielkie dzięki. Jestem totalnie zaskoczony. Nie sądziłem, że ktoś tutaj jeszcze zajrzy po Wielkim Rozbiorze Carycy Piwakowej. Do stóp padam, bardzo dziękuję i serdecznie pozdrawiam.

Mastiff

Tu nie ma za co dziękować :) Widać, że świetnie "czujesz" ten temat i warsztat też masz bardzo dobry. Myślę, że jeszcze dużo osób przeczyta Twój tekst przed zakończeniem konkursu.

Wiesz, Ty rzeczywiście świetnie wyłapujesz smaczki. Pomijając powyższe opowiadanie, pamiętam, jak po opublikowaniu "Uszczelki" jako jedyna zachwalałaś opis życia w akademiku, podczas gdy inni zupełnie się tym fragmentem znudzili, oczekując akcji od początku do końca. Tak mi się jakoś teraz przypomniało:). Pozdrawiam

Mastiff

A to skurwysyny...

Zastanawiałam się, czy z tym Krzywonosem to nie pojechałeś za bardzo, ale widzę po komentarzach, że moze jednak nie... 

Lubię teksty, których wartość faktycznie widać dopiero po dokładnej lekturze całości, bo człowiek później dużo o nich myśli, jeszcze przez jakiś czas przetrawia. Tutaj długo myślałam, że scena bitwy jest kuliminacyjnym momentem, ale, ku mojemu bardzo pozytywnemu zaskoczeniu, końcowa scenka nabija tekstowi punktów, że ho ho...   

www.portal.herbatkauheleny.pl

Jak zobaczyłem Twój nick, to spodziewałem się tradycyjnego " łomotu". Łagodniejesz w tej Loży, czy jak:)? Dziękuję, że ho ho... A na koniec: o co chodzi z tym przezywaniem od sk... ?

Mastiff

Bo mi się taka refleksja nasunęła po przeczytaniu ;P

Wcale nie łagodnieję. Jakby było za co spuścić łomot, to by był łomot, no ale nie było za co :)
 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Pocieszę Cię, że jeszcze nie raz będzie za co:), więc głowa do góry.
Pozdrawiam

Mastiff

W Twoim interesie jest, żeby nie było ;P

www.portal.herbatkauheleny.pl

Tak. To prawda. Ale wiesz, jak to jest: czasem człowiek coś nabazgra i wydaje mu się, że to super opowiadanie, a tu, łup! Krytyka leje się strumieniami. Zimny prysznic też, od czasu do czasu, jest potrzebny:).

Mastiff

Bohdanie, Suzuki Cie nie zgnoiła. To zgnoję Cie tym razem ja. Dlaczego tak długo, kazałeś mi czekać z tak dobrym, bardzo dobrym kawałkiem solidnej prozy. Aż mnie w fotel wbiło i z zaciekawiem czytałem Twoje opowiadanie. Bardzo mi sie podobało i oby tak dalej. Super, jestem pod wrażeniem. Jedynie pragnę przeprosić, że tak późno sie za nie zabrałem, ale miałem ostatnio bardzo mało czasu na czytanie czegokolwiek, prócz literatury fachowej w języku angielskim z zakresu geologii i petrologii (nauka o skałach, nie o ropie naftowej). Pozdrawiem i powodzenia w konkursie.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Nie przepraszaj, nie ma za co. Cieszę się, że opowiadanie przypadło Ci do gustu. Ja też za dużo czasu na pisanie nie mam, a jak coś wymodzę, to często mi się nie podoba i nie opuszcza dysku:). Również życzę powodzenia w konkursie. Trzymam kciuki za Twoje wyróżnienie.

Mastiff

O ja cie pier... Przeczytałem z zapartym tchem w 40 minut. Rewelacja. Na poczatek świetna "sienkiewiczowska ' ' narracja. Stopniowe dozowanie napięcia. Rewlacyjna historia Kriwonosa, Świetne dialogi i stylizacja języka. No i genaialne, zaskakujące zakończenie, zamykające całośc intrygi klamrą. Dobra kanwa do powieści. Pozdrawiam,  

Dziękuję bardzo za poświęcenie czasu na lekturę i za mega pozytywną opinię. Pozdrawiam serdecznie

Mastiff

Początek ciekawy, koniec jakoś mi nie pasował. Nie wiem, czy całkiem odmienny od reszty tekstu, czy to kwestia wyskakującego deusa, ale jakoś wydaje mi się to spłyceniem problemu. A może to o uśmiercenie tysięcy “naszych” w imię mrzonki poszło…

Miałam spore wątpliwości do ukraińskich wstawek. Zaczęły się tutaj:

– Nu prijdu tut, durna kozi!

Dla mnie znaczy to “No, przyjdę tu, głupia kozo!”, a bardziej by pasowało “przyjdź tu”. Ale za słabo znam ukraiński (a co dopiero mówić o języku kozaków), żeby się czepiać. Sprawdzałeś końcówki?

I dlaczego uważasz, że to SF?

Babska logika rządzi!

Finkla, nie zaczepiaj mnie. Ja już dawno porzuciłem pisanie, więc dam na luz. Kocham Cię.

 

Mastiff

No, mości Bohdanie! Osobliwych przeciwników wystawiłeś Waść naprzeciw siłom sprzymierzonym, a na koniec jeszcze pozwoliłeś, aby wyszło szydełko z woreczka.

Bardzo satysfakcjonująca lektura. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przeczytane

Nowa Fantastyka