- Opowiadanie: szoszoon - Homin

Homin

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Homin

Homin*

 

Na stację galaktyczną „Karthago II” trafiłem nie bez przeszkód, choć wszystko miałem od początku ściśle zaplanowane. Jak to jednak w podróży bywa, droga na skróty w rzeczywistości zawsze okazuje się dłuższa. Ponieważ jednak mam naturę poznawczą, nie zmartwiło mnie to zbytnio. Moim celem wszakże była mekka kosmicznych przemytników, piratów i handlarzy, jakich można sobie było wyobrazić: legendarna stacja „Karthago II”, położona na skraju kwadrantu, znanego naukowcom i kartografom jako „Omega Zone”. Tak naprawdę jednak, i wiedzieli o tym niemal wszyscy właściwie poinformowani, stanowiła doskonałą bazę wypadową i punkt przeładunkowy dla towarów, o jakich mieszkańcy spokojniejszych, centralnych obszarów galaktyki mogli tylko śnić.

 

Mnie jednakowoż na Karthago przygnało zgoła co innego: sława kapitana Jasona, który znany był przede wszystkim ze swych polowań na Hominy, gatunek równie legendarny jak kiedyś ziemskie jednorożce.

 

Tyle, że Hominy podobno nie należały do istot łagodnych.

 

Podobno.

 

Ale po kolei.

 

Po niewygodnej podróży rozklekotanym transportowcem i zalogowaniu na Karthago zdążyłem się dowiedzieć, że kapitan Jason rozpoczyna werbunek dopiero za dwa dni. Jego okręt, legendarny Zefir, cumował właśnie w doku i mogłem rzucić nań okiem z hali odpraw. W blasku najbliższego słońca prezentował się naprawdę wspaniale. Owalny kadłub lśnił w promieniach gwiazdy, a o mocy jego hipernapędu krążyły legendy. Umocowane przy rufie silniki nadawały mu drapieżnego wyglądu. Przypominał szykującego się do skoku tygrysa.

 

Kto, u licha, nadał mu tak łagodną nazwę?

 

Od razu zaczął mnie nękać nowy problem, związany z dwudniowym utrzymaniem, gdyż z reguły nie śmierdziałem groszem. Ta drobna, choć jak swego czasu stwierdziłem, przyrodzona niedogodność, skazywała mnie na tułaczkę wśród galaktycznego pospólstwa, które wszakże stanowiło dla kogoś ciekawego jak ja życia i przygód, niewyczerpane źródło legend i mitów. Nie muszę chyba tłumaczyć, że wśród takich opowieści kryło się sporo prawdy. Wieczorna wędrówka w poszukiwaniu noclegu doprowadziła mnie w końcu do karczmy o dumnie brzmiącej nazwie: „Złote runo”.

 

– Świetny żart – pomyślałem z rozbawieniem, spoglądając na szyld. – Czyżby nad twoją wyprawą, Ibrahimie, zajaśniała szczęśliwa gwiazda?

 

– Macie wolne łóżka? – zagadnąłem terminal stojący przy wejściu.

 

– Są jeszcze w kwaterach podwójnych – odparł komputer miękkim, kobiecym głosem. – Te najtańsze. – Dodał po chwili.

 

Jakby czytał w moich myślach!

 

– Świetnie – odparłem czując, jak poprawia mi się nastrój – muszę spędzić tu dwie noce!

 

– Proszę wsunąć kartę a broń zdeponować. To obowiązek.

 

Gdy schowałem na powrót swój jedyny, poza ubraniem i fazerem plazmowym – podczas logowania musiałem zarejestrować matrycę swojej wiązki, a teraz na dodatek go oddać – ruchomy majątek, komputer podał mi kod do pokoju.

 

– Miłego pobytu, panie Ibn Ibrahim.

 

Ponieważ byłem potwornie zmęczony, odpuściłem sobie kolację i postanowiłem się przespać. Wstukałem kod i zadowolony, że w kajucie – tak nazwać można było klitkę, którą niemal w całości zajmowały dwa łóżka – nie ma nikogo, położyłem się i zasnąłem kamiennym snem.

 

Nad ranem zbudził mnie szmer rozsuwanych drzwi. Odwróciłem się i zamarłem w bezruchu. W wątłym świetle jarzeniówki ujrzałem osobnika, z którym miałem dzielić kajutę. Wielkie, czarnoskóre chłopisko z trudem poruszało się w wąskim przejściu pomiędzy łóżkami. Mruczał coś pod nosem w niezrozumiałym mi języku, ale jego fizjonomia była znajoma.

 

Człowiek!

 

W niezmierzonym kosmosie, który tętnił życiem niczym wielkie mrowisko, pełno było przedstawicieli najróżniejszych ras. Wiele spośród nich należało do gatunku humanoidalnych, jednak daleko im było do ludzi. Nas, Ziemian, eksploracja kosmosu dosłownie rozpyliła po Galaktyce. Staliśmy się igłami w nieprzebranym stogu gwiezdnego siana. Podbój kosmosu okazał się dla Ziemi wielką ulgą i można go było porównać do gorączki złota w Ameryce XIX wieku. Jako przedsiębiorczy i pomysłowy gatunek bardzo szybko zyskaliśmy uznanie i szacunek społeczności galaktycznej.

 

Kiedy nieznajomy współlokator odwrócił się w moją stronę, przyjrzałem mu się dokładniej. I tu czekała mnie kolejna niespodzianka. Gość miał maoryskie rysy twarzy! A na niej widniały świeże ślady krwi.

 

Masz szczęście, Ibrahimie.

 

Może faktycznie moc Allaha sięga i tu?

 

Od wieków nikt już nie widział na Ziemi maouri, a co dopiero w kosmosie? – pomyślałem nieomal na głos, gdyż lokator zmierzył mnie wzrokiem tak przenikliwym, że mógłbym przysiąc, iż usłyszał moje myśli. On jednak, zamiast położyć się spać, usiadł na pryczy ze skrzyżowanymi nogami i pogrążył się w medytacji. Częściowo uspokojony jego zachowaniem ponownie zasnąłem.

 

Obudziło mnie lekkie szturchnięcie w ramię. Otworzyłem oczy, wyrwany z pięknego snu i ujrzałem nad sobą rozweseloną, choć nieco opuchniętą twarz mojego współlokatora.

 

– Ty też człowiek – powiedział łamanym galaktycznym, przyglądając mi się z uwagą.

 

– Tak – odparłem, przecierając zaspane oczy. – Jestem Ibn Ibrahim.

 

– Mnie zwą Tua – odparł. – Pochodzę z krainy, którą kiedyś zwano Nową Zelandią.

 

Kiwnąłem głową na znak, że kojarzę.

 

Przepiękna kraina!

 

– Moją ojczyzną jest Kraj Faraonów – odparłem, siadając. – Miło mi cię poznać, tym bardziej, że…

 

– Nikt dawno nas nie widział? – dokończył za mnie, sięgając do swojego plecaka. Wyciągnął z niego dwie porcje energetycznego chleba i jedną podał mi. Podziękowałem i bez zwłoki zjadłem, gdyż od wczorajszego poranka nie miałem nic w ustach. Moje skromne środki zapewne nie wystarczyłyby na dwa posiłki dziennie.

 

– Po co ty tu? – zapytał, kiedy jedliśmy.

 

– Chcę się zaokrętować u Jasona – wyjaśniłem bez ogródek.

 

Tua swoją prostolinijnością od razu zdobył moje zaufanie, toteż nie widziałem powodu, aby zatajać prze nim cel swojej podróży.

 

– Świetnie! – ucieszył się tak szczerze, że aż mnie zatkało. – Ja też na Zefira!

 

– Jakie stanowisko? – zagadnąłem zaciekawiony, gdyż oto pojawiła się okazja, aby zasięgnąć języka. Każda informacja, nawet zmyślona czy zniekształcona, była dla kogoś takiego jak ja na wagę złota.

 

– Ochrona! – odparł dumnie, uderzając pięścią w swój muskularny tors. – Mam odznaczenia z frontu – dodał po chwili, grzebiąc w plecaku. Wyjął z niego drewniane pudełeczko i podał mi. Wziąłem je do rąk z szacunkiem i ostrożnością, o którą nigdy bym się nie podejrzewał. Zadziałał tu zapewne instynkt samozachowawczy i chęć zawarcia nowej, być może korzystnej znajomości. O przyjaciół w rozległym kosmosie było przecież niezmiernie trudno. Pomijając fakt, iż drewniane kasetki były w kosmosie równie rzadkie co złoto, zdumiał mnie dodatkowo emblemat: Siły Zbrojne Układu! A zatem Tua albo był członkiem elitarnych formacji desantowych, albo drewnianą kasetkę z odznaczeniem komuś z tej jednostki ukradł. To drugie wiązało się jednoznacznie z szaleństwem, więc obie wersje i tak dowodziły wielkiej odwagi i sprytu. Kiedy uchyliłem wieko oczom moim ukazał się widok, jakiego dotąd nie miałem okazji spotkać: Order Walecznych.

 

Jedno z najwyższych odznaczeń Układu, nadawane za szczególną odwagę na polu bitwy.

 

– To za bitwę na Terra X! – powiedział z dumą, znowu uderzając się pięścią w pierś. Uniosłem wzrok na mojego towarzysza i pomyślałem, że z takim kumplem nic mi nie grozi.

 

Pod warunkiem oczywiście, że mnie polubi!

 

– Nie mogę uwierzyć, że ktokolwiek przeżył – odparłem, kręcąc głową z niedowierzaniem. – Według oficjalnych meldunków wszyscy zginęli!

 

Tua zaśmiał się rubasznie i schował kasetkę do plecaka.

 

– Więc komuś to ukradłem – odparł wyraźnie rozbawiony. – Co jest równie nieprawdopodobne jak to, że ktoś tam przeżył!

 

Miał rację.

 

– Opowiesz mi o Terra X?

 

– Póki co musimy iść zarobić na obiad – odparł, wstając. – Umiesz się bić?

 

Skinąłem głową.

 

Bardzo szybko pożałowałem tego, pozornie banalnego, gestu.

 

Pytania swego towarzysza nie traktowałem serio do momentu, kiedy nie znaleźliśmy się na jednym z najniższych poziomów stacji. W zasadzie były to magazyny, ale najwidoczniej to tutaj tętnił życiem galaktyczny handel i kontrabanda. Wśród zgiełku, wrzawy i fajkowego dymu nie sposób było nie spotkać szabrowników i złodziei. W ogólnym zamieszaniu trafiliśmy do miejsca przypominającego ziemski plac targowy.

 

Z jedną małą różnicą: tu nie handlowano, a obstawiano.

 

– Jeśli mamy się dostać na Zefira, to tu właśnie jest punkt werbunkowy – wyjaśnił mi Tua. – Dziś Jason rekrutuje ochronę – dodał, wskazując na przygotowujących się do walki zawodników. – Na statek dostaną się najlepsi, w tym również i ja!

 

Po tych słowach oddalił się, zapewne aby zgłosić swój udział w eliminacjach. Po chwili zakończono przyjmowanie zgłoszeń i na tablicy pojawiły się pary pierwszej rundy. Dwudziestu czterech zawodników, wśród których był Tua.

 

I ja.

 

Poczułem, jak po plecach spływają mi lodowate krople potu a serce wskakuje na hipernapęd. Cóż – pomyślałem oszołomiony – najwidoczniej Tua moje milczenie wziął za potwierdzenie i uznał, że również chcę być tam, gdzie on. Nie wziął pod uwagę, że ochrona to było to, czego właśnie sam najbardziej potrzebowałem.

 

Szybko przeleciałem w myślach wszystkie bójki, w jakich brałem udział i doszedłem do wniosku, że mam nikłe doświadczenie. Jednak kiedy spojrzałem po raz kolejny na układ par doszedłem do wniosku, że w żadnym wypadku nie trafię na Tuę. – Niewielka pociecha – pomyślałem, szukając swoich szans w dostępnej broni, którą mógłbym walczyć. Spośród tych, jakie były do wyboru, najbardziej przypadła mi do gustu prosta włócznia. Postanowiłem, że będę nią walczył, tym bardziej, że przypomniałem sobie pewien epizod z przeszłości, związany z historią starożytnej Sparty.

 

Muszę zaznaczyć, że jestem jej wielkim miłośnikiem.

 

Pierwsze walki były krótkie i krwawe, gdyż przeciwnicy niewiele o sobie wiedzieli i rzucali na siebie ze ślepą zawziętością. Losem pokonanych nikt się oczywiście nie przejmował. Ich ciała, przeważnie zmasakrowane bądź rozczłonkowane, lądowały nie wiadomo gdzie. – Pewnie w śluzach – przemknęło mi przez myśl i moje samopoczucie wcale się nie poprawiło. Walka Tui kończyła przedostatnią rundę – ja miałem walczyć w ostatniej, co też mój nowy przyjaciel sprytnie przewidział. Sam był pewien swej wygranej i w razie kłopotów mógł pomóc. – Zaskoczyła mnie gracja, z jaką się poruszał – walczył gołymi pięściami! Jego przeciwnik miał coś w rodzaju harpuna; broni jakiej dawniej używano do połowu wielorybów. Przy pierwszej próbie ugodzenia maouri atakujący stracił równowagę i połowę uzębienia.

 

Po krótkiej chwili ostrze tkwiło w jego trzewiach!

 

Przyszła kolej na mnie.

 

Kiedy znalazłem się w klatce, pośród krzyków i dopingu, poczułem, jak uginają się pode mną kolana. Spanikowany odszukałem Tuę. Ten, delikatnym skinieniem głowy i szerokim uśmiechem, dodał mi odwagi. Stojąc z włócznią w ręce obserwowałem, jak mój przeciwnik – biały Amarilianin średniego wzrostu, choć niezwykle umięśniony i z licznymi bliznami na torsie – zbliża się do mnie. W ręce dzierżył maczugę zakończoną łańcuchem, na końcu którego wisiała najeżona kolcami, metalowa kula. Pierwszy zamach omal nie pozbawił mnie głowy. Zdołałem się cofnąć, ale straciłem równowagę i zachwiało mną do tyłu. To uratowało mi życie, gdyż ponad głową kolczasta kula przeleciała po raz drugi.

 

– Dobra! – pomyślałem, starając się uspokoić oddech. – Pora zabawić się w Spartiatę!

 

Ustabilizowałem pozycję, rozbujałem włócznię i markując uderzenie na głowę przyklęknąłem, by ułamek sekundy później zdruzgotać zaskoczonemu przeciwnikowi golenie. Widziałem ten trik na jednej z rycin pochodzących za starożytności i wiedziałem, że był skuteczny. Mój przeciwnik zwalił się na ziemię, krzycząc z bólu. Jego piszczele były w nienaturalny sposób wykrzywione i wiedziałem, że jest po walce. Tłum wiwatował na moją cześć, podobnie jak Tua. Przebiłem tors przeciwnika i oparłem się o nasadę włóczni, aby ostrze przebiło ciało na wylot. Gdy wyszedłem z klatki, maouri podbiegł do mnie i pogratulował mi, klepiąc po plecach.

 

– Ty wielki wojownik – powtarzał – możesz być przyjacielem!

 

Kiedy wychodziliśmy z areny podszedł do nas mężczyzna. Przedstawił się jako Nazir i poprosił grzecznie, abyśmy udali się za nim.

 

– Kapitan Jason szuka właśnie takich, jak wy! – wyjaśnił po drodze. – Potrzebuje ludzi niekonwencjonalnych w działaniu i chętnie panów pozna!

 

– Był w arenie? – zagadnąłem zaskoczony.

 

– Oczywiście – odparł Nazir. – Poprzez mnie. Jestem jego oficerem.

 

***

 

– Wie pan, dlaczego niemal wyginęli? – pytanie Jasona zdumiało nie mniej, aniżeli sam jego widok. Byliśmy na pokładzie Zefira i ledwie mogłem w to uwierzyć. Kajuta kapitana przypominała niewielkie muzeum i od razu stwierdziłem, że oprócz ziemskiego pochodzenia łączy nas coś jeszcze. Najdziwniejsze jednak, że statek okazał się, w stosunku do wielkości obiektywnej, dość mały. Korytarze były wąskie, kajuty małe a mesa, którą ujrzeliśmy po drodze mała, jakby całkiem przypadkowa. Po jakimś czasie dowiedziałem się dopiero, że większość statku zajmują hangary.

 

No tak, przecież Jason to przemytnik.

 

– Kto? – zapytałem zbity z tropu. Nadal próbowałem otrząsnąć się po szoku, jakiego doznałem w klatce.

 

– Spartanie! – odparł, popalając fajkę. – Przecież walczył pan, jak oni.

 

– Ach… Spartanie – poprawiłem się. – Tak, pokonali ich Rzymianie.

 

– Wcale nie! – w głosie kapitana czuć było tę pewność siebie, której nie lubię, kiedy wiem, że nie mam racji. Był nie tylko biegły w kontrabandzie, ale także w historii i sztuce! – To Grecy pokonali Rzymian – dodał po chwili, nie kryjąc rozbawienia – tyle że kulturalnie. Spartan zgubiła głupota, wynikająca z przesadnego dbania o honor.

 

– I brak nowych obywateli – znałem się na historii i wiedziałem, że można ją interpretować na wiele sposobów. – Do czego pan zmierza?

 

– Po podboju Grecji Rzymianie masowo zaczęli odwiedzać kulturalną stolicę ówczesnego świata, a że sami cenili honor i cnotę, przeto podziwiali Spartan i ich wytrzymałość na ból fizyczny. Chętnie płacili za oglądanie scen biczowania Lacedemończyków, obstawiając przy tym, ile ci są w stanie wytrzymać. Rozrywka była tak dochodowa, a upór biczowanych tak niezłomny, że wkrótce po podboju liczba rodowitych Spartan spadła poniżej setki! Zatłukli się nawzajem, ku uciesze Rzymian, którzy znaleźli sobie świetną rozrywkę, rozumie pan? – Jason zaśmiał się i wstał z fotela. – Pański przyjaciel – kiwnął na Tuę – też mi zaimponował, walcząc na gołe pięści. Zna widać techniki, których uczą w desancie Układu, a zatem przyda mi się na pewno. Mam problem z panem. Pomimo tego spektakularnego zwycięstwa nie wygląda mi pan na wojownika. Co pan zatem potrafi najlepiej?

 

Odpowiedziałem to, co mi ślina przyniosła na język:

 

– Pisać!

 

– Świetnie! – Jason wypuścił z ust dym i roześmiał się. – A zatem potrafisz pisać. Czy jest coś jeszcze?

 

W jego pytaniu kryła się ironia, ale w tej chwili byłem w stanie ją znieść nawet na kolanach.

 

– Potrafię tworzyć Mity!

 

Jego twarz stężałą. Zamarł na chwilę, patrząc na mnie jak na dziwoląga. W pewnym sensie nim byłem. I on kogoś takiego potrzebował.

 

Mity!

 

Żyjące legendy, w których trwała dusza tego, kogo opowieść dotyczyła. Nie było nas wielu, ale wielu płaciło za nasze usługi. Ceny były nieadekwatne, podobnie jak nasze opowieści. Ale życie było niestałe, więc każdy z nas, mitomanów, zadowalał się byle czym. Ja jednak chciałem stworzyć mit Jasona. I Homina.

 

– Udowodnij! – w jego głosie czaił się rozkaz, jednak wyczułem, że jest tam także niepokój. Zwietrzył swoją szansę!

 

Kiedy zacząłem opowiadać mój mit o Shenji, a dookoła zaczęły pojawiać się obrazy i dźwięki ludu, który rzekomo zatracił się w przyszłości, co nigdy nie nadeszła, Jason machnął energicznie ręką i wszystko zniknęło.

 

– Co chcesz opowiedzieć? – zapytał, kiedy podawano mi szklankę piwa. Piwo! Matko moja, piwo tutaj! Piwo dla mnie! Toż to kolejny mit! Kiedy zacząłem o tym myśleć, dookoła nas zaczęły wibrować kropelki złotego runa.

 

Uśmiechnął się tylko i rozwiał je niedbałym ruchem ręki. Kilka z kropel zmieszało się z dymem fajkowym. Ten obraz zauroczył mnie na chwilę.

 

– O Hominach! – odparłem bez ogródek.

 

Opamiętałem się i łyknąłem złotego płynu, aby ugasić pragnienie.

 

I nie wkurwiać Jasona bez powodu.

 

***

 

Najważniejsze było to, że nas zaokrętowano. Mieliśmy, razem z Tuą, wspólną kabinę, ale różne wachty, więc przeważnie się mijaliśmy. Smuciło mnie to, gdyż zamierzałem zapamiętać jak najwięcej na temat dziejów maouri. Większość swoich dochodów pochłaniały koszty powiększania pamięci, a na tę wyprawę zaopatrzyłem się naprawdę nieźle!

 

Jason zarządził, abym zawsze był blisko niego i większość czasu upływała nam na rozmowach. Okazał się świetnym gawędziarzem i jeszcze lepszym historykiem, ale niewiele opowiadał o samych Hominach. Jego okręt w porywach osiągał hiperprędkość rzędu trzy, zastrzeżoną dla okrętów admiralicji. Moje pytania dotyczące płaszczyzny bytu zbywał byle czym. Nie było w galaktyce nikogo, kto by mu podskoczył.

 

I kto mógłby go wyprzedzić.

 

I tylko on widział Homina.

 

Jednego.

 

I to ten jeden właśnie pozbawił go woli, ale i o tym dowiedziałem się nie od razu.

 

A tak, płaszczyzna bytu.

 

Już wyjaśniam, co to takiego? Otóż ciało ludzkie, znajdując się w stanie naturalnym, czyli ziemskiej grawitacji, zachowuje się w miarę przewidywalnie. Podobnie jest z innymi humanoidami i mieszkańcami kosmosu. Ale tylko do momentu, kiedy są na swoich planetach. Podróże kosmiczne wymagają hipernapędu. Podczas jego uruchamiania wytwarza się swoiste nagięcie przestrzeni, podczas którego czas zmienia swoją obiektywność. W skrajnych przypadkach, do jakich dochodziło podczas pierwszych prób, cofano się w czasie bądź też przeskakiwano w przyszłość. Wszyscy wtedy ginęli, ale w końcu udało się ustabilizować zakrzywienia . Sprawa dotyczyła jednak hipernapędu pierwszego rzędu. W przypadku okrętów wojskowych testowano różne możliwości. Zefir podobno osiągał rząd trzeci.

 

Podobno.

 

Jason, po spotkaniu z Hominem robił wszystko, aby swoją wolną wolę odzyskać. Tak jest za każdym razem, kiedy człowiek spotka istotę potężniejszą! Nie zawsze musi to być obcy.

 

Czasem może nią być kobieta!

 

Niestety, człowiek po rekonstrukcji nigdy już nie będzie sobą i to kapitana denerwowało najbardziej. Nie był w swym zdegustowaniu mężczyzną odosobnionym.

 

Pragnął wytropić tego Homina i odebrać mu jego osobowość, aby odzyskać swoją, a jednocześnie ją wzbogacić. Chciał go zniewolić! Połknąć i przeżuć, a następnie wysrać w przestrzeń. To była jego obsesja. Ale Mit miał być inny.

 

I o tym jednak przyszło mi przekonać się dopiero po jakimś czasie.

 

Od opuszczenia znanego nam – czyli uczonym i kartografom – kwadrantu minęło dość czasu, aby poznać załogę. Oprócz Tui nieźle zapoznałem się z kucharzem. Sam przyzwoicie gotowałem, więc mieliśmy o czym gadać. Mieszaliśmy smaki i przyprawy, a załoga, nieliczna – co stwierdziłem po niewczasie i ku swojemu zdumieniu, nie narzekała.

 

– Dlaczego brak tu jakichkolwiek zapachów? – zagadnął kiedyś Jason, odwiedzając mnie podczas gotowania.

 

Nie omieszkałem mu tego wyjaśnić.

 

– Widzicie, kapitanie – zamieszałem w garnku drewnianą łyżką. Zapomniałem dodać, że na statku było również jedzenie z dystrybutora, ale każdy, kto znał jako tako metody jego powstawania, dostawał mdłości. – Jeśli po kuchni krążą zapachy, to znaczy, że potrawa traci coś cennego, swoją istotę! Zapachy i aromaty mają w niej pozostać, aby smak był pełniejszy.

 

Jason pokiwał w milczeniu, posłał mi jeden ze swoich skąpych uśmiechów i odszedł.

 

Po posiłku dowiedziałem się od pierwszego oficera, Starra, że obiad bardzo wszystkim smakował.

 

W końcu stałem się drugim kucharzem i zyskałem należyty szacunek. Jason uśmiechał się i zapraszał mnie na każdy podwieczorek. Kiedy zagłębiliśmy się w Wieczny Mrok – tak określano niezbadane jeszcze rubieże tego zakątka kosmosu – zapytał mnie, jak je sobie wyobrażam.

 

– Cóż – odparłem, przeżuwając kęs steku. – Różnie mówią.

 

Spojrzał na mnie znad talerza i zmarszczył brwi. Już wiedziałem, że walnąłem gafę.

 

– Nie mam pojęcia, kapitanie.

 

Uśmiechnął się. Otarł usta o serwetkę, upił whisky i rozparł się w fotelu. Przez chwilę miarowo oddychał i przyglądał mi się badawczo. Przysiągłbym, że wyciąga moje brudy na zewnątrz i osądza, czemu warto się przyjrzeć. A przede wszystkim zastanawia się, jak ktoś taki może śpiewać mity!? Przekrzywił głowę i przyłożył chłodną szklankę do skroni, na której widniała drobna blizna. Taka, jaką się ma po rekonstrukcji.

 

– No dobra. To skurwysyny!- wypaliłem w końcu.

 

Roześmiał się i jednym haustem opróżnił szklankę.

 

– Tak… a teraz dobranoc – powiedział nagle, wstał i wyszedł. Przez chwilę patrzyłem za zamykającymi się za nim przegrodami.

 

Co to miało być?

 

Położyłem się spać całkowicie zdezorientowany.

 

***

 

Obudziły mnie wstrząsy. Natychmiast pobiegłem na mostek, obijając się o ściany. Statkiem rzucało jak starą łajbą. Kiedy z windy wypadłem wprost na mostek – miałem upowaznienie! – zamarłem.

 

Byliśmy w gąszczu asteroid!

 

– Zmieli nas tu – wyrwało mi się.

 

Jason siedział na mostku i kiedy spojrzał w moją stronę ugryzłem się w język.

 

– Boisz się? A jak brzmiałby teraz twój mit? – zapytał, popijając jak gdyby nigdy nic qawę.

 

Jej aromat dało się wyczuć na całym mostku. Podobnie, jak jego spokój. Boże! pomyślałem, ta załoga to jakaś trupa wędrownych wariatów. Gąszcz asteroidów, a ten się pyta o mit! Przecież nawet, jak zdążę go wyśpiewać, to nikt go nie wysłucha. Bo do nikogo już nie dotrze…

 

Złapał mnie. Sukinsyn, niczego się nie boi.

 

A ja tak.

 

Tua patrzył na mnie pytająco, a w naszą stronę pędziła wielka gruda.

 

Maouri złapał mnie za ramię i wsadził do windy. Wstrząs kadłubem rzucił mnie na ścianę i od uderzenia zrobiło mi się ciemno przed oczami. Odzyskałem przytomność dopiero po dwóch dniach. Kiedy w końcu doszedłem do siebie, poczułem, że dryfujemy. Tego uczucia, po dniach przebywania w hipernapędzie, nie pomylisz tego z żadnym innym.

 

Stoisz. A grawitacja zaczyna znowu działać tak, jak powinna.

 

– Jesteśmy blisko – wyszeptał Tua.

 

Dopiero po chwili dotarło do mnie, że mówi o Hominach.

 

Wstałem i podszedłem do okna. Nadal byliśmy w tym cholernym gąszczu asteroidów. Niczego innego, prócz wielkich głazów, nie widziałem. Śmietnisko!

 

– Gdzie? – zapytałem.

 

– Tylko on wie.

 

Pokiwałem głową i westchnąłem. Pewnie też tylko on wie, jak nas stąd wyciągnąć. Jak się znajdziesz w pasie asteroidów, to najlepiej znaleźć sobie skutecznego boga do modlitwy.

 

A one gdzieś tu są…

 

Spojrzałem na Tuę i westchnąłem. Również zdawał się być rozczarowany. Mieliśmy polować na Hominy, a nie uciekać przed asteroidami.

 

Dopiero po chwili stwierdziłem, że przed niczym nie uciekamy!

 

W ogóle, od początku, byliśmy bezpieczni.

 

Boże, jakie to proste!

 

Jason to geniusz.

 

Krążyliśmy w pasie asteroid, wydawałoby się, że po omacku. ale Jason miał prostą metodę, jak się przez nie przebić: ponieważ wszystkie grudy, nawet w gąszczu, zgonie z prawami fizyki krążyły po określonych orbitach, on rozbijał jedną, i w jej miejsce ustawiał Zefira. I tak po kolei, jak po nitce do kłębka. Według jego – podkreślam to z uporem maniaka! – jego danych, za tym pasem kosmicznego gruzu była planeta, gdzie żyły te mityczne bestie. Faktycznie, widzieliśmy na ekranach ciało niebieskie, ale jakoś nie za bardzo gotowe do zamieszkania.

 

Poza tym Hominy podobno miały latać!

 

– Gówno widzicie! – Jason stawał się coraz bardziej zgryźliwy i kazał nam dalej błądzić pośród kosmicznego gruzu. Nasze uniki i akcje bywały wielokrotnie na krawędzi przeżycia, ale jemu na niczym innym nie zależało. Mieliśmy przedostać się przez pas asteroid i kapitan parł do przodu niczym stary polarnik.

 

Kiedy w końcu się udało, naszym oczom ukazała się planeta pełna wody.

 

Całkiem niebieska planeta.

 

Była tak piękna, że zacząłem układać o niej mit, kiedy Jason położył swoją dłoń na moim ramieniu.

 

– Jak nazywa się ten układ? – zapytałem, ale zaraz pożałowałem swojej ciekawości. Jason spojrzał na mnie drwiąco, a w jego oczach zauważyłem pogardę. Jakby chciał powiedzieć: nazywaj go sobie jak chcesz, nikt i tak o nim nie wie.

 

I nie będzie wiedział, zapomniał dodać.

 

– Tu gdzieś jest brązowy karzeł. Wokół niego krąży planeta. Na nią musimy się dostać.

 

Spojrzeliśmy na niego jak na magika. A Jason odwrócił się, wprowadził kurs i, jak gdyby nigdy nic, poszedł do swojej kajuty.

 

Wszyscy milczeli. Nawet silniki manewrowe, jakby na chwilę, ucichły.

 

Kiedy weszliśmy na wysoką orbitę niebieskiej planety udałem się do swojej kajuty i w milczeniu obserwowałem nieznany ląd. Nie było o niej żadnych wiadomości, podobnie jak o pasie tych asteroid. Nad powierzchnią bezkresnego błękitu leniwie przesuwały się białe pasma chmur.

 

Piękna, pomyślałem.

 

Krążyła wokół gwiazdy podobnej do ziemskiego słońca. Wokół niej zaś dwa księżyce.

 

Skomplikowany układ!

 

Zastanawiało mnie, jak wielki wpływ mogą mieć dwa księżyce na wodną powierzchnię i czy fale pływowe są wielkie, gdy nagle go dostrzegłem. Kiedy Zefir, posuwając się po wysokiej orbicie, znalazł się na styku dnia i nocy, w oddali, na krótką chwilę dostrzegłem go.

 

Brązowy karzeł!

 

A skoro karzeł, to i legendarna planeta. Ale po co ona Jasonowi? Gdzie te Homony? Cała ta przygoda zaczynała być coraz bardziej podejrzana.

 

I skomplikowana.

 

Nie zdążyłem nacieszyć się swoimi hipotezami i marzeniami, kiedy na statku rozległ się alarm. Poderwałem się na nogi i popędziłem na stanowisko bojowe. Znad powierzchni planety uniósł się dziwny, kulisty przedmiot, nabrał prędkości i ruszył w naszą stronę. Gdy znalazł się w zasięgu, wypluł z siebie ognistą kule. Zaraz potem poczułem wstrząs.

 

Dostaliśmy!

 

I to nieźle.

 

Niezidentyfikowany obiekt pluł do nas tymczasem kolejnymi salwami, i Zefir musiał opuścić orbitę. Jason miotał się na mostku i rzucał dookoła przekleństwami, ale chyba był bezsilny.

 

– Co jest? – zapytałem, kiedy znaleźliśmy się sam na sam.

 

– Pilnuje ich – wytłumaczył. – Nie da się nam zbliżyć do planety.

 

– Tej planety? – dokończyłem, mierząc go czujnym wzrokiem. Dostrzegł moje skupienie i tylko pokiwał głową. Kiedy milczenie przeciągało się, stwierdziłem, że czas odejść. Kapitan znowu niedomagał. Zdarzało mu się to tym częściej, im dłużej znajdowaliśmy się w pobliżu niebieskiej planety. Dowodzenie objął pierwszy oficer, Starr, o którym już wspominałem. Był jednak niemową i ten fakt dodatkowo utrudniał komunikację. Cóż, cała ta załoga coraz bardziej przypominała mi szpital psychiatryczny, jakie kiedyś, przed rekonstrukcją osobowości, urządzano na Ziemi. Wiedziałem, że Starr w załodze Jasona był od samego początku i zapewne niejedno razem przeszli. Jakiekolwiek jednak próby zaprzyjaźnienia się z nim spełzały na niczym i w końcu dałem sobie spokój.

 

Tymczasem Zefir ruszył w kierunku brązowego karła. Dziwny obiekt, zapewne jakiś strażnik, przestał pluć w naszą stronę ogniem i zrobiło się spokojniej. Próbowałem dowiedzieć się czegokolwiek od załogi, ale najwidoczniej niewielu znało plany Jasona, który teraz w ogóle nie pojawiał się na mostku. Widywał się tylko ze Starrem i jemu przekazywał komendy. W końcu wezwano mnie do Jasona. Kapitan siedział w spowitej mrokiem kabinie, ślęcząc nad mapami.

 

Bogowie! Cóż to były za mapy!

 

Sporządzone na pergaminie, kolorowe i zapewne bezcenne. Z całą pewnością ten człowiek był wielkim sybarytą. Kiedy uniósł głowę znad map ujrzałem, że jest potwornie zmęczony. Musiał nie spać od wielu dni, posiłkując się whisky.

 

Dowodził tego panujący w kajucie zapach. Dość wyrazisty.

 

– Zapewne głowisz się, w czym rzecz?

 

Skinąłem głową.

 

– Od jakiegoś czasu słyszę go. A w zasadzie siebie. Czyli tak naprawdę nas! Hominy porozumiewają się telepatycznie, podobnie jak niegdyś ziemskie wieloryby. Zresztą, są do siebie podobne… Wiesz, jakie to uczucie?

 

Przyłożył palec do skroni w miejsce, gdzie widniała blizna.

 

To była chyba jedyna jego chwila słabości. Potarł przekrwione oczy i rozmasował skronie. Upił drinka i powiedział, już zdecydowanie bardziej swoim, rozkazującym tonem:

 

– Wokół tego karła krąży planeta. Na niej żyją stwory, które pomogą nam wytropić Hominy i je złapać, przynajmniej kilka.

 

– A ta kula, która do nas strzelała?

 

Zaśmiał się i zapalił fajkę.

 

– Ma za zadanie pilnować dostępu do planety.

 

Nadal czegoś nie rozumiałem. Jak morskie stworzenia, które z natury nie posiadają cywilizacji, mogą mieć na orbicie strażników? Jak one w ogóle żyją?

 

– Mylisz się, myśląc, że Hominy nie stworzyły cywilizacji. Nie w rozumieniu takim, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni – wyjaśnił Jason, jakby czytając w moich myślach. Przyznam, że trochę mnie to przeraziło. Nagle zdałem sobie sprawę, że kapitan nie jest do końca tym, za kogo wszyscy go uważają. – Ich komunikacja mentalna wykluczyła wiele zbędnych wynalazków, ale nie ograniczyła możliwości współpracy. Tak naprawdę niewiele potrzebują do życia, ale wiele mogą! Dzięki silnemu oddziaływaniu na świadomość i podświadomość wszelkich istot, jakie znajdują się w pobliżu ich planety, mogą zmusić je do uległości.

 

Spojrzałem na Jasona i dotarł do mnie sens jego słów. Najwidoczniej to samo stało się z nim!

 

– Czy coś nas chroni? – zapytałem.

 

– Teraz? Odległość. A za niedługo Reptilianie. Pożeracze myśli.

 

– Pożeracze?

 

– Tak, złapiemy kilka i przetransportujemy w ładowni na planetę Hominów. Te stworzenia należą do wspólnego ekosystemu, ale się nie tolerują. Hominom udało się wypchnąć planetę Reptilian poza orbitę. Przechwycił ich brązowy karzeł i dzięki temu przeżyli.

 

– To musiało być dość przypadkowe. Taka operacja, w skali kosmicznej… – pokręciłem głową z lekkim niedowierzaniem.

 

– Zdaje się, że jednak możliwe. Hominy nie są złe z natury i bardzo inteligentne. Zapewne udało im się jakoś wpłynąć na siły natury i, nie unicestwiając Reptilian, pozbyć się ich. Odwieczna walka dobiegła końca, bez większych ofiar. W każdym bądź razie jakoś to działa. Żegnam!

 

Ostatnie słowo niemal mnie zabolało. Zdałem sobie jednak sprawę, że Jason również przeżywa ciężki okres i wycofałem się bez słowa. Pozostawiłem go samego z goryczą i rozmyślaniami.

 

***

 

Planeta Reptilian była dość osobliwa. Nie obracała się wokół własnej osi i dlatego połowa była skryta w wiecznym mroku. I mrozie. Tam właśnie mieszkali Reptilianie. Był to, jak się szybko okazało – jeden, po złapaniu, uciekł nam z ładowni i zaczął grasować po statku. Złapał go dopiero Jason. – gatunek prymitywny i wojowniczy. Nie zdawali sobie sprawy z siły swojego umysłu, bardziej zaś wykształcili umiejętności przetrwania w warunkach ekstremalnych. Nie bez udziału Hominów oczywiście. Ale musieliśmy się przed nimi chronić specjalnymi chipami.

 

W końcu byli pożeraczami myśli!

 

Zapewne dlatego uciekiniera złapał właśnie Jason. Raptilianin po prostu mentalnie go wytropił i myśląc, że to Homin – nie muszę przypominać o przygodzie kapitana – polazł prosto do jego kajuty. Był potem bardzo rozczarowany.

 

I skołowany.

 

Złapaliśmy cztery sztuki. Jason uznał, że tyle nam wystarczy. Nie wiem, na jakiej podstawie to wyliczył, ale nie sprzeczaliśmy się. Reptilianie byli po prostu paskudni. Przypominali nasze ziemskie małpy. Tylko te ich szpony…

 

I oczy. Każdy miał po trzy oczy umieszczone na twarzy w pozycji: jedno ponad dwoma. Jak się okazało, to powyżej było okiem mentalnym. I paszcze, pełne długich i ostrych jak brzytwy zębów. Potrafiły poruszać się zarówno na lądzie, jak i w wodzie i doszedłem do wniosku, że to był najprostszy podział ekosystemu tych planet. Na jednej była tylko woda – dom Hominów, na drugiej zaś ląd – domena Reptilian. Ze względu na umiejętności telepatyczne utrzymywali kontakt. W pewnym momencie ewolucji Reptilianie zaczęli chyba zdobywać przewagę mentalną nad Hominami, które z kolei musiały wykształcić coś n kształt cywilizacji.

 

I pozbyli się niewygodnych sąsiadów, którzy zaczęli nękać ich myśli. Ale ich nie zabili, co świadczyło o jakimś humanizmie.

 

Ale co z tymi strażnikami plującymi ogniem?

 

Kiedy wróciliśmy na orbitę niebieskiej planety Jason, aby uchronić nas przed Hefajstosem, jak nazwaliśmy strzelającego ogniem, szybko uruchomił prom i udaliśmy się na powierzchnię. Pomimo naszej ostrożności i pośpiechu podczas lotu spod powierzchni wyłoniła się włochata kula i poczęstowała nas salwą ognia. Lądowanie okazało się niebezpieczne i prom zaraz zatonął, zdążyliśmy jedynie wynieść ze środka szalupę.

 

Szalupa, drewniana! Skąd Jason ją wytrzasnął?

 

Musiała być warta fortunę.

 

Poczułem się, jak rozbitek.

 

Zaginiony.

 

Na dodatek Tua został na orbicie. Jason uprzedził wszystkich, że odnalezienie nas w tradycyjny sposób, na bezkresach oceanu, będzie praktycznie niemożliwe. Zakłócenia mentalne wysyłane przez Hominy zakłócają odczyty przekaźników i trzeba się uzbroić w cierpliwość. Oraz nauczyć żeglowania na starych, ziemskich zasadach.

 

A te znałem doskonale.

 

Kraksę przeżył tylko jeden Reptilianin, co wprawiło kapitana w parszywy nastrój. Złapanie Homina okazało się niestety niemożliwe. Jason krzyczał na nas – mnie oraz wystraszonego Reptiliana, którego zdążyliśmy nazwać Uciekinier – i w przerwach pomiędzy napadami złości spoglądał na dziwny, okrągły przedmiot. Przypominało to starodawny kompas, ale nie do końca. Emitowało jakieś sygnały, pewnie sprzężone z umysłem Reptiliana. Podejrzewam, że przez te wszystkie chwile samotności Jason obmyślał sposób, jak złapać tego jedynego! Reptilianin, jako pożeracz, musiał siłą rzeczy wystraszać Hominy. Dlatego na oceanie panowała taka cisza i spokój. Jednocześnie w jakiś sposób kapitan przekształcał sygnały pożeracza, aby namierzyć swój cel.

 

I namierzył!

 

Na idealnie gładkiej tafli wody pojawiły się fale.

 

– Jest! – Jason na łodzi i wbił wzrok w anomalię. – Dawaj mit!

 

Spojrzałem nań zdumiony. Po co mu teraz mit? Do tego nie można zmusić.

 

Reptilianin wydał z siebie dziwny głos i wskoczył do wody, by po chwili rozpaczliwej walki o życie utonąć.

 

Na Allaha, co kapitan mu zrobił? Do jakiego szaleństwa doprowadził to dobroduszne w rzeczywistości stworzenie?

 

Poczułem, jak pod łódką przepływa coś wielkiego. Poruszyło nami i Jason, straciwszy równowagę, wypadł za burtę. Co ciekawe, zaczął się śmiać.

 

– Zdejmij chip! – krzyknął. – To rozkaz!

 

Po chwili wahania i odłożeniu wioseł zrobiłem to.

 

Cóż, nirwana osiągana przez buddystów to zapewne coś podobnego. Choć niekoniecznie. Nagle poczułem się częścią całego oceanu i istot w nim żyjących. Tuż obok łódki i pływającego w wodzie Jasona ukazało się stworzenie, jakiego w życiu nie widziałem.

 

Ale o takim słyszałem.

 

Syrena!

 

Przepiękne, cudowne i nierzeczywiste skrzyżowanie ryby i kobiety. Nie wnikałem w szczegóły, ale Jason chyba znał się na rzeczy. Homin podpłynął do kapitana, pocałował go i zabrał ze sobą pod powierzchnię.

 

Cholera, zostałem sam!

 

Najpierw Uciekinier, potem Jason… Rozejrzałem się dookoła i zacząłem liczyć. Po jakichś pięciu minutach dałem za wygraną. Kapitan przebył pół galaktyki, żeby zdobyć jeden pocałunek i dać się porwać w odmęty bezkresnego błękitu!

 

Matko Boska!

 

Miłość!

 

To jest możliwe. Ale tylko u szaleńców.

 

 

 

***

 

Postanowiłem założyć chip na powrót. Ten świat, pomimo że piękny, nie był mój. Doznania były wielkie i trudne do opisania. Zdałem sobie sprawę, że dla mojego powiększanego wielokrotnie umysłu, mogą stanowić zagrożenie. Wybrałem co innego.

 

Jestem powielaczem! Tworzę mity!

 

W całej tej aferze Jason pominął jeden, niezwykle istotny fakt, który dotarł do mnie po jakimś czasie spółkowania z ich myślami: Hominy były swego rodzaju hermafrodytami. W celu rozmnażania się zmieniały płeć i chyba to dobiło Jasona ostatecznie. Homoseksualizm – a do tego mogło dojść w przypadku Jasona i jego Syrenki – był oficjalnie i powszechnie zakazany i potępiony.

 

Drugi był taki, że zakochał się w jednym z Hominów. Teraz, martwe ciało Jasona unoszące się na powierzchni wody uzmysłowiło mi, że jego koszmar dobiegł końca.

 

Przybył tu, aby się uwolnić. Pozbyć natrętnej, ogłupiającej i wyniszczającej świadomości, że człowiek tak silny jak on, oddał swe serce i duszę istocie pięknej, a zarazem okrutnej. Zapewne wiedziała o wszystkim znając jego myśli.

 

To dlatego z jego poprzedniej załogi nie przeżył nikt, prócz milczącego Starra! Pozbył się tych, którzy zauważyli jego słabość i upadek.

 

Nieważne.

 

Teraz był wolny. A Hominy nie zwracały uwagi na jego ciało. Słuchały mnie, dryfującego w drewnianej łódce po bezkresie błękitnego oceanu. Zamilkły i wpatrywały się w moje oblicze w napięciu, zapewne zdziwione tym, że im nie ulegam.

 

Miałem chip chroniący mnie przed Reptilianami i Hominami, który opracował Jason. Być może zrobił go w swym szaleństwie po to, abym mógł zaśpiewać Hominom o nim, kapitanie bez głowy!

 

I tak też zrobiłem, w uznaniu dla wielkiego człowieka.

 

Nagle cały wszechświat przestał się liczyć dla tej jednej, niepowtarzalnej pieśni. Pieśni o Hominach. Słuchały jej, wiedziałem to! Czułem również, że rozumieją wyjątkowość chwili. Zagubieni w otchłani bezkresu, w lodowatych odmętach kosmosu, staliśmy się nagle jednością. Wspólnotą myśli złączoną jakże ulotną, ale jednak wspólną chwilą. Wszyscy przecież kochamy mity, zwłaszcza na swój temat. Hominy najwyraźniej pod tym względem nie różniły się od nas.

 

Zaśpiewałem im też pieśń Humbaków. Byłem, o czym wam jeszcze nie mówiłem, ostatnim, który ją słyszał. Hominy odpowiedziały mi tym samym, niejako potwierdzając moje przypuszczenia: należały do tego samego gatunku. To, że różniły się nieco wyglądem, było efektem innych warunków życia. Skoro wodę na Ziemię przyniosły asteroidy, to musiały też przywlec ze sobą życie.

 

Kiedy skończyłem, odpłynęły.

 

Zrobił się nagle cicho i spokojnie. Rozejrzałem się dookoła: jak okiem sięgnąć bezkres oceanu. Zostałem sam. Co z tego, że przeżyłem? Hominy po raz kolejny okazały się bezwzględne i okrutne, a człowiek skazany na śmierć. Jedyna korzyść dla mnie, pomyślałem, to taka, że w końcu zaspokoiłem swoją ciekawość.

 

Twoja podróż, Ibrahimie – powiedziałem sam do siebie – dotarła do końca. Więcej nie zaśpiewasz żadnego mitu.

 

Zanurzyłem dłoń w wodzie o otarłem twarz. Kiedy oblizałem językiem usta uśmiechnąłem się.

 

Woda była słodka!

 

Człowiek to ma jednak szczęście.

 

A Tua – spojrzałem z nadzieją w niebo – na pewno mnie znajdzie. W końcu przeżył Terra X. A przynajmniej tak utrzymywał.

 

Koniec

 

 

 

*Termin ten został ukuty przez filantropa i filozofa, Alfreda Szwasta. Zainteresowanych odsyłam do lektury jego rozprawy „Filozofia Dyferencjalna”.

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Zaczyna się ciekawie, ale im dalej w las, tym wiecej drzew i przedzierać się jest coraz trudniej. Pierwsze zdania są ładnie napisane, lekkim, zachecającym stylem. Potem chyba nie starczyło cierpliwości na szlif. Zaczynają się błędy interpunkcyjne, powtórzenia (jak choćby tu: Przebiłem tors przeciwnika i oparłem się o nasadę włóczni, aby ostrze przebiło ciało na wylot ), styl staje się ciężki, dialogi i przemyslenia bohatera kuleją.

To zdanie całkiem do przebudowy: Gdy schowałem na powrót swój jedyny, poza ubraniem i fazerem plazmowym – podczas logowania musiałem zarejestrować matrycę swojej wiązki, a teraz na dodatek go oddać - ruchomy majątek, komputer podał mi kod do pokoju.

 

Bohater jest ciekaw, jakie stanowisko na statku chce objąć współlokator. Ale nie dowiadujemy się, jaką funkcję zamierzał sam pełnić, czyli z jakimi planami przybył. Idzie jak baran bić się, choć walczyć nie potrafi, ale i tak wygrywa dzięki jakiemuś rysunkowy. Sorry, nie dla mnie taki kit.

Zaiste, początek dość mocno rozbudowany, a im bliżej końca, tym szybciej się rzeczy dzieją. I czasem nie do końca wiadomo, o co chodzi. Czytało się ogólnie dobrze i wrażenie pozostało sympatyczne, ale konstrukcja tekstu niestety pozostawia do życzenia - za dużo rzeczy niejasnych, proporcje między częściami nie zachowane. Wątek z Mitami ledwie zarysowany, nie rozwinięty. Niby stanowi tak ważny element dla fabuły, ale pozostaje niewyjaśniony.

Językowo sporo powtórzeń, o wiele za dużo (np. "jednak" na samym początku czy "mostek" na początku czwartego fragmentu - to te drastyczniejsze przykłady). Jest też parę dziwnych zwrotów, ale ogólnie jest nieźle.

"Był jednak niemową i ten fakt dodatkowo utrudniał komunikację." - Wow. Rozkoszne zdanie, naprawdę. ; )

Pozdrawiam i życzę kolejnych prób, każdej coraz lepiej udanej ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

A mnie w tym opowiadaniu coś od początku irytowało. Jakaś taka prostota, żeby nie naiwność. Tak wydarzeń, które często są dosyć nieprzekonujące i sprawiają wrażenie przedstawionych byle szybciej, jak i języka.

Co do tego drugiego, to przede wszystkim powtórzenia, zły zapis myśli bohatera, czasem zły zapis dialogów. No i te wykrzyknienia przy wypowiedziach, czasem zupełnie nie wiadomo skąd : )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka