- Opowiadanie: porthole - Ostatnia prosta [KB GOT2]

Ostatnia prosta [KB GOT2]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ostatnia prosta [KB GOT2]

To mój debiut w roli opowiadania publikowanego, liszę na komentarze i konstruktywną krytykę :)

 

– Panie… – głos Eyerta był zmartwiony.

 

– Nic mi nie jest, czas ruszać dalej – odpowiedział król Diohorian z wyraźnym, typowym dla niego lękiem w głosie. – Jak wygląda hol? Są tam jacyś rycerze?

 

– Zaraz przybędzie Olg, miał sprawdzić dalsze przejście. Do sali tronowej już niedaleko, Panie. Ale ostrzegam, to nie będzie łatwa przeprawa – Eyert wyraźnie obawiał się o kondycję swojego króla.

 

– Eyercie – odezwała się królowa Nimfae – dotrzemy do samego końca, nie wątp w swego Pana! – ostatnie słowa podkreśliła z wyraźną złością w głosie.

 

Ale Diohorian wiedział, że od zawsze był słabeuszem. Że obawy Eyerta nie były bezpodstawne. Wepchnięto go na tron z powodu przypadku, jak to on nazywał wśród sobie najbliższych osób. Przypadkiem tym był fakt, iż urodził się jako najstarszy z całego rodzeństwa. Pokochał władzę. Wiedział, jak wspaniałe uczucia nim ogarniają, kiedy decyduje o śmierci bandytów, pacyfikuje nieposłuszne wioski i jak daruje życie innym. Uwielbiał sprawiać, że poddani go kochają. Ale każde zagrożenie jego życia, zdrowia czy nawet spokoju przeżywał z trudem. Był tchórzem, największym o jakim kiedykolwiek słyszał. Pocieszał się jedynie, że bardowie mało uwagi skupiają takim, jak on. Heroiczne wyczyny i dokonania dużo lepiej brzmią na pełnych salach i sielskich zabawach w karczmach. A teraz, kiedy generał wojsk wystąpił przeciw niemu z wielką rzeszą żołnierzy w celu przejęcia władzy, strach paraliżował każdy jego krok. Jego własny generał! Marzył znów o pełnych czci spojrzeniach podwładnych i jego niezagrożonej, najwyższej pozycji kraju.

 

Zza rogu wpadł w Hondora Olg, ledwo unikając dwóch strzał, czym wytrącił króla z zamyślenia.

 

– Jak sytuacja? – wypalił Hondor, najmłodszy z 7 żołnierzy będących w tej chwili przy Diohorianie.

 

– Nie będzie łatwo, ale sam korytarz nie jest aż tak strzeżony. Najgorzej będzie przy wejściu do alkowy starej Kopury. W tamtych drzwiach jest kilku strażników, w tym jeden z Panów Ostrza.

 

– Cholera! – wtrącił się Eyert. – Wiesz, który z nich?

 

– Niestety, ale nie wydaje mi się, by w to miejsce zesłali kogoś z Wielkiej Piątki.

 

– To dobrze, z kimś słabszym sobie poradzę – odparł z lekką ulgą Eyert.

 

– Półgłówki, macie jakiś plan na zabicie tego Batraina? – głos królowej, jak zwykle, był ostry i suchy.

 

– Ee… Będziemy mieć problem, – odparł Eyert, najbardziej z wszystkich wojów rozgarnięty – ale mamy nadzieję, że do Sali Tronowej uda się dotrzeć również mojemu bratu, Eyewitowi z paroma ludźmi oraz Nuugą.

 

– Macie zrobić wszystko, by przywrócić ład w królestwie! – pałała złością Nimfae.

 

– Moja Nimfo, uspokój się… – przerwał nieśmiało Diohorian.

 

– Kochany… – odparła zatroskana.

 

– Oni i tak wiele robią dla nas i dla całego Detrethu… – ciągnął król. – Jeżeli u-uda nam się zabić Batraina, mego generała, cały bunt szybko się uda stłumić bez jego g-głowy – zaczął lekko pojękiwać.

 

– Wiem, mój drogi – ujęła twarz swego męża Nimfae. – Wszystko będzie dobrze, już niebawem znów zasiądziesz na tronie i będziesz piastował należne ci stanowisko – ucałowała do w policzek.

 

– Czas ruszać! – jak zwykle nie w porę wypowiedział się Hondor.

 

– Co za nietakt! – oburzyła się królowa. – Eyercie, zrób coś z tym swoim nieokiełznanym chamem!

 

– Pani, proszę… – próbował łagodzić sytuację najwyższy rangą żołnierz.

 

– Gdy tylko ta maskarada się zakończy, osobiście przypilnuję, by ów prostacki ryj zawisł na stryczku! – warknęła Nimfae. – Nikt nie będzie popędzał swego króla!

 

Chciała dodać coś jeszcze, jednak przerwał jej czyjś ryk i zbliżające się kroki. Hondor wyjrzał ukradkiem zza rogu, po czym sięgnął swój miecz i w momencie, gdy napastnik odziany w piękną zbroję wbiegł w pole widzenia, zaatakował. Chciał zakończyć to szybko, ale nie miał do czynienia z nowicjuszem. Jego przeciwnik odskoczył, po czym uderzył w miecz obrońcy króla. Chwilę potem nastąpiło szybkie pchnięcie. Hondor nie bał się, czuł przypływ adrenaliny. Poczuł miecz na swej skórzanej zbroi, po czym drugą ręką odtrącił klingę napastnika. Wykonał pchnięcie, krok wprzód, cięcie, po czym skoczył nogami na tarczę oponenta. Tamten, by nie wywrócić się, odrzucił ją na bok. Może w walce nie był tak biegły, ale był podstępny.

 

W momencie, kiedy Hondor lądował na odrzuconej tarczy, dostrzegł, iż jego wróg wyskoczył do przodu i zamachnął się biegnąc na króla. Miał niewiele czasu. Odwrócił się i rzucił swoim mieczem. Wbił go w sam środek pleców, Eyert w tym czasie jednym cięciem pozbawił przeciwnika głowy.

 

– Podstępny był – żachnął się Hondor.

 

– Był – dodał jego przełożony po czym obaj zaśmiali się.

 

Młody żołnierz wyjął swój oręż z ciała martwego przeciwnika. Król obserwował całe zajście sparaliżowany strachem. Najgorsze było to, że twarz miał skroploną nie tylko swoim potem. Cięcie Eyerta ozdobiło jego facjatę oraz szaty krwią. Niewiele razy w swoim życiu miał z nią do czynienia w sposób tak bezpośredni.

 

Jego żona natychmiast, jak tylko przestała obserwować zachowanie żołnierzy, otarła twarz bladego i trzęsącego się Diohoriana. On sam widział, że jej nastawienie do Hondora było z każdą chwilą tej szaleńczej gonitwy coraz bardziej negatywne. Jednak to nie jego obawiał się sam władca. Najsprawniejszy z jego przybocznych rycerzy, najwyższy rangą był przecież jednym z Panów Ostrza, a każdy z nich, oprócz niego, przyłączył się do rewolucjonistów. To dlatego poprosił Hondora o pilnowanie go. Bał się o siebie, nie ufał temu rębajle.

 

Z drugiej strony, by się w pełni zabezpieczyć, poprosił samego Eyerta o pilnowanie każdego w jego otoczeniu, gdyż bał się skrytobójcy, umiejętnie grającego rolę oddanego woja Detrethu. Doskonale znał meandry polityki i bezpieczeństwo jego pozycji było najważniejsze.

 

Eyert odezwał się kończąc śmianie się z gładko obciętej głowy:

 

– Panie, czas wstawać. Musimy ruszać czym prędzej, czas nagli.

 

– Wstawaj, mój drogi – poparła go królowa, pomagając mu wstać.

 

Drżące nogi powodowały, że Diohorian szedł strasznie nieporadnie, zwalniając całą świtę. Osiem osób musiało mieć do niego o to pretensje, ale jego pozycja pozwalała mu zachować komfort braku krytyki. Ale to jego kraj i to dla tej wartości mają ryzykować jego rycerze. Pomimo drżących nóg i zimnego potu zraszającego jego czoło starał się być najodważniejszym w swoim życiu. Nawet lekko się wyprostował, myśląc, że wtedy odwaga przyjdzie jak po zimie wiosna. Niestety, parę kroków później skulił się jeszcze bardziej, niż przed chwilą uderzony przykrą prawdą, że postawa wigoru mu nie dodała.

 

Hondor zatrzymał się, wziął jednego z wojowników, po czym powoli zaczęli skradać się w pobliże wielkich drzwi. Diohorian wiedział, że zbliżają się do alkowy Kopury. Jego stara niania oraz nauczycielka kaligrafii mieszkała w pałacu za swoje zasługi, które zawdzięcza jej wielu członków rodziny królewskiej. Teraz jej pokój służy za ostatnią przeszkodę przed wtargnięciem do Sali Tronowej w celu ostatecznej konfrontacji z Batrainem. Cóż za ironia losu. Z ciekawością obserwował, jak dwójka wojowników skrada się w pobliże drzwi i stara się zdobyć informacje o przygotowaniu wroga. Ciekawość przegrała z jego odwieczną przywarą i złapał swoją żonę za rękę. Tylu ludzi się obawiał, nie ufał prawie nikomu, ale ona od 17 lat stanowiła jego ostoję i pocieszenie. Złapała jego rękę, po czym szepnęła mu do ucha:

 

– Kochany, spokojnie, niebawem wszystko wróci do normy.

 

– Oby, już mnie to wszystko wykańcza – odparł Diohorian. – Boję się Eyerta i jego zdrady. Po prostu się bo…

 

Jego słowa przerwał nagły trzask. Para królewska spojrzała w korytarz, gdzie skradali się dwaj żołnierze i zobaczyli, jak ubrany w zbroję żołnierz osuwa się po ścianie ociekając krwią broczącą z jego piersi. Po środku przejścia stał ubrany w brązową pelerynę i lekko przybrudzoną zbroję ogromny wojownik z toporem. Spod hełmu wystawała czarna broda, a na wszystkich łypały wąskie, zmarszczone oczy.

 

– Witaj Eyert! – odezwał się piskliwym głosem, jaki do jego postury nijak pasował.

 

– Brunold! – odezwał się wywołany do tablicy Pan Ostrza stojący po stronie króla.

 

Sam możnowładca niewiele z tego rozumiał, ale widać było, że obaj panowie doskonale się znają. Jego obrońca ruszył w przód wyjmując z pochwy nadal lśniący, choć lekko okryty krwią miecz i zbliżył go do zbroi. Jego przeciwnik poruszał się raczej ociężale i niewiele miał z klasy w zachowaniu w porównaniu z jego oponentem. Podniósł niedbale topór, uśmiechnął się i zrobił krok w przód. Dopiero teraz zauważył, że w pobliże drzwi zakradło się dwóch wojowników ze świty króla. Machnął toporem na Hondora, jednak tamten zgrabnie odskoczył. Brunold po tym zagwizdał w kierunku pokoju Kopury i nie przejmując się, w jego mniemaniu, jakąś płotką, ruszył w kierunku Eyerta.

 

Chwilę potem z alkowy wybiegła piątka wojowników dzierżąc miecze oraz jeden buzdygan. Sytuacja Hondora nie była do pozazdroszczenia. Sam na kilku, będąc najgorzej uzbrojonym w całym tym zbiorowisku. Mimo tego jego twarz ozdobił przenikliwy uśmiech, a jego ręce sięgnęły po swój lekko wyszczerbiony miecz. Lekkim zamachem ruszył na pierwszego z adwersarzy, szybkim cięciem pozbawiając go ręki.

 

Brunolda od Eyerta dzieliło zaledwie parę kroków. Uśmiechnął się swoją twarzą przetrzebioną z zębów i lekkim zamachem zaatakował mniejszego od siebie rywala. Ten zblokował atak lekko uginając się pod potęgą ciosu. Chwilę później obrońca króla został kopnięty w bok i upadł na kolano. W tym momencie z drugiego boku powtórzony został atak toporem. Król widząc to aż podskoczył. Jego strach był jednak przedwczesny.

 

Eyert schylił się jeszcze bardziej, po czym wstając zaatakował pchnięciem wielkiego przeciwnika. Ten nie zdążył zejść z toru oręża i został zraniony. Cios nie był jednak zbyt głęboki, by uśmiercić przeciwnika. Nieudane pchnięcie kosztowało go ponownym spotkaniem z podłogą – chwilę po zadaniu swojego ciosu oberwał trzonkiem broni przeciwnika. Sekundę później leżący Eyert musiał wykazać się nie lada zręcznością, gdyż w miejsce jego położenia zostało wycelowane uderzenie toporem. Przeturlał się do ściany, tam szybko wstał i odskoczył unikając kolejnego ciosu. W tym czasie dostrzegł, że Hondor ma nie lada problemy, walcząc z czterema napastnikami naraz.

 

Nie był to jednak odpowiedni czas na rozmyślania o problemach jego podopiecznych. Brunold napierał pomimo rany w trzewiach. Obaj doskonale wiedzieli, że w tej walce ich pancerze nie mają wielkiego znaczenia. Panowie Ostrza doskonale radzili sobie z różnorodnymi metalami. Eyert postanowił walkę zakończyć jak najszybciej, a nie delektować się nią, jak to zwykł robić w przeszłości. Miał teraz inne cele. Zamarkował cięcie z boku, które poleciało pod toporem, po czym nastąpił kontratak. Odskoczył w bok. Szybki krok w przód i cięcie po dłoni trzymającej topór. Odskoczył przed kontratakiem. Jego przeciwnik poluzował rękę trzymającą oręż, w tym momencie Eyert wyskoczył na niego odbijając mieczem trzon topora, którym został zaatakowany. Chwilę potem pchnął przeciwnika w poprzednią ranę tym razem używając całej siły, jaką miał. Poczuł lekki opór gdzieś na żebrach z tyłu korpusu wroga. Wyjmując miecz oberwał jeszcze z pięści w głowę. Brunold upadł na ziemię. Eyert poczuł jak krew zalewa mu prawą część twarzy.

 

Nie było czasu do stracenia, o czym dobrze wiedział. Odwrócił się szybko i szukał trupa Hondora. Widok, jaki zobaczył, zaskoczył go niebywale. Z pięciu wrogów, jakich miał do zwalczenia, stało przed nim trzech. Krew zdobiła jego lewe ramię oraz kącik ust. Poza tym trzymał się dobrze. Po powaleniu Brunolda do walki ruszyło również jeszcze dwóch wojów ze świty królewskiej. W takiej sytuacji walka zakończyła się szybko kapitulacją napastników.

 

– Chłopie, jak Tyś to przetrwał? – z wyraźnym zdziwieniem w głosie zapytał Eyert Hondora.

 

– Czego niby? – odpowiedział wyraźnie rozeźlony. – Te skurczybyki poharatały mnie dość srogo. Dawno nie miałem takiej słabej bitki.

 

– Ale ich było pięciu na Ciebie jednego! – odparł wyraźnie zszokowany Pan Ostrza.

 

– Pięciu czy dziesięciu, nieważne – złość lekko ustępowała znudzeniu. – Mam swoją misję do wykonania, dlatego taki fechtunek nie powinien być niczym nadzwyczajnym.

 

– No, ale chłopie. Tego pierwszego żeś nieźle załatwił – wtrącił się Olg. – Najpierw obcięcie ręki, potem poderżnięcie gardła!

 

– Chciałem obciąć ten jego przeklęty łeb! – reakcja znów stała się bardziej emocjonalna.

 

– Obciąć? – Eyert zdawał się być wyraźnie zbity z tropu.

 

– No. Obciąć – tłumaczył Hondor. – Ale ja to wolę walczyć inną bronią, a nie takim mieczem. Proste to to, jakieś toporne. Nie idzie tym ciąć!

 

– A to czego Ci trzeba? – zaintrygował się Eyert.

 

– On to lubi siekać bułatem – odpowiedzi udzielił Olg. – Siekać, ciąć i szlachtować.

 

– A nie jakimś prostym, ostrym pałąkiem! – dodał Hondor.

 

– Dobrze, panowie – przerwał Eyert. – Nie wiem, skąd żeście się obaj wzięli, ale czas ruszać dalej. Mamy pewną misję do wykonania. Te rany są głębokie? – dopiero teraz zdał sobie sprawę z obrażeń kompana.

 

– Niee, damy radę, szefie – szczerząc się odparł Hondor.

 

– No to w drogę! – skwitował rozmowę Eyert. – Królu ruszamy! Droga czysta!

 

Król jednak, widząc tyle krwi, znów dostał ataku paniki. Żona trzymała go za ramiona, chroniąc przed upadkiem, dłoń opierała na jego twarzy. Pomimo wyczyszczonej trasy widok leżących trupów i powoli sączącej się z nich krwi nie pozwalała zrobić chociaż jednego kroku.

 

– Pozostaje tylko problem tych trzech kolaborantów – zwrócił się do Eyerta jeden z wojowników.

 

– Związać ich i rozbroić – odrzekł. – Nie możemy sobie pozwolić na zbyt wielkie straty kadrowe. Niebawem rozłam w królestwie zostanie zażegnany, a nasi sąsiedzi tylko czekają na potknięcie. Zaryglujcie ich w alkowie Kopury, potem ich uwolnimy. Teraz niech się cieszą, że otrzymali ten dar łaski. Zostaną ukarani później.

 

– Robi się! – dostał natychmiastową odpowiedź.

 

Król powoli wracał do rzeczywistości. Pomagała mu w tym wybranka jego serca(choć lepiej w tym miejscu mówić chyba o dyplomatycznej decyzji jego ojca, niż o decyzjach miłosnych). Trzęsąc się, postanowił zebrać się w sobie i chociaż stać na swoich nogach.

 

– Kochanie, już niedaleko – pocieszała go troskliwie żona. – Dasz radę i znów wrócimy na należne nam miejsce.

 

– Kre-ew – wydukał. – Ty… le… kr-rwi…

 

– Kochanie, spokojnie – ciągnęła cicho małżonka.

 

– Niech, niech oni… Niech – sklecał coraz bardziej całe wyrazy Diohorian. – Niech oni zrobią, zrobią to…

 

– Ale co mają zrobić?

 

– Niech odzyskają za mnie… – ciągnął. – Niech za mnie… Niech idą…

 

– Ależ to ty musisz iść – przekonywała Nimfae. – To twoje królestwo, to twój majestat, musisz iść tam i zabrać, co nasze, co nam Bogowie nadali ze swej woli! – jej głos nabrał pompatycznego wyrazu.

 

Eyert zajrzał do alkowy Kopury. Nie wiedział, czego się tam spodziewać. Łóżko brudne, zachlapane. Zapewne jakimś tanim alkoholem. Biała pościel przyjęła wygląd starego, zawszałego burdelu na obrzeżach kraju. Nieopodal stała komoda, której boki były lekko pocięte bronią sieczną. Pomimo obrażeń nie zawaliła się. Dębowe drewno – pomyślał wojownik. Szuflady były lekko wysunięte. Widać było, że ktoś je przeszukiwał. Po drugiej stronie pokoju stała wielka, brązowa szafa. Rogi zdobione były efektownymi zakończeniami. Jej środkowe drzwi zdobiła spora dziura na wysokości głowy. Najwidoczniej Brunold w niej zrobił sobie stojak na topór.

 

Dopiero teraz spostrzegł, że do kinkietu pomiędzy dwoma okazałymi oknami przywiązany jest sznur zrobiony z prześcieradeł i innej pościeli. Ciągnął się w swojej długości poza uchyloną okiennicę. Eyert podbiegł do niej, otworzył i zobaczył zwisającą na tym prowizorycznym sznurze starszą kobietę. Nie wiedział, jak mieszkanka owego pomieszczenia wyglądała, ale nie mógł to być nikt inny. Szybko wciągnął ją na górę, po czym położył na podłodze.

 

– Niech tu ktoś przyjdzie! – krzyknął ochryple.

 

Zapach unoszący się z jej ciała wskazywał wyraźnie na jakieś dwa dni rozkładu. Niestety, czego miał świadomość, to fakt, iż słońce mocno grzało w ostatnie dni na tę stronę muru.

 

Wbiegło dwóch żołnierzy do pokoju. Zobaczyli ciało, jeden z nich zbladł i natychmiast opuścił pomieszczenie. Chwilę później słychać było dźwięki wymiotowania przed drzwiami. Drugi, o mocniejszych nerwach i wnętrznościach, patrzył lekko nerwowo na całą scenę.

 

– Znałeś tę kobietę? – spytał Eyert atakująco.

 

– Tak, panie Eyercie – odpowiedział zachowując wyuczoną grzecznościową formę. – To jest Kopura, nauczycielka rodziny królewskiej.

 

– Służyłeś w tym zamku, nieprawdaż? – ton głosu lekko zelżał Panowi Ostrza.

 

– Tak, panie Eyercie. Służyłem od paru lat – jego odpowiedź nie zawierała żadnych znamion emocji. – Wiele razy rozmawiałem z panią Kopurą, strzegłem jej podczas spacerów na miasto. Chodziła kupować jakieś zioła i szukała ciekawostek ze świata. – Jak to możliwe, iż ktoś jest tak wyprany z emocji? Żadnego załamania głosu, żadnej reakcji twarzy, tylko sucha odpowiedź. – Zawsze szukała nowych informacji, myślę, że to typ naukowca, któremu nigdy dość wiedzy. – Bez emocji, ale jednak człowiek to rozsądny.

 

– Jak ci na imię, żołnierzu? – spytał Eyert wciąż analizując mechaniczność wypowiedzi swego rozmówcy.

 

– Jam jest Nihri, z rodu Lipugrów, po ojcu Nigetcie, władcy północnych zastępów Detrethu. – uniósł z dumą swą brodę.

 

– Szanowany ród, jak i ojciec niemałych zasług – odparł zdziwiony. – Nie powinieneś zostać przy swym ojcu na tych niepokojonych przez zastępy barbarzyńskich plemion północy ziemiach?

 

– Rozumiem zdziwienie, panie Eyercie – uśmiechnął się lekko. – Jestem czwartym męskim potomkiem w rodzinie. Zostałem tu odesłany w celu pozyskania większych względów króla do północnych ziem. W wolnych chwilach jeżdżę w me rodzinne strony, przekazuję informacje i dostarczam depesze. Niestety, by nasze ziemie mogły liczyć na wsparcie, trzeba zakończyć ten bunt. Nasze ziemie pozostawione same sobie będą miały spore problemy z otaczającymi nas najeźdźcami.

 

– Dobrze, rozumiem twe rozterki – odparł spokojnie. Dobrze mieć kogoś oddanego sprawie. Przyda się jeszcze w najbliższych godzinach. Jego brak emocji jest jednakże mocno podejrzany. – Jak postąpić dalej z tą sytuacją?

 

– Panie Eyercie, sam pan wie, że król jest słabego ducha – powiedział zgodnie z prawdą Nihri. – Najlepiej będzie na razie zostawić tę sprawę na później, a do tego wrócimy, jak wszystko się szczęśliwie zakończy. Teraz – zmienił wyraźnie ton na bardziej wymowny – lepiej nie niszczyć całkowicie zapału naszego władcy.

 

– Dobrze, wydaje mi się, że masz rację – odrzekł spokojnie bardziej doświadczony z wojowników. – Zostawmy ten pokój tak, jak wygląda teraz. Wróci się tu najwyżej później. A teraz chodźmy. Tylko powiedz swojemu kompanowi, którego żołądek wypowiedział się samoistnie na temat zastanego tutaj widoku, żeby też nic nie rozpowiadał.

 

– Dobrze, panie Eyercie.

 

Dowódca ochrony prowizorycznej ochrony królewskiej spojrzał jeszcze raz na całą alkowę, zobaczył ułożone pośpiesznie zwłoki, po czym ruszył w kierunku drzwi. Nihri powiadomiał żołnierza, który również widział, co się wydarzyło w tym pokoju zgodnie z zaleceniami.

 

Dwóch żołnierzy przed Eyertem upadło chowając głowy w swoich rękach. On sam lekko przykucnął odwracając się do komnaty. Szyby powoli przestawały drżeć, a z korytarza słychać było zwieranie szyków i szykowanie do natarcia. Huk był niemiłosierny, jednak Eyert wiedział doskonale, że nie dobiegał z holu, ale zza okien. Podbiegł do jednego z nich i to co zobaczył wstrząsnęło nim.

 

W sąsiednim skrzydle, które było widać po prawej stronie od alkowy Kopury, w ścianie na wysokości 15 metrów był wyłom w murze o średnicy 6 metrów. Ściana u swego wylotu była nadpalona, a z korytarza leciały dwie strużki krwi ozdabiającej mur swoistą mozaiką. Widać było jednego trupa na dole, który zatrzymał się na sporym krzaku. Jego bok był zmasakrowany. Pomimo zbroi eksplozja spowodowała przetopienie metalu, aż odkrywał mięso. Czy na dole leżał ktoś jeszcze, nie było wiadomo. Do sali wbiegł Nihri i w ułamku sekundy znalazł się przy oknie.

 

– Mam nadzieję, że pański brat, panie Eyercie, nie ucierpiał w tym wydarzeniu – stwierdził, jak zwykle, beznamiętnie. – Zastanawia mnie to, co widzimy teraz.

 

– Nie ma czasu do stracenia – odrzekł Pan Ostrza. – Zwołaj wszystkich i powiedz im, że ruszamy bez zbędnej zwłoki.

 

– Co z jeńcami? – Eyert zupełnie o nich zapomniał, a przecież sam kazał ich rozbroić.

 

– Wsadźcie ich do tej sali i ją zamknijcie – odpowiedział nerwowo. – Teraz nie możemy się bardziej nad nimi rozczulać – odwrócił się od okna, poprawił swój miecz, po czym dziarsko ruszył przed siebie w kierunku drzwi. Przy nich odwrócił się jeszcze na moment, zerknął na leżącego na ziemi trupa, po czym opuścił alkowę.

 

Nihri pieczołowicie wypełnił wszystkie zalecenia swojego tymczasowego dowódcy. Hondor w międzyczasie zgodził się na opatrzenie rany przez swojego brata. Nie wiadomo jakim sposobem, ale król zebrał się na nogi i sam ponaglał swoich rycerzy. Nawet jego żona zaskoczona patrzyła na swojego męża z lekko rozchylonymi ustami.

 

– Król do środka! – krzyknął chwilę później Eyert do całej świty. – Razem z nim żona!

 

– Nawet ten człowiek mną pogardza! – oburzyła się Nimfae. – Dotąd taka ogłada i wychodzi z człowieka przeklęty, niewyparzony język!

 

– Pozwó-ól mu, kochana – przerwał jej król.

 

– Nie będę dawała się pomiatać jakimś kmiotom bez rodowodu! – odparła agresywnie.

 

– On nas chroni, daj mu-mu…daj mu działać – mówił to mając w pamięci rozmowę przeprowadzoną z nią chwilę wcześniej. Obawiał się tego człowieka najbardziej ze wszystkich. Nie chciał go zbytnio prowokować, dopóki więcej ludzi walczących w jego sprawie nie będzie w pobliżu.

 

– Niech mu będzie – odpowiedziała królowa domyślając się o co może chodzić Diohorianowi.

 

– Hondor, idź z bratem z tyłu, ja będę szedł na czele – kolejne rozkazy wydawał Eyert.

 

– Myślałem, że się jeszcze trochę zabawię – odparł zawiedzony ranny.

 

Koniec korytarza, zakręt i hol czekały ich do dotarcia do sali tronowej. Cel nie był daleko, ale też przeszkód w głowie roiło się mnóstwo. Dodatkowo każdy w głowie miał pytanie o to, co czeka ich wszystkich po przekroczeniu najważniejszych drzwi w tym niewielkim królestwie?

 

Dotarli do załamania murów. Eyert sam sprawdził, co jest za rogiem. Nakazał dłonią dalszy marsz. Mijali powoli powieszone gobeliny mające witać przybywających gości. Po przeciwległej stronie znajdowało się wielkie epitafium na cześć pradziada Diohoriana.

 

Gdy je minęli, z wnętrza okiennic po prawej stronie przed nimi wyskoczyło w ich kierunku czterech żołnierzy. Krzyk na ich ustach przedarł skutecznie ciszę. Eyert jako jedyny z trójki stojących w ich stronę żołnierzy nie dał się zaskoczyć. Sprawnym ruchem ręki wyjął miecz i od razu kontratakował. Jego przeciwnik padł. Niestety, dwóch innych żołnierzy padło zarżniętych. Gdyby nie szybka reakcja Olga i Hondora, sam król padłby trupem. Nihri w tym czasie odciągnął małżeństwo od zawieruchy. Chwilę później napastnicy zostali wyeliminowani. Oprócz dwóch trupów, świta królewska ucierpiała w osobie Olga. Mocno krwawił z rozległej rany idącej od skroni do ucha.

 

Eyert urwał szybko kawałek materiału z ubrania jednego z zabitych i ścisnął głowę podopiecznego.

 

– Powinieneś tu zostać – rzekł do niego po ojcowsku. – Ruch ci zaszkodzi.

 

– Idę dalej – odparł ranny żwawo. – Po to tu jestem, a dodatkowo zostało tylko czterech walczących.

 

– To dla ciebie niebezpieczne – odparł Eyert. Zachował pozory przyzwoitości, lecz powiedział to, mimo że czuł, iż potrzebna jest każda para rąk do walki. Zwłaszcza w tej chwili.

 

– Idę. To moja decyzja – Olg nie dawał za wygraną.

 

– Niech Ci będzie. Osłaniasz tyły. Hondor na lewo.

 

– Robi się coraz ciekawiej – z uśmiechem szaleńca na twarzy zakończył krótką wymianę zdań brat rannego.

 

Do atrium, będącego ostatnim przystankiem przed salą tronową zostało kilkadziesiąt metrów. Ruszyli żwawo, chociaż przed samym wejściem cała kompania przystanęła. Król o dziwo trzymał się dobrze, co każdego dziwiło, ale i cieszyło. Przynajmniej nie sprawiał żadnych kłopotów. Hondor, jako jedyny nieposiadający cięższej zbroi poszedł na czaty. Wychylił głowę za mur, po czym szybko cofnął się uciekając przed lecącą w jego stronę strzałą. Chwycił za swój miecz, po czym wbiegł do pomieszczenia przed nimi. Eyert kazał ukucnąć parze królewskiej(co Nimfae potraktowała jako kolejne zszarganie jej reputacji, a Diohorianowi wróciły jego lęki), co chwilę potem zrobili, a Pan Ostrza wraz z Nihrim osłaniali ich własnymi ciałami.

 

Czekali chwilę na przebieg wydarzeń. Z sąsiedniego pomieszczenia ciągle było słychać charakterystyczne odgłosy walki – szczękanie miecza, świsty strzałów i dodające im otuchy krzyki nawołujące do niezwłocznego pozbycia się intruza. Nikt nie chciał opuszczać pary królewskiej, bo mogłoby być to zbyt niebezpieczne. Starcie w pokoju obok nie ustawało i przez ich głowy coraz bardziej przezierała się myśl, iż sam Hondor sobie nie poradzi. Wtem, na te słowa, sala rozbrzmiała większą ilością głosów i nóg. Chwilę później ociekający posoką Hondor wkroczył do sali oblizując swoje wargi. Jego kasztanowe włosy były po prawej stronie twarzy sklejone, a rękaw tuniki pod skórznią był naderwany. Chwilę za nim wkroczył do korytarza blondyn, niezwykle podobny do Eyerta, jednakże z bardziej zarysowaną szczęką oraz lekkim zarostem. Światło odbiło się od jego pięknej zbroi, podobnie zdobionej do dowódcy królewskiej pary.

 

– Eyewit! – wykrzyknął głośno, acz piskliwie Eyert. – Bracie, jednak tutaj dotarliście!

 

– Widać nie tylko wy mieliście pewne problemy na swej drodze – powiedział donośnym, niskim głosem oplatając wzrokiem zebraną grupę. – Panie – zrobił wyćwiczony ukłon w stronę króla. – Pani – powtórzył to samo w stronę jego małżonki.

 

– Jeden wychowany porządnie – skomentowała kąśliwie Nimfae. – Proszę swojego brata nauczyć taktu, bo przejawia pewne jego braki w swoich poczynaniach.

 

– Myśłę, że kto, jak kto – powiedział życzliwie Eyewit – ale mojemu bratu nie można niczego zarzucić – po tych słowach uśmiechnął się szarmancko.

 

– Ruszajmy dalej – zaproponował Nihri.

 

– Świetny pomysł, czas na rozstrzygnięcie tej maskarady – potwierdził ruchem głowy Eyert.

 

– Skąd wzięliście tego szaleńca? – ruszając spytał swojego brata Eyewit wskazując ruchem głowy Hondora.

 

– Jego brat, Olg, go przyprowadził – odparł Eyert. – Skąd jest, niestety nie wiem. Cóż takiego zrobił?

 

– Dał ładny popis. Kiedy wbiegaliśmy do tej komnaty, myśleliśmy, że wszyscy tam walczycie. Naszym oczom ukazał się on pomiędzy czterema wrogimi wojownikami, sprawnie unikający ich ciosów. A kilka metrów dalej leżał martwy łucznik. No i kiedy wbiegliśmy, zostało nam tylko trzech do wyeliminowania, bo on odpychając się od pleców jednego przebił innego swoim mieczem.

 

– Hu hu! – zdumiał się rozmówca. – Już wcześniej walczył sam z pięcioma na raz. Widać niezły z niego zabójca, a takich lepiej mieć po swojej stronie.

 

W Sali stało pięciu żołnierzy ubranych w srebrne zbroje oraz ubrana na czarno drobna, lekko zgarbiona staruszka. Wojownicy trzymali miecze, jeden z nich miał pikę. Kobieta podpierała się na dziwacznie wyrzeźbionej lasce i uśmiechała się złowrogo. Pod ich stopami leżało pięć martwych ciał, które powoli zalewały posadzkę kolejnym dywanem z krwi tego dnia. Do atrium prowadziły trzy korytarze, a centralnym miejscem pomieszczenia były masywne, zdobione srebrnym herbem rodziny królewskiej drzwi do Sali Tronowej. Król lekko się uśmiechnął, zaczął trząść i osunął się na kolana. Strach wyciekał z niego pełną parą. Skondensowana dawka lęku przed ostateczną walką i odwleczona jeszcze sprzed paru minut.

 

– Kochanie, damy radę – pocieszała do królowa. – Jeszcze chwila i znów wrócimy na należne nam miejsce. Wstań i ruszamy przed siebie – po tych słowach uśmiechnęła się sztucznie, czego on nie zauważył.

 

– Ju-uż wsta-wstaję, ę – wyjęknął blady jak mleko monarcha.

 

Podnoszenie króla zajęło trochę ponad minutę, gdyż jego zwiotczałe nogi utrudniały jego trwanie w pozycji wertykalnej. W tym czasie wszyscy pozostali rycerze ustawili się w szyku bojowym. Na samym przedzie stali Eyewit, Eyert oraz wysoki, muskularny, aczkolwiek chudy młodzieniec. Za nimi stało dwóch barczystych wojów, potem Nihri z jakimś długobrodym, niskim mężczyzną. Za nimi, mając po bokach Hondora oraz ostatniego z przybyłych w drugiej grupie zbrojnych, stała para królewska. Na samym końcu stała tajemnicza Nuuga oraz ranny Olg.

 

Gdy każdy naszykował broń, Eyert przełknął głośno ślinę, po czym pchnął energicznie oba skrzydła drzwi. Światło najpierw lekko oślepiło atakujących, a potem ich oczom ukazał się szpaler tarcz. Dziesięciu wojowników czekało tylko na wkroczenie świty królewskiej. Za nimi, na podwyższeniu widać było trzy sylwetki. Po środku, ubrany w czerwony płaszcz i złotą zbroję, opierający się o miecz z siwymi włosami i wąskimi oczami stał generał Batrain. Obok niego stało dwóch wojowników. Jeden z nich był wyjątkowo niski, dzierżył w ręce lekko wykrzywiony miecz, na sobie miał dobrze dopasowaną zbroję płytową, na wchodzących biły czarne jak węgiel oczy i szczurowata twarz. Drugi z nich, potężniejszy, wyższy i o wiele lepiej zbudowany w ręku miał miecz dwuręczny długością prawie dorównujący jego wzrostowi. Miał kozią bródkę oraz wąsy, łysą głowę oraz zabarwioną na czerwono zbroję.

 

– Batrain, obok Fijun i Gundot – powiedział cicho Eyert. – Czyli numery dwa i cztery Panów Ostrza. Będzie ciężko.

 

– Nie będzie – odezwał się niesłyszany dotąd, aksamitny głos pełen ciepła. – Zaraz wyrównam te szanse – każdy już wiedział, że z niesłychaną pewnością w głosie słowa te wypowiedział Nuuga.

 

Uniosła ręce, w dłoniach miała dziwnie pachnący, ciemnozielony proszek. Zamknęła oczy. Wymamrotała coś w nieznanym nikomu języku, po czym dmuchnęła w dłonie, a proszek zniknął. Chwilę później trójka z wojowników przed nimi zaatakowała stojących najbliżej nich wrogów. W ten sposób walka się zaczęła, a wszyscy, prócz Olga, Nuugi oraz dwóch barczystych rycerzy, no i oczywiście barwnej pary królewskiej, ruszyła do ataku. Dwaj bracia w pięknych zbrojach ruszyli do przodu, zabijając jednego z rycerzy, by zacząć walkę z Panami Ostrza. Eyewit stanął naprzeciwko szczurowatego i chudego przeciwnika. Domyślał się, że jest on czwartym w kolejności. On sam nie należał do tej dziwnej grupy, zbieraniny miłośników walki samym orężem.

 

– Witam – powiedział piskliwym, chropowatym głosem stojący naprzeciw niego przeciwnik. – Jestem Fijun, drugi Pan Ostrza w Detrethu – ukłonił się, po czym dodał na koniec – Czas na przywitanie się ze śmiercią.

 

Obok jego brat już rozpoczął pojedynek nie mając nawet czasu na ostrzeżenie Eyewita. Nawet nie miał jak zaprzątać sobie tym głowy, ponieważ jego przeciwnik był od niego szybszy i wściekle uderzał w jego stronę mieczem. Radził sobie, po coś w końcu trenował ostatni rok.

 

Gorzej zaczynała przedstawiać się sytuacja z Eyewitem. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Jego przeciwnik szybko ciął powietrze wokół niego. Kilka razy tarcza obroniła go przed uderzeniem. Piąty cios w nią spowodował coś zupełnie nieoczekiwanego – trzecia część tej obrony została odcięta! Pomimo szaleńczej obrony w poczynania młodszego z braci zaczęła wkradać się panika. Chwilę później kolejna część jego tarczy została zniwelowana. W tej chwili już wiedział, że ręce oponenta były o wiele za szybkie dla niego do odpowiedniej reakcji. Fijun bawił się z nim dając sobie przyjemność z rychłego zabicia swojego przeciwnika.

 

Kiedy ze swojej tarczy Eyewit miał już tylko prowizoryczny karwasz, a jego policzek zdobiła wielka bruzda sącząca krew, spróbował zaatakować. Wyskoczył w przód. Przeciwnik schylił się, zwinnym ruchem podciął mu nogi swoim orężem. Kiedy leżący na ziemi wojownik zdążył się odwrócić, ten zaatakował. Eyewit zamknął oczy oczekując tylko na odejście w krainę bogów, gdy usłyszał zderzenie dwóch oręży. Gdy spojrzał nad siebie, zobaczył szaleńca w atrium, który zablokował morderczy cios.

 

– Wstawaj! – krzyknął do niego Hondor, po czym zaatakował swego przeciwnika.

 

Odskoczył w bok. Miecz przeciwnika wyciął linię jego w skórzanej zbroi. Pchnął mieczem w przód, skąd odskoczył przeciwnik. Czekał tylko na to. Drugą ręką uderzył go w głowę. Chwilę później sieknął, jednak został zablokowany.

 

– Teraz! – krzyknął za siebie.

 

Eyewit nie musiał długo czekać. Długim zamachem przeciął swego przeciwnika, który został przytrzymany przez Hondora. Padając, Fijun uśmiechnął się i wymruczał:

 

– Zielone łąki… – po czym wyzionął ducha.

 

Hondor oraz wyczerpany Eyewit uśmiechnęli się do siebie po zwycięstwie. Spojrzeli na parę Panów Ostrza walczących przeciwko sobie. Obaj zamarli. Eyert ostatkiem sił próbował odeprzeć atak i rzucić się na wroga, po czym został uderzony wielką, żelazną rękawicą. Miecz lekko wysunął mu się z ręki. Obracając się, poprawił go i pokazał sporą ranę głowy obu obserwującym. Hondor rzucił się do pomocy, jednak było już za późno. Kilka kroków od wroga zobaczył, jak Gundot przebija swoim wielkim orężem szyję towarzysza walczących.

 

Hondor zamarł i przystanął w jednej chwili. Eyewit upadł bezradny na kolana i całkowicie się poddał. Przebita tętnica szybko ozdobiła na czerwono posadzkę. Po wyjęciu z szyi miecza, Gundot zaatakował bez ceregieli stojącego najbliżej Hondora. Ten w ostatniej chwili obudził się z letargu i ukucnął. Przekoziołkował w tył i chwycił w dłoń przypominający bułat oręż zabitego Fijuna. Następny cios sparował. Krok w przód i znów sparowanie. Odskoczył w bok, zbił miecz przeciwnika po czym szybkim krokiem przeciął mu nadgarstek. Z wielkim łoskotem miecz upadł na posadzkę, a chwilę później Gundot leżał na ziemi próbując zatamować cieknącą, czerwoną maź z rozprutego boku.

 

Hondor obrócił się i zobaczył straszne pobojowisko. Przed nim, pomiędzy trzema trupami klęczał Eyewit. Dalej nad wielką kałużą krwi oraz zbiorowiskiem ciał stał Nihri, mężczyzna z piką oraz poddający się przeciwnik. Przy samych drzwiach król i królowa wzajemnie chronili się, a towarzyszyła im znudzona Nuuga.

 

– Poddaj się, Batrain! – nagle obudzł się Diohorian. – Prze-przegrałeś! – ciężko było rozpoznać, czy władca bardziej atakował, czy panikował.

 

– Jeszcze nie – odpowiedział uśmiechnięty, lekko ubrudzony chlapiącą krwią generał.

 

– Nie widzisz swojej klę-ęski? – zdziwił się zbity z tropu król. – To twój koniec, zdrajco! – ruszył do przodu, po czym nagle padł na kolana.

 

– Teraz to koniec – odezwała się Nimfae trzymając wbity w szyję swojego męża nóż. – Koniec władzy słabeusza i nieudacznika.

 

Dając się ponieść intuicji, Hondor ruszył w kierunku drzwi. Chwycił Olga za rękę, chwilę później to samo zrobił z wiedźmą i wybiegli z Sali Tronowej.

 

Misja zakończona.

 

Niepowodzeniem.

 

Przegrali.

Koniec

Komentarze

     Przeczytawszy dość uważnie początek i przebrnąwszy wraz z orszakiem ponad jedną trzecią tekstu, dotarłam donikąd. Zostawiam więc wszystkich w korytarzu –– niech się tłuką, pojedynkują, niech wywijają mieczami i toporami, niech robią co tam jeszcze im przyjdzie do głowy, ja wychodzę, bo na walkach się nie znam.

     Opowiadanie bardzo marnie się zaczęło i nie zainteresowało mnie na tyle, bym chciała wiedzieć jak się skończy.

     Przed Autorem mnóstwo pracy.

    

„Panie… - głos Eyerta był zmartwiony”. –– Czym martwił się głos Eyerta? ;-)

 

„Przypadkiem tym był fakt, iż urodził się jako najstarszy z całego rodzeństwa”. –– Urodził się jako najstarszy, to znaczy, że miał od razu jakieś czterdzieści lat? ;-)

Pewnie miało być, że urodził się jako pierwszy, a tym samym był najstarszy z rodzeństwa.

 

„Wiedział, jak wspaniałe uczucia nim ogarniają…” –– Wiedział, jak wspaniałe uczucia go ogarniają

 

„…pacyfikuje nieposłuszne wioski…” –– Ja napisałabym: …poskramia nieposłuszne wioski… Lub: …zaprowadza porządek w nieposłusznych wioskach

 

„Uwielbiał sprawiać, że poddani go kochają”. –– Uwielbiał sprawiać, by poddani go kochali. Lub: Uwielbiał świadomość, że poddani go kochają.

 

„Ale każde zagrożenie jego życia, zdrowia czy nawet spokoju przeżywał z trudem.” –– Ale każde zagrożenie swego życia, zdrowia czy nawet spokoju, przeżywał z trudem.

 

„Pocieszał się jedynie, że bardowie mało uwagi skupiają takim, jak on”. –– Pocieszał się jedynie, że takim jak on, bardowie poświęcają mało uwagi.

 

„Heroiczne wyczyny i dokonania dużo lepiej brzmią na pełnych salach i sielskich zabawach w karczmach”. –– Ja napisałabym: Opowieści o heroicznych wyczynach i dokonaniach, dużo lepiej brzmią w pełnych salach i karczmach.

 

„Zza rogu wpadł w Hondora Olg, ledwo unikając dwóch strzał, czym wytrącił króla z zamyślenia”. –– Nie rozumiem tego zdania: Dlaczego ktoś w kogoś wpada? Kto strzela? O co tu chodzi?

 

„…wypalił Hondor, najmłodszy z 7 żołnierzy będących w tej chwili przy Diohorianie”. –– wypalił Hondor, najmłodszy z siedmiu żołnierzy będących w tej chwili przy Diohorianie.

Liczby zapisujemy słowami.

 

„…że do Sali Tronowej uda się dotrzeć również mojemu bratu…” –– Dlaczego sala tronowa wielkimi literami?

 

„…cały bunt szybko się uda stłumić bez jego g-głowy – zaczął lekko pojękiwać”. –– Jąkać się i pojękiwać, to dwa różne pojęcia. ;-)

„…ucałowała do w policzek”. –– Literówka.

„Hondor nie bał się, czuł przypływ adrenaliny”. –– Skąd ów Hondor wiedział, co to jest adrenalina? ;-)

 

„Uśmiechnął się swoją twarzą przetrzebioną z zębów…” –– Domyślam się, że kiedyś cała twarz była pokryta zębami, teraz przetrzebione, pozwalały twarzy na uśmiech. ;-)

 

     W tym miejscu, porażona wizją człowieka uśmiechającego się twarzą przetrzebioną z zębów, kończę lekturę.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Twoje opowiadanie czyta się jak scenariusz. Ci poszli na lewo, ci poszli na prawo, ten stanął tu, w takiej odległości od tego... NADOPISY. Skuteczny środek na wystraszenie potencjalnych czytelników. Niestety.

 

Wyjątkowo złym pomysłem jest używać naprzemiennie słów "król" i "przełożony". Wyobraźnia płata wielkiego figla i ubiera króla w garnitur :D

 

Porada na przyszłość, jeśli chcesz, by inni poczytali teksty tej długości, to najpierw musisz udowodnić, że warto ;) Spróbuj  z krótszym tekstem.

Nowa Fantastyka