
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Gdy obmierzłe ciało strzygi opuściły już ostatnie siły nieczyste, a pośmiertne drgawki odeszły w zapomnienie, las na powrót zaczął tętnić życiem. Woj z mocą pociągnął za miecz i wydobył go z potężnego, brunatnego cielska. Natychmiast odciął ogromną, zdeformowaną głowę i, chwyciwszy za cienkie, czarne włosy wyrastające z czubka łba potwora, rzucił nim daleko w las. A przynajmniej miał taką nadzieję – im dalej głowa od ciała stwora się znajdowała, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że strzygoń czy ki cholera zechce się obudzić i znów podręczyć pobliskie osady. Aby całkowicie się upewnić, że potworzysko pozostanie w takim samym stanie, w jakim trwa teraz, Nadar wyciągnął zza pazuchy bukłak okraszony kilkoma runami. Trochę zalegającego w nim płynu wylał na miejsce, w którym powinno się znajdować serce potwora. Zaskwierczało, zaśmierdziało palonym mięsem i w jednej chwili miast kawałka ciała pokraki, widać było jedynie dziurę i skałę, na której strzyga skonała. Mocną magiczną miksturę przygotował dla niego zaprzyjaźniony kapłan. Tak samo bukłak, bowiem bukłak, jak mówił Bohusław, „mus by wypełnion był stopionym piaskiem, albowiem on chroni świat przed wpływem magii”. W jaki sposób topi się piach, Nadar nie miał zielonego pojęcia. Co więcej, nie chciał go mieć – były to bowiem tajemnice dostępne tylko wybrańcom bogów.
Nadar był, co tu dużo mówić, prostym człowiekiem. Osobistym wojownikiem szanowanego w okolicy kapłana, który to jako jedyny dostąpił zaszczytu mieszkania w najbliższym sąsiedztwie prastarego, świętego dębu. Nadar splunął pod nogi i usiadł obok ubitej strzygi.
– Że też trzeba przy tym potworzysku czekać do zmroku, niech to bladź jaka weźmie – zaklął i zaczął pieczołowicie wycierać miecz. Bo i co miał innego robić? Do zmierzchu, według jego pobieżnych obliczeń, pozostały jakieś trzy godziny, trzeba było więc znaleźć sobie zajęcie. Po dziesięciu minutach oręż niemalże lśnił, a woj pogrążył się w wspomnieniach. Ot, taki melancholijny był z niego człowiek.
Miał jedenaście lat, kiedy wiedziony dziecięcą ciekawością, zamiast pomagać ojcu w domu, wyruszył na poszukiwania skarbu. Skarbu ukrytego niedaleko prastarego, świętego dębu, o czym warto wspomnieć. A jeszcze bliżej chatki pustelnika, owianej tak niesłychanymi legendami i tajemnicami, jakoby w środku schronienia miały szukać dziwożony, nimfy leśne, jakoby wewnątrz kryć się miały jaja smocze i bazyliszkowe, że dziatwa z całej okolicy pragnęła choć na chwilę zajrzeć do tego miniaturowego królestwa dziwów.
– Ale by się rozczarowali – powiedział woj ze śmiechem. – Sam byłem zadziwion, kiedy pierwszy raz zoczyłem wnętrze. Brakło tam prawie gołych boginek, smoczych, popękanych jaj. Nic. Tylko kilka naczyń połączonych ze sobą dziwnymi rurkami, ogień i inne rzeczy, których nie ma we wsi. Ale żadnych dziwów! A gdzie tam.
Jednak mały Nadar nie potrafiłby powstrzymać swojej ciekawości, nawet gdyby ktoś powiedział mu prawdę. Dzieciaki to do siebie mają, że wszystko muszą sprawdzić, dotknąć, spróbować. Woj nadal pamiętał, jak skradali się z synem sąsiada, rzeźnika, do brzezinki opodal chatki. Tam ponoć miał zostać zakopany skarb, jak wieść niosła, wynoszący pięćset grzywien, a więc taki, który zapewniłby dostatek ich rodzinom na pięć pokoleń. Nikt nie pomyślał jednak, że, po pierwsze – skarb nie istnieje, a po drugie – stary pustelnik mógł się zabezpieczyć przed rabusiami i zwykłymi ciekawskimi zbliżającymi się do jego ruderki. A eremita, owszem, się zabezpieczył – na straży postawił udomowionego wilka posłusznego jego rozkazom.
Drugiemu hultajowi, z natury szybszemu i sprawniejszemu, udało się uciec, zaś Nadar został przez zwierzę dotkliwie pogryziony.
W takim stanie znalazł go Bohusław, ów owiany tajemnicą pustelnik, mówili – czarownik, przeciwny naturze, ale też mag, wybraniec bogów. Zależy, kto mówił. A owy czarodziej, zbrodniarz pono, zabójca niemowlaków i starowinek, opatrzył Nadara rany, uzdrowił za pomocą magicznych dekoktów, nakarmił, napoił, zaopiekował się. Co z rodzicami? Och, w tych czasach dziecko już w wieku kilku lat, kiedy zaczynało pomagać w pracy, stawało się dorosłym. A dzieci tych było w gospodarstwie bez liku, nieczęsto nawet pierwszych nazw nie dostawali, dopiero w czasie przystrzyżyn i rytuału nadawania imienia. Nierzadko nawet nie wiedziano, ile ich tam dokładnie jest – kto by się doliczył, kiedy te baby rodzą rokrocznie, niektóre bachory umierają, a niektóre przeżywają? Nadar, po wielu tygodniach kuracji, w końcu stanął na nogi, a gdy już to się stało – zaproponował pustelnikowi, że przy nim zostanie. Okazało się, że młody ma niebywały talent do miecza i, w wieku niespełna dwunastu lat, potrafi powalić wilka. Bohusławowi taka pomoc bardzo była na rękę.
– I tak tedy znalazłem się tu, gdzie jestem – dokończył truchłu strzygi swoją opowieść. Oj tak, lubił mówić. Eremita często go przeklinał, gdy gęby nie zamykał akurat podczas odmierzania składników na kolejną miksturę. Nadar uśmiechnął się, odsłaniając zadziwiająco białe zęby. Kły wyglądały jak wampirze, więc pustelnik odradzał ich pokazywanie w towarzystwie – strzyga zaś towarzystwem nie była, zwłaszcza taka martwa. „Jeszcze kołkiem osinowym byś w serce dostał, a kto by wtedy potworzyska zabijał?” zwykł mawiać eremita.
Przechodził przez polankę. Jedną z takich polanek, jakich nie brak w tym ogromnym, mrocznym borze. Zarośniętą dużymi paprociami i maciejką, która nocną porą uwalniała potężną dawkę ciężkiego, ale też pięknego zapachu, od którego Nadarowi kręciło się w nosie. Kichnął raz, drugi, potem trzeci, ale, jako prawdziwy mężczyzna, nie cofnął się przed wyzwaniem. Przejście przez polankę nie może być przecież tak trudne, nawet jeśliby w powietrzu nie unosił się jedynie taki aromat, a po tysiąckroć mocniejszy.
– A psik!
Kiedy tylko postawił pierwszy krok, kiedy z mściwym uśmiechem na ustach zgniótł ogromnym, niedbale wykonanym, skórzanym buciorem krzak maciejki, coś zwróciło jego uwagę. Były to ptaki, był to szum liści, wszelkie odgłosy żyjącej części lasu. W zasadzie zwrócił jego uwagę fakt, że w żaden sposób nie dało się ich wychwycić. Zniknęły, wyparowały, jeszcze przed chwilą przyjemnie, brzmiące na granicy zauważenia, tak powszednie, że nie zwraca się na nie uwagi, w jednym momencie zwróciły na siebie uwagę niebytem. Świat zamilkł, jakby w oczekiwaniu na coś nieuchronnego, co miało się w tej chwili – i w żadnej innej – zdarzyć. I zdarzyło.
Z ciemności, z światła księżyca, z delikatnie wirujących drobinek – pyłków, listków, maleńkich owadów – utworzyła się jasność. Jasność powoli oplatająca maciejkę, powoli oddzielająca kwiecie od zieleni, woń od twardości, miękkość od łodyg. Formowała się niczym sieć pajęcza, powoli, misternie, z największą uwagą i wyczuciem, z najwspanialszą precyzją, na jaką stać samą przyrodę, jednocześnie przerażająco nieistniejąca, nierealna, niewyobrażalna, paraliżująca swoją niecodziennością wszechświat. Nadar oglądał spektakl światła i przyrody niczym urzeczony. Niczym urzeczony postąpił krok do przodu, aby dotknąć sieci pajęczej i maciejki, wciąż i wciąż przemieszczających się, wchodzących powoli, dostojnie, perfekcyjnie, na swoje od dawien dawna przewidziane, przepowiedziane miejsce. Tak, przepowiedziane, bowiem Nadar nie wiedział, że zrządzeniem losu – nie nam osądzać, czy szczęśliwym, czy nie –stanął na drodze odwiecznego planu. I miał być do niego wykorzystanym.
Światłość została uformowana, została skondensowana do postaci pięknej, szczupłej, wysokiej, idealnej kobiety – bogini. Nic nie zostało powiedziane, żaden dźwięk nie wydobył się ani z jej, ani z Nadara ust. A jednak on wiedział, wiedział, co ma zrobić, jeśli chce spełnić wolę Pani, wolę stworzycielki, wolę kreatorki i opiekunki. Musiał ją spełnić.
Światłość zniknęła.
– Już lata nie te, co by zbierać widniejące przy ziemi samej zioła, w dodatku tak bez wysiłku – stwierdził ni to z żalem, ni to z rozbawieniem i nutą szyderstwa. Tak, miał te sześćdziesiąt lat – będąc zwykłym człowiekiem, już dawno spoczywałby w grobie, ale przecież pojenie się magicznymi dekoktami niosło ze sobą wiele więcej korzyści niźli tylko zażegnanie kaszlu dręczącego stare ciało. Każdy wywar posiadał dwie funkcje – doraźną i długotrwałą. Nie sztuką było samo stworzenie mikstury, a odpowiednie jej skomponowanie, aby obydwa wpływy były dobroczynne. Bo i co komu po leku na czyraki, który powodowałby nieuleczalne duszności? Dlatego też wszelkich wędrownych felczerów miejscowi traktowali z rezerwą – mieli pod bokiem wypróbowanego, choć traktowanego z ogromną nieufnością czarownika, więc, jak mawiali: „po co nam taki, który by wyleczył zimno, a przyprawił o cholerę?”
W oddali starzec zauważył potężną postać widocznie gdzieś się spieszącą.
– Nadarze! – wykrzyknął, machając laską, aby ten go zauważył. Udało się – rosły i barczysty młodzieniec, miast popędzić do leżącej na skraju lasu chatki, podbiegł do przyjaciela i mentora. Jasne, falowane włosy, zazwyczaj związane kawałkiem sznurka, teraz rozwiały się i przylepiły do mokrego od potu karku wojownika. Mimo niesamowitej wręcz kondycji, sapnął kilka razy i przykucnął.
– A gdzie żeś ty się tak spieszył? – spytał ze śmiechem pustelnik i jął na nowo zbierać zioła.
– Bohu… Bohusławie. Co się wydarzyło, co się wydarzyło!
– Nie zgadnę, mój Nadarze. Sądzę, że powinieneś mi powiedzieć.
– A nie kpij, starcze – rzucił woj, lecz zaraz potem się zmitygował. – Wybacz. Po prostu… ja… widziałem zjawę. Ale nie taką agresywną, nie taką normalną, Bohusławie. Inną, ona świeciła, była jasna, dobra!
– Chłopcze, miałeś nie pić, kiedy wiesz, że jesteś mi potrzebny – ofuknął go Bohusław, niespodziewanie się prostując. Skrzywił się niemiłosiernie, sięgnął po dębową laskę i przestąpił z nogi na nogę, patrząc na Nadara z wyrzutem. Brązowa, typowa dla kapłanów-pustelników szata, załopotała na wieczornym, chłodnym wietrze.
– Ale ja nie piłem! Bohusławie, musisz mi uwierzyć! Ja, ja znalazłem to w dłoni, kiedy zniknęła! Ani słowem się nie odezwała, tylko patrzyła na mnie, a ja na nią, była piękna! I nawet kichać przestałem, bo to było na maciejkowej polanie. Wiesz, przecie, gdzie. Bohusławie, no nie patrz tak, ja prawdę mówię! I ona… ona zniknęła, tak nagle, była jasna, a potem jej nie było. I znalazłem to! – Nadar, wyraźnie przejęty, wyciągnął w stronę maga rozpostartą dłoń.
Bohusław wziął do ręki zawieszkę w kształcie trójkąta, misternie wyrzeźbioną, ze wspaniałymi floralnymi wzorami wzdłuż każdego z boków. W środku widniał kwiat maciejki, perfekcyjnie wykuty, z płatkami delikatnymi i cienkimi niby skrzydełka motyli – jakby zaraz miały się rozsypać, pod zaledwie dotknięciem palca. Pewnie i tak by się stało, gdyby nie jeszcze coś będącego wewnątrz wisiora. Duży, czerwony kamień emitował potężną, nieznaną Bohusławowi siłę – bo magią tego nie można było nazwać. Nie, to było coś innego, mocniejszego, na innych zasadach się opierającego. Można nawet rzec – boskiego.
– I nic nie rzekła? Nadarze, jesteś pewien? – Starał się nie zdradzić zainteresowania i podekscytowania – wszak takie rzeczy nie działy się na co dzień.
– Ha! A jednak mi wierzasz! Ano nic, ale ja wiem, co chciała mi powiedzieć. Bom to słyszał. W głowie, jakbym to ja sam pomyślał, ale kobiecym głosem. Bo ona powiedziała tak…
Miękki, kobiecy alt odezwał się w głowie Nadara. Głos piękny, lekko zachrypnięty, a jednocześnie gładki, przyjemny. Szeptała.
– Musisz, Nadarze, musisz uczynić, co rozkażę. Może ci się to zda jeno igraszką bogów – nie twoja to rola, aby oceniać. Udaj się nad jezioro – Świteź. Tam, w jego odmętach, na dnie samym, jest skrzynia. I klatka żelazna – zaśmiała się, a śmiech jej brzmiał niczym trel słowika o poranku, niczym kryształowe dzwoneczki poruszane wprawną dłonią. – Jeśli jedno otworzysz, drugie zniknie. Przepadnie. Zaginie. Lub umrze. Jeśli nie wyruszysz w przeciągu dwóch dni, znikną obydwie. Wybór należy do ciebie.
– I zaśmiała się ostatni raz. I zniknęła. – Nadar skończył opowieść i patrzył na zastanawiającego się Bohusława, jednak starzec ani myślał odpowiadać. – Co robić?
– Wygląda to podejrzanie, to niewątpliwe – stwierdził, a jego mina mówiła sama za siebie, choć w głębi serca, ale tak głęboko, by nie dać po sobie poznać, sprawa zainteresowała go niezmiernie. Bogowie nieczęsto zaprzątają sobie głowy światem śmiertelników, nieczęsto ingerują w niego tak dosadnie. To musiało być coś ważnego, coś, co może zmienić losy świata. W końcu stwórcy nie poświęcaliby swojego wolnego – choć nieograniczonego – czasu na płatanie ludziom psot.
Nadar westchnął i już chciał się oddalić.
– Z drugiej strony, mała wycieczka nam nie zaszkodzi. Zbyt długo tu siedzimy. – Starzec mrugnął do wychowanka i powoli ruszył w stronę chatki, zostawiwszy za sobą koszyk z ziołami. Nadar zdawał się za chwilę wyskoczyć w powietrze z okrzykiem radości. Mimo imponujących rozmiarów, nadal był wszak dzieckiem.
– Bohusławie, czegoś zapomniałeś!
– Ano, widzisz młodzieńcze, już pamięć nie ta, co kiedyś…
Nadar kiwnął głową. Chciałby mieć taką pamięć w wieku sześćdziesięciu lat.
– O, Bohusławie! Spójrz na ten głaz! Ciekawym, ile on wieków pamięta. A ilu królów, władyków, książąt, biskupów! Z tych ostatnich tom ja niekoniecznie dumny, wiadomo. Bohusławie, a może ten kamulec pamięta naszego sławnego wołchwa? Bojana z Zaosia? On to potrafił dziwy wyczyniać! Pomnisz, mistrzu, jak nam kiedy wędrowny bajarz opowiadał, że wołchw Bojan potrafił sprawić, że Weles tchał swoją boską moc w drewnianą statuę? Albo że potrafił ożywić zmarłego! Tego, który to skrytobójczo ubił władykę Bolesława? Przemko Łabędzia chyba. A pewno, że pamiętasz. Nie gadaj mi tu, że twoja pamięć nie taka dobra jak kiedyś, ty mnie przeżyjesz, boś się karmisz tymi magicznymi deto… dekot… dekoktami. I każesz mi szukać właściwych inde… ingre… inged… ingrediencyj, czyli składników. Pamięta, mówisz? Że co, że niby skały są na świecie od zawsze, że one nie tak ot, sobie, jak my, czy zwierzęta, czy nawet rośliny? To jak one? Ano, tak! Coś tak potężnego i niezniszczalnego tylko przez bogów mogło być stworzonym, to jasne.
– Bohusławie? Bohusławie? Nie nerwuj się tak. Myślisz że obraziłem bogów? Nie mają czasu na zwykłych śmiertelników? A co robią? Dobrze, dobrze, już nie będę zadawał głupich pytań.
– Bohusławie, pamiętasz żercę Dargorada? Tego, co to był niedawno przeze chrześcijan ubit? Dlaczego o nim wspominam? Ano, bo tak mi się z nim skojarzył ten ogromny dąb – o, tamten! Pomnisz, jak on kazał zasadzić kolejny, na wypadek, gdyby ten stary szlag trafił? Po mojemu to tego drzewa nic nie trafi, bo ono się łaską Swarożyca cieszy przeca. A, Bohusławie, nasz żerca Dargorad to by pewno, w chwalebnych czasach naszych bogów, cieszył się łaską książąt, taki to był mądry. Ciekawym, dlaczego ten Bóg jeden naszych bogów chce wykurzyć z ziem słowiańskich. Nigdy mu się to nie uda, choćby nas i palili, i dźgali czymkolwiek. Przecież bogowie nasi są potężniejsi. Nigdym nie widział, aby ich Bóg wskrzesił swojego sługę, a przeca o takich przypadkach słyszy się, bo przecież nasi wołchwowie to nie tylko, jak ci wszyscy księża, mać ich gamratka, modlą się i błagają o cud. Tamci w ogóle mocy w sobie nie mają, jak się rozchodzi o uzdrawianie. A nasi mają, mają. Dlaczego oni tego nie widzą? Dobrze, dobrze, już milknę. Nie nerwuj się tak, Bohusławie.
– Bohusławie, spójrzże tam! Tam, za krzakami, coś zniknęło. Jak sądzisz? Co to mogło być? Po mojemu to to mógł być jakiś strzygoń. Chociaż nie, przeca dzień jest. O nie, Bohusławie! Zapomniał żem bukłaka z chaty, a jeśli nas coś zaatakuje? Ja to zabiję, wiadomo, ale przecie to powróci do żywych i będzie znowu napadać chaty. O! Co to było? Bohusławie, nie patrz tak na mnie, z takim politowaniem. Nie, nie boję się, no co ty pleciesz! Nigdy się nie boję. Ano, rozglądam się, bo i… bo… bo sprawdzam, czyśmy czego przypadkiem nie zgubili. Juczna kobyłka chyba zanadto obładowana. Bohusławie, ja się nie lękam jednego stwora. Bo wiesz, jak to mówią – i woj dupa, kiedy wrogów kupa. – Bohusławie, po cośmy wzięli te wszystkie dekokty? Kobyłka ledwo dycha, tyle tego musi unieść. Do Jatry? Ano, słyszał żem. Bohusławie, pono o tym jezierze jakowe legendy krążą. Zresztą, słyszał żem jedną od tego bajarza, który się we wsi zatrzymywał, któremu dzieciaki jedzenie i gorzałkę znosiły, a on im w zamian za to opowieści snuł. Po mojemu to, jak tak teraz na to patrzę, on tylko nas naciągał. Ale głupim się było wyrostkiem, słuchać się chciało. Znasz ją, Bohusławie? A mógłbyś opowiedzieć? No, może i ja za stary już na takie bajania, ale… podobają mi się. No nic nie poradzę.
Świteź. Niegdyś stało tam miasto, miasto – mówią – najwspanialsze na świecie. Swoim pięknem przyćmiewające wiele innych, mówiło się, najcudowniejszych miast na świecie. Złote kopuły niezliczonych świątyń strzelały w niebo, odbijały światło słońca i rozświetlały wspaniałe miasto. Miasto stu słońc. Rynek miejski, zawsze gwarny, zawsze kolorowy, ściągał co tydzień tłumy gawiedzi pragnącej zakupić wspaniałe wyroby z całego świata, obejrzeć przedstawienia najznamienitszych trup teatralnych, zakosztować rozkoszy w najelegantszym burdelu z najpiękniejszymi kurtyzanami, jakie widziała ziemia, przespacerować się wśród dostojnych drzew rosnących w największym parku, jaki kiedykolwiek mógłby zostać stworzony. Tak, miasto było wspaniałe. Jaśniało w Nowogrodzi niczym klejnot w koronie władyki. Nikt nie ważył się go atakować, każdy przejezdny zachwycał się jego pięknem i odchodził. Do czasu.
Razu pewnego na nowogródzką ziemię najechali obcy. Grabili wszelkie dobytki, palili wszystko, nawet wychodki. Za sobą nie zostawiali nic wartego zachodu. Gwałcili kobiety – stare, młode, zamężne, niezamężne. Było im wszystko zajedno. Zabijali każdego mężczyznę, jakiego spotkali na drodze. Niczym ognie piekielne, pożary wybuchały w niebo, a w kopułach Świtezi odbijały się po wielokroć. Świtezianie przygotowywali się na spotkanie z najeźdźcą długo – najznamienitsi kowale wykuli wystarczającą ilość oręża i zbrój, aby mieszkańcy miasta mogli odeprzeć atak. W końcu, po wielu tygodniach czynnego oczekiwania, wszystko było gotowe. Wtedy też najeźdźcy zbliżyli się do Świtezi. Nie zażądali poddania się miasta – ich celem nie było podbicie ziem nowogródzkich, a ich zniszczenie. W zbrojach obrońców odbijało się złoto ze wspaniałych kopuł, odbijało się słońce i niedalekie łuny pożarów.
Walka nie trwała długo – zbyt wielu najeźdźców, aby można było ich powstrzymać. Świtezianki obserwowały z murów klęskę swoich ojców, mężów, wujów, dziadów, synów. Wszyscy polegli – wydawało się, że nie ma nadziei dla wspaniałej Świtezi. Najeźdźcy już mieli wyważać bramy, podpalać budynki, wspaniałe świątynie, rynek pełen cudów, gdy stało się coś niesłychanego – bogowie, nie mogący patrzeć na zagładę ich najwspanialszego dzieła, najcudowniejszego miasta na świecie, które miało zostać obrabowane i spalone przez bluźnierczych najeźdźców, interweniowali. Ziemia rozstąpiła się, a miasto, najwspanialsze miasto pod słońcem, zniknęło wśród nienaturalnej ciszy, jaka nagle zapanowała. Jakby cały świat składał jemu hołd. Na jego miejscu, ku zaskoczeniu i ku nieszczęściu atakujących, z ziemi wystrzeliły potoki krystalicznie czystej wody, porywające i topiące najeźdźców. W taki sposób powstało jezioro, piękne jezioro otoczone zewsząd dostojnymi dębami i bukami, z taflą gładką i srebrzystą, nigdy niezmąconą ni delikatnym wiaterkiem, i z mnóstwem rosnących na nim, wspaniałych kwiatów. Kwiaty te – nazywane car-zielem – są duszami kobiet i mężczyzn, którzy zginęli w obronie najpiękniejszego miasta na świecie.
– Bohusławie, piękna to historia. Ciekawym, czy tak się naprawdę działo, czy to tylko bajania. Ano, pewno że bajania. Bogowie by się nie interesowali jakimś miastem przeca. Mają inne zmartwienia. O, Bohusławie! Spójrzże na tę ścieżynkę, o tam. Ciekawym, dokąd ona prowadzi. Może jest tam jakowaś wieś? Jak uważasz, Bohusławie? Albo chatka pustelnicza. Ciekawym, czy tutaj też mają tak mądrych kapłanów, jak ty. Nie śmiej się, przecieżżeś najmądrzejszy we wsiach! Ale pewno nie tak umny jak Bojan. On to musiał być… No, pełen żem podziwu, ilekroć o nim nie pomyślę. Dobrze, dobrze, już milknę.
– Bohusławie, jak sądzisz, co może czekać tam na dnie Świtezi? Nie, nie, nie racz mnie, proszę, tymi chrześcijańskimi powiedzonkami! Może tamój skarb jest? Ha, pewno i tak! Ciekawym tylko, dlaczego bogowie się zainteresowali akurat mną, dlaczego akurat mnie powierzyli to ważne zadanie? Bohusławie, powtarzasz się. Ja wiem, ja pomnę że niezbadane, ale ja bym jednak chciał wiedzieć. Nie, Bohusławie, nie oczekuję! Ja tak tylko… marudzę.
– O, Bohusławie! Czy to, tam w oddali, za drzewami, to nie jest jezioro jakieś? Świteź to może? Bohusławie? Wreszcie, bom się zaczynał niecierpliwić.
– Tak, Nadarze. To Świteź.
– I co teraz?
Światło raziło w oczy. Nadar przysłonił je dłonią i wpatrywał się w towarzysza. Bohusław rozejrzał się wokół i zamyślił. Milczał długo. Rosły mężczyzna zaczął się niecierpliwić.
– Bohusławie?
– Ach, tak, tak, Nadarze?
– Co teraz? Woj już jakiś czas temu zauważył, że przyjacielowi zdarza się niedosłyszeć. Starość – pomyślał ze smutkiem i niemalże niezauważalnie pokręcił głową.
– Nadarze – zaczął niepewnie, jakby z wahaniem, z głębokim zastanowieniem. – Może wydać ci się to dziwne, ale nie mam pojęcia. Wygląda na to, że utknęliśmy w martwym punkcie. Nic więcej może owa, jak to określiłeś, zjawa, nie powiedziała, nie rzekła? Nic? – Wyraźnie się zafrasował. Stary, poczciwy Bohusław. Zawsze chciał jak najlepiej.
Zamilkli, wpatrując się w przeciwległy brzeg jeziora. Nadar zsiadł z karego wierzchowca i pomógł zeskoczyć swemu przyjacielowi. Poczuł, jak bardzo jest głodny – wszak nie jedli od wczorajszego wieczora, a dochodziło południe. Odtroczył stare, cudem trzymające się razem juki, w których znajdował się prowiant oraz bukłak z gorzałką i wtem – coś wypadło mu z woreczka przywiązanego niedbale do pasa. To coś stuknęło, odbiło się od kamienia i błysnęło czerwienią. Woj chwycił to szybko w dłonie i nim zdążył cokolwiek powiedzieć, cokolwiek zasugerować, przed oczyma zobaczył jedynie ciemność, zaś w uszach zawitał mu przeraźliwy, denerwujący szum.
– Nadarze, Nadarze, Nadarze – zaśmiała się zjawa perliście. – Czyżbyś zapomniał, co mówiłam? Oj, nieładnie. Niedobrze tak lekceważyć moje słowa. Będę się złościć! A ja się umiem złościć, mój drogi. Oj, umiem. Ale nie teraz, nie teraz. Teraz mam dla ciebie inne zadanie. Przypomnij sobie, przypomnij. Nie sądziłam, że trafię na śmiertelnika z tak słabą pamięcią. Niedobrze, oj niedobrze. Nadarze kochany, pamiętaj – wejdź do wody, a czeka cię nagroda. Pamiętasz, co mówiłam? Masz jedną, tylko jedną szansę. Zastanów się dobrze. – Uśmiech miała przepiękny, ale jednocześnie drapieżny, jednocześnie zły i niepokojący. Przypominała Nadarowi dzikiego rysia.
Chciał odpowiedzieć, zapytać się, jednak wizja zniknęła. Pozostał tylko delikatny szum w prawym uchu. Woj zorientował się, że leży na piasku. Z bolącą potylicą i pustymi dłońmi. Musiał upaść, gdy tylko dotknął wisiora. Ten zaś musiał wypaść mu z ręki.
– Wisior! – krzyknął i, nie zważając na zaskoczone i zdezorientowane spojrzenie Bohusława, zerwał się na kolana – na więcej nie pozwoliły mu zawroty głowy – i niespokojnie rozejrzał się wokół. Nie zauważył rubinowego błysku.
– Bohusławie, ja muszę tam wejść. Do wody, do jeziora. Widziałeś wisior? Gdzie on upadł? Muszę tam wejść! Znalazłeś wisior? Bohusławie, Bohusławie, jak tylko go dotknąłem, ona się pojawiła, ona mi przypomniała, mówiła, a ja znowu nic. Muszę popłynąć! – Wstał i spiesznie począł rozdziewać się z brązowych, połatanych, skórzanych spodni, niedbale skleconych, starych butów i lnianej, niemal całkowicie mokrej od potu koszuli. Chaotycznie rozrzucił to wszystko po ziemi i czym prędzej wskoczył w lodowato zimną toń. Bohusław nawet nie zdążył nic powiedzieć – wszystko działo się w mniej niż pół minuty. Nigdy wcześniej nie widział, aby ktoś tak szybko się poruszał.
Lodowata woda nie zdołała otrzeźwić zmysłów Nadara, przytępionych przez magię. Płynął, zaplątując się w car-ziele, zrywał jego pęki, jednocześnie dochodziła do niego kretyńska myśl, że oto kończy życie wszystkich poległych. Wydawało mu się, że płynie niesłychanie długo, że trwa to wieczność. Z brzegu dochodził do niego krzyk Bohusława. Nie zwracał na nic uwagi.
– Pod wodę, pod wodę. – Nadar usłyszał w głowie cichuteńki głosik, natarczywie wpijający się w jego umysł, w jego myśli; dominował i wymagał posłuchu. Woj zanurkował. Dno nie znajdowało się głęboko, Nadar szybko dojrzał je przez przejrzystą wodę. Po chwili dopłynął tam i… spadł. Rozejrzał się wokół skonsternowany, rozmasował obolałe kolana.
– Dziwne – powiedział do siebie, przeczesując palcami mokre włosy. – Bańka powietrza w wodzie? Po mojemu to to jakaś magia będzie. Czy coś. Miał rację – to była magia w najczystszej postaci. – Bohusław wiedziałby, co to jest. Może po niego wrócę?
– Nie wracaj. – Usłyszał miękki, kobiecy alt dochodzący z oddali. Rozejrzał się wokół i wtem przypomniał cel tego szaleńczego biegu.
– Pomóż mi, pomóż. – Nie potrafił zlokalizować miejsca, z którego pochodzi głos. Czuł się nieswojo, oddychając podwodą. Nienaturalnie. Myśli kłębiły mu się w głowie – zbyt dużo przeżył niesamowitości, jak na te kilka minut.
– Odezwij się! – krzyknął do tajemniczej kobiety w potrzebie. Miał nadzieję, że odpowie.
– Uwolnij mnie!
Głos dochodził z tyłu. Odwrócił się i podszedł ostrożnie w jego stronę. Zorientował się, że z powodu swojego zaaferowania zapomniał miecza. Nigdzie się bez niego nie ruszał, więc teraz czuł się jak bez ręki… lub bez czegoś ważniejszego. Powoli, kroczek za kroczkiem, zachodził coraz dalej. Zauważył coś. Tym czymś były dwa pojemniki – klatka i skrzynia. Nie widział zagrożenia, więc zbliżył się szybciej.
– O cholera! – wykrzyknął, po czym zaklął plugawie. Otwarta skrzynia przyciągała wzrok złotymi refleksami. Była ogromna, omszała, zapewne bardzo stara. I ciężka. Głównie ze względu na wypełnienie – złote monety, wspaniałe naszyjniki z pereł, pierścienie i ogrom innych, świecących i bardzo drogich błyskotek. Nadar upadł na kolana, zupełnie zapominając o kobiecym głosie wołającym pomocy. Nigdy, przenigdy nie widział na oczy takiej fortuny – zdawało mu się, że mógłby kupić za nią całą ziemię nowogródzką, a może i nawet całą Ruś. Zanim jednak dotknął choć jednego, najmniejszego pieniążka, z rozmyślań i euforii drastycznie wyrwał go cichy, przeszywający szept.
– Pomocy.
Dopiero teraz zwrócił uwagę na klatkę, w której siedziała drobna, czarnowłosa istotka o bladej cerze i niezdrowych rumieńcach. Odziana była w szare, postrzępione szaty i wyglądała bardzo żałośnie. Kobieta podniosła na niego swoje czarne, wielkie oczy i patrzyła tak, niemo błagając o pomoc. Nadar wiedział o co chodzi – miał wybrać. Wybrać między jej życiem, a ogromnym bogactwem. Dojrzał w pobliżu skrzyni malusieńki, żelazny kluczyk.
– Skąd się tu wzięłaś? – spytał uwięzionej dziewczyny.
– Nie wiem… Nie mam pojęcia – odparła łamiącym głosem.
– Nagle upadłam, a potem byłam… tutaj. Boję się. Wiedział, co zrobi. Nadar wziął kluczyk i otworzył klatkę. Honor nie pozwoliłby mu zabrać pieniędzy – mężczyzna nie mógłby żyć ze świadomością, że spowodował śmierć niewinnej kobiety. Bohusław też nie dałby mu żyć.
Jej, toż to w ogóle nie przypomina przygód Geralta!
Jejku, to bardzo dobrze!
Mnie się podobało, choć monolog Nadara nieco nuży i faktycznie opowiadanie jest w pewnym sensie "wiedźminowate". i woj dupa, kiedy wrogów kupa, to chyba lekki plagiat ;)
Sapkowski sam "zerżnął" ten fragmencik z popularnego I Herkules dupa, kiedy wrogów kupa, które jest mało dokładnym tłumaczeniem łacińskiego Nec Hercules contra plures, więc tutaj nie ma żadnego plagiatu ;)
Niczego nie zerżnął, to powiedzonko liczy sobie dziesiątki lat...
a, to zwracam honor ;)