- Opowiadanie: zenon_smietana - Efemeryda

Efemeryda

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Efemeryda

(…) byt niezrodzony jest tez niezniszczalny,

Całkowity oraz jedyny, niewzruszony oraz doskonały.

Nie był kiedyś ni będzie, gdyż teraz jest razem wszystek.

Jeden, rozciągły. Bo jakiż rodowód szukałbyś dla niego?

Jakże i skąd miałby wyróść? Otóż nie pozwolę mówić tobie

I myśleć, że z niebytu, gdyż ani wyrazić, ani zrozumieć

Nie można owego nie jest. Jakiż to przymus by go skłonił

Z nicości poczynając, prędzej czy później, się narodzić?

 

Parmenides z Elei, O naturze

 

 

 

W lutym 2005 roku zamieszkałem w starej kamienicy przy Bocheńskiej na krakowskim Kazimierzu. Moja kawalerka składała się z jednego pomieszczenia, którego północno-zachodni róg mieścił aneks kuchenny, przechodzący w prowizoryczną łazienkę. Róg północno-wschodni wyznaczał opiętą słomiankami część sypialnianą, gdzie u zbiegu ścian spoczywał brudny materac dla dwóch osób. Mimo wilgotności i zagrzybienia mieszkanie to z czasem stało mi się drogie. Najpewniej nie opuściłbym go aż do teraz, gdyby nie efemeryda.

 

O samodzielne lokum w rozsądnej cenie, było już wtedy bardzo ciężko. Grzegorz – właściciel kamienicy, żądał jednak zaledwie sześciuset pięćdziesięciu złotych. Budynek był w kiepskim stanie, a on przyznawał otwarcie, że remontu robić nie zamierza. Nie rokowało to pomyślnie, choć w obliczu wypadków, które nastąpiły, było faktycznie bez znaczenia. Z powodu pojawienia się efemerydy, kamienicę wyludniono. Do dziś stoi pusta u zbiegu Bocheńskiej i Gazowej, a bezdomni szukający tam schronienia doznają zawodu, napotkawszy zamurowane drzwi wejściowe i zabite okna.

 

Efemeryda wyłoniła się z niczego dokładnie w środku mojego mieszkania, pomiędzy godziną 16:32 a 19:50 we wtorek 15 marca 2005 roku. Momentu jej pojawienia się, czyli ekskluzji, nie miałem okazji obserwować. Byłem wówczas na zajęciach na Grodzkiej. Wracając zahaczyłem o Barakę, a potem przegadałem kwadrans z sąsiadami z dołu. Efemerydę dostrzegłem, gdy zapaliłem światło w mieszkaniu. Wyglądała jak czarny, idealnie sferyczny balon.

 

Widok był dziwny i trudny do zaakceptowania. Jednocześnie coś podpowiadało mi, by zostawić go w spokoju, a sprawa na pewno rozwiąże się sama. Uznałem, że weryfikacja istnienia czarnej sfery z którymś z sąsiadów, będzie posunięciem lekkomyślnym. A nuż wyszło by na to, że jej tam nie ma… poza tym, co jeśli zniknęłaby w momencie, gdy wyjdę z pokoju?

 

Tamtego wieczora położyłem się spać licząc, że rano kuli nie będzie, a ona uczyniła zadość mojemu oczekiwaniu. Wieczorem pojawiła się jednak znów. Wydawała się jedynie nieco mniejsza.

 

Postanowiłem uchwycić moment znikania i pojawiania się kuli. W tym celu wlałem w siebie dwa kubki kawy i czekałem. Kula trwała jednak w bezruchu całą noc i kolejny dzień. Prawdopodobnie więcej już nie ekskludowała. Efemerydy ekskludują przeważnie tylko raz. Jednorazowe zniknięcie kuli było elementem drugiej tercji cyklu ekskluzji, czymś w rodzaju czasoprzestrzennego kręgu na wodzie.

 

Nie inaczej było i w tym przypadku. Ranek, gdy stwierdziłem, że kula zniknęła musiał, być którymś rankiem przypadającym wcześniej. Po prostu trafiłem do niego drugi raz. Zobaczyłem, że kuli nie ma, a w momencie, gdy fluktuacja ustała wróciłem do prawidłowego czasobiegu.

 

Dni mijały, a ja coraz bardziej oswajałem się z kulą. Jej aksamitna czerń i majestatyczna lewitacja mnie uspokajały. Stała się kolejną dekoracją pokoju, zwierzęciem domowym którego bałem się dotknąć.

 

Obawiałem się, że przy próbie kontaktu, obiekt może zniknąć, a w najlepszym razie, przestać lewitować. W końcu zdecydowałem się jednak rzucić weń piłeczką pingpongową. Ku mojemu zaskoczeniu piłeczka nie przeniknęła przez kulę, ani się od niej nie odbiła. Połknęła ją na moment, wypluła drugą stroną i potoczyła się odbijając po podłodze w przeciwległej części pokoju.

 

Kolejne eksperymenty dały podobny rezultat. Rzucałem w kulę zwitkami papieru i drobnymi kamykami. Przedmioty te, napotykając powierzchnię kuli płynnie się na niej rozjeżdżały, lądując w jednym kawałku po drugiej stronie. Podobny efekt dał eksperyment z wędką, która wybrzuszyła się na sferze niczym wąż, połykający stworzenie szersze od samego siebie.

 

Dotykanie kuli było o tyle dziwne, że wrażenia wzrokowe, nie korespondowały z sensorycznymi. Gdy wkładałem rękę w kulę, ta wychodziła natychmiast po drugiej stronie. Rozjeżdżała się na całą sferę, a ja odczuwałem tylko leciutkie mrowienie, które równie dobrze mogło być wynikiem autosugestii, co faktycznego postępowania.

 

Jedynie woda zachowywała się w kontakcie z kulą w miarę naturalnie. Lana od góry, spływała po sferze. Zbierała się w jeden strumień i lądowała pomiędzy deskami podłogi, formując najzwyklejszą w świecie kałużę. Podobnie zachowywały się też inne płyny – olej, mleko, nawet benzyna.

 

Któregoś dnia od niechcenia wycelowałem w kulę pilota od wieży stereo. W chwili nadania sygnału jej powierzchnia się na moment rozjaśniła. Powtórzyłem czynność stojąc bliżej i w czerni bryły ujrzałem pęknięcie podobne wyładowaniu elektrycznemu, albo burzy w atmosferze planety obserwowanej z kosmosu. Stało się dla mnie jasne, że kula, w całej swej niesamowitości, pochłania podczerwień.

 

Bez żadnego metodycznego planu strzelałem więc w nią pilotem i obserwowałem, co się będzie działo. Wkrótce zauważyłem, że przy większej ilości promieniowania w lewitacji występowały drżenia, którym towarzyszyła zwiększona aktywność bieli na sferze.

 

Widok był niepokojący. Drgawki ustawały, co prawda, po kilku minutach, ale nie miałem przecież gwarancji, że kula się po prostu nie zepsuje. Po paru dniach, zaprzestałem eksperymentów z podczerwienią.

 

Było już jednak za późno. Jedno z pęknięć nie chciało zniknąć, tylko krążyło wokół osi kuli, mniej więcej na wysokości dolnego zwrotnika. Po kilku dniach, środek pęknięcia się leciutko wybrzuszył, tworząc wzgórek, z którego wyłonił się wierzchołek jakiegoś kształtu. Proces pękania wzgórka trwał ponad dwadzieścia cztery godziny. Następnego dnia o tej samej porze, pojawiła się ostra krawędź. Wokół wyłonionego z kuli fragmentu nieokreślonej bryły, w dalszym ciągu pulsowała biel wykwitu wzbudzonego przez promieniowanie z pilota.

 

Kształt wyłaniał się z kuli w tempie mniej więcej czterdziestu milimetrów na dobę. Co ciekawe, o ile zachowane zostały jej efemeryczne właściwości, o tyle kształt, który kula rodziła, był jak najbardziej namacalny. W dotyku przypominał gładki, metalowy blok. Jego temperatura, zbliżona była do ludzkich trzydziestu sześciu stopni Celsjusza i sześciu kresek. Podobnie jak samej kuli, nie dało się go poruszyć.

 

Fakt, że blok zachowuje się jak namacalny obiekt, kazał mi przypuszczać, że może nadejść moment, w którym kula go urodzi, a wtedy ten spadnie na podłogę i narobi wielkiego hałasu. Równie prawdopodobne było również to, że będzie on rósł w nieskończoność, napotkawszy opór podłogi zmieni kierunek wzrostu, wypełznie przez okno na świat i zdradzi mu moją tajemnicę.

 

W czasie, gdy efemeryda rodziła artefakt, postanowiłem poszukać czegoś na jej temat w Bibliotece Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zacząłem od popularnonaukowej literatury o piorunach kulistych. Zagłębiwszy się w tematykę czarnych dziur skłoniłem się ku teorii, że kula może być czymś tego rodzaju. Nagą osobliwością jednak nie była. Nie była też wycinkiem plazmy, ani skupiskiem antymaterii. Mogła być właściwie wszystkim, a zachowywała się, jakby nie było jej w ogóle.

 

Zapytałem się wówczas, czy kula faktycznie istnieje.

 

Istniała o tyle, o ile ją obserwowałem. Jednak hipoteza o niemożliwości określenia, czy kula lewituje w pokoju permanentnie, czy tylko wówczas, gdy na nią patrzę, dalej pozostawała w mocy. Obserwując interakcje kuli z przedmiotami i ze mną samym, mogłem z powodzeniem przyjąć, że ta nie istnieje. Wszak poza moimi dociekaniami, prowadziłem w jej towarzystwie zwyczajne, rutynowe życie.

 

Przyjęcie za aksjomat faktu nieistnienia kuli sporo ułatwiało. Jej obecność w pokoju, nie zmieniała niczego. Co więcej, gdyby przyszło mi żyć w absolutnych ciemnościach, straciłbym kulę z pola widzenia i z czasem pewnikiem o niej zapomniał. Przechodząc przez środek pokoju mógłbym czasami odczuwać delikatne mrowienie, ale to się przecież zdarza każdemu w różnych sytuacjach.

 

To właśnie obserwacje kazały mi inkorporować kulę w model mojego świata i przebudować go na jej modłę. Jednak czy kula faktycznie należała do świata, którego model konstruowałem? Jeśli wierzyć przekonaniu, że nasza rzeczywistość jest jedynie zależnym od obserwatora modelem rzeczywistości obiektywnej, przyjęcie jej nieistnienia byłoby po prostu bardziej ekonomiczne dla samego modelu. Skoro moja rzeczywistość po pojawieniu się kuli działała bez większych zmian, a przechodzenie przez kulę nie stanowiło problemu, po co było ją omijać?

 

Dlatego dalsze rozważania o kuli musiałem przenieść na metapoziom. Przyjąwszy że jest ona elementem rzeczywistości obiektywnej, który dzięki jakiemuś dziwnemu zbiegowi okoliczności postrzegam, także świat, w którym żyję powinienem był potraktować jako element tej właśnie rzeczywistości. Skoro moją rzeczywistość wypełnia czasoprzestrzeń i ja oraz trajektoria mojego ruchu jako konglomerat elementów tej czasoprzestrzeni przechodzimy przez kulę, to kula do tej czasoprzestrzeni po prostu nie należy.

 

Ostatnia myśl przyszła jak olśnienie i pokryła się z tezami wyłożonymi przez Malcolma Wrighta w książce "Efemeryda, czyli ucieleśniony niebyt". Książkę znalazłem w pokaźnej bibliografii do "Antropicznej zasady kosmologicznej" Barrowa i Tiplera, choć autorzy odnieśli się do niej w swojej publikacji jedynie raz i to bardzo zdawkowo.

 

Wright rozszerzał koncepcję wieloświata o koncepcję zerwania ciągłości jego struktury. Owym zerwaniem ciągłości, była właśnie efemeryda. Zjawisko niejasne, zmienne i bardzo ulotne, praktycznie nieobserwowalne w warunkach naturalnych, a w warunkach laboratoryjnych osiągalne jedynie na poziomie cząstek elementarnych.

 

Czym była efemeryda? Wright przyrównał ją do pęcherzyka powietrza, który pojawia się w wodzie po gwałtownym zmniejszeniu ciśnienia w naczyniu, w którym ta się znajduje.

 

Efemeryda była więc swoistym bąblem w czasoprzestrzeni. Badacz twierdził, że w jej wnętrzu może znajdować się cokolwiek, od czarnej dziury, poprzez próżnię, po inny wszechświat.

 

Laboratoryjne efemerydy powstawały w wyniku reakcji promieniotwórczej. Niestety Wright wyłożył to bardzo topornie. Po lekturze kilku rozdziałów jego książki wiedziałem jedynie, że działając na owe byty słabym promieniowaniem podczerwonym, lub mikrofalowym, można było doprowadzić do wyemitowania cząstki, którą badacz określił mianem artefaktu. Cząstką był foton, którego emisja kończyła życie efemerydy. W praktyce cały proces zamykał się w miliardowej części sekundy.

 

Prace Wrighta, jak się później okazało były pośmiewiskiem naukowego światka, jednak zaproponowany przez niego opis rzeczy, wydał mi się wówczas bardzo atrakcyjny. To właśnie od tamtego kwietniowego wieczoru w Bibliotece Jagiellońskiej moja kula ochrzczona została mianem efemerydy, a wyłaniający się z niej kształt mianem artefaktu. To właśnie wówczas zrozumiałem, że jedyny na świecie obserwowalny ludzkim okiem czasoprzestrzenny bąbel wyrósł właśnie w wynajętej przeze mnie kawalerce w kamienicy przy Bocheńskiej na krakowskim Kazimierzu.

 

Jedynym co mi nie pasowało, była rozbieżność skali. Jak mówiłem Wright zaobserwował efemerydę na poziomie cząstek elementarnych, podlegających prawom mechaniki kwantowej, co nijak miało się do poczciwej newtonowskiej makroskali, w której każdy z nas buduje swoje modele świata.

 

O tej wątpliwości szybko jednak zapomniałem, bo pojawiło się nowe zmartwienie. Jeśli przyjąć, że wyłaniający się z efemerydy kształt jest artefaktem, po jego urodzeniu kula miała zniknąć.

 

Dlatego trzynastego dnia cyklu z ulgą odnotowałem zaburzenie dotychczasowej symetrii, wychodzącego z niej kształtu. Zaczął się on wyginać, ciążąc ku dołowi. Jego gładka powierzchnia ustąpiła miejsca chropowatościom. Stał się rośliną. Sztywną spiralą. Piętnastego dnia cyklu wyglądał niczym kolumna, w którą uderzyło auto.

 

Dnia siedemnastego ze snu wyrwał mnie huk łamanych desek i kruszonego muru. Zerwałem się z materaca, a w podłodze ujrzałem idealnie prostokątną dziurę. Kula znajdowała się teraz tuż pod sufitem, a kształtu, który rodziła przez ostatnie dni, nie było. Zajrzałem do środka i zobaczyłem sąsiadów z dołu, który uwijali się wokół tak samo prostokątnej dziury w podłodze swojego mieszkania, skąd prześwitywał widok kolejnego mieszkania poniżej.

 

Wielki gwar podniósł się tamtego dnia w kamienicy. Lokatorzy biegali w popłochu z piętra na piętro. Sąsiad z parteru, któremu spadający artefakt zniszczył część umeblowania, wbiegł na górę i sklął mnie na czym świat stoi. Rozpaczliwie próbowałem opowiedzieć im wszystkim o efemerydzie i jej niezwykłych właściwościach, ale wkrótce uznałem, że zabiegi te są bez sensu.

 

Żaden z nich nie widział zastygłej pod sufitem kuli. Podobnie było z policją, Grzegorzem i człowiekiem od Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.

 

Efemeryda dla nich po prostu nie istniała.

 

Gdy zabezpieczono teren i okazało się, że dziura ciągnie się przez wszystkie piętra, a w piwnicy znajduje nieokreślonej długości przedłużenie w głąb ziemi, Konserwator Zabytków zatrudnił geologa. Z kolei po niecałym tygodniu od wypadku, Grzegorz posłał na bruk wszystkich lokatorów. Po miesiącu zamurował drzwi i zabił okna.

 

Powodów, dla których kamienica przy Bocheńskiej do dziś stoi pusta, mogę się jedynie domyślać. Zakładam, że badania geologiczne zawierały jakieś elementy pomiaru promieniowania i nawet jeśli nikt nie dostrzegł efemerydy gołym okiem, aparatura pokazała anomalię. Gdy informacja doszła do kogo trzeba, kupiono od Grzegorza kamienicę, zabezpieczono ją, choć nikt nie wiedział, co począć dalej.

 

Ja z kolei przeprowadziłem się na Bonerowską do studenckiej komuny z karaluchami i torami kolejowymi za oknem. W pokoju, który zająłem, pod sufitem powiesiłem czarny, prawie idealnie sferyczny balon. Ilekroć przejeżdża pociąg, balon drży, jakby miał urodzić artefakt. To już nie to samo, ale kto by się tym przejmował.

 

Warszawa, październik-listopad 2011
Koniec

Komentarze

Bonerowska? Cóż za śmiała symbolika falliczna!

Fajne. Choć dziwne takie. "Lovecraft meets Hawking" ;) Bardzo dobrze napisane i klimatyczne. Ale dziwne. Ok. dziwność jednak policzę na plus. 5

@Arctur, rozwaliłeś mnie tym tekstem :D

 Wyrażenia do poprawki:
1. Kiedy rzuciłeś piłeczką w efemerydę- połknęła, wypluła i potoczyła się po podłodze. Kto kogo połkną- efemeryda, czy piłeczka? Póżniej, pisząc o kamieniu, wędce itd., stało się jasne, ale przy piłeczce nie byłem pewny.
2. Trzynastego dnia zacząłęś obserwować zaburzenia... "zaczął się on wyginać się"- do poprawy.
Więcej nie zauważyłem.
Co do treści- nie w moim guście. Jak dla mnie, to za dużo bełkotu naukowego, ale ja się na tym nie znam i może dlatego mnie wynudziło i wymęczyło. Było fajnie do czasu poszukiwań w bibliotece. Potem przerosło moje zdolności pojmowania.
Końcówka- to o balonie- jakoś tak dziwnie świadczy o bohaterze. Zakochał się w efemerydzie, czy co?
Zgadzam się z Ranferiel, że dziwność to wielki plus tego opowiadania. Więc może jakbyś trochę spuścił pułap naukowo-filozoficznych dociekań, byłoby ciekawsze.
Do tej pory masz ocenę 5. Nie będę tego psuł, nie dam swojej oceny.

(...) studenckiej komuny z karaluchami i torami kolejowymi za oknem.
Znaczy, karaluchy też za oknem? W takim razie nie powinny za mocno dokuczać... Tylko kto ułożył tory tak blisko okna?
Tomasz ma rację. Od pewnego momentu za dużo tej naukowości, jak dla przeciętnego czytelnika. A jak dla mnie, dałoby się tę naukowość skondensować, co wyszłoby opowiadaniu na zdrowie.

Dziękuję za komentarze. Część niechlujności językowych, póki mogłem poprawiłem. Nad karaluchami się jeszcze zastanawiam. A co do torów - są naprawdę bardzo blisko okna :) 

W związku z komentarzami odnośnie "naukowości" przemyślę jeszcze tekst. Początkowa wersja składała się z 25 000 znaków. Odchudziłem ją do 15 000 eliminując głównie naukowy żargno, ale cóż... widocznie wywaliłem za mało.

Za wszystkie komentarze dziękuję i wezmę je na pewno pod rozwagę. 

@zenon, a może "z karaluchami w kuchni i torami kolejowymi za oknem"?

te karaluchy są wszędzie! :D

Do matematyki mam łeb tępy jak karp – jak mawiał Stefek Żeromski, którego nie trawię. Na swój użytek rozwijam ten cytat dodając „i wszelkich innych nauk ścisłych”. Nie tykam się więc tekstów literackich napakowanych niezrozumiałą dla mnie terminologią naukową. Tymczasem „Efemeryda” wchłonęła mnie poczynając od motta, aż do ostatniego słowa. Jest niesamowita. Napisana tak dobrym, precyzyjnym językiem, że niezależnie od obycia czytelnika ze słownictwem via fizyka (chyba fizyka?), pozwala na uplastycznienie w wyobraźni wszystkiego, o czym w tekście mowa. Rewelka po prostu.

Jedyne, co wg mnie należałoby poprawić, to relację z pierwszego eksperymentu z piłeczką, bo wynika z niej, że to ping pong połknął efemerydę i ją wypluł. Karaluchy i tory w takiej konfiguracji, w jakiej występują, dla mnie są OK.

@w_baskerville - o to właśnie chodziło - efemeryda wisiała sobie w środku pokoju nieruchomo. Przedmioty które bohater w nią rzucał wydawały się ją połykać i wypluwać. Piłeczka leciała w kierunku kuli. W momencie zetknięcia z jej powierzchnią rozciągała się jakby była z gumy. Połykała efemerydę, po czym wypluwała ją i lądowała jakby nigdy nic. Zastanowię się nad tym fragmentem. Być może trzeba go rozsrzerzyć i dokładniej wytłumaczyć. Dziękuję.

Fakt.  Myślałam innym schematem. Przeczytałam raz jeszcze i wszystko się zgadza.

Podoba mi się precyzyjny język tego opowiadania. Żargon naukowy mi nie przeszkadza, bo to nie jest cyberpunk, którego nie trawię.

Ja też nie bardzo zrozumiałam, jak to było z tymi kontaktami efemerydy z innymi przedmiotami.

Na początku trochę mi przeszkadzał zbyt oficjalny język, ale można się przyzwyczaić. Przeczytałam za jednym razem, a to duży sukces, biorąc pod uwagę, że chciałam tylko rzucić okiem, bo burczy mi w brzuchu i wybierałam się do kuchni robić obiad ;) Ciekawa sprawa, bo tak właściwie tekst nie ma jakiejś atrakcyjnej fabuły i faktyczne dużo w nim żargonu naukowego, a mimo to łyka się jak świeżą bułeczkę :)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Świetny tekst, zarówno w sensie tresci, jak i formy. Ta pozbawiona większych emocji relacja doskonale Ci wyszła.
Co do naukowiści - jakoś nie zauwazyłem nadmiaru i przyznam, że chetnie bym przeczytał wersję nieodchudzoną ;)

Zachęcona komentarzami przeczytałam:) powiem, że mi się nawet podobało. nie rozumiem, czemu niektórzy mówią o napakowaniu terminami naukowymi;/ dla mnie nie ma w tym słownictwie nic niezwykłego. 

pozdrawiam i życzę powodzenia w dalszym pisaniu:) 

Gratuluję świetnego tekstu. Odemnie 5 .

Nowa Fantastyka