
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Joanna Krzywicka
Adam
Któregoś dnia po prostu się pojawił. Nie urodził się, nie było to żadne gwałtowne wydarzenie. Początki jego istnienia były rozmyte i niewyraźne.
Nie zastanawiał się skąd przyszedł i po co. Nikt mu nie powiedział, że przychodzi się skądś. Najpierw po prostu leżał i patrzył jak chmury płyną poniebie. Potem wstał i po kilku próbach stanął wreszcie na nogach. Co z tego, że zaraz upadł? Po którejś z kolei próbie udało się nie upaść. Zdziwił się trochę, bo widok na dole nie przypominał tego na górze. Potrzebował trochę czasu, by zrozumieć, że istnieje góra, dół i środek. Wreszcie odkrył, że może się przemieszczać chodząc na własnych nogach. Trochę czasu zajęła mu nauka przesuwania nóg tak, żeby nie upaść.
Parę kolejnych dni (a może miesięcy lub lat) szkolił się w odróżnianiu rzeczy jadalnych od niejadalnych. Łaził po prostu po łące i wpychał do ust wszystko, co mu wpadło w ręce. Niektóre obiekty łatwo dawały się wyrywać i nie protestowały, gdy zaczynał je przeżuwać, inne próbowały uciekać i nie zaprzestawały tych prób nawet, gdy były już w ustach. Zrozumiał, że jedzenie nie jest podawane na tacy. Trzeba je wyrywać, wydłubywać z ziemi, a niejednokrotnie ścigać. Po jakimś czasie wiedział jednak, co jest smaczne a co niesmaczne, które obiekty są pożywne, a które wywołują przykre dolegliwości żołądkowe.
Któregoś dnia odkrył rośliny znacznie wyższe od zielska, które porastało łąkę. Były wyższe nawet od niego. Naturalnie spróbował jak smakują. Udało mu się tylko wygryźć trochę kory. Jakiś czas międlił ją w ustach, a potem przełknął z trudem. Spojrzał na czubki roślin. Wydawały się bardziej delikatne, ale były znacznie powyżej jego rąk.
Mimo wszystko został w pobliżu drzew. Po pierwsze stanowiły punkt orientacyjny. Dzięki nim miał swoje miejsce w przestrzeni. Po drugie były jednak źródłem pożywienia, a raczej mrówki, które masowo odwiedzały ich pnie. Wystarczyło zebrać te mrówki językiem, a potem szybko przełknąć, zanim zdążyły pokąsać.
W pobliżu drzew odkrył zarośla, krzaki, które sięgały mu prawie do pasa. Ich gałęzie wydawały się mięciutkie, i spodziewał się, że będą słodkie i kruche. Niestety, gdy wyciągnął ku nim ręce, zaatakowały go parzydełkami. Kłuły bardzo boleśnie, a skóra po tych ukłuciach swędziała długo. Poczuł się bardzo rozczarowany i często rozmyślał, jak mogłyby smakować, gdyby same nie kąsały.
Któregoś dnia odkrył, że nie jest sam. Na łące wśród drzew mieszkała inna istota.
Zauważył ją pewnego poranka, gdy tylko otworzył oko po długim śnie. Był tak skonsternowany, że wcale się nie poruszył, nie otworzył nawet drugiego oka. Obserwował istotę tym już otwartym.
Tymczasem istota musiała wiedzieć wcześniej o jego istnieniu. Chwilę przyglądała mu się z oddali jakby próbowała odkryć, czy śpi. Gdy uznała, że jest bezpieczna, odwróciła się i wdrapała na drzewo, po czym zaczęła lizać korę. No nie, przecież nie trzeba było włazić tak wysoko, żeby się najeść mrówek!
Tak się zdenerwował, że aż usiadł. Istota na ten widok zeskoczyła z drzewa i zaczęła uciekać. W kierunku krzaków.
Poderwał się i zaczął ją gonić. Niestety, dystans między nimi był zbyt duży, by mógł ją dopaść. Mignęły mu tylko przed oczami jej dwa pośladki, nim dała nura w krzaki i zaszyła się w nich znikając mu z oczu. Krążył wokół tych zarośli jakiś czas, chwytał za gałązki, które naturalnie traktowały go parzydełkami. Nie mógł zrozumieć, jak to się stało że tamta istota mogła mieszkać wśród nich.
Wreszcie przypomniał sobie o śniadaniu. Machinalnie wydłubywał bulwy z ziemi i przeżuwał je zerkając co chwila na krzaki. Cały dzień spędził warując w pobliżu zarośli. Siedział tak, aż zmorzył go sen.
Przez kilka kolejnych dni rozmyślał o niezwykłym spotkaniu. Na spokojnym jak dotąd oceanie jego umysłu pojawiła się zmarszczka. Raz wspiął się na drzewo żeby odkryć czego tam szukała istota. Zauważył wyciekający spod spękanej kory miodek. Polizał go. Miodek był słodki. Wokół niego gromadziły się mrówki, więc liżąc w odpowiedni sposób miał i miodek i mrówki.
Po kilku dniach znów zobaczył istotę i znów w tych samych okolicznościach. Tym razem był sprytniejszy. Zerwał się znienacka i był już prawie przy drzewie gdy istota zeskakiwała. Zdołał ją schwytać gdy już dobiegała do krzaków, ale wyślizgnęła mu się i dała nura do swojej kryjówki. Był tak zacietrzewiony, że wskoczył za nią w krzaki. Naturalnie poparzyły go i to w czułe miejsce. Odskoczył i sycząc z bólu rzucił się na ziemię.
Kiedy tak leżał dochodząc do siebie, zauważył, że istota spogląda na niego stojąc po pas w nieprzyjaznych zaroślach. Ich gałęzie ocierały się miękko o jej ciało nie robiąc jej żadnej krzywdy. Potem zachichotała i skryła się w gęstwinie.
Przez kilka kolejnych dni czuł niepokój. Wydarzenie przyśniło mu się w nocy. Istota była mięciutka i delikatna. Zupełnie inna niż on, bardziej zaokrąglona i niższa. Nie miała szczeciny na twarzy ani czułego miejsca poniżej pasa. Mimo to wydawała mu się cudowna.
W końcu nie mógł myśleć o niczym innym jak o istocie, krzakach i różnicy. Wciąż miał nadzieję, że znów ją zobaczy, albo przynajmniej że mu się przyśni. Coś go do niej ciągnęło, odczuwał przymus, ale był to przyjemny przymus, przymus, któremu chętnie się oddawał. Wreszcie był tak zdeterminowany, że był gotów wejść w te krzaki żeby pojmać istotę.
Trudził się nad tym tak długo, że istota wreszcie wyczuła jego rozterki. Nabrała zwyczaju, żeby drażnić go jeszcze bardziej. Podchodziła do niego kiedy spał i budziła go tylko po to, żeby uciec w krzaki i ze swego bezpiecznego schronienia obserwować jego wysiłki. Słyszał tylko jej chichot i czuł bezlitosne liźnięcia parzydełek. Nie tego chciał.
Ale czego właściwie chciał?
Nocami obserwował gwiazdy. Czy one też były tak bezlitosne, choć piękne? Czy był jakiś sposób, by dostać się tak wysoko i porwać jedną z nich? I czy gdyby tego dokonał istota okazała się bardziej łaskawa?
Tak, czuł, że gdyby okazał się silniejszy, sprytniejszy, bardziej bohaterski ona zainteresowałaby się nim. Ach, zbrzydło mu bycie mięczakiem. Wykopywał już bulwy roślin aby je zjeść. Może dałoby się wykopać te krzaki?
Zagłębił się w gęstwinę, znalazł pieniek i zaczął go wygrzebywać nie zwracając uwagi na ból. Drapał pazurami i szarpał, im niżej jednak się dokopywał, tym gorzej mu szło. Napotkał gruby, twardy korzeń wrośnięty głęboko w ziemię. Poniżej poziomu gleby wszystkie krzaki łączyły się ze sobą, stanowiły jedną roślinę, w dodatku zjadliwą i źle nastawioną do obcych. Mimo to tarmosił ją i drapał. Niemożliwe, żeby nic nie dało się zrobić.
Nawet w tym stanie zauważył, że istota obserwuje go. Ukłucia parzydełek stały się jakby mniej dotkliwe. Jego organizm zaczął się przyzwyczajać do zawartej w nich toksyny. Wreszcie przestał walczyć. Wyprostował się i tak stojąc po pas w zaroślach i zasłaniając tylko najczulsze miejsce spoglądał na istotę.
Nie śmiała się. Zrozumiała, że nie ma już schronienia.
Stali tak przez chwilę patrząc na siebie. Nie czuł już parzydełek. Właściwie mógł pójść, złapać, ściskać i tarmosić. Co jednak by na tym zyskał?
Po raz pierwszy zaczął myśleć, a nie tylko reagować na bodźce. Wylazł z krzaków i usiadł na ziemi. Nie zaatakował.
Kilka następnych dni spędzili tak samo. Istota wychodziła z krzaków by posilić się bulwami i mrówkami, on obserwował ją ukradkiem, ale i sam był obserwowany. Nie miał już tej chęci, aby dopiąć swego za wszelką cenę. Z jakiegoś powodu wiedział, że tak się nie robi.
Byli podobni do siebie jak dwie gwiazdy, albo dwa drzewa. Zaistniało między nimi niepisane porozumienie i było tak, jakby znali się od wieków. Poza tym dopadło go wrażenie, że za chwilę przypomni sobie coś ważnego, co było zasnute mgłą niepamięci.
Pewnego ranka istota nie schowała się w krzaki po posiłku. Usiadła na małym wzgórku pod drzewem i zerkała na niego. Patrzyła tak, jakby chciała, żeby do niej podszedł. Więc podszedł, oczywiście, starał się jednak sprawić wrażenie, że aż tak bardzo mu na tym nie zależy. Położył się obok niej, na ziemi. Tu, w cieniu było przyjemnie, słońce nie przypiekało, za to muskał go ciepły wietrzyk. Ona, widząc to, położyła się obok niego. Skórę miała mięciutką i milutką. Zaczęli się dotykać w bardzo różnych miejscach, jakby chcieli zbadać swoje ciała. Dziwił się, że ona chce go głaskać, sam sobie wydawał się bowiem szorstki i kosmaty.
Wreszcie ona usiadła na nim. Z jakiegoś powodu wiedziała, co zrobić z czułym miejscem i jak, żeby było przyjemnie.
Obudził się dopiero późnym popołudniem. Jej już nie było. Pomyślał, że wróciła do swoich krzaków. Jednak następnego ranka nie zobaczył jej i przez kolejne dni też. Przeszukał zarośla, właził na drzewa i obserwował okolicę, jednak nie widział jej. Ogarnął go smutek. Nie wiedział dokąd odeszła i dlaczego.
Kolejne dni (a może miesiące) mijały leniwie. Wylegiwał się na wzgórku pod drzewem i obserwował sunące niebem obłoczki, właził na drzewo i obserwował okolicę, drzemał w cieniu albo przyglądał się pełzającym bądź latającym owadom. Chętnie udałby się na poszukiwania, ale nie wiedział dokąd iść, nie miał żadnego punktu zaczepienia. Poza tym pomyślał, że ona może wrócić, a wtedy powinien być na miejscu.
Któregoś dnia mignęła mu przed oczami znajoma postać. Była na wzgórku za kolonią krzaków. Zeskoczył ze swojego drzewa i pobiegł za nią. Biegł tak jakiś czas pilnując, żeby nie zniknęła mu z oczu.
Zobaczył wzgórze a na nim zgrupowanie wielkich kamieni. Wlazła między te kamienie, a on za nią.
Między dwoma głazami była wygrzebana jama, a w niej siedziała ona. Nie była sama. Obok niej leżała w rządku trójka maleństw łysych, bezzębnych i wiotkich. Wymachiwały niezbornie małymi kończynami i wydawały jakieś nieartykułowane dźwięki.
Na początku był bardzo zaskoczony ich widokiem, jednak po dłuższym zastanowieniu doszedł do wniosku, że są do niego podobne, tylko mniejsze. Poza tym miał jakieś niejasne przeczucie, że maleństwa są skutkiem tego, co zrobili na wzgórku pod drzewami.
Minęło wiele miesięcy (a może lat). Maleństwom wyrosły zęby i nauczyły się chodzić. Widział coraz większe podobieństwa między nimi a sobą. Przypominał sobie swoje pierwsze kroki i pierwsze posiłki.
Coraz częściej patrzył w niebo. Niepokoiły go zwłaszcza małe, błękitne obłoczki. Miały wielkość palca. Zaczął żywić podejrzenie, że pochodzi z nieba.
Zauważył, że ona też często spogląda w górę. Siadywała na kamieniu i obserwowała chmury, podczas gdy maleństwa hasały po pagórkach. Zaczął się zastanawiać, jak to jest żyć bez ciała i unosić się w górze na wzór obłoków. I czasami miał wrażenie, że gdyby chciał, uniósłby się w górę i poleciał prosto do nieba.
Tymczasem maleństwa stały się odważne i dziarskie. Nie były już maleństwami. Był to proces zupełnie naturalny – drzewa i krzaki też się rozrosły przez ten czas.
Któregoś dnia zauważył, że ona leży na ziemi bez ruchu. Więc podjęła decyzję pierwsza i zdecydowała się wrócić do swoich. Zresztą misja została wykonana: udało się wdrożyć model prokreacji oparty na relacji płci, zapłodnieniu i ciąży. Oni tego dokonali. Teraz będzie można stworzyć człowieka, uformować ludzkie społeczeństwo i zapoczątkować rozwój cywilizacji. Ludzie będą mnożyć się, prowadzić wojny i budować imperia. Zapomną o swoich przodkach zbudowanych z materii tak lekkiej, że ich toporne zmysły nie będą w stanie jej zarejestrować.
Znów spojrzał w niebo. Ona już tam była, a on cały czas na ziemi. A przecież zawsze chcieli być razem, niezależnie od wszystkiego, bez względu na okoliczności. Dlatego już wiedział, co zrobi. Położył się obok niej, na ziemi i umarł.
Nie wiem jak ów ciamajda wiedział co to mrówka i miodek, umiał orientować się w terenie, a nie domyślił się, widząc nagi tyłek, że ma przed sobą gołą babę.
Autorko, poznawszy Twoją, dość nieporadnie opisaną wizję raju, prawdopodobnie najgorszą ze wszystkich, z którymi się zetknęłam, jestem zadowolona, że pochodzę od małpy. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Nie porywa, nie jest nowatorskie, język poprawny.
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
A mnie się nawet podobało. Dziwaczne trochę, trochę nielogiczne, ale przyjemne w odbiorze.
Największa nielogiczność tkwi w tym, że gdyby baba i chłop się spotkali i odkryli bam bam bam bam, to ani ona by od razu nie odeszła, ani on nie pozwoliłby jej odejść :)
A ja nie za bardzo rozumiem, co to miało być. Wizja biblijnego raju? Na tyle podobna, że skojarzenie jest oczywiste, są jednak drobne różnice, które niby mają sprawiać, że to jednak trochę co innego. Jednak zupełnie nie tworzą nowej jakości, nie sprawiają, że tekst zrobił się chociażby ociupinkę oryginalny i zaskakujący.
Zrozumiał, że jedzenie nie jest podawane na tacy. Skąd on, kurczę blade, wiedział, co to jest taca?
Dziwny tekst. Nie jest jakoś technicznie bardzo źle napisany, ale mimo to mogę powiedzieć, że mi się nie podobał. Chyba właśnie ze względu na to, że nie mogę się w nim dopatrzyć chociażby namiastki oryginalności.
Alternatywna wizja Joanny – wizji alternatywnej Twaina („Pamiętniki Adama i Ewy”) – dotycząca dnia szóstego i następnych, podoba mi się. Rozbawiło mnie złośliwie dowcipne opisanie trudów ewolucji Adama. Jego przybycie ze wszechświata i odejście do niego w finale, także. Owszem, są to kolejne wariacje „na temat”, ale w moim odczuciu zupełnie udane. Językowo/stylistycznie tu i ówdzie do podrasowania, lecz całokształt świadczy, że Joanna pisać potrafi. Zobaczymy, co zaserwuje nam w kolejnym tekście.
Mam wrażenie, że Autorka zdenerwowala się na partnera.
Próbka tekstu jest --- nawet niezła, chociaż przecinki uciekają. Może warto by spróbować nieco mniej oklepany temat?
pozdrawiam
I po co to było?
No,a gdzie jabłko, wąż i inne takie?
Czytało się dobrze, chociaż stopień nieporadności Adama, jak dla mnie, trochę za duży.