- Opowiadanie: voldo - Wszyscy umrzemy rozczarowani

Wszyscy umrzemy rozczarowani

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Wszyscy umrzemy rozczarowani

Szedłeś kiedyś bez celu, zamyślony, rozkojarzony, nieświadomy otaczającego świata? Zdarza się w takich sytuacjach, że dochodząc do ulicy nie patrzysz na samochody, w ostatniej chwili gdzieś kątem oka dostrzegasz ruch, zatrzymujesz się nagle, odruchowo, przerażony obserwujesz jak rozpędzone auto niemal przejeżdża ci po czubkach butów. Adrenalina podskakuje, myślisz „kurde, blisko było". Choć szczerze powiedziawszy mało kto użył by akurat słowa „kurde". Jest dużo odpowiedniejszych słów w takiej sytuacji. Idziesz dalej i myślisz najpierw: „co za pieprzony palant, jak on jeździ?", następnie: „co ze mnie za idiota łażę jak debil, prawie bym się zabił". Zawsze w tej kolejności. To się zdarza każdemu, na szczęście mamy instynkt, i nie tak łatwo przejechać człowieka na prostej drodze. Nikt naprawdę nie wierzy, że w taki sposób można zginąć. Otóż można. Nie zauważyłem ruchu, bo po prostu patrzyłem w drugą stroną. Nie usłyszałem ani trąbienia ani pisku opon, bo miałem na uszach słuchawki. Zresztą nie wiem, czy było jakieś trąbienie albo pisk opon, ale wiem na pewno, że ktoś z firmy produkującej słuchawki powinien za to beknąć. Ale świat nie jest sprawiedliwy i oprócz mnie ucierpiał tylko kierowca, któremu uszkodziłem maskę i nieziemsko uwaliłem przednią szybą. Może wypadałoby, żebym człowieka przeprosił?

 

Całość trwała pewnie jakieś kosmicznie małe części sekundy, ale ja dokładnie pamiętam kolejność, w jakiej umierałem. Pamiętam kolejność, bo ból przychodził etapami. Pierwsze zabolały mnie kolana, poczułem, że pękają jak zapałki, najpierw lewe, później prawe. Zdążyłem pomyśleć, że nieprędko sobie pobiegam. Spróbowałem zamachać rękami, jakbym stał przechylony nad krawędzią urwiska, ale w tym samym momencie wyleciałem do góry, poczułem nieważkość, i w całej tej sytuacji to było jedyne przyjemne uczucie. Człowiek czuje się nierealnie oderwany od rzeczywistości, od wszystkich problemów, które na co dzień go przygniatają. Chce żeby ta chwila trwała wiecznie. Ale nie zdążyłem się tym za bardzo nacieszyć, bo po ułamku sekundy uderzyłem plecami w maskę. Plecy były pierwsze, bo odruchowo skuliłem brodę do mostka. Poczułem jak łamią mi się żebra, chyba wszystkie. Następne były organy wewnętrzne. Na pewno kiedyś złamałeś sobie rękę, albo dostałeś od kogoś po mordzie, i myślisz, że wiesz co to jest ból. Nie wiesz. Nie wiesz co to ból, dopóki nie poczujesz jak własne żebra, rozbite na tysiące ostrych jak brzytwa kawałeczków przebijają ci wątrobę, nerki, jelita, serce. Wiem że one też pękały pojedynczo, po kolei, ale nie byłem orłem z biologii, i nie wiem, co gdzie mam, więc nie mogę podać kolejności. Zastanawiałem się właśnie na tym i chyba nawet żałowałem tych wszystkich lekcji, które przespałem w ostatniej ławce, gdy uderzyła głowa. Przysięgam, to nie jest miła sprawa. Czułem, że od miejsca uderzenia rozchodzą się pęknięcia, od pęknięć rozchodzą się odgałęzienia, i nagle w jednym momencie cienkie kreseczki łączą się i czaszka rozpada się w drobny mak i dosłownie eksploduje. I to już w zasadzie było ostatnie co poczułem.

 

A potem w jednej chwili, bez żadnego teatralnego przejścia czy antraktu, stanąłem w ciasnym pokoju. I to jest jedyne co jestem w stanie powiedzieć o tym pokoju. Był ciasny. I choć staram się i wytężam umysł, nie mogę sobie przypomnieć nic więcej. Nie wiem czy pokój był niski czy wysoki. Nie wiem jakiego koloru były ściany, a może był wytapetowany? Nie mogę odtworzyć w pamięci choćby jednego mebla, szafy, łóżka czy krzesła. Ale musiały tam być. Musiały bo naprzeciwko mnie siedział mężczyzna, a skoro siedział to musiało być w tym pokoju chociaż jedno krzesło. Dedukcja, drogi Watsonie. Ważniejsze jednak, że byłem cały. Kolana były nienaruszone, żebra całe, czułem bicie serca, całkiem mocne zresztą, co w zasadzie nie było dziwne zważywszy na okoliczności. Ale najważniejsze, że z całą pewnością na samym czubku siebie miałem głowę. Poruszyłem nią na boki dla pewności. Nie powiem, ucieszył mnie ten stan rzeczy. Ale tylko na chwilę, bo natychmiast doszło do mnie pytanie, które nasunęło by się każdemu w takiej sytuacji: „o co tu kurde chodzi". Nie chcę się powtarzać, ale „kurde" ponownie używam tylko dla kurtuazji. Miałem pewność, że przed chwilą przejechał mnie samochód. Wrażenia są, wierz mi, niezapomniane, i niemożliwe do zmyślenia. No i z całą pewnością byłem na ulicy. Dosłownie sekundę temu. I w ciągu krótkiej chwili samochód, ja, nieważkość, maska samochodu, głowa, dziwny pokój. Z dziwnym jegomościem na krześle. Prawdopodobnie krześle. Mógł się gościu równie dobrze na fotelu rozpierać.

 

No właśnie, gościu. W przeciwieństwie do pokoju jego pamiętam w najdrobniejszym szczególe. Miał siwe włosy, przystrzyżone przy samej skórze, co ujawniało liczne, mniejsze i większe, blizny na całej czaszce. Na twarzy dominował wielki nochal, ewidentnie kilkukrotnie złamany. Prawe ucho miał lekko naderwane, u góry. Bokser czy co? Miał na sobie zwykłe dżinsy i czarną, luźną koszulkę z białym napisem „How do you fell now?". Musze przyznać, że pytanie do mnie trafiło. Byłem na pewno szczęśliwy, bo najwyraźniej żyłem, a to w kontekście wcześniejszych wydarzeń było miłym zaskoczeniem. Ale przede wszystkim byłem zdezorientowany. Momentalnie w głowie pojawiło mi się setki pytań adresowanych do faceta naprzeciwko. Zacząłem je szybko segregować w głowie, które z nich jest najważniejsze? Które zadać pierwsze? Nie zdążyłem. Siwy popatrzył na mnie jakby dopiero teraz mnie zobaczył i zrobił minę, jaką na filmach robi wielki, wytatuowany więzień, gdy do jego celi wprowadzają chuderlawego i najczęściej niesłusznie skazanego nowego. Pomyślałem, że nie jest dobrze. Nie było.

 

-Rafał?– spytał.

 

– Ano, Rafał– powiedziałem, bo co tu dużo gadać, tak mam na imię.

 

I to był koniec procesu identyfikacji. Zdziwił mnie brak pytań o nazwisko, adres, datę urodzenia, imię ojca, pesel i inne pierdoły. Są przecież tysiące Rafałów, nie można kogoś zidentyfikować po samym imieniu. Siwy mógł. Ogólnie sprawiał wrażenie jakby dużo mógł i potrafił.

 

– No to, synku, nie żyjesz.

 

Z wyglądu to on mógłby być i moim pradziadkiem, ale musisz przyznać, że cholernie niegrzecznie jest używać tak familiarnych sformułowań w drugim zdaniu, jakie się do kogoś mówi. Trochę się zirytowałem, ale postanowiłem, że lepiej nie wprowadzać nerwowej atmosfery. Głównie dlatego, że dotarło do mnie co gość powiedział.

 

-Co ty pieprzysz, dziadku?– On zaczął od synka, ja od dziadka. 1-1 palancie. – Przecież tu stoję, oddycham, mogę pomachać rękami.

 

Jak klasyczny idiota zacząłem machać rękami i skakać. On spokojnie patrzył i cierpliwie czekał, aż dotrze do mnie, że zachowuję się jak debil. Dotarło. Przestałem machać i przyjąłem postawę typu „teraz twoja kolej, leszczu". Na ten moment byłem z siebie całkiem zadowolony, co pewnie widać było po mojej twarzy, bo postanowił mnie zgasić.

 

– Pamiętasz samochód? Myślisz, że cos takiego można przeżyć? Nie żyjesz, synku.

 

Tym razem ledwo zauważyłem synka. Miałem inne problemy na głowie. Stwierdziłem, że mam gdzieś takie zabawy i najzwyczajniej w świecie wychodzę. I tu napotkałem kolejny problem tego pięknego dnia. Nie wiem co w pokoju się znajdowało, za to z całą pewnością wiem, czego tam nie było. Drzwi. Okna. Dziury w ścianie. Najmniejszego otworu, który rodziłby nadzieje na ucieczkę. Rosło we mnie przekonanie, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Siwy nie był facetem, który kogokolwiek by pospieszał. Patrzył na mnie i czekał, aż zdam sobie sprawę z mojego położenia. Najwyraźniej był pewien, że gdy to zrobię, wrócę do dyskusji z nim. Przenikliwa chłopina.

 

– No dobra, mogę prosić o jakieś trzy zdania tytułem wyjaśnienia? – zapytałem pełny wiary, że każdy problem można rozwiązać spokojną, rzeczową rozmową. Całe życie byłem naiwny, po śmierci też mi nie przeszło.

 

Spojrzał zdziwiony. Najwyraźniej jego zdaniem stwierdzenie, że nie żyje, rozwiązywało wszelkie wątpliwości, z mojej perspektywy wątpliwości dopiero się pojawiały, i dość szybko mnożyły. Po długiej chwili i powtórzeniu pytania, zlitował nad moją nieświadomością.

 

– Chciałeś, synku, popełnić samobójstwo. Dokładnie rzecz ujmując miałeś w planach skok z wieżowca. Całkiem rozsądna decyzja, pozwolę sobie zauważyć, zdecydowanie najszybsza, najpewniejsza i najmniej bolesna metoda. I w zasadzie nic by mnie to nie obchodziło.. Problem w tym, że spadłbyś dokładnie na samochód, w którym znajdowałaby się rodzina. Cała. Mąż, żona, córka, syn, pies. Przeżyłby tylko pies, szczęśliwy mały kundel. W związku z tym Wydział Prewencji zadecydował o zlikwidowaniu cię w sposób, który nie zaszkodził zdrowiu ani życiu postronnych ludzi.

 

Skończył i swoim irytującym zwyczajem wpatrywał się we mnie w oczekiwaniu na to, kiedy zrozumiem, co do mnie powiedział. Tym razem musiał naprawdę długo poczekać. Usłyszałem każde słowo, które powiedział, cytuję to bez problemu i z całą pewnością dosłownie. Ale nie zrozumiałem z tego nic. Zresztą przyznasz, że na pierwszy rzut oka to kupę bełkotu. Wyraziłem taką opinie.

 

– Bełkot nie bełkot – rzekł z miną filozofa. – Musiałem spowodować, że potrącił cię samochód i teraz nie żyjesz.

 

Najwyraźniej uznał, że im częściej będzie to powtarzał, tym szybciej uwierzę.

 

– Skąd ty wiesz co chciałem zrobić i jak by się to skończyło? I kim ty właściwie jesteś, żeby decydować o czyimś życiu? – zapytałem z lekką nutką irytacji w głosie, choć nie wiem skąd we mnie tyle spokoju. Powinienem gnoja porządnie obić. Było nie było, gość właśnie przyznał się do zabicia mnie. Czy jakbym mu teraz cos zrobił, to była by to samoobrona?

 

-To nie moja decyzja. Mam swoich przełożonych, ja tu tylko wykonuję polecenia.

 

Wspaniale, pomyślałem. Nie ma nic lepszego na tym świecie niż urzędnik średniego szczebla, nad którym nikt nie ma kontroli. W dziewięciu na dziesięć przypadkach szef takiego urzędnika albo jest niezdefiniowany, albo jest jego kumplem, albo ma swoich podwładnych i ich zajęcia głęboko w dupie. Taki stan rzeczy sprawia zazwyczaj, że urzędas czuje się wszechmogący, i de facto w swoim gabinecie taki właśnie jest. No ale jako się rzekło, urodziłem się z przerośniętym gruczołem odpowiedzialnym w organizmie za produkcję nadziei, więc zapytałem:

 

– Mógłbym się widzieć z którymś z tych przełożonych?

 

W oczach miałem iskry, widziałem się już jak wychodzimy z tego pokoju, idziemy do jakiegoś dużego gabinetu, tam przedstawia mi się prezes, ja składam skargę na Siwego, prezes przeprasza, mówi mi, że to tylko jego niepełnosprawny umysłowo wujek, którego przyprowadza ze sobą do pracy, bo nie chce go już przyjąć żaden szpital psychiatryczny, jeszcze raz przeprasza, a ja wychodzę, idę do domu, idę spać i zapominam o całej sprawie.

 

– Nie mógłbyś. – Jeśli naprawdę miałem iskry w oczach, to facet zgasił je ze sprawnością trzech brygad Ochotniczej Straży Pożarnej z samym Pawlakiem na czele.

 

– Co to w ogóle za Wydział?

 

– Wydział jak Wydział.

 

– Wydział czego?

 

– Wydział.

 

Rozmowa z tym gościem była pasjonująca. Ale postanowiłem się nie poddawać i uderzyłem z innej strony.

 

– Skąd w ogóle pomysł, że chciałem popełnić samobójstwo?

 

Popatrzył na mnie i od razu stwierdziłem, że to było głupie pytanie, więc nie czekałem na odpowiedź. Siwy najwyraźniej łatwiej kontaktował się z ludźmi minami i spojrzeniami, niż słowami i zdaniami.

 

– Dobra, przyznaję, miałem takie myśli. Ale słuchaj. Rzuciła mnie dziewczyna. Nie byle jaka dziewczyna, rzucano mnie kilka razy i raczej przyjmowałem to spokojnie do wiadomości. To była kobieta mojego życia. Rozumieliśmy się doskonale. Czułem się przy niej cudownie, czułem się wyjątkowy. Może i była trochę zamknięta w sobie, ale była najśliczniejsza na świecie, bystra, czuła, słodka i seksowna jak sto diabłów. Mówię ci człowieku, miała libido jak stado zajęcy wczesnym marcem. Chodzący ideał, oprócz tego, że wróciłem z pracy, a w przedpokoju stały 2 walizki, rozczarowująco małe, zważywszy na fakt, że zawierały cały mój dobytek. Bez żadnych wyjaśnień powiedziała mi, że już mnie nie kocha i powinienem już sobie iść. A jeszcze rano kochała mnie tak, że spóźniłem się prawie godzinę do pracy. No właśnie. Nie mogę powiedzieć, żeby to spóźnienie było przyczyną, raczej kroplą, która przelała czarę goryczy. Tak czy inaczej szef, z metra cięty grzdyl bez krztyny poczucia humoru czy jakiegokolwiek polotu w życiu, powiedział mi, że mnie zwalnia i powinienem już sobie iść. Jeszcze jedna taka sytuacja i pomyślałbym, że „powinieneś już sobie iść" to jakaś moja nowa ksywka. Spać nie bardzo mam gdzie, rodzice nie żyją, innej rodziny nie mam. Przyjaciół olałem dla dziewczyny. Śpię po hotelach, a za jakiś tydzień skończy mi się na to kasa. Ogólnie jest kiepsko. A ja ci dziadku nie opowiadam o tragediach mojego życia, tylko jaki miałem fantastyczny czwartek. Tak więc miałem chyba prawo do kilku czarnych myśli, ale to jeszcze nie znaczy, że bym to zrobił. To były tylko marzenia nad szklanką wódki. Jakby każdy, kto tak pomyśli to realizował, to by Ziemia w dwa lata opustoszała.

 

– Ty byś to zrobił. I zabiłbyś przy okazji Skoczowskich.

 

– W dupie mam Skoczowskich! – chwilkę wcześniej przekroczyłem granicę irytacji. Ale przyznaj uczciwie, że i tak wytrzymałem długo.

 

– Ale ja nie mam. I stąd nasze spotkanie.

 

Szczerze powiedziawszy, to od paru dni brakowało mi tego, żeby komuś wszystkie moje problemy wykrzyczeć w twarz, więc chwilowo poczułem się odprężony i żałowałem, że nie zrobiłem tego wcześniej z pierwszym lepszym złapanym na ulicy przechodniem. Uspokoiłem się, a to spowodowało, że zacząłem myśleć. Siwy powiedział „spotkanie". Co to ma w ogóle być za spotkanie? Nie jestem religijny, ale wychowałem się w religijnym społeczeństwie, więc przyszło mi do głowy, że to Sąd, a ten gość to jakiś święty Piotr czy Ozyrys, i zaraz będziemy ważyć moje dobre i złe uczynki. Jeśli by tak było, to miałem pozamiatane. Film z moimi dobrymi uczynkami to raczej produkcja krótkometrażowa, ten ze złymi to Titanic, wersja reżyserska. Ale Siwy nie wyglądał na świętego. Prawdę powiedziawszy poczułem, że trochę od niego zalatuje. A i Sąd Boży na obrazach nigdy nie odbywał się w obskurnym pokoju bez klamek. Choć w zasadzie nie jestem pewien, czy pokój był obskurny, ale taki by mi pasował do tego dziada naprzeciwko i całej chorej sytuacji. Stwierdziłem, że najlepiej będzie zapytać kulturalnie, w sposób służalczy i uniżony. Nauczyłem się tego w dziekanacie.

 

– A przepraszam bardzo, że zapytam, co to spotkanie ma na celu?

 

– Odkupienie.

 

Uwierz mi, cisza, która zalęgła po tych słowach trwała wieczność. Ja zgłupiałem do końca, Siwy napawał się efektem. Gdy zacząłem powoli dochodzić do siebie, postanowiłem, że tym razem to ja poczekam, aż on się odezwie. Dziecinna gra w ciszę na morzu trwała dość długo, żebym się poddał, Siwy najwyraźniej był w to mistrzem świata.

 

– Jakie, kurwa, odkupienie? – czas na ,,kurde" skończył się dawno temu.

 

– Otóż, synku, Wydział, z prawnego punktu widzenia, nie ma kompetencji do uśmiercania ludzi. – Poczułem się jak bohater ,,Procesu" Kafki. Kompletnie się w tym wszystkim pogubiłem i modliłem się, żeby ktoś wpadł do tego pokoju i aresztował psychopatę. Ale najwyraźniej zbierał się do wyjaśnień, więc postanowiłem, że najlepiej będzie mu nie przeszkadzać.

 

– W związku z powyższym jesteśmy niejako zobligowani do przedstawienia ci możliwości powrotu do życia, celem naprawienie krzywd, których jak słusznie zauważyłeś nie wyrządziłeś, ale z całą pewnością wyrządziłbyś gdyby nie sprawna interwencja Wydziału. W naszym żargonie nazywamy to ,,Odkupieniem".

 

Doszło do mnie, że to nie jest jeden socjopata zamelinowany w jakieś ruderze, tylko ludzie, którzy mają swoje kompetencje, prawny punkt widzenia, nawet swój żargon. To jakaś zorganizowana grupa przestępcza, jakaś pieprzona ,,Ośmiornica". Czemu ja o nich jeszcze nie słyszałem w TVN-ie? Ewidentnie uniżony ton głosu poskutkował, więc ciągnąłem dalej.

 

– A na czym takie, ekhm, odkupienie, miało by polegać? – załamał mi się głos przy tym ,,odkupieniu" bo poczułem, że to co usłyszę w odpowiedzi w żaden sposób mnie nie pocieszy.

 

– My uratowaliśmy twoją duszę, ty uratuj dziesięć innych.

 

Trudno mi to opisać, a tobie trudno to będzie sobie wyobrazić, ale on wypluwał takie teksty jakby odpowiadał na pytanie: ,,Która godzina?". Żadnego owijania w bawełnie, żadnego ,,może lepiej, żebyś usiadł", tylko od razu ,,uratuj dziesięć dusz". Jak uratuj? Jakich dusz? Co ten gość bierze?

 

Co byś zrobił w takiej sytuacji? Ja postanowiłem, że najlepiej nie drażnić człowieka, co do którego mam mocne podejrzenia o niestabilność psychiczną. W zasadzie to miałem pewność, więc postanowiłem, że lepiej przytakiwać mu we wszystkim, we wszystkim ustępować, i czekać, aż będzie można stąd wyjść i, miejmy nadzieje, nigdy nie wrócić. Trochę jak z wizytą u babci.

 

– A nie wystarczy jak uratuję pięć? Bądźmy szczerzy, ile może być warta moja dusza?

 

W zasadzie chciałem trochę rozluźnić atmosferę ściśniętą jak cycki Pameli Anderson w staniku miseczka B. Nie miałem żadnej nadziei, że uda mi się cokolwiek utargować u Siwego, ale ten chłop najzwyczajniej w świecie kochał zaskakiwać.

 

– Ok, niech będzie pięć. – Jakbym wiedział, że my się w ogóle targujemy, to może bym spróbował wyjść z jakimiś zawiasami albo grzywną. Ale wyszedłem z wyrokiem uprawomocnionym dokładnie w chwili jego wypowiadania. Po wyjątkowo grzecznym pytaniu i standardowo lakonicznej odpowiedzi dowiedziałem się również, iż mankamentem jednoosobowego trybunału, przed którym przyszło mi stanąć, był absolutny brak mechanizmu odwoławczego. Jakoś to przełknąłem, bo wierz mi, miałem w tej chwili za dużo problemów, żeby się nimi wszystkimi przejmować na raz. Ten mógł poczekać. Tak czy inaczej, uznałem, że trzeba to granic możliwości wykorzystać moment wylewności Siwego.

 

– Co rozumiesz przez uratować duszę?

 

– Uratować przed śmiercią.

 

– Jak mam znaleźć dusze, które wymagają pomocy?

 

– Dam ci adresy.

 

– Jak je mam uratować?

 

– Twoja sprawa.

 

No, może wylewność to za dużo powiedziane. Ale jak na niego to i tak mógłby prowadzić talk-show w tym stanie.

 

Pomyślałem, że to wszystko dzieje się naprawdę, że stoję przed wypaczonym, ale jednak, Sądem Ostatecznym, i do tego w zasadzie właśnie dostałem drugą szansę. Szansę na powrót po śmierci. No powiedzmy to sobie wyraźnie – ilu ludzi może to o sobie powiedzieć? Co więcej, najwyraźniej miałem zostać swego rodzaju wysłannikiem niebios, aniołem stróżem. Mam ratować ludzi, ba, mam ratować ich dusze. Nagle przyszła mi do głowy pewna myśl, nie zamierzałem jej chować przed Siwym.

 

– Dostanę jakieś super-moce? Latanie, niewidzialność, nadludzką siłę, laser z oczu? – Podekscytowałem się i chyba lekko zagalopowałem. Na szczęście Siwy miał super-moc – moc sprowadzania na ziemie jednym karcącym spojrzeniem.

 

– Dla kogoś o Twojej lotności umysłu to faktycznie może być zadanie ponad siły. – No najzwyczajniej w świecie mnie gość prosto w twarz obraża. Co prawda wybaczyłem mu zabicie mnie, ale powoli przeginał strunę.

 

– Dlatego właśnie dostaniesz od Wydziału specjalną pomoc na czas twojego zadania. Nie będę tłumaczył, bo albo zrozumiesz od razu albo wcale. Krótko: jeden cud na jedną duszę.

 

Pomyślałem, że jest nieźle, mam pięć cudów do wykorzystania, jak mi wyszło z szybko dokonanych, nieskomplikowanych obliczeń. Ale zaraz, cudów? Więc to jednak jest…

 

– A teraz spieprzaj, synku – burknął pod nosem Siwy. – Mam jeszcze dziesięciu takich jak ty na dzisiaj.

 

I mniej więcej w takim samym tempie, w jakim znalazłem się w obskurnym pokoju z obszarpanym dziadem uważającym się za Pana życia i śmierci, przeniosłem się z powrotem na ulice. Samochód przejechał kilka milimetrów przede mną, kierowca stanął i zaczął głośno i wyraźnie insynuować, iż jestem homoseksualistą. Przeprosiłem go i uciekłem do domu. Zamknąłem się w pokoju, usiadłem głęboko oddychając, chwilę pogapiłem się w ścianę, po czym postanowiłem, że muszę to wszystko jak najszybciej spisać, żeby niczego nie zapomnieć.

 

Umarłem i zwartwychwstałem jakąś godzinę temu.

 

Koniec

Komentarze

Jeśli chodzi o sam początek opowiadania, to nie jest nudne, bo zaczęło mnie wciągać. Co do kolejności naszych odczuć (jeśli chodzi o kierowcę palanta i mnie, jako idiotę) nie zawsze funkcjonuje ta sama kolejność. Jeśli o mnie chodzi to w takiej sytuacji najpierw skarciłbym siebie. :) 
W dalszej części tekstu występują głównie literówki, oraz drobne potknięcia interpunkcyjne.

A potem w jednej chwili, bez żadnego teatralnego przejścia czy antraktu, stanąłem w ciasnym pokoju. I to jest jedyne co pamiętam o tym pokoju.  
Nie podoba mi się ten fragment, z racji tego, że trochę niepoprawnie zbudowałeś te zdania. :)

A potem w jednej chwili, bez żadnego teatralnego przejścia czy antraktu, stanąłem w ciasnym pokoju. I to jest jedyne co jestem w stanie powiedzieć o tym miejscu.  - MYŚLĘ, ŻE coś takiego brzmi nieco lepiej, ale to jest tylko moje zdanie.

Ale najważniejsze, że z całą pewnością na samym czubku siebie miałem głowę.
                                   ^^
Bądźmy szczerzy, mogłeś to ująć inaczej. :P

Dalej nie sprawdzałem technikaliów tekstu, bo fabuła zaczęłą mnie interesować do tego stopnia, że postanowiłem zająć się czytaniem. Opowiadanie nie było złe. Dobrze się czytało, fabułą była przemyślana, a zwroty akcji nie nudziły. Tekst zawierał też nutę dobrego humoru, co sprawiło, że jeszcze bardziej mi sie spodobał. Wytworzyła się także więź między mną a głównym bohaterem, co jest największym atutem tegoż opowiadania... :) Tyle ode mnie.

Pozdrawiam.
Mateusz - ebrio 

 

Podpisuję się pod tym co napisał ebrio - literówki i interpunkcja. Początek ciekawy, opis nie śmierci, a samego umierania, krok po kroku. Ciekawy pomyśł. Później zaczelo mnie nudzić.

Pozdr

Chłopaki chwalą, a ja zostanę obiektywny. Jest kilka istotnych błędów pomijając literówki, a mianowicie:
1)  Mieszasz czasy, co jest dość popularnym błędem - w pierwszym akapicie zaczynasz przeszłym, a później na przemia z teraźniejszym.
2) W prozie liczebniki piszemy słownie i nie ma od tego żadnych wyjątków.
3) Stawiaj dwukropek albo kropkę w zdaniu poprzedzającym dialog
To wszystko, jeżeli chodzi o takie większe błędy ;)

Podoba mi się pomysł, choć trochę oklepany, z przedstawieniem w postaci pokoju, co się dzieję z duszą po śmierci. Dialogi sprawnie napisane, ale ma wrażenie, że humor miejsacami powciskany na siłę. I mam jeszcze zastrzeżenie, co do odczuć głównego bohatera w trakcie zderzenia z samochodem: Jak mógł tak dokładnie wszystko opisać, skoro był martwy w kilka sekund? Wątpię, żeby w trakcie śmierci miał czas na myślenie o takich rzeczach.

@ebrio - Pierwsze zdanie poprawiłem, faktycznie tak brzmi lepiej. Drugie mi się bardzo podoba choć pewnie Sienkiewicz by tak nie napisał:)

@IpMan - Czas przeszły do opisywania wydarzeń, czas teraźniejszy do ,,cytowania" myśli i odczuć. Przynajmniej taki był plan, możliwe, że miejscami się pogubiłem, w końcu tekst pisany na szybko, tuż po własnej śmierci. Kropeczki i liczebniki poprawione. :) Jeśli chodzi o humor miejscami powciskany na siłe, to trzeba było zobaczyc te teksty, które wyrzuciłem. Co do dokładnego opisu, to mam wrażenie, że w takich chwilach czas biegnie trochę wolniej. :)

Wszystkim dziękuję za przeczytanie i za komentarze.

Ja myślę, że te zmiany czasu nie były aż tak złe, bo w końcu dzięki temu tekst był ciekawsy. Przynajmniej tak brzmi moje zdanie. :)

Nowa Fantastyka