- Opowiadanie: husyt12 - Ballada syberyjska

Ballada syberyjska

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ballada syberyjska

Krzyk nieznanego zwierzęcia rozerwał ciszę.

Kozacy na ten dźwięk przeżegnali się pobożnie, rozglądając się wokoło. Widno szukali biesa wśród ciągnących się tysiącami wiorst połaci tajgi. Wszyscy jak jeden mąż odziani w szare płaszcze narzucone bezpośrednio na koszule. Głowy wszystkich pozakrywane były futrzanymi czapami, twarze zakutane w szmaty, dzięki którym można było choć oddychać na mrozie.

Jechali na małych konikach wychowanych na północy, lecz nawet im temperatura zdawała się doskwierać. I pewnie padałyby dziesiątkami, gdyby i one nie były przykryte futrzanymi i wełnianymi okryciami z wyhaftowanym srebrną nicią dwugłowym orłem. Co chwila któryś z mołojców przystawał i oglądał się za siebie, by ujrzeć czarną chmurę idącą gdzieś z zachodu. Żołnierz ten zazwyczaj burczał wtedy pod nosem „ pomiłuj Panie” i pospieszał konia, czując, że dymy, nadzwyczaj ostra zima, i ta misja do której wysłano aż trzy sotnie, i to pod wodzą kirasjerów muszą mieć coś wspólnego.

Lecz podejrzanych było również wiele innych rzeczy. Otóż kirasjerzy, pomimo braku większej ilości ciepłej odzieży – oprócz białych płaszczy bezpośrednio na zbrojach – wcale nie padali od mrozu, lecz jechali tak, jakby mróz się ich nie imał. Poza tym żadnemu z setników nie dano jasnych rozkazów dotyczących obecnej misji, lecz jedynie polecenie bez względnego posłuszeństwa wobec Niemców. Bez względu, jakie by one nie były. A teraz rozkazy prowadzą na spotkanie śmierci, w dzikie i mroźne ramiona Syberii.

Setnik Semen Waszkiewicz odkrył twarz i nabrał w usta powietrza do krzyku, lecz krzyknąć nie zdołał. Zaniósł się za to kaszlem tak, że o mało nie spadł z konia. Szybko zawinął z powrotem improwizowany szal. Po chwili przyspieszył wierzchowca i wjechał między rajtarów i zwrócił się do lejtnanta, ciszej niż chciał poprzednio, lecz nadal na tyle głośno by z jego głosu można było wyczytać strach.

– Panie rycerz! Tego mrozu nie wytrzyma nikt. Skręćmy na południe. I zasłonił na powrót usta, by mróz nie wbił mu się setką szpilek w płuca. Lejtnant nad widno dopiero teraz ocknął się z rozmyślań. Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na kozaka. Skinął na jednego ze swoich towarzyszy. Ten powiedział do niego kilka słów w języku którego setnik nawet nie rozpoznawał. W odpowiedzi oficer odburknął coś niewyraźnie i pośpieszył konia.

Tłumacz lejtnanta odpowiedział beznamiętnym głosem:

– Pan lejtnant wyraził zawód na ród ruski, który jego zdaniem winien być bardziej oswojony z chłodem. I dołączył do grupy około dwudziestu innych pancernych. Semen już myślał splunąć na takie traktowanie, ale się powstrzymał i dalej jechał w milczeniu drogą pomiędzy karłowatymi sosenkami. Wyjechali na równinę z rzadka pokrytą uschłymi badylami oraz szczątkami ludzi i zwierząt. Śnieg nie spadł jeszcze, a ściskający mróz nie wróżył dobrze ekspedycji. Gdzieś na horyzoncie pojawiła się czarna bryła stanicy, a za nią pokryte borami wzgórza. Tłumacz podjechał do setnika i oznajmił, że właśnie tam wypadać będzie nocny postój. Gdy odjeżdżał powtórzyć wiadomość w pozostałych secinach coś w jego postaci się zmieniło. I może winien był temu jedynie ulotny refleks światła, może zmęczenie wielogodzinną jazdą albo wypalającym oczy mróz, ale Waszkiewicz przez moment na miejscu opancerzonego pokrytego szarozielonym płaszczem jeźdźca widział młodego, dostatnio co prawda odzianego, lecz o twarzy naznaczonej piętnem straszliwych obrazów mężczyznę. W miejsce płaszcza i kirysu widział błękitno– złoty jak najbardziej cywilny tużurek. Nad ogorzałą w sposób niewyobrażalny dla arystokraty twarzą znajdowała się peruka zapleciona na sposób angielski. Lecz gdy setnik odwrócił się, by lepiej przyjrzeć się temu fenomenowi zobaczył znów tylko smutnego kirasjera na ciężkiej kobyle. Do setnika podjechał młody Czerniłow. – Ci Niemcy diabła mają za pazuchą, panie setnik.– powiedział odwiązując szmatę z twarzy. – A żeby ich wszystkich cholera mordowała!- odburknął sotnik i splunął siarczyście. Czerniłow odjechał z powrotem do swojego miejsca w kolumnie, a Waszkiewicz postanowił lepiej przyjrzeć się kirasjerowi.

***
W stanicy spędzili noc i uzupełnili zapasy, a już w godzinę po bladym Syberyjskim świcie oddział ruszył dalej na wschód.

Tego dnia niebo nie rozpogodziło się bynajmniej, a co gorsza czarne chmury zaczęły od zachodu wypierać zwykłe – śniegowe.

Jednak mróz zelżał, więc kozacy swoim zwyczajem zaczęli śpiewać prostą piosenkę ułożoną przez któregoś z mołojców.

Płonie ogniem serce moje,

Tęskni dusza do dziewczyny

Żal rozrywa ja na dwoje,

Lecieć chce do swej ptaszyny

Prosty rytm piosenki szybko opanował serca i przegonił strach, a smutek przelany w śpiew szybko opuszczał dusze kozackie. Ten i ów w przypływie nagłej lekkości ducha pospieszał konia i szarżował na młodą brzózkę lub na zeschły badyl.
Sotnicy nie przeszkadzali tym zabawą, śmiali się tylko z cicha i cieszyli z dopisującego żołnierzom humoru. Za to Niemcy w milczeniu, ćmiąc fajki zachowywali się, jak gdyby nie jechali teraz przez mroźną, nie przyjazną równinę ale siedzieli we dworze w jakim Petersburgu albo innym Grazu przed kominem z białego marmuru.

Wie, że płomyk, choć gorący,
Serca długo nie ogrzeje.

Mróz okrutny, ujmujący

Zdusi płomyk i nadzieję.

Jechali dalej, a pieśń płynęła ponad nimi. Mołojcy zdyszani, sotnicy uśmiechnięci, Niemcy zadumani. Jakub Riazański, pełniący funkcję tłumacza przy korpusie oficerskim jechał wraz z innymi w milczeniu kolebiąc się sennie w siodle. Z tego stanu wyrwał go dopiero głos dobiegający skądś z boku.

– Nie śpij bo z konia spadniesz. Spojrzał w bok, i ujrzał jadącą na karym koniu dziewczynę.

Była taka piosenka– starzec spogląda w oczy dziewczyny i w ich zieleni widzi morze, skały sterczące mimo kipieli i ryby skaczące ponad toń wodną. Widzi fregaty i inne wielkie statki płynące gdzieś w dal, a między nimi samotną łódź rybacką z trudem walczącą o przetrwanie wśród wirów i mielizn. Mimo tego łódka ta odpływa z wolna aż po horyzont, gdzie błyska jeszcze bielą żagla, i znika, a wtedy z mórz tych wyrywa się jedna kropla łzy. I wtedy starzec pojmuje, że to nie łódka odpłynęła lecz jego życie. Ta dziewczyna miała oczy bliższe barwą jeziora górskim, które Jakub widział za młodu. Ale poza tym wszystko się zgadzało.

– Przyszłaś po mnie, czy do mnie?– spytał Jakub głosem kompletnie wypranym z wszelkich namiętności

. – Trybunał nie zdecydował jeszcze, co z tobą zrobić.– odpowiedziała dziewczyna , po czym dodała– Ale pozwolono mi jechać za tobą. Nie martw się, znam te okolice, byłam tu kiedyś.

– Rozumiem– odburknął Jakub, a mimo tej wierzchniej opryskliwości, każdy by zauważył, że bynajmniej nie jest obojętny wobec rozmówczyni. Spojrzał w jej oczy. To był błąd…

Bo w chwili tej duch jego utonął, pochłonięty błękitem tych jezior tak czystych, tak pięknych… I czuł, jak zimna woda zamyka mu usta, obmywa chłodem gór, otula spokojem i tym rodzajem miłości, który nie potrzebuje niczego, prócz widoku szczęścia drugiej osoby. Czegoś, co zdaniem wielu przydarza się jedynie w latach nie winnych wczesnej młodości i późnej starości. Twoja dzisiejsza elokwencja jest po prostu zabójcza!- zaśmiała się po chwili. dziewczyna, bawiąc się jednocześnie drobnym klejnotem na srebrnym łańcuszku.

– Mhm… – powiedział Jakub bez śladu rozbawienia.

– Co, pewnie czujesz nieszczęście, kroczące krok w krok za waszą karawaną? Dziewczyna zaśmiała się perliście. Jakub nawet nie spojrzał w jej stronę. I aczęła znowu, tym razem na poważnie. – Masz rację. Nieszczęście jest za wami, a jego droga prawdopodobnie nie będzie rozbieżna z waszą. Ale to nie wasze nieszczęście. Nie wasza wina, a i kara nie w was jest wymierzona.

– Ale to nie znaczy, że nas nie dosięgnie, prawda?– Jakub spojrzał w jej stronę. Tym razem w toni bławych oczu znalazł ukojenie od trwogi. Dalsze słowa oboje uznali za zbędne. Jechali tylko jedno obok drugiego, ze skrzyżowanymi spojrzeniami i duszami dzielonymi na dwoje. Przerwał im dopiero rumor dobiegający skądś z tyłu. Obejrzeli się za siebie, by zobaczyć sotnika podjeżdżającego w ich kierunku.

– Panie kozak, co tam za hałasy w oddziale?– spytał Jakub po rosyjsku. Dziewczyna spojrzała w oczy setnika, a ten poczuł, jak zamarza w nim serce. – Nieszczęście panie rycerz. Waszko Michaiłowicz zgrzał się na harcach, a teraz ostygł i…

– Rozumiem. – uciął Jakub i zawrócił konia. Nim odjechał powiedział jeszcze:– jedź co prędzej do dowódcy, i powiedz, by zarządził piętnaście minut postoju. Sotnik przytaknął tylko i ruszył ku czołu kolumny pod nosem warknął: ci Niemcy diabła mają pod kożuchem. Oj będzie z tego nieszczęście. Panie, pomiłuj! Dziewczyna wybuchła śmiechem który przypominał szum górskiego strumyka.

***

– Gdzie Waszko?– spytał Jakub kozaków którzy w większej części zdążyli już zsiąść z koni. Ten i ów ćmił nawet fajkę.

Stary kozak wskazał kierunek obuchem wydychając z ust potężną chmurę dymu. Jakub ruszył we wskazanym kierunku, a ciekawskie spojrzenia dosyć nieudolnie ukrywane, podążyły za nim.

W końcu dotarł do kręgu gapiów, otaczającego poszkodowanego. Zsiadł z konia, zrzucił hełm, i zaczął przepychać się przez tłum. Podszedł do chorego.

Młody kozak leżał rozłożony na kocach. Wzrok jego był mętny, członkami co chwila wstrząsał dreszcz, wargi zsiniały. Jakub pochylił się nad nim, dotknął szyi, potem czoła. W końcu włożył rękę pod własny płaszcz, i wyciągnął wiszący na srebrnym łańcuszku karbunkuł. Wewnątrz klejnotu lśniło dziwny, ruchliwy ognik. Kozactwo ochnęło przeciągle. Klejnot powędrował na pierś mołojca, a jego dłoń w skórzanej rękawicy ścisnęła go zachłannie.

Płomyk, dotąd ledwo tlący się wewnątrz karbunkułu rozjarzył okolicę płomieniem setki maźnic. Nastąpiła kolejna eksplozja ochów i achów. Ten i ów przeżegnał się nawet. Jakub podniósł się otrzepał spodnie i jak gdyby nigdy nic odjechał z powrotem do swoich spraw. Następnego dnia dotarli do twierdzy i miasta Nikołajewsk. Jak mówili Niemcy tam oddział miał pozostać przez pewien czas, i reagować na wydarzenia.

***
Na miejscu okazało się, że na hipotermię cierpi więcej ludzi.

Jakub od razu zajął się uzdrawianiem zgromadzonych w polowym szpitalu chorych. I tam właśnie zastał go posłaniec od dowódcy.

– Panie Borzęcki, jego łaskawość pułkownik prosi.

Jakub podniósł wzrok, i przez chwilę wpatrywał się w posłańca, nie zdołał jednak odczytać z jego twarzy czegokolwiek. Przytaknął więc tylko, wziął pod pachę hełm, i ruszył za posłańcem.

Kwatera dowódcy nowo przybyłego oddziału mieściła się w niewielkim pokoju koszar jazdy. Izba, pomimo, że posiadała całkiem spore, proste okno była ciemna i nieprzyjazna. Być może właśnie dlatego wybrało ją dla siebie stary oficer.

Pod ścianą stał kandelabr z trzema dużymi świecami, dający akurat tyle światła, by widoczną była postać siedzącego za stołem z ciemnego drewna dowódcy oddziałów kawaleryjskich twierdzy.

Gdy Jakub wszedł do pomieszczenia oficer czytał małą, zniszczoną książeczkę. Gestem dał znak, że chce skończyć stronę.

– Zachowałeś się pan jak ostatni kretyn.– szorstki głos dowódcy okraszony dodatkowo bawarskim akcentem dziwnie współgrał z szelestem kartki.– żeby tak dla własnych korzyści… dla miłości własnej… Toż nawet nie wiadomo, jakie skutki przynieść może to wasze gówno zza morza!

– Ależ panie…– próbował przerwać jąkanie się Starszego Jakub. Jednak ten tylko spurpurowiał na twarzy i krzyknął nieomal:

– Milczeć! Słuchać! co następuje:– dowódca podniósł wzrok, a Jakub zauważył, że spod stołu wystaje noga obuta w żółtą kawaleryjską oficerkę. Jej czubek drżał z lekka.– Ten cały południowy szajs trzymajcie w ukryciu. Na wiosnę przyjadą naukowcy, profesorowie, oni stwierdzą, czy z tego nie wyjdzie jaka bieda. Do tego czasu lepiej trzymajcie ten swój rubin w ukryciu. Zrozumiano?

Jakub, któremu z początku chciało się śmiać z niezdarnych prób poskromienia rosyjskiej mowy czynionych przez dowódcę, teraz przytaknął nie dając po sobie niczego poznać.

– No i bardzo dobrze– odburknął gardłowo zadowolony z siebie dowódca, i jak gdyby nigdy nic powrócił do lektury. Jakub wyszedł z pomieszczenia żywym, sprężystym krokiem, po którym nikt nie poznałby, jak bardzo czół się poniżony.

***
Jednak chcąc nie chcąc musiał podporządkować się rozkazom. I nie pomogły tu błagania, spojrzenia pełne bólu, proszące epistoły, a nawet próby wręczenia łapówki. Kirasjer nie mogąc tego wytrzymać z wolna zaczął stronić od ludzi.

Co prawda pojawiał się na spotkaniach dowództwa wojsk najemnych z dowództwem rosyjskim, pełnił warty, gdy tylko przyszła tylko na niego kolej, uczestniczył w podjazdach i patrolach.

Lecz gdy tylko kończyła się nakazana służba, Jakub kierował się prosto do koszarów, gdzie zaszywał się na długie godziny we własnej klitce. I gdy to pukał do drzwi w odpowiedzi słyszał tylko gniewne krzyki kontrapunktowane przekleństwami różnych języków.

Lecz wszyscy, a w tej liczbie również i Jakub wiedzieli doskonale, że sytuacja ta nie może trwać w nieskończoność.

I mieli rację, bo w końcu ruszył z wyjątkowo dalekim podjazdem, wraz z kilkudziesięcioma konnymi kozakami, kilkunastoma rajtarami oraz garstką dragonów.

Szczęście nie dopisało wyprawie– już dzień po wymarszu mróz uderzył z pełną siłą, a brat jego śnieg ostatecznie zabił ducha wyprawy. W końcu doprowadziło to do odwrotu zmożonych żołnierzy.

W oddziale wielu żołnierzy cierpiało na hipotermię więc mimo rozkazów Jakub rozpoczął leczenie na własną rękę.

I wtedy oficer aż czerwony z wściekłości wpadł osobiście do lazaretu. Na jego widok uzdrowiciel powstał znad łóżka jednego z chorych i wyprężył się w drwiącej parodii salutu. Kilku obecnych zachichotało z cicha, lecz oficer niczego nie zauważył.

– Spocznijcie. Ja tylko na chwilę.

– Tak jest panie pułkowniku!

Jakub wyprężył się jeszcze bardziej. Tym razem oficer zauważył drwinę.

– Wy sobie tak swobodnie nie poczynajcie, Riazański. Ja na waszym miejscu nie byłbym aż tak z siebie zadowolony. Być może dlatego, że trudna jest wasza sytuacja ć.

– Tajest, panie lejtnant?

Oficer wziął głęboki wdech, pogładził oswobodzone z pod peruki włosy, i spokojniej już powiedział.

– Jestem tu w sprawie służbowej. Klejnot proszę.

Twarz Jakuba wyraźnie drgnęła, podniósł jednak wisiorek i ułożył go delikatnie na szorstkiej dłoni oficera. Ognik w wewnątrz kryształu zajaśniał mocniej na jedną krótką chwilę, po czym przygasł tak, że tylko wprawne oko mogło dostrzec jeszcze tlący się żar.

– No i po sprawie.– odpowiedział familiarnym tonem pułkownik, a po chwili namysłu dodał jeszcze z uśmiechem:– Jestem pewien, że nasze służbowe stosunki znacząco się poprawią.

– I ja mam taką nadzieję.– głos Jakuba był jakiś zmieniony, chropowaty. Jak gdyby należał do kogoś innego. Oficer uśmiechnąwszy się ruszył w kierunku wyjścia. Podświadomie ściskał dłoń z klejnotem.

Gdy wyszedł wszystkim zdało się, że światło w pomieszczeniu pociemniało.

***
Gdy Jakub opuszczał lazaret po bladym, północnym słońcu nie było ani śladu. Na placu apelowym z rzadka ustawione były straże z pochodniami i naładowaną bronią.

Nim dotarł do swojego pokoiku musiał opowiedzieć się trzykrotnie.

Kiedy wszedł do środka od razu runął na łóżko. Nie pisane mu jednak było zaznać od razu rozkoszy snu.

– Nie mieszkasz tu zbyt wystawnie.– powiedziała stojąca po przeciwnej stronie pomieszczenia dziewczyna.

Jakub z trudem odwrócił się na plecy i po mimo przeszywającego bólu otworzył oczy.

– Nigdy nie prosiłem o luksusy.

– Tak, tak. Wciąż ten sam. Żołnierz, zakonnik, starowierny a może nawet pretendent do świętości.

– Brakuje tylko stygmatów.

Głowa Jakuba upadła na poduszkę. Dziewczyna parsknęła śmiechem, lecz nie ruszyła się ani o cal spod pustej ściany. Jakub widział ją zza pulsujących zielono– czerwonych plam.

– Widziałeś tę chmurę na zachodzie?– nie dawała spokoju.

– Widziałem… trzeba było być ślepym żeby jej nie zauważyć.

– Wszyscy widzieli– powiedziała jakby do siebie, a potem dodała– i wielu z nich jest szczerze zatrwożonych.

– Uhhhym…– odburknął Jakub w odpowiedzi i przekręcił się na drugi bok, co w jego mniemaniu było aż nazbyt czytelnym przejawem braku ochoty do kontynuowania konwersacji. Dziewczyna jednak udawała, że tego nie zauważa.

– Mówią, że to jakieś wielkie zło ciągnie zza Zachodu, by spustoszyć kraj i pognębić jego mieszkańców. Zastanawiają się, czy Szwecja albo Prusy nie szykują w ten sposób jakiegoś ataku w diabelskim stylu. Ale nie mają racji. To nie jest nic złego. To znaczy nic, co mądrzy ludzie mogliby uznać za złe. Praw przyrody nie można rozpatrywać w tych kategoriach. One zawsze mają jakiś sens… – Pamiętasz, jak siedzieliśmy tam, gdzie jeszcze kilkaset lat temu kończył się świat Zachodu? Siedzieliśmy wśród ogrodów dusznych od zapachów kwiatów… Dziś nie ma już tych ogrodów. Nie zostało ani jedno drzewo. To było naprawdę złe miejsce…

Spojrzała uważnie na Jakuba. Spał jak dziecko ze szczeciniastym policzkiem wtulonym w szorstką poduszkę.

Podeszła bliżej i dotknęła swymi chłodnymi palcami jego płonących powiek. Wyszeptała jeszcze słowa swego błogosławieństwa:

– Niech sen uleczy cię ze zmęczenia i przywróci siły, byś mógł zdejmować ogień z płonących, Synu Pustyni. I rozpłynęła się w półmroku pomieszczenia.

***
Dowódca również wrócił do swej kwatery wykończony całodniowymi inspekcjami i szczerze powiedziawszy bezsensownym wydzieraniem się na podwładnych.

Co chwila w obawie przed kłującym mrozem wyjmował klejnot i napawał się ciepłem czerwonego ognika. Nieświadomie ściskał rubin aż bielały mu kłykcie.

Po każdej takiej sesji brał głębszy oddech i ruszał dalej raźnym krokiem efektownie falując rozpiętym płaszczem.

Pod koniec długiego dnia robienia rzeczy praktycznie nie potrzebnych posmak strachu w twarzach spotykanych jegrów nieco się zmienił, jednak sam pułkownik nie zauważył natury ani ewentualnej przyczyny owej zmiany. Jednak prawdę powiedziawszy zmiana ta szczerze go ucieszyła. Bo lęk ten, zdaniem oficera był naturalnym atrybutem jego pozycji i narodowości.

Ale szczerze mówiąc wystarczyło by jedno spojrzenie w lustro, by zadowolenie z siebie minęło, a jego miejsce zajęła trwoga.

Bo oczy pułkownika zapadły się w ciągu godziny, niczym świeżo wykuty miecz rzucony dla hartowania w zaspę śnieżną. W samych zaś źrenicach tańczyły ogniki nadające spojrzeniu wyraz niezaspokojonej chciwości. Skóra zaś pułkownika zdawała się zyskiwać na przejrzystości.

W efekcie patrząc w jego oblicze widziało się sieć pulsujących naczyń krwionośnych położonych tuż pod pergaminem skóry.

Widok był więc iście zatrważający, i, jak już wspomniano, gdyby pułkownik mógł spojrzeć w jakiekolwiek zwierciadło pewnie serce jego przepełniłoby się szczerą trwogą.

Niestety jednak dowódca twierdzy rozkazał, by usunięto wszystko, co kłóciło by się z mitem twardego, mężnego i nigdy nie poddającego się żołnierza rosyjskiego. Lustra poszły na pierwszy ogień.

W mdłym świetle pochodni podchodził do czujek, zatrzymywał się na chwilę, czasem nawet zamieniał z nimi zdawkowe zdanie, a następnie znikał w mroku, a po jego odejściu pozostawało jedynie dziwne uczucie na poły strachu, na poły obrzydzenia.

Mijani przezeń żołnierze wymieniali się spojrzeniami, często również wykonywali szeroki znak krzyża, jak przystało na prawdziwego chrześcijanina spotykającego się z mocami piekielnymi.

Po chwili jednak wspomnienie twarzy pułkownika zmieniało się w niewyraźny powidok, co do którego nie mieli pewności czy nie był jedynie efektem zmęczenia lub czarnego żrącego pyłu który jakąś godzinę wcześniej spadł z czarnej chmury.

Opatulali się więc na powrót w szare koce lub mocno sfatygowane futra, grzejąc dłonie w żarze włożone w stalową obejmę pochodni, z rzadka jedynie spoglądając w dół– na miasto lub dalej na równinę.

Oficer zaraz po powrocie położył się do łóżka. Pomimo zmęczenia nie był jednak w stanie zasnąć, czuł bowiem chłód wdzierający się z wolna w jego ciało i duszę. Czuł, jak traci ów promień, który dodaje mu posłuchu wśród żołnierzy.

Zza ściany słuchać było kilku kozaków śpiewających smętną piosenkę.

Rosyjskie ścierwa– pomyślał pułkownik zatykając uszy poduszką.– stoją na straży a słychać ich w całym mieście. Cichy śpiew roznosił się w pokoju.

Tak i pada kozak w polu,

Patrzy przed się i poznaje

Dziewczę dla którego młodzian

W bój wyruszył w obce kraje.

Oj trzeba będzie skoczyć z tym jazgotem po zmroku. Jutro z samego rana rozkaże po pięćdziesiąt bizunów każdemu z nich.

Pułkownik przewrócił się na drugi bok.

– Oooch…– westchnął i otworzył oczy, które nawet już się nie kleiły.

Przewrócił się na bok i ujrzał nikłe światło ognika wewnątrz klejnotu.

Płomyk znów wbił się w oczy i w serce Niemca. I znów poczuł chłód przejmujący całe ciało. Wyciągnął zza łóżka butelkę samogonu, lecz zauważywszy, że była pusta ponownie upadł na poduszkę. Po chwili sięgnął drżącą ręką po klejnot z biurka. Usiadł prosto przyglądając się grze barw. W końcu chwycił rubin w sękate dłonie. Poczuł płynące zeń ciepło.

Najpierw było to przyjemne, kojące dla ciała ogarniętego chłodem. Lecz po chwili ciepło stało się niepokojące.

Paliło dłonie, wyciągało na wierzch żyły i biło aż z czoła.

Lejtnant próbował puścić klejnot, lecz ten nie chciał wypaść z jego dłoni. Chwycił go nagły skurcz.

Usłyszał jeszcze cichy odgłos pękającego szkła, i syk.

A potem nie czuł już nic…

***
Jakub przewrócił się na drugi bok i w tej chwili w jego sen wdarły się krzyki żołnierzy i światło łuny sączące się przez brudne szyby.

Przez chwilę leżał na pół śniący, na pół wybudzony, starał się schwycić resztki uciekającego snu.

W końcu pomimo zmęczenia, które nie zdążyło jeszcze całkowicie ulecieć podniósł głowę i usiadł na łóżku. Z wolna dochodziły doń wieści przekazane mu wieczorem przez Zofię. Mieszały się w jego głowie ze strzępkami rozmów dobiegającymi z majdanu.

Wciąż na wpół przytomny wstał i narzucił płaszcz bez pośrednio na koszulę.

Raźnym krokiem podszedł do wyjścia i otworzył drzwi.

Przed sobą ujrzał młodego pacholika o osmolonej twarzy. -

Panie… na majdanie pożar.– powiedział chłopiec i schylił głowę jakby zawstydzony dezabilem oficera. Jakub odepchnął go delikatnie i dopinając guziki płaszcza wybiegł z budynku.

Na placu kłębili się już żołnierze najrozmaitszych broni tworząc jakby krąg otaczający płonącą kwaterę wyższych oficerów.

Patrzyli jak urzeczeni na liżące już trop budynku języki płomieni.

Jakub podbiegł do zauważonego sotnika i niemal krzyknął mu w ucho:

– Co to się dzieje? Koszary płoną, a wy nie gasicie.

Sotnik odwrócił w jego stronę nie ogolone oblicze i powiedział jak do dziecka:

– Wodą tu nic nie zdziałasz. Ogień jest już zbyt wielki.

Cóż było zrobić? Wobec trzeźwej odpowiedzi kozaka, rajtara odszedł od niego i natychmiast zaczął organizować oddział zbrojny w bosaki i berdysze w celu zapobieżenia rozpościeraniu się ognia.

Po chwili ktoś z kłębowiska rozpoczął śpiew ostatniej zwrotki nie dawno ułożonej ballady.

Płomień buchnął znów gorący,

Pali serce, korpus, ciało

Płomień silny nie gasnący

Tylko to po nim zostało.

Wśród żołnierzy zapanowała dziwna cisza.

Jakub również zatrzymał się i spojrzał tam, gdzie od pewnego czasu kierowały się spojrzenia wszystkich.

Cichy pomruk dalekiego gromu rozległ się zwielokrotniony przez echo.

Burza śniegowa zbliżała się z zawrotną prędkością do miasta.

Pojedyncze płatki śniegu i popiołu jęły z wolna opadać na majdan, a swą masą i chłodem szybko zdławiły ogień. Żołnierze z wolna zaczęli uchodzić z placu, na którym królował teraz gryzący popiół.

Po chwili naprzeciw tlących się jeszcze zgliszczy zastał tylko Jakub i Zofia. Dziewczyna podeszła do niego i powiedziała z cicha:

– Chodźmy stąd. Nie ma tu już nic ciekawego.

I tak ruszyli z powrotem do budynku koszar. On– syn pustyni, i ona– córka lodowca, ludzie, których świat ginął właśnie, gdy na tym północnym pustkowiu zapomnianym przez bogów spędzali gorzkie dni zesłania.

Koniec

Komentarze

Ja tylko z malkontenctwa wrodzonego napisze, że słowo 'dziwny' wydaje mi się zastępować frazę'jakiś, ale nie wiem, jak to powiedzieć'. A może to po prostu jedno z wielu potoczystych wyrażeń i słów, które pojawiają sięw tekście (jak "szczerze powiedziawszy " i różne jego odmiany)?

Bardzo brakuje przecinków. Bardzo bardzo, czasami az utrudnia to czytanie, nie tylko ułatwia czepianie.

Prawdziwy problem jest jednak ze zdaniami w rodzaju "Bo oczy pułkownika zapadły się w ciągu godziny, niczym świeżo wykuty miecz rzucony dla hartowania w zaspę śnieżną." albo "Skóra zaś pułkownika zdawała się zyskiwać na przejrzystości." Czy mierz rzucony w zaspę zapada się? A skóra, jeśli robi się przejrzysta, to naprawdę zyskuje na czymkolwiek? 

Husyt12, Twój tekst jest niczym ściana, przez którą trzeba się przebijać młotem.  Ciężko się czytało, bo raz, że natłok szczegółów, a dwa, konstrukcja zdań momentami przeraża. ;-)

Choćby tu:
"I może winien był temu jedynie ulotny refleks światła, może zmęczenie wielogodzinną jazdą albo wypalającym oczy mróz, ale Waszkiewicz przez moment na miejscu opancerzonego pokrytego szarozielonym płaszczem jeźdźca widział młodego, dostatnio co prawda odzianego, lecz o twarzy naznaczonej piętnem straszliwych obrazów mężczyznę."

Zdanie jest złożone wielokrotnie, naszpikowane określeniami do granic możliwości, ale tak naprawdę co z niego wynika? To, że Waszkiewicz miał omamy?

 Albo tu:
"Po chwili przyspieszył wierzchowca i wjechał między rajtarów i zwrócił się do lejtnanta, ciszej niż chciał poprzednio, lecz nadal na tyle głośno by z jego głosu można było wyczytać strach."
- Panie rycerz! Tego mrozu nie wytrzyma nikt. Skręćmy na południe.

A starczyłoby:
"Popędził wierzchowca, wjechał między rajtarów i rzekł cicho do lejtnanta:
- Panie rycerz! Tego mrozu nie wytrzyma nikt. Skręćmy na południe."

Spróbuj upłynnić tekst, nie faszeruj go tyloma szczegółami, a powinno być lepiej. :-)


Pzdr.

Mimo wszystko jest pomysł. Coś się tu dzieje. Ale błędów faktycznie trochę jest. Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka