- Opowiadanie: RobertZ - Senfiliada Rozdział XIV Siedziba Trurla i Klapaucjusza

Senfiliada Rozdział XIV Siedziba Trurla i Klapaucjusza

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Senfiliada Rozdział XIV Siedziba Trurla i Klapaucjusza

Szli pod górę zmęczeni nieustanną wędrówką i oszołomieni różnorodnością świata roślinnego i zwierzęcego, który ich otaczał. Rosły tu olbrzymie skrzypu, cedry, drzewa chlebowe. Pod nimi i nad nimi poruszały się niezwykłe stworzenia poczynając od wielkich dinozaurów, a kończąc na małych muszkach i przepięknych motylach. To był park. Drzewa posadzono w równych odstępach, w kółka, krzyżyki, aleje. Coś dla przyjemności ludzkiego oka. Zwierzęta, pochodzące z różnych er i okresów, były nad wyraz łagodne i wpatrywały się w nich, bez strachu, swoimi smutnymi oczami. Obok nich przebiegł smukłonogi gallimim.

– Co to jest? – spytał oszołomiony Stefan.

– czytałem kiedyś książkę, w której były zdjęcia zwierząt – odparł Senfil. – To chyba… kangur.

– Jakie piękne! – Filona z zachwytem wpatrywała się w gigantyczne motyle przelatujące i siadające na, wyrastających z żyznego gruntu, półmetrowej wysokości kwiatach.

– Czuje się jak krasnoludek – zażartował Stefan, ale nikt się nie roześmiał. Czuli w sobie strach, który im towarzyszył od początku całej tej wyprawy. Bali się nieznanego, ogromu tego świata, który ich otaczał i który w każdej chwili mógł ich zupełnie przypadkowo zniszczyć.

– Patrzcie, mur! – krzyknęła Filona.

Tak, to mógł być mur. Z jednej strony ten zaginiony park odcinała od świata olbrzymia skarpa. Przed nimi musiał się znajdować drugi kraniec tej ziemi, oczywista bariera uniemożliwiająca żyjącym tu rośliną i zwierzętom podbicie całego globu.

– To nie może być mur – powiedział Senfil. – On ukrywa się, po części, za widnokręgiem. To może być skała. Zresztą nie wiem. Nigdy nie widziałem tak regularnie zbudowanej góry.

Jednak nie był to naturalny twór przyrody. Im bardziej się do niego zbliżali tym oczywistsza stawała się jego sztuczna natura zaznaczona kiczowatością gigantycznych płaskorzeźb i enigmatycznych obrazów. To był zamek. Tak wielki, że wzrok nie mógł objąć krańców jednej, jedynej ściany. Szli przez cały dzień prawie że nie widząc otaczającej ich przyrody i coraz wyżej zadzierając swoje mrówcze głowy. Był wczesny wieczór, gdy ujrzeli podstawę gigantycznej budowli.

– To musi mieć przynajmniej kilometr wysokości – zauważył Stefan.

– Patrzcie, tam ktoś jest! – krzyknęła Filona po raz kolejny korzystając ze swojego doskonałego wzroku.

– to wygląda jak maszyna, komputer – powiedział Senfil używając niezrozumiałego dla innych słowa. – Ale nigdy nie wiedziałem, że mogły być one aż tak wielkie.

Rzeczywiście, minęła jeszcze dobra godzina, zanim dotarli pod sam mur i stojącą pod nim maszynę. Miała ona około dziesięciu pięter wysokości i głośno trzeszczała. Czuli zapach ozonu, widzieli błyski elektrycznych wyładowań.

Trzasnęły znajdujące się u szczytu maszyny drzwiczki. Ktoś z niej wyszedł i zaczął schodzić po przystawionej do boku komputera drabinie. Trochę przypominał człowieka, ale błysk metalu, z którego był zbudowany, dziwne proporcję rąk, nóg i głowy, których nie śmiem tu nawet opisywać, czyniły z niego coś dziwacznego, śmiesznego, a jednocześnie, co wynika ze strachu przed wszystkich co nieznane, groźnego. Dziwny stwór podszedł do czegoś w rodzaju skrzyni i ciężko westchnąwszy, po naciśnięciu kilku guzików, powiedział głośno i wyraźnie:

– Ile jest… dwa razy dwa?

Maszyna zaczęła się trząść, co wywołało lekkie trzęsienie ziemi, popłynęło parę smużek siwego dymu, a w końcu powiedziała metalicznym głosem: – Dwać i dwać ist siedem.

Mały stwórca zaczął tupać i wrzeszczeć.

– Złom! Kupa złomu! Inteligentny debil! – itd.

Nasi bohaterowie podeszli do niego. Były to nieśmiałe kroki. Drążyła ich obawa przed czymś czego nie potrafili zrozumieć i przez to stawało się potencjalnie groźne.

– Dzień dobry – zaczął Senfil. – Przepraszamy, że przeszkadzamy, ale zasadniczo… – coś, co zapewne było oczami dziwnego stwora wyciągnęło się na kształt teleskopów i zbliżyło się do twarzy Senfila. – Chcemy… stąd wyjść! – ten, krztusząc się, krzyknął.

– No, no, spokojnie – zatrzeszczał opanowany, metaliczny głos. – Nie gryzę. Trurl jestem. Konstruktor wszelakiej materii, gwiazd, planet, myślących mózgów. Doktór wszelkich nauk i specjalności.

– A kim ty w ogóle jesteś? – Stefan przełknął nerwowo ślinę.

– Mój drogi małpiaku – jego teleskopowe oczy się złożyły. – Czy tego nie widać? Jestem robotem skonstruowanym przez genialnego twórcę pierwszej połowy dwudziestego pierwszego wieku. Miłośnika literatury fantastyczno-naukowej, sławnego botanika, genetyka i multimiliardera. Zresztą, może wejdziecie do środka – wskazał bramę, która znajdowała się na wprost nich. – Wiem kim jesteście. Dwa przemiłe kotki i jeden wspaniały okaz homo sapiens. Baba Jaga uprzedziła mnie o waszej wizycie.

Wnętrze. Skrzyżowanie kubizmu, surrealizmu z surowym socrealizmem. Bieg zupełnie absurdalnych linii, krzywizn, schodów prowadzących donikąd, podłóg lekceważących prawa grawitacji i to wszystko wykonane w duchu tytanicznego gigantyzmu.

– Ta część budynku jest przeznaczona dla zwiedzających. Mieszkamy i pracujemy gdzie indziej.

– To muzeum? – spytał Senfil.

– Nie, to hol willi pana Hopkinsa, naszego finansowego twórcę. Bogactwo wieku dwudziestego pierwszego sięgnęło wyżyn prawdziwego abstrakcjonizmu. Kupowano wtedy całe planety, rozkwitało niewolnictwo, a raczej neoniewolnictwo. Mój pan chcąc pokazać, że jest naprawdę kimś ważnym musiał zbudować ten zamek.

– Oszałamiające – szepnęła Filona.

– Żenujące – Trurl się skrzywił. Zamiast przyspieszyć rozwój cywilizacji, techniki, czy też uszczęśliwić miliony biednych ludzi, zamkniętych w bunkrze kilkupokojowego mieszkania, w sterylnej atmosferze miejskiej pustyni, stworzono coś co miało dorównać siłą przyrody, a tymczasem jest tylko parodią jej piękna, śmieszną namiastka, której budowa pochłonęła tyle pieniędzy ile rocznie wydawał budżet największego państwa świata. Ale to już przeszłość. Obecnie tę budowlę zajmującą obszar średniej wielkości miasta zamieszkuje jedynie ja, mój przyjaciel, oraz rzesza bezrozumnych robotów porządkujących.

– Powiadasz Trurlu, że to miejsce powstało dwa tysiące lat temu – powiedział Senfil. – Wydaje mi się to raczej nieprawdopodobne.

– Nie kłamie. I przetrwa następne tyle lat i następne, aż pod koniec kolejnej epoki geologicznej rozsypie się w proch na dnie oceanu.

Kwadrans później Trurl powiedział:

– Jesteśmy na miejscu. To serce zamku.

Te drzwi były zbyt duże, aby mógł je otworzyć jeden człowiek. Długie na dwa metry, a wysokie chyba na czterdzieści.

Drzwi cicho skrzypnęły, uchyliły się. Krasnoludek spojrzał na nich z widoczną niechęcią malującą się na miniaturowym obliczu.

– Do pracy by się szło… – powiedział i zniknął.

– Teleportacja – wyjaśnił Trurl. – To był jeden z automatów naprawczych.

Ta część zamku była inna. Gigantyczne lustra w dość archaicznych ramach, złocenia, płaskorzeźby z dominującym, realistycznym motywem. Styl, który można by określić jako klasyczny, gdyby nie to, że nasi bohaterowie czuli się jak Guliwer w krainie Brobdingnag.

– Czujemy się tu pewniej – powiedział Trurl. – Tylko rozmiary są większe.

No cóż, trudno się czuć dobrze w pomieszczeniu, w którym popielniczka jest wielkości basenu.

Nagle ściany się rozbiegły. Także sufit uciekł pojawiając się ponownie na blisko kilometrowej wysokości. Ktoś w poczuciu wyjątkowego humoru namalował na nim białe chmurki na niebieskim tle.

– To sala główna – wyjaśnił Trurl. – To miejsce pan Hopkins uwielbiał najbardziej. Twierdził, że w największym stopniu odzwierciedla ono horyzonty jego umysłu. Podobno tutaj narodził się pomysł skonstruowania nas, wiecznych stróżów…

Sala tętniła swoim własnym życiem pełnym mechanicznych stworków kręcących się pod ich nogami, wykrzykujących swoje zdziwienie i radość z własnego, krótkotrwałego życia pozbawionego wszelkich praw i godności. Były tu maszyny o dziwnych trybach, tajemniczych schodach i balkonach, śpiewające swoją pieśń tęsknoty za spełnieniem jakiegoś realnego i komuś potrzebnego celu. Czuło się zaduch pełen nieprzetrawionych spalin, nadtrawionych izolacji, spalenizny i korozji.

Przy jednej z maszyn stała, jakże podobna do Trurla, lecz jakby bardziej smukła i wyższa od niego istota. Z powagą godną filozofującego przez całe życie człowieka wpatrywała się w górujący nad wszystkim sufit próbując znaleźć w nim natchnienie lub wzniosły cel, do którego od dawna dążyła.

– To Klapaucjusz – powiedział Trurl. – Mój przyjaciel i współtwórca wielu naszych projektów.

– A co tworzycie? – spytał Stefan.

– Nicość, głównie nicość.

– Przecież to nie ma sensu.

– A czy musi mieć cokolwiek sens? Nauka nie potrzebuje sensu, ale prawdy i jak najbardziej zwariowanych projektów. My musieliśmy ograniczyć się do nicości.

Klapaucjusz spuścił na nich swój rozmarzony wzrok i powiedział:

– Chyba się nie zawali?

– Pięćdziesiąt metrów zbrojonego żelazobetonu? – oburzył się Trurl. – Nigdy!

Klapaucjusz drwiąco się uśmiechnął.

– Zawsze udaje mi się go sprowokować – zwrócił się do nich. – To nasi goście?

– Chciałbym zapoznać ich z naszą pracą.

– Chyba nie z twoim projektem maszyny liczącej, która nie potrafi wyprowadzić iloczynu z dwóch najprostszych cyfr?

– Znasz powód – odparł Trurl. – To nasza przeszłość.

– Chcesz więc mówić o przeszłości jakbyś nie potrafił ujrzeć naszej świetlanej przyszłości, którą zaledwie przed kilkunastoma stuleciami zgotował nam nasz wspaniały twórca, plagiator, światowy playboy…

– Nie słuchajcie go.

– Nie zaprzeczysz, że to prawda.

– Chcesz więc oddać mu swoje życie?

– My nawet nie możemy zaznać cuchnącego oddechu śmierci, która niespodziewanie, pewnego dnia przyszłaby do nas i zabrała z tego przeklętego globu dając nam urok nicości. Śmierci, którą szukaliśmy przez całe życie rozbijając urojone atomy, zaludniając urojone światy i gromadząc swoje urojone wspomnienia, które przecież opierają się na nieistniejącym świecie naszych książkowych pierwowzorów, które gdyby kiedykolwiek istniały byłyby szczęśliwsze niż my jesteśmy teraz gnijąc w tej norze i bojąc się nawet ją opuścić.

– Zakazuje nam tego program.

– Mamy własną wolę i dostęp do naszych mózgów, które są ukryte w piwnicach tego budynku. Możemy wszystko zmienić, wykasować i jak jakieś niemowlęta, co ledwo wyszły z łona matki na świat, zacząć go od nowa poznawać kształtując swoją prawdziwą, niesfałszowaną, nie będącą plagiatem, parodią nieistniejącego świata, osobowość.

– Przestań, Klapaucjuszu. Wiesz, że to ślepa uliczka, a zresztą te niezrozumiałe dla nich kłótnie do niczego nie prowadzą.

– Może jednak ja coś rozumiem – powiedział Senfil. – Widzicie, kiedy byłem trochę młodszy, zaledwie parę lat temu, także myślałem o darzę wiecznego życia na Ziemi. W pewnym momencie zrozumiałem, że byłoby ono przekleństwem szeregu niespełnionych marzeń i rozczarowań, i ciągle narastających w mojej głowie nieistotnych wspomnień, które dla ludzkiej jednodniówki są przecież takie ważne. Teraz już nie tęsknie za wiecznym życiem, chociaż czuje, że aby poznać cały ten świat może mi nie starczyć mojego w końcu tak krótkiego życia.

– To nieprawda, Senfilu – odparł Trurl. – Świat jest o wiele bardziej skomplikowany niż myślisz, ale uważam, że potrafiłbyś znaleźć jego złoty środek. Bowiem łatwiej go zrozumieć poświęcając jedno kocie życie niż wieczność, którą stracisz próbując się doszukać wszystkich szczegółów, elementów układanki, z której jest on zbudowany.

– Łatwo to powiedzieć, lecz trudniej zrobić – ripostował Klapaucjusz. – Zawsze w końcu toniemy w niepotrzebnych szczegółach, które w kolejnych etapach życia po kolei uznajemy za istotę świata, aby po paru latach doszukiwać się jej w czymś zupełnie innym.

– Będziecie musieli się przyzwyczaić do tego, że Klapaucjusz do każdej mojej wypowiedzi dołącza swoją antytezę. To część naszej osobowości.

– Zawsze staram się tobie doradzić, Trurlu. To nie są zwykłe zaprzeczenia.

– To część naszego życia – westchnął Trurl. – Tak nas stworzono determinując do tego co robimy.

– Jak można coś zdeterminować w rozumnej istocie? – spytała Filona. – Wiara nakazuje nam przecież szukania w sobie dobra, ulepszania siebie. Zło nie może być przecież w nas zakodowane.

Klapaucjusz wydał z siebie dziwny metaliczny dźwięk, który trochę przypominał ludzki śmiech.

– Zaprowadź ich do biblioteki – zwrócił się do Trurla. – Opowiedz im wszystko. Przecież przed północą muszą opuścić zamek.

– Dlaczego? – spytał zaskoczony Senfil. – Muszę przyznać, że jesteśmy straszliwie zmęczeni i bardzo by nam się przydała wasza gościna.

– To jest niebezpieczne. Nie wszystkie mechanizmy dobrze działają. Czas zrobił już swoje. Poza tym musimy wrócić do naszej pracy, rozbijania atomów.

– To jest pozbawione sensu i znaczenia. W końcu robicie to już od kilkuset pokoleń! – wykrzyknął Senfil. – Nie potraficie czegoś w swoim życiu zrobić inaczej, zmienić?

– Próbujemy – odparł Trurl. – Chodźcie.

Pół godziny później znaleźli się w bibliotece. Już nigdy więcej w swoim życiu nie mieli ujrzeć tak wielu książek zgromadzonych w jednym miejscu. Ciągnęły się w nieskończoność pełnymi półkami, które ginęły za horyzontem. Nad wszystkim wisiał ten sam, wysoki sufit. Gdy weszli między półki sufit zniknął zastąpiony wąskim szarym pasmem kolejnych półek.

Stefan wziął jedną z książek leżących na najniższej półce. Była stara; przeraźliwie zetlały papier przemieniał się pod jego palcami w brązowy proszek. Próbował ją przekartkować, ale książka rozsypała się w rzekę luźnych stron, które falując powoli spłynęły na podłogę, aby tam upodobnić się do garstki zetlałych szmat.

– Pięćdziesiąt pięć milionów egzemplarzy – powiedział Trurl. – Największa biblioteka świata.

– Nie dbacie o nią – zauważył Stefan. – Ona ginie.

– To tylko papier. Reszta jest na dolę. Prawie cała wiedza ludzkości zapisana w pamięci jednego, wielkiego komputera.

– Dajcie nam tę wiedzę – powiedział Senfil. – Ludzie i koty jej potrzebują.

– Mylicie się. Im ona nie jest do niczego potrzebna. Człowiek najlepiej czuje się zdobywając wiedzę. Gdyby posiadł całą zawartą tutaj informacje zginąłby w nim duch poszukiwacza. Tak jak to stało się już kiedyś. Wtedy, w tamtych czasach.

– Jeżeli masz rację mógłbyś nam o tym opowiedzieć.

– To prawda, ale co chcecie usłyszeć?

– Wszystko! – krzyknęła Filona. – Wszystko!

– To niemożliwe – odparł Trurl. – Uznajmy, że „wszystko” to te książki. Zakładając, że jedną książkę przeczytalibyście w ciągu jednego dnia, to i tak na lekturę ich wszystkich musielibyście poświęcić pięćdziesiąt pięć milionów dni, czyli przeszło sto pięćdziesiąt tysięcy lat. To po prostu niemożliwe.

– Moim celem było…

– Tak, kocie. Wiem, że chcesz poznać przeszłość. Inaczej byś tu nie przybył.

– To przypadek.

– Miałeś wybór, była inna droga wyjścia.

– To także prawda, ale najpierw chciałbym się dowiedzieć jak powstaliście i dlaczego?

– Z kaprysu. Ze zwykłego kaprysu i snobizmu. To jest świątynia człowieka. Przyjrzyj jej się dobrze, kocie! Stosy gnijącej makulatury sięgającej szczytu pnących się w nieskończoność ścian. Jesteśmy tu liliputami w świątyni ludzi, którzy zbudowali to miejsce, aby wykazać, jacy są wielcy.

– Pycha?

– Nie, to był pęd ku coraz potężniejszym zadaniom i ku coraz większym przestrzeniom. Sam sobie odpowiedz czy to jest wielkość budującej się cywilizacji, czy też oznaka jej słabości?

– Dlaczego tamten świat umarł?

Szli pomiędzy półkami umierających książek. Półmrok, kurz i zapach bibliotecznej stęchlizny.

– On nie umarł. On trwa nadal. Zamknięty w pewnych elementach układanki, którą nazywasz życiem, która tworzy system społeczny i polityczny, w którym żyjesz, i który jest sterowany z Nowej Atlantydy.

– Rozumiem. To jeszcze jeden totalitaryzm, eksperyment, utopijne społeczeństwo.

– Mylisz się. Tych społeczeństw jest zbyt wiele, a zwierzchnia władza naszego świata chroni go jedynie przed totalną katastrofą, nie martwiąc się o los jednostek pochłanianych przez lokalne wojny.

– Rewolucja to także mała wojenka? – spytał ironicznie Stefan.

– Tak, jak najbardziej tak. Nie wiesz Stefanie, jak wielki jest ten świat. Zresztą nie o tym chciałem mówić. W Nowej Atlantydzie, jeżeli tylko zapytasz, powiedzą ci, Senfilu, całą prawdę.

– Ty jej nie znasz?

– Kiedyś wiedziałem więcej, ale to miejsce umiera. To jest niepotrzebny pomnik, którym także wzgardzili władcy obecnego świata. Potraficie jednak myśleć. Dawnej cywilizacji nie zniszczyła śmierć, którą niosła wojna, czy też jakaś totalna klęska. Zniszczenie przyniosła rzecz zupełnie przeciwna. Była to anarchia, dziwna zresztą anarchia. Nie był to chaos, lecz przesadna swoboda wynikająca z istniejącego systemu społecznego, a raczej ze zbyt gwałtownego postępu technologicznego. Świat stał się zbyt łatwy. Ludzie mogli już zrobić wszystko. Ograniczały ich jedynie fizyczne możliwości materii i skala przedsięwziętych zmian. Ale mimo to potrafili zrobić każdą rzecz. To było przyczyną upadku. Zabrakło spójnych dla całej ludzkości celów. Wyrastało pokolenie ludzi, którzy chcieli odnaleźć w życiu coś nowego pogrążając się w letargu wspaniałego snu trwającego całą wieczność lub budując pałace pełne przepychu i potęgi, na które to było stać już prawie wszystkich. W mniejszej skali można było być bogiem, hedonistą, mordującym swoje twory faszystą. Jedynym ograniczeniem swobody była konieczność istnienia swobody nadanej innym ludziom.

– Jak to wszystko się rozpadło?

– To nie był nagły proces. Gdy ludzie zagubili cel próbowali szukać celów zastępczych. Pogrążali się w iluzjach fikcji lub w potędze nikomu niepotrzebnych pomników. Niektórzy z nich zaczęli walczyć o władzę i wtedy fikcją okazała się wszechobecna demokracja. Może katastrofa wynikła z tego, że człowiek uświadomił sobie, że stworzona przez niego cywilizacja wymknęła się spod jego zarządu. Chęć zabezpieczenia się przed wszelką katastrofą doprowadziła do tego, że nawet maszyny odmówiły posłuszeństwa.

– Bunt maszyn?

– Nie, włóż to między bajki. Po prostu system okazał się doskonalszy od człowieka, niezmienny, samowystarczalny. Człowiek był już tylko niepotrzebnym dodatkiem do wszechobecnych maszyn. To był początek końca. W zasadzie ludzie mogli już żyć wiecznie. Nawet i tę barierę złamano. Gdyby nie strach przed dalszym ciągiem biologicznej ewolucji własnego gatunku sztucznie popędzanego przez rozdęty mechanizm inżynierii genetycznej może osiągnęliby w dzisiejszych czasach status mitycznych bogów, lecz to im nie było dane. Świat powoli umierał, pustoszał. Zapełniały się domy pełne aparatów z rozkosznymi snami, groby, którymi były podobne domy, ale wypełnione aparaturą kriogeniczną. Jakże śmieszny był człowiek. Posiadając tyle maszyn, straciwszy chęć do życia uciekał od niego pogrążając się w bezsensownych snach lub iluzji o lepszym życiu w niewiadomej przyszłości. Nie wiem co się stało potem. Dlaczego powstał taki, a nie inny świat. Ale uważam, że jest on jedynie zabawką rządzącej wszystkim garstki ludzi. Nie wiem, dlaczego w to się bawią. Gdy nadszedł czas upadku straciliśmy kontakt ze światem. Komputer został odcięty, sieć umarła.

– Wcześniej mówiłeś, że ta władza opierała się jedynie na opiece. Była pozbawiona wszelkiej ingerencji władzy centralnej.

– Każdy ustabilizowany system społeczny nie potrzebuje zbyt wielu zarządzeń wydawanych przez władcę.

– Wojna jest stabilizacją?

– Nie, Senfilu, lecz nie zapominaj, że jest to zaledwie mało znacząca wojenka. Możliwe, że również stanowi ona część eksperymentu, któremu jesteście poddawani.

– Co to za eksperyment?

– Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nie posiadam odpowiedniej wiedzy. Nie jestem wtajemniczony. Patrzcie!

Więc patrzyli.

Olbrzymi pomnik. Człowiek stojący dumnie, w rozkroku, jakby mający w pogardzie ziemie, na której stoi. Twarz szlachetna, zamyślona, zwrócona ku górze. Swoimi oczami, prawie niewidocznymi z dołu, zasłoniętymi przez ramie wskazujące niewiadomy cel, wpatruje się w odległy punkt sufitu szukając w nim potwierdzenia dla swoich dumnych czynów, dokonań, których był prekursorem. Fizycznie czuli tę jego pogardę. Prawie kilometrowej wysokości posąg przytłaczał ich, tym bardziej okazując swoją wielkość. Artysta okazał niemal pedantyczną dokładność. Gdy podeszli bliżej ujrzeli najmniejszą zmarszczkę na skórze pokrywającej nogę kolosa. To zdawało się żartem. Po co uwidoczniono brodawkę tkwiącą nad skarpetką, na lewej nodze? Po co były twórcy włoski wyrastające z tej nogi. Dość nieapetyczne chociażby ze względu na swoją długość, czy też grubość.

– To on – powiedział Trurl. – Nasz twórca i plagiator.

– Dlaczego tak go nazywasz? – spytał Senfil. – Nie mógł być twórcą jednocześnie was kopiując.

– To jego prawdziwy obraz. W żadnych szczególe nie jest on udoskonalony. Gdyby Hopkins stworzył ten pomnik pominąłby drażniące rysy swojej osobowości, nie pokazałby każdej plamki widocznej na własnej skórze. W rzeczywistości on powiedział, że chce mieć pomnik dumnego zdobywcy, czyli siebie i zlecił jego wykonanie maszynie.

– Tak samo było z wami?

– To prawda. Pewnego dnia się obudziliśmy. W dziwnym nieznanym nam miejscu. Mieliśmy całe swoje życie, szczegół po szczególe wyłożone przed mechanicznymi oczyma. Zdawała nam się, że było ono prawdziwe. W dniu urodzin myśleliśmy, że zostaliśmy uśpieni i porwani. Chociaż sens tego kidnapingu był dla nas enigmatyczny. Dopiero później zrozumieliśmy, że cała nasza przeszłość jest jedynie programem napisanym przez inne maszyny w oparciu o nieistniejące postacie będące bohaterami zapomnianej już w tamtych czasach książki. On jest oszustem, gdyż twierdził, że to on nas stworzył na swoje podobieństwo. Ale byliśmy tylko powtórzeniem czegoś czego nie było, co nigdy nie istniało, a co zostało nam dane wraz z życiem.

– Ale przecież się urodziliście, a za to nie można mieć żalu – powiedziała Filona. – Ja także kiedyś otworzyłam oczy i zaczęłam żyć.

– I byłaś rozumną kotką. Od początku zdeterminowaną do tego, żeby rodzić i miauczeć, oraz niekiedy polemizować z innymi kotkami, kotami, a także ludźmi. Początkowo myśleliśmy, że nas oszukano, że świat, z którego przybyliśmy jest prawdziwy, a to co nas otacza tworzyła jedynie fikcja, podrzucone nam złudzenia, widziadła senne. Nadal myśleliśmy, że istnieją porywacze urabiający nasze umysły genialnych odkrywców dla jakiegoś wciąż nieznanego celu. Jednak to się w końcu rozmyło. Poznaliśmy otaczający nas świat i pogodziliśmy się z jego prawdziwością i wymuszoną na nas służebnością. On nigdy nie zrozumiał, że dał nam prawdziwe życie. Traktował nas jak maszyny, chociaż podświadomie wiedział, że prawda jest inna. Bał się tej prawdy, gdyż była ona metaforą jego własnej ułomności. W okresie rozkwitu cywilizacji konsumpcjonizmu staliśmy się czymś w rodzaju służących starających się zapomnieć o własnej, zresztą fałszywej, przeszłości i wchłanialiśmy świat. Pewnego dnia odszedł od nas plagiator. Wynalazł dla siebie oryginalną śmierć. Utopił się w gnojówce.

Rozbawiona Filona parsknęła cichym, stłumionym śmiechem. Przez chwilę się śmiała, aż w końcu grymas powagi wrócił na jej koci pysk.

– W końcu upadła cywilizacja, która nas stworzyła. Zostaliśmy sami. U samej genezy tej samotności próbowaliśmy budować swój własny prywatny świat. Lecz z pustego nie naleje się w próżne, a z książkami na pogłębianiu własnej wiedzy nie można spędzić całego życia. Zresztą posiedliśmy już cała wiedzę zgromadzoną w tej bibliotece. Nie ma w tym nic dziwnego. Nie jesteśmy w końcu ludźmi.

– Możecie opuścić to miejsce – powiedział Senfil. – I poznawać Ziemie wraz z nami.

– Jesteśmy uwięzieni. Nie jest istotne, że to co można by nazwać naszym mózgiem, jest częścią wielkiego komputera znajdującego się w podziemiach tego budynku. Tę przeszkodę pokonała technika, a nasze mózgi znajdują się pod tym metalowym czerepem – popukał się w głowę. – Także mają swoją moc, potęgę, wobec której ludzka, szara papka jest niczym. Więzi nas coś innego. Programy, które nadano nam w dniu narodzin. Stworzeni na podobieństwo swojego pana zostaliśmy jednocześnie upodobnieni do Trurla i Klapaucjusza z jednej z tych papierowych książek. Człowiek nie może się pozbyć nadanego mu raz ciała, ale jego umysł zmienia się ukształtowany przez doświadczenie. My nadal jesteśmy tacy sami. Mimo tysięcy lat utrwalonych w naszej pamięci zdarzeń ciągle jesteśmy tacy sami.

– Nie możecie się zmienić? – spytała Filona.

– Chcielibyśmy wrócić do swojego papierowego świata. Dla nas jest on nie mniej prawdziwy niż ten, pokryty brodawkami pomnik.

– Ale to fikcja – stwierdził Senfil.

– Zdecyduj co jest lepsze. Czy ma być to śmierć i ponowne narodzenie innych maszyn, które już nie będą nami? Czy też dalsze trwanie w obecnej formie, którą nam nadano, gdy się urodziliśmy wraz z wszystkimi fobiami, natręctwami ujętymi w prymitywnym oprogramowaniu? Czy mamy żyć z trzema prawami robotyki wymyślonymi przez jakiegoś rzemieślnika piszącego utwory science fiction? Czy też znaleźć własne zagubione ja i własną moralność pozbawioną cienia ludzkiego, jakże parszywego i głupiego boga, którym dla siebie jest przecież człowiek?

– Nie wiem. Nie potrafię na to odpowiedzieć. Jesteście kustoszami tej skarbnicy wiedzy, którą szczerzę mówiąc sam chciałbym poznać. Myślę, że to jest najlepsza dla was rola.

– Może masz rację – powiedział Trurl. – Ale ten pomnik chyba zburzymy. Musicie już stąd iść.

– Nie słuchałeś tego co ja mówiłem. Chce tu zostać parę dni lub tygodni. Chce zrozumieć to co się stało. Czy człowiek zgubił się pamiętając o Bogu, czy też raczej przeciwnie? Jestem głupi, ale i ciekawy świata.

– No to zostańcie. Jakoś powstrzymamy swoją niechęć do wszystkiego co obce. Przypilnujemy też wrogie programy, aby wam nie zaszkodziły, ale nie daje gwarancji, że wyjdziecie stąd żywi. To mimo wszystko dziwne i niebezpieczne dla was miejsce. Co jednak zamierzasz zrobić, Senfilu, gdy stąd odejdziesz?

– Do niedawna myślałem, aby gdzieś osiąść, gdyż wojna wygoniła mnie z własnego kraju, ale teraz chciałbym zobaczyć opisaną przez ciebie Nową Atlantydę chociaż wcześniej wcale tego nie zamierzałem.

– To dobra myśl. Doskonały cel, na którego osiągnięcie będziesz musiał prawdopodobnie poświęcić resztę swojego kociego życia.

– To nie jest istotne. Życia nam w końcu zostało po to dane, abyśmy dążyli do tego co zdaje się nieosiągalne.

– Albo wygrzewali się we własnym domu – mruknęła cicho wyraźnie niezadowolona Filona – Zaczyna mnie drażnić ta twoja pasja poznawania. Pobyt w lochu wyraźnie tobie zaszkodził.

Gdyby pomnik spojrzał w ich stronę ujrzałby cztery małe ziarenka kurzu, które przecież tak łatwo może zdmuchnąć nawet najdrobniejszy podmuch wieczornego wiatru. Gdyby kamienny człowiek potrafił myśleć bardzo zdziwiłby się, że podobne do tych pyłków kurzu kurduple ulepiły go z glinianej masy. Jednak kamień nie potrafił myśleć, mimo że został stworzony na podobieństwo człowieka.

Koniec

Komentarze

Ciekawe opowiadanie. Mi się podobało. Błędów nawet nie chciało mi się czytać bo zbyt wsiąkłem, ale:

"Rosły tu olbrzymie skrzypu, cedry, drzewa chlebowe." -> To mi się bardzo rzuciło w oczy. Rosły tu olbrzymie skrzypu? Mała literówka ^^ Ale tak jak już pisałem, wciąga a do tego napisane przyjaznym dla czytelnika językiem.

No tak, olbrzymie skrzyy, a nie skrzypu :)

Skrzypy :)

Brak edycji komentarzy boli, ja na przykład miałem napisać, że błędów mi się szukać nie chciało a teraz wyszło tak jak bym omijał partie tekstów z błędami :P

Ja też się trzepnąłem i zrobiłem literówkę. Ale nie ma co się przejmować. :)

RobertZ- co do błędów, to ty masz przeciwieństwo mojej dolegliwości. Ja zapominam o przecinkach, ty stawiasz ich ciut za dużo i niekoniecznie w dobrym miejscu.
Poza tym, ja także wsiąkłem w tą opowieść i nie zwracałem uwagi na błędy. Podoba mi się ciepły styl opowieści, narracja, a najbardziej to, że za pośrednictwem opowiadania przekazujesz coś więcej- swoje przemyślenia, wizję świata, to,do czego według ciebie, prowadzi nasza cywilizacja.Ten tekst nie jest zwykłym zapisem przygód mięśniaka i pięknej, nie jest mordobiciem i zapychaczem wolnego czasu. Nie chodzi mi o to, czy się zgadzam z twoimi ( lub Trurla) tezami, czy nie. Skłania do zastanowienia. To jest dobre.
Całkowicie olewam błędy, jeżeli jakieś są. Od tego redakcje mają korektorów. Daję ci 6, bo według mnie wybijasz się ponad przeciętność.

Nowa Fantastyka