- Opowiadanie: Monk-13 - Smocza Łza. Rozdział 1

Smocza Łza. Rozdział 1

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Smocza Łza. Rozdział 1

Chłodny, wiosenny wiatr wtargnął do komnaty i poruszył podeschnięte kwiaty w wazonie. Rośliny zadygotały z zimna, tak jak połówki niedomkniętych dokładnie okiennic. Daetan delikatnie musnął szorstką dłonią kruche, jak śnieg dzwonki zeschniętych konwalii i patrzył, jak pod jego dotykiem opadają i rozsypują się na kamiennym parapecie. A za chwilę niesforny wiatr rozwiał je na wszystkie strony.

Pierwsze poranne promyki słońca wspięły się po murach klasztoru i wślizgnęły do środka komnaty. Liznęły rąbek wilgotnej, surowej ściany i wazon z szarej, wyschniętej na kamień gliny, z wyszczerbionymi brzegami. Musnęły czubki łodyg, sterczących jak wiechcie, w otoczeniu wyschniętych gałązek i liści. I zgasły.

 

Daetan nigdy się nie dowiedział, skąd ten bukiet – jakże niecodzienny o tej porze roku – znalazł się w jego izbie i co miał znaczyć. Pewnego zimowego wieczoru, gdy na dworze zamarzały oddechy, a jedyne ciepło dawały małe ogniska z oszczędnie wydzielanego drewna, Daetan otworzył drzwi swojej celi – kwiaty zaś stały już na stole. Ładnie związane w bukiet, przystrojone liśćmi, w dzbanie, do połowy napełnionym wodą.

 

To było osiemnaście mroźnych dni temu. Mężczyzna wzdrygnął się.

 

Za oknem zaskrzeczał kruk – długo i przeciągle – jakby z niego drwił. A potem zapadła cisza.

 

Daetan powiódł wzrokiem po pokoju. Niewiele było do oglądania. Wykuta w kamieniu podłoga i niewysokie, łukowato sklepione ściany, poprzecinane pajęczynami pęknięć i nacieków – to było jego królestwo. W jednym rogu komnaty stara, sosnowa beczka do połowy wypełniona deszczówką, z której co rano czerpał wodę, aby ogolić sobie głowę. Woda zawsze była lodowata i przyprawiała go o dreszcze. Ale nie krzywdował sobie.

 

Tak było trzeba.

 

Spojrzał w bok. Przytulony do zimnej ściany niewielki, wypchany zatęchłą słomą siennik, nakryty grubym wełnianym kocem z postrzępionymi rogami. To leże, mroźnymi wieczorami było jak łóżko w najdroższej gospodzie Argmanu. Gdy kładł się na nim, po całym dniu pracy, czuł rozkoszne ciepło, jakby najlepsze dziwki z Hardzkich oberży, wilgotnymi językami lizały mu stopy i uda.

 

Pod wschodnią ścianą, tuż przy oknie stał stół – prosty, z niedbale oheblowanego, dębowego drewna, na którym sterczał kikut nalanej pszczelim woskiem świecy. Obok krzesło z pękniętym, drewnianym oparciem, obite wytartym, wiewiórczym futrem. Daetan wieczorami zasiadał na nim i przy niepewnym, chybotliwym blasku świecy ostrożnie kartkował stare, rozsypujące się grawiury i księgi, które wcześniej podbierał mnichom ze skryptorium. Pamiętał ich zapach. Starej farby i ptasiego tłuszczu, którym mnisi nacierali delikatne jak rybie łuski kartki.

 

Stuk… stuk… zerwał się zardzewiały druciany zaczep i otwarte nagle okiennice uderzyły o kamienną framugę, podrygując w takt chłodnych podmuchów wiatru.

 

Daetan stanął przed oknem i opierając szczupłe dłonie na kamieniach spojrzał w dal.

 

Głęboko w dół, jak okiem sięgnąć, rozpościerała się skalna przepaść. Tak głęboka, że przyprawiała o zawroty głowy. To na szczycie jej zbocza stały zręby murów klasztoru. Głęboko w dole, w wiecznym półmroku przebiegała wąska ścieżka, pośród połamanych drzew, gęstych zarośli i rachitycznych krzaków porastających zbocza i dno wąwozu. Stamtąd – kręta niczym serpentyna – prowadziła pod górę, wprost do domostwa mnichów. Na samym początku, gdy ledwo tu trafił, Daetan miał wrażenie, że znalazł się na dachu świata.

 

Nieruchomy wzrok sięgnął dalej. Za rozległymi lesistymi wzgórzami, zdawałoby się, że zaledwie na wyciągnięcie ręki rozpościerał się potężny i zwalisty masyw Ceardhun – gór Sowich, których poharatane, ośnieżone szczyty strzelały dumnie w górę, skąpane teraz w srebrzystym blasku oślepiającego, porannego słońca. Ale taka pogoda, jak dzisiaj była tu rzadkością. Przez dziesięć miesięcy w roku padał tu deszcz albo śnieg, a przez pozostałe gniewne niebo zasnuwały kłęby sino-granatowych chmur. Tylko czasami, w nieliczne pogodne dni, na tle bezchmurnego, stalowego nieba dało się widzieć przemykający skrzydlaty cień myszołowa lub orła, niknący wysoko, wśród szczytów.

 

Góry Sowie były stare i posępne, niczym garb świata. Ciągnęły się, na kształt powyginanego kręgosłupa pradawnej bestii ku mroźnej północy, gdzie powoli przeobrażały się w olbrzymi lodowiec, zatopiony w odmętach lodowatego oceanu. W drugą stronę piętrzyły się tak daleko, że nikt jeszcze nie dotarł w tak odległe krainy, gdzie puszcza była tak gęsta, że tylko gdzieniegdzie maleńkim, ciasnym promieniom udawało się przebić przez ciasne korony drzew.

 

Legenda głosiła, że po drugiej stronie Ceardhun panuje wieczna noc, z rzadka tylko rozświetlona przez purpurowe ognie rodzących się w bólu gwiazd; ziemia jest spalona na wiór, a każdy głębszy oddech potrafi w mgnieniu oka spopielić płuca. Nic tam nie może przeżyć dłużej, niż kilka uderzeń serca.

 

To tam, podobno przed wiekami odleciały ostatnie smoki.

 

Ale to tylko legenda. Bo tak naprawdę nikomu jeszcze nie udało się cało przeprawić przez dzikie lasy, które skrywały w swym mrocznym wnętrzu niejedną zapomnianą tajemnicę, a później przejść przez wysokie lodowe przełęcze, gdzie śnieżne wichury wprost odłupywały kawały skał i lodu, zamieniając je w straszne lawiny.

 

Daetan wciągnął głęboko w nozdrza zapach mroźnego poranka. Powietrze pachniało mokrym, topniejącym śniegiem i zgnitymi szyszkami, zatopionymi w błocie.

 

Daetan uśmiechnął się do siebie w myślach, czując na twarzy ostre dmuchnięcie wiatru. Pamiętał ten sam wiatr zimą. Był niczym oddech smoka. Trzaskał niedomkniętymi drzwiami, nawiewając do pomieszczeń tumany mokrego śniegu. W szparach dziurawych dachów i nieszczelnych okiennic świstał i wył, gasząc świece i rozdmuchując żar z popielisk.

 

Daetan pamiętał, jak kiedyś, w taką wietrzną noc skuleni przy ogniu mnisi, szeptem, w strachu mówili, że pewnie…

 

…powiesił się jeden z wielkich orthagów, włochatych olbrzymów mieszkających wysoko w górach, na dnie głębokich lodowych szczelin. Zgasła, niczym zdmuchnięty przez wiatr płomień pochodni, świeczka jego żywota. Tylko olbrzymie, zwaliste cielsko – zwisając bezwładnie z turni – kołysze się nierówno w takt podmuchów wichury.

 

Mężczyzna zadrżał i mocniej otulił się opończą. Odwrócił się tyłem do okna i przymknął oczy, starając się odegnać wspomnienia. Wspomnienia minionej zimy, które zaczęły powracać, choć chciał je pogrzebać na zawsze w głębinach swojego umysłu. Daetan zadrżał. Znów powróciło przeraźliwe zimno i odrętwienie. Znowu pod czaszką słychać było nieustanne, świszczące zawodzenie wiatru. A po zapadnięciu zmroku, z doliny dobiegało żałosne wycie vivernów, dzikich strzyg i zgłodniałych wilków.

 

To był czas głodu i szaleństwa. I samotności. Nie tylko dla ludzi, ale i wszelkiego stworzenia mieszkającego w tych lasach.

 

… Przeklęte palce! Nie chcą go słuchać!

 

Łysy, jak kolano mnich, o bladej, wyschniętej jak pergamin twarzy, nie może trafić do spierzchniętych ust łyżką z wodzianką. Sina ręka trzęsie się i nie chce przestać. Villenita kaszle nad miską – długo i chrapliwie, jakby chciał wypluć płuca. Wreszcie przestaje i siną, przemrożoną dłonią ociera zakrwawione usta. Ciężko oddycha, a każdy oddech zamienia się natychmiast w obłok marznącej pary. Jeszcze nigdy wcześniej nie czuł tak przeraźliwego zimna. Zimna, które przenika na wskroś, ścinając nawet leniwie krążącą krew w żyłach.

 

Nie może pohamować dreszczy. W końcu bezradnie wali pięścią w stół. Resztki na wpół zamarzniętej zupy lądują na jego dziurawym habicie.

 

Jakimś nadludzkim wysiłkiem zmusza się do powstania. Dzisiaj jego kolej narąbać drew na opał. A jeśli tego nie zrobi, on i mnisi nie przeżyją kolejnej nocy…

 

Daetan powoli uspokaja oddech. Gdy otwiera oczy, jego wzrok zatrzymuje się na małym, popękanym lustrze w prostej, miedzianej ramie, wiszącym na ścianie. To przed nim, jeszcze do niedawna, codziennie o świcie golił sobie głowę i próbował okiełznać niesforny, dziki zarost, uparcie starający się zakryć niemal połowę jego twarzy. I choć w przeciwieństwie do niemal całkiem pozbawionych owłosienia mnichów, jeszcze do niedawna wyglądał niczym chudy, brodaty ghul, w zimowe miesiące miało to swoje dobre strony. Przynajmniej po części nie marzł tak samo, jak oni.

 

Ostatni rok był dla niego, jak pobyt w samotni. Dni od brzasku do zmierzchu – nawet wypełnione ciężką pracą, której w klasztorze nie brakowało – ciągnęły się jak miesiące. Zaś miesiące były niczym lata i Daetan widział to, patrząc teraz na swoje popękane odbicie. Urki, garbate służki czasu wyżłobiły głębokie bruzdy w jego zapadniętych, ale tym razem starannie ogolonych policzkach. Włosy, niegdyś gęste i ciemne, jak niebo przed burzą – teraz porastały nierówno, rzadkimi kępkami wyschniętą skórę czaszki. Stara pamiątka po ciosie dwuręcznym mieczem, przed którym ledwo zdołał się uchylić – blizna ciągnąca się od lewego ucha aż na kark, dotychczas zasłonięta przez zarost – wykrzywiała połowę jego twarz w dość upiorny sposób. Głęboko osadzone oczy, blade i bez wyrazu, sprawiały wrażenie martwych, jak oczy śniętej ryby.

 

Patrzył w lustro i nie poznawał tej twarzy. Kim jesteś mnichu?…

 

Skrzypnęły długo nieoliwione zawiasy. Daetan wstrząsnął głową, jakby zrzucał z niej natrętnego robaka albo pajęczynę, których pełno było w kątach komnaty.

 

W przejściu stał chudy, niski mnich. Ubrany był w lniany, wystrzępiony habit, spod którego wystawały brudne stopy w zniszczonych sandałach. W pokrytych wątrobowymi plamami dłoniach trzymał długi i wąski zawiniątek z wytartych bobrowych skórek, spiętych krótko rzemiennym pasem.

 

– Bracie – mnich zakaszlał i z pokorą spuścił wzrok. – Deakon przysyła ci to, o co prosiłeś – i wymownym gestem wysunął przed siebie ręce. – Pyta, czy potrzebujesz jeszcze czegoś? …

 

Daetan podszedł do villenity, dzwoniąc stalowym zapięciem pasa. Jego wzrok spoczął na bobrowym tłumoku, zawisł tam przez chwilę, a potem przeniósł się na posłańca. Pokręcił przecząco głową.

 

Kapłan przekazał dar, skłonił się bez słowa, odwrócił na pięcie i wyszedł.

 

Skrzypnięcie drzwi, po którym zaległa cisza.

 

Daetan został sam. W dłoniach czuł długi, miękki ciężar, skrywany przez ciasno zwinięte skóry. Czuł, jak jego palce zaciskają się na nich coraz mocniej i mocniej, aż zbielały kłykcie. W końcu odetchnął głęboko kilka razy. Podszedł do posłania i przyklękając pociągnął za zapięcie pasa. Stara sprzączka puściła i Daetan poczuł od razu ciężki zapach oliwy. Widać było, że mnisi dobrze dbali o to, co dał im na przechowanie.

 

Szkoda, że nie cisnąłem tego w przepaść z klasztornej wieży, patrząc jak rozbija się o ostre kamienie.

 

Nic by to nie dało. Nie można bezkarnie sprzeciwiać się bogom i przeznaczeniu!

 

Nie można…

 

Nie spiesząc się, zaczął wolno rozwijać skóry. Gdy już rozwinął je do końca, oczom ukazał się widok, który sprawił, że jego serce mocniej zabiło.

 

W środku leżał miecz. Długi na jakieś dwa i pół łokcia. Z czarnym, lśniącym ostrzem i inkrustowaną srebrnymi nićmi rękojeścią, zwieńczoną na końcu otwartym pyskiem smoka. Długi na trzy dłonie jelec obciągnięty był lekko chropawą, łuskowatą skórą arai, zapobiegającą ślizganiu się podczas walki. Z prostej, krzyżowej głowni, w kierunku klingi wychodziły dwa wygięte jak sierpy szpice – niczym kły bezimiennej bestii. Zabłąkany promień słońca odbił się teraz od ich zimnej, polerowanej powierzchni i zamigotał na kamiennej ścianie.

 

Im dłużej Daetan patrzył na miecz, tym większe ogarniało go odrętwienie. Całe napięcie ostatnich dni, które towarzyszyło podjęciu decyzji o wyjeździe, zeszło z niego jak z rozprutego wora. Pozostał tylko smutek i pustka, która w końcu całkowicie nim zawładnęła. Wszystko straciło sens i znaczenie. Nie istniała przeszłość ani przyszłość. Było tylko tu i teraz.

 

Na wieczność.

 

Daetan patrzył bezmyślnie na chude, kościste dłonie i przez chwilę zastanawiał się do kogo należą. A potem nagle…

 

… nadszedł zmierzch. Opary mgły unoszą się nad bagnami, przenikając martwe, bezlistne drzewa. Chude, gnijące pnie leżą gdzieniegdzie połamane, zatopione w grząskiej ziemi, cuchnącej rozkładem i siarką. Wszędzie cisza. Wręcz namacalna.

 

Las umierał.

 

Ale nie tylko on.

 

Mężczyzna ubrany jest w krótką, siatkową kolczugę, spod której wystaje gruby, pikowany kaftan. Przepasany jest szerokim, podwójnym pasem, zza którego wystaje oblepiony zakrzepłą krwią nadziak. Kolczuga na lewej ręce jest naderwana i odsłania chude, zakrwawione ramię, przecięte aż do łokcia. Brodata twarz jest cała we krwi, zmieszanej z brudem i błotem.

 

Mężczyzna siedzi oparty o pień samotnego drzewa, na niewielkiej wysepce, na morzu bagna. Ma przymknięte oczy.

 

Nagle nad jego głową rozlega się głośne krakanie kruka. I milknie.

 

Mężczyzna unosi głowę i patrzy na ogromny zakrzywiony dziób i pazury, zdolne wydłubać oczy. Czarny, jak noc ptak przysiadł na gałęzi tuż nad nim i przekrzywiając łeb, świdruje leżącego na ziemi człowieka.

 

Obok brodacza leżą dwa trupy. Jeden z martwych ma na brudnym nadgarstku starannie wytatuowaną żmiję; leży najbliżej mężczyzny, z rozprutym brzuchem, z którego wylały się parujące wnętrzności. Twarz, aż po czubek głowy ma zatopioną w śmierdzącym bagnie. Głowa drugiego jest rozłupana na pół, strasząc krwawą miazgą pozlepianych, długich włosów i mózgu.

 

Z daleka, z głębi lasu dobiegają przytłumione odgłosy pogoni. Gardłowe nawoływania, szczekanie ogarów i wysokie rżenie koni. Mężczyzna wie, że ma niewiele czasu. Bo gdy dopadną go tutaj, całym oddziałem, nie ujdzie cało. Opierając się na czarnym mieczu, próbuje wstać. Zmęczone długim biegiem i walką nogi trzęsą się, a rana na ramieniu mocno krwawi.

 

Stuknęła okiennica i Daetan wypuścił ze świstem powietrze, które – jak mu się wydawało – trzymał w płucach od wieków. Drżącą dłonią, machinalnie przejechał po ostrym jak brzytwa ostrzu. Właściwie musnął je delikatnie, jak niewprawny kochanek dopiero co poznający miękkość kobiecego ciała.

 

Nagły, piekący ból przeszył mu palce. Czarna klinga momentalnie spłynęła czerwienią. Daetan uniósł do góry rękę, patrząc jak krew z przeciętej dłoni ścieka ciemno-rubinową stróżką na łokieć. Przez moment zatrzymała się w podwójnych splotach żmii, której tatuaż oplatał mu nadgarstek, a później zaczęła skapywać na podłogę.

 

Villenita, który przestał być mnichem szybko wytarł rękę w brudny koc i – już dużo ostrożniej – przejechał dłonią po szorstkiej, chropowatej rękojeści. Jego palce zdawały się pieścić ją na podobieństwo starego muzyka wygrywającego na kościanych organach trudną melodię.

 

Znów będziesz cierpiał! Znów będziesz słyszał jego śpiew, coraz częściej i częściej. Aż w końcu oszalejesz albo – za którymś razem – on cię nie zdoła obronić. Po prostu znajdzie sobie innego pana, a twoje zwłoki poszarpią kundle i ptaki.

 

Może… Jeśli to właśnie jest moim sakh…

 

Daetan pochylił łysą głowę, jakby pogrążał się w cichej modlitwie. W tym momencie za oknem po raz drugi zaskrzeczał ptak.

 

I tym razem zabrzmiało to jak skarga.

 

Coś błysnęło. Kolejny zbłąkany promień słońca załamał się na powierzchni polerowanej stali. Daetan wstał. A gdy wychodził z komnaty, czarne jak serce kata ostrze wisiało już u jego boku.

 

 

 

* * *

 

 

 

Jeździec przejeżdżał wolno przez pusty klasztorny dziedziniec. Podkowy ślizgały się w błocie. Koń parskał, a z pyska buchały mu kłęby pary.

 

Był chłodny, rześki poranek. Pokryty słomą i gliną dach klasztoru skrzył się drobinkami szronu. Zmarznięte, nastroszone kury spacerowały niespiesznie i bez celu, co chwila dziobiąc coś i gdacząc. Nieopodal cembrowanej studni z zaśniedziałym kołowrotem stała wychudzona koza. Daetan podchwycił jej głodne, przestraszone spojrzenie, którym obrzuciła go, gdy ją mijał.

 

Ścisnął konia piętami. Zwierzę zaparskało i zatańczyło niezgrabnie kręcąc się dookoła, ciesząc się zapewne, że opuszczają to zapomniane przez bogów i ludzi miejsce. A Daetan czuł ulgę, że w największe mrozy, kiedy głód skręcał wszystkim żołądki, nie pozwolił villenitom na zaszlachtowanie konia.

 

Klasztor wyglądał na opustoszały, ale Daetan wiedział, że to tylko złudzenie. Villenici rzadko pokazywali się w ciągu dnia na dziedzińcu. Wszyscy mieli swoje obowiązki i starali się nie wchodzić sobie w drogę. Odkąd tu przybył, przed rokiem, zamienił z nimi raptem kilka słów. Bali się i byli nieufni, ale pozwolili mu zostać.

 

A później przyjęli go do swego bractwa.

 

Spotykali się razem tylko w rzadkich porach posiłków, w wielkiej kamiennej sali z dziurawym dachem, na zrębach którego siadały wróble i wrony, czekając cierpliwie na resztki z klasztornego stołu. Ale nawet wtedy prawie ze sobą nie rozmawiali. Milczące, poważne twarze, martwe oczy i ogolone gładko głowy, pokryte siecią starych i nowych blizn. Blizn, które wycinali sobie kamiennymi nożami podczas rytualnych modłów.

 

I wszechobecna cisza, przerywana od czasu do czasu mlaskaniem i szelestem habitów.

 

Na podwórcu zatańczyły wilgotne liście, poderwane przez silniejszy podmuch wiatru. Na blankach murów przysiadły czarnopióre gawrony, strosząc skrzydła i kracząc.

 

Koń parsknął i pokręcił łbem, łypiąc na niego z boku. Daetan poklepał go po karku.

 

Ubrany był dokładnie tak samo, jak wtedy gdy tu trafił. W wytartą na rękawach starą, skórzaną kurtkę, pod którą nosił wełniany kaftan z szerokim wycięciem pod chudą szyją. Nogi opinały mu spodnie z miękkiej, jagnięcej skóry, wpuszczone w cholewy wysokich, jeździeckich butów z podkutymi spodami. Butów, które uparcie nacierał łojem od wielu, wielu dni, aby odzyskały dawną sprężystość i wygląd. Na ramiona narzucił ciężki, czarny płaszcz, obszyty przerzedzonym, sobolim futerkiem, z szerokim kapturem spływającym na plecy, prawie aż do pasa.

 

Całości stroju dopełniały rękawice z miękkiej bobrowej skórki i wystający spod płaszcza, szeroki, nabijany stalowymi guzami pas z pokaźną klamrą, przy którym wisiał miecz, sięgający rękojeścią prawie aż pod pachę jeźdźca.

 

Czuł się trochę nieswojo. Po tylu miesiącach spędzonych w klasztorze – za jedyne towarzystwo mając jedynie własne odbicie w lustrze, zimne mury i wiatr – czuł się teraz jak nędzarz, który ukradł komuś odzienie i udaje, że nie jest tym, kim stworzyli go bogowie.

 

Uderzył konia mocno piętami i przez bramę wyjechał już galopem.

 

 

 

* * *

 

 

 

Spod klasztornej bramy odjechał żegnany kilkoma spojrzeniami, rzucanymi ukradkiem z pokruszonych przez czas wieżyczek obronnych, które zazwyczaj świeciły pustkami. Wąską, niebezpieczną drogę, prowadzącą spod klasztornych murów w głąb ciemnego, porośniętego bezlistnymi drzewami jaru pokonał ostrożnie, wiedząc, że każde nieostrożne stąpnięcie konia spowoduje ześlizgnięcie się w przepaść. Gdy, spocony dotarł na samo dno, zewsząd otuliły go zmarznięte kępy zarośli i rozrzucone miejscami drzewa, z których zwisały topniejące lodowe sople.

 

A hen wysoko, na szarym niebie kołował sokół.

 

Dno parowu, pełne błota i liści prowadziło na zachód. Zostawiając za plecami słońce, zostawiał za sobą również nagie wierzchołki gór. Wokół niego, wśród wyrastających z ziemi głazów powoli gęstniał las. Pachniało zimnem i śniegiem.

 

Daetan był zmarznięty i głodny. Prawie skończył mu się ten niewielki kawałek spleśniałego sera i bochenek czerstwego chleba, które zabrał mnichom ze świecącej pustkami spiżarni i w żołądku czuł pustkę, która powoli przeradzała się w bolącą kulę, umiejscowioną gdzieś pod chudymi żebrami.

 

Ale do głodu był przyzwyczajony.

 

Narzucił na głowę kaptur, który całkowicie zasłonił mu twarz i popuścił wodze koniowi. Wierzchowiec powoli, ostrożnie omijał połamane przez wichury pnie i wystające z gęstego poszycia korzenie, które przypominały poskręcane paluchy wija, który zamieszkiwał stojące, mułowate zakola rzek i którego ugryzienie było groźniejsze od ukąszenia arai. Gdzieniegdzie pośród gęstwiny zalegał brudny dywan wilgotnego mchu, w którym nogi konia zanurzały się aż po pęciny. Zwierze parskało wtedy, niezadowolone i z trudem utrzymywało równowagę, a Daetan – nie chcąc spaść – z całych sił przywierał do jego karku.

 

Pod koniec dnia wyjechał z głębokiego i ciemnego wąwozu. Teren stał się bardziej pagórkowaty. Świerki i jodły ustąpiły miejsca bezlistnym sosnom i jesionom, o potężnych pniach, które strzelały w górę, wyginając rachityczne ramiona gałęzi. Topniejący śnieg przemieniał się w cienkie strumyczki, płynące gdzieś w swojej drodze do nikąd.

 

Nadeszła noc. Ciemności otuliły go pod prawie pionową, skalną ścianą, porosłą grubym mchem, przysypanym brudnym, zmarzniętym śniegiem. Daetan wstrzymał konia i zadzierając głowę spojrzał do góry. Gdzieś wysoko, gdzie szczyt skały zlewał się z niebem rozbłysło kilka punkcików gwiazd.

 

I wtedy, gdzieś daleko usłyszał wycie. Długo leciało w noc, tęskne i złowieszcze. A po chwili dołączyło do niego drugie i trzecie.

 

Wilki były prawdziwymi władcami tych lasów. Potężne, brązowo-szare bestie, szybkie jak piorun i bezlitosne, niczym oszalała strzyga. Mówiono, że ich kły są zdolne rozszarpać niedźwiedzia. Wielkością dorównywały małym kucom i dużo bardziej niż pobratymcy z nizin spragnione były walki i krwi. Niektórzy powiadali nawet, że to nie zwierzęta tylko odmieńcy, którzy w tajemnicy porzucili rodzinne strony, by tu – wbrew boskim prawom – u podnóża najwyższych gór wieść dzikie, nieskrępowane ludzkimi nakazami życie.

 

Ale inni prawili, że to tylko bajda. Taka, co to ją opowiadają małym dzieciom, aby je postraszyć przed snem.

 

Gdzieś trzasnęła sucha gałąź. Daetan wyrwał się z półsnu, w jaki właśnie powoli zapadał. Zamrugał ciężkimi powiekami i lekko ściągnął koniowi wodze.

 

Nagle, całkiem blisko rozległ się cichy skowyt. Po chwili się urwał, a w jego miejsce dało się słyszeć chichot – krótki i piskliwy.

 

Koń zaparskał i niespokojnie zaczął strzyc uszami.

 

– Spokojnie, Szary… – Daetan poklepał go po karku. Jednocześnie jego prawa ręka nieznacznie rozchyliła poły płaszcza.

 

Skrzypnęły gałęzie, coś zaszeleściło w ciemności. Kątem oka Daetan uchwycił błysk małych, skośnych ślepi.

 

W następnej chwili noc ożyła. Przestraszony wierzchowiec musiał wyczuć niebezpieczeństwo, bo nagle stanął dęba i zarżał. Daetan ledwo utrzymał się w siodle. W tym samym momencie niewielki, przygarbiony kształt wyskoczył z mroku i śmignął niczym strzała, wprost pod uniesionymi kopytami tańczącego na tylnich łapach zwierzęcia.

 

Coś błysnęło w dłoni Daetana. Jeździec sam nie wiedział, kiedy smoczy miecz wskoczył mu do ręki, a on sam – obracając spłoszonego konia – ciął w dół, na oślep. Krótki świst klingi przeszedł w głośny pisk, a zakończona długimi szponami łapa poleciała w ciemność, wlokąc za sobą kometę krwi.

 

Przez moment villenita złowił blask skrzywionych w nienawiści ślepi. A potem słychać było tylko oddalający się szelest, po którym zapadła cisza. Daetan przez moment zastanawiał się co tak dudni. Ale po chwili zorientował się, że to tylko jego serce. Waliło jak spłoszony wróbel w klatce.

 

I wtedy wysoko na nocnym niebie, zza chmur wychynęła blada twarz księżyca. Jego poświata rozjaśniła nieco nieprzeniknione ciemności, dodając kształtom głębi i cieni.

 

– Dobre cięcie, na bogów! – głos, który rozległ się nagle, dobiegł gdzieś z boku, zza pagórka, którego niewyraźny kształt majaczył w oddali.

 

Villenita obrócił się w siodle, ale w mroku nie mógł niczego dostrzec. Mocno ścisnął kolanami przestraszonego konia, okręcił się dookoła i podjechał bliżej. Czuł zimny pot na czole. Odrzucił kaptur, który spadł mu na plecy i twarz owiało mu czyste, chłodne powietrza. Wysoko nad nim rozległo się donośne pohukiwanie sowy.

 

Zza szerokiego pnia, którego zarys wydobył wreszcie blask miesiąca, wyszedł szary cień. Cień miał męską posturę. Był wysoki i przez plecy miał przewieszony długi, sięgający nad głowę łuk.

 

To było wszystko, co zdołał dostrzec jeździec, bo chwilę później księżyc znów skrył się za chmurami i las ponownie pogrążył się w nieprzeniknionych ciemnościach.

 

Koń nadal niespokojnie przestępował z nogi na nogę. Daetan pogłaskał go uspokajająco po karku i pochylając się w siodle wyszeptał mu coś do ucha. Zwierze parsknęło i wstrząsnęło łbem. I wtedy nieznajomy – miękko i cicho – ruszył w jego kierunku. Gdy wreszcie podszedł bliżej, Daetan zauważył, że jest słusznego wzrostu i ma szerokie, kanciaste ramiona.

 

– Dobrze potraktowałeś skurwiela! Od starego strumienia szedłem tropem łosia, a to cholerstwo pokrzyżowało mi szyki. Gdzieś tam czai się ich jeszcze kilka – obcy zatoczył ręką półkole.

 

– Taki duży chłop nie powinien się bać jednego małego viverna.

 

Daetan prawie widział w ciemności, jak łucznik mruży oczy i zaciska zęby.

 

– Masz szczęście, że wyskoczył na ciebie tylko jeden – wycedził w końcu. – Zwykle chodzą gromadami. Ten widocznie musiał się odłączyć od stada. Po zimie są wygłodzone i wściekłe. Nawet wilki schodzą im z drogi.

 

Villenita milczał. Z wysokości końskiego grzbietu przyglądał się ciemnej plamie jego twarzy, ale niewiele mógł dostrzec. Zarys nosa i coś długiego, zwisającego do piersi, wyglądającego jak warkocze brody.

 

– Nazywam się Shatar, myśliwy – przedstawił się nieznajomy. Gdy nie doczekał się odpowiedzi, dodał: – A swoją drogą, niezbyt bezpiecznie wędrować tu samemu po nocy.

 

Koń okręcił się dookoła, wciąż niespokojny. Jeździec, w końcu wydawał się podjąć jakąś decyzję. Wytarł miecz o skraj płaszcza i jednym ruchem schował go do pochwy.

 

– Witaj – odpowiedział. – To samo mógłbym powiedzieć o tobie.

 

Obcy wyciągnął rękę i delikatnie pogładził po chrapach przestraszonego wierzchowca. Zwierzę zadrżało, wstrząsnęło łbem i przestąpiło nerwowo z nogi na nogę.

 

Księżyc znowu wyjrzał zza chmur i w ciemnościach włosy łucznika zalśniły srebrem. Tak, jakby księżycowy blask rozjaśnił i tak białą, jak mleko siwiznę. Daetan jeszcze nigdy nie widział takiego zjawiska.

 

Obcy popatrzył na księżyc. Twarz była ocienioną plamą, tylko jego włosy połyskiwały nienaturalną bielą.

 

– Teraz już wiesz, dlaczego musiałem trzymać się z daleka – dotknął ręką głowy. – To moje przekleństwo. Przy pełni nie mogę podejść zwierzyny na mniej, niż trzydzieści kroków, bo od razu widzą mnie w ciemności. A jelenie i sarny mają, cholera, dobry wzrok.

 

Moroi też.

 

– Też.

 

Shatar splunął na ziemię.

 

– A ty? Musisz być albo odważny albo bardzo głupi, skoro wędrujesz przez Ceardhun po ćmoku. Te lasy są starsze niż gwiazdy i niejedne zwłoki pogrzebały w brzuchach zwierząt i bestii. Nie ma różnicy – grajek, czy jeździec ze znakiem służebników na nadgarstku.

 

Nieznajomy pokazał, że w ciemnościach widzi lepiej niż niejeden kot. Daetan odruchowo wsunął dłoń w fałdy płaszcza.

 

– A ty, jesteś głupcem, czy bohaterem? – zapytał Daetan.

 

– Jestem myśliwym – odparł Shatar i zadarł do góry głowę, jakby chciał policzyć nieliczne, połyskujące przez korony drzew gwiazdy.

 

Nagle z daleka dobiegło ich wycie wilka. Pojedyncze i długie. A potem urwało się nagle, wpół głosu. Białowłosy znieruchomiał. Koń również zastrzygł niespokojnie uszami. Daetan ze zdziwieniem obserwował, jak myśliwy głęboko wciąga powietrze, zupełnie jak ogar niuchający za zwierzyną. A potem jego ręka opadła na obuch topora, którego kształt służebnik rozpoznał dopiero teraz.

 

– Musimy ruszać! – Shatar zadawał się wypatrywać czegoś w ciemnościach.

 

– Co się dzieje?

 

Ręka Daetana znalazła rękojeść miecza.

 

– Musimy stąd iść! – powtórzył. – Jak najdalej. Vivern, którego zraniłeś odnalazł swoje stado. Właśnie przed chwilą dopadły samotnego wilka. Wrócą tu.

 

Jeźdźcowi wydawało się, że myśliwy patrzy mu prosto w oczy.

 

– Poradzę sobie – powiedział wolno, choć poczuł, jak serce zaczyna przyspieszać.

 

­– Nie dasz rady. Będzie ich więcej niż dziesiątka. A być może włóczą się z omunami… Jak cię odnajdą – a odnajdą na pewno – rozszarpią razem z koniem. – Shatar zdawał się niecierpliwić.

 

– A ty? Będziesz się przyglądał?

 

– Nie licz na to. Mnie już tu wtedy nie będzie.

 

Jeździec milczał. Jego niewidoczna pod płaszczem dłoń, muskała chłodną głownię miecza. Drugą – nie spiesząc się – pocierał w zamyśleniu kiełkujący szczeciniasty zarost.

 

Białowłosy bez słowa odwrócił się i ruszył raźno przed siebie. Gdy uszedł kilka kroków, zatrzymał się i odwrócił. Zdawał się być zniecierpliwiony.

 

– Ruszysz się wreszcie? – zapytał i nie czekając na odpowiedź dodał. – Mam chatę, niedaleko stąd. Nigdy jeszcze nikomu w środku nocy nie odmówiłem gościny. Znajdzie się kawał suszonej dziczyzny i dzban wina. A dla konia woda i obrok.

 

Na wzmiankę o jedzeniu Daetan poczuł głośne burczenie w żołądku. Zdążył się już odzwyczaić od siodła i czuł to teraz w krzyżu i lędźwiach. Nie uśmiechała mu się włóczęga po lesie, szczególnie teraz – o ile Shatar miał rację – z nieumarłymi na karku. A nawet jeśli nie – lepiej spać pod byle jakim dachem, niż pod najlepszym kocem z gałęzi i liści.

 

Szybko podjął decyzję.

 

Wyprostował się w siodle i zarzucił na głowę kaptur, skrywając twarz w mroku.

 

– Prowadź – powiedział ściskając konia udami. A gdy zrównał się z myśliwym, dodał. – Jestem Daetan.

 

Krótkie skinięcie głowy w ciemnościach.

 

– No to chodźmy!

 

 

* * *

 

 

Chata Shatara stała nieopodal rozłożystego dębu, którego dolne konary zwisały niczym paluchy, zanurzając gałęzie w strumieniu. Gdy przechodzili jego brzegiem, woda szemrała cicho, a blask księżyca migotał w zimnej toni.

 

Koń Daetana był zmęczony. Zwierzę zaparsknęło radośnie, gdy poczuło wodę, ale jeździec ściągnął mu lekko wodze i nie pozwolił się napić. Zwierzak był zbyt zmęczy. Gdy odpocznie, wtedy dostanie wodę.

 

Gdy podjechali bliżej, jeździec zauważył, że domostwo było zbite z drewnianych bali, oblepionych gliną i gałęziami, z jednym otworem okiennym i małą dobudówką przypominającą szopę lub stajnię. Daetan zeskoczył z konia, przywiązał go luźno do drzewa i ruszył za gospodarzem do wnętrza.

 

– Oto moje królestwo. Rozgość się – powiedział myśliwy. Ściągnął z pleców łuk i postawił go z boku, a później kładąc na stole topór, wskazał Daetanowi miejsce na stojącej pod ścianą ławie.

 

Wnętrze izby wydawało się surowe ale schludne. Chałupa za całe swoje wyposażenie miała drewniany stół, szeroką ławę i stojące w rogu, obwarowane regularnym kręgiem kamieni palenisko, z którego już po chwili zaczęły wydobywać się kłęby gryzącego dymu. Zbierały się wysoko pod krokwiami, uchodząc przez niewielki otwór w dachu. Blask raczkujących płomieni dawał przyćmione, pełne cieni światło, które z ledwością wydobyło z mroku stojącą w rogu okutą żelazem skrzynię, na której leżały jakieś przedmioty. Tuż obok piętrzył się stos skór, służący pewnie za łóżko.

 

Tuż obok, oparta o skrzynię stała kusza. Niezwykle rzadka i pięknie wykonana. Długie na trzy łokcie łoże było rzeźbione w kształt jaszczurzego ogona, który – wyginając się – opierał się o ramię strzelca, stabilizując odrzut. Ramiona naciągu były wykonane z palonego, cisowego drzewa; podwójnie wygięte, miały rzadko spotykany, ósemkowy splot. Od spodu, po przeciwnej stronie rowka tkwiła umocowana zgrabna korba z łańcuszkową przekładnią, dzięki której kusznik mógł w mgnieniu oka przygotować ją ponownie do strzału.

 

To nie była byle jaka broń. Za zamierzchłych czasów Królestwa, za taką płaciło się na zachodzie wsiami albo kuframi pełnymi srebrnych dukatów.

 

Daetan podszedł bliżej. Kusza była w doskonałym stanie; od razu poczuł ciężki zapach oliwy. Na ścianie, na ułamanym jelenim porożu wisiał kołczan z garbowanej, bobrzej skóry, z którego wystawały równiutkie lotki bełtów.

 

W zakamarkach myśli zamajaczyło niejasne wspomnienie. Nie był pewien, ale wydawało mu się, że gdzieś już widział podobnie wykonaną broń. Tylko nie pamiętał gdzie! Może w klasztorze, na stronnicach jednej ze starych, podniszczonych ksiąg. Albo lata wcześniej, w zakurzonej i jeszcze niesplądrowanej zbrojowni jednego z opuszczonych zamków, usytuowanych wzdłuż Wielkiego Muru.

 

Nie pamiętał.

 

Ogień na palenisku rozbuchał się na dobre. Dym nie gryzł już w oczy; równą, cienką stróżką uchodził przez dach, rozwiewając się w wysoko, w ciemnościach. Shatar zakrzątnął się wokół skrzyni i już po chwili na stole stanęła gruba jak pięść świeca, kawał zajęczego pasztetu, dzban wina i dwa wyciosane, drewniane kubki.

 

– Witaj w mojej samotni – powiedział myśliwy przypalając świecę żarzącym się patykiem z paleniska.

 

Miał żylaste, mocno owłosione ręce o długich, silnych palcach, ozdobionych szerokimi stalowymi pierścieniami. Daetan widział już kiedyś coś podobnego i wiedział, że nie służą one tylko do ozdoby.

 

Błysnął płomień świecy, rozjaśniając wnętrze chaty i wygrzebując z półmroku cienie, które – drgając – przysiadły na ścianach, niczym śpiące gnomy. Villenita poczuł miłe ciepło bijące od ognia, który na dobre rozpalił się na palenisku. Niespiesznie ściągnął rękawice i rzucił je na stół. Po czym podwinął płaszcz i bezceremonialnie sięgnął po kubek z winem.

 

– Zdrowie gospodarza! – powiedział, starodawnym zwyczajem wznosząc toast.

 

– W twoje ręce – myśliwy nie pozostał mu dłużny.

 

Stuknęły drewniane kielichy.

 

Daetan poczuł w gardle cierpki, niczym ocet smak i w pierwszym momencie o mało się nie zakrztusił. Ale już po chwili nieprzyjemne wrażenie zniknęło, a on poczuł w żołądku rozlewające się, przyjemne ciepło. Wino było cienkie, jak najgorszy kobyle szczyny, ale teraz smakowało mu jak najprzedniejsze akermańskie. Z lubością oblizał wargi.

 

– Ładna broń… – zaczął służebnik, ruchem głowy wskazując jaszczurzą kuszę. – To też do polowań?

 

Shatar właśnie przechylał pełny kubek z winem. Przez chwilę jego grdyka poruszała się z błogością w dół i w górę. Później walnął o stół pustym naczyniem, otarł siwe wąsy i czknął. Daetan przyglądał mu się bez słowa.

 

Ciężko było określić jego wiek. Był dużym chłopem, kościstej postury, o kanciastych ramionach i rękach, jak konary drzewa. Ale choć ciało miał jeszcze krzepkie, twarz znaczyła mu sieć głębokich zmarszczek, sugerujących, iż zbliżał się powoli do jesieni życia. Gdy wgryzał się białymi, wilczymi zębami w połeć pasztetu, okruchy mięsa osadzały się na wąsach. Wysokie, pobrużdżone czoło kończyło półkole zaczesanych do tyłu, białych jak pierwszy śnieg włosów, spiętych w grubą kitę, opadającą na szeroki, umięśniony kark. Tych samych włosów, które nabierały tak niesamowitego srebrnego blasku przy pełni księżyca.

 

Ubrany był w długi, spięty pasem, skórzany kaftan z rękawami aż do łokci. Przez środek, wzdłuż szerokiej piersi przechodziły rzemienne nici, sznurowane wysoko pod szyją, zaś drobno plecione – wzorem avarów z Północy – warkocze długiej, mlecznej brody opadały aż na kryzę kaftana.

 

Był potężnym mężczyzną i wyglądał groźnie. Ale jego głęboko osadzone oczy były jasne i czyste, jak górski strumień. Gdy kilka razy Daetan podchwycił jego spojrzenie, miał wrażenie, że lustrują go na wylot.

 

Lecz – o dziwo – nie przeszkadzało mu to.

 

– Widzę, że podobają ci się moje zabawki? – myśliwy, odwracając głowę podążył za wzrokiem villenity.

 

Daetan właśnie zaspokajał pierwszy głód kęsem tłustej, przepiórczej nogi.

 

– Taka broń jest warta majątek – skwitował z pełnymi ustami. – Teraz rzadko można spotkać coś takiego. Niejeden baal za Wielkim Murem, za taką kuszę dałby sobie obciąć rękę. Albo obciąłby obydwie – swojemu pierworodnemu.

 

Białowłosy uśmiechnął się wilczo.

 

– Dziwi cię pewnie, skąd w jakieś zapadłej chacie na krańcu świata takie rzeczy?

 

Zamilkł, jakby sam zastanawiał się nad odpowiedzią.

 

– Może kiedyś ci powiem – zakończył i pociągnął z kubka.

 

W głowie Daetana rozbłysło stare wspomnienie. To, które chciał na zawsze wyrzucić z pamięci.

 

Zadymiona wioska, jedna z wielu leżących w głębi gór Skagsgard. Smugi śmierdzącego dymu snują się tuż nad ziemią, a w jego kłębach brudne dzieci bawią się z chudymi psami, taplając się wraz ze zwierzętami w kałużach cuchnącego błota.

 

Z boku wioski, na uboczu stoi chałupa kowala, starego, żylastego chłopa z brudną opaską na jednym oku. Chałupa nie ma jednej ściany i widać, jak silne, spocone ręce pracują młotem na ogromnym, stalowym kowadle. Dookoła roznosi się głośne: stuk-stuk, stuk-stuk. Wewnątrz chaty mały parobek dmie w miech, podsycając ogień na wielkim palenisku. Gdzieś kwiczy prosiak, a dzieci śmieją się piskliwie.

 

Daetan stoi przed kuźnią, trzymając konia za uzdę i w milczeniu wpatruje się w wyłożoną na szmatach broń. Kowal robił piękne rzeczy. Jedno i półtoraręczne miecze, o gładkich, prostych ostrzach i zwyczajnych, oszczędnych rękojeściach leżały tuż obok zakrzywionych szabel, w których tak lubują się dzikie plemiona południa. Daetan zerka i ocenia długie kindżały o szerokich klingach i kościanych gardach, które są w stanie jednym ciosem uciąć łeb prosiakowi. Obok kindżałów leżą noże – krótkie, widać, że idealnie wyważone, do rzucania i dłuższe żołnierskie puginały, z szerokim jelcem i masywnym, prostym lub zakrzywionym ostrzem. Były tam krótkie łuki i dziryty, którymi bardzo sprawnie posługiwali się górale ze Skagsgard, a także kilka krótkich toporów i jeden bojowy młot, który Daetan widział pierwszy raz na oczy.

 

Schylił się, aby przyjrzeć się dokładniej. Stojący za plecami koń skubał kępki trawy, gdy on, w skupieniu oglądał niewielki nóż ze zdobioną rękojeścią, który od razu wpadł mu w oko. Ostrze miał lśniące jak kryształ i ostre jak brzytwa. Daetan pomyślał, że idealnie nada mu się do golenia.

 

Ale wiedział, że nie może go kupić. Nie było go stać. Jego sakiewka była pusta, a jedyny majątek, jaki posiadał – koń, był mu niezbędny w dalszej ucieczce.

 

Naraz, kątem oka dostrzegł czarne ostrze. Leżało na samym końcu długiej na dwadzieścia łokci szmaty, w głębokim cieniu, rzucanym przez dach kuźni. Daetan odłożył nóż i ruszył w tamtą stronę. Już po chwili pochylał się nad pięknym mieczem, z czarnym jak smoła ostrzem i smoczą głownią. Gdy tak na niego patrzył, przeszedł go dreszcz. Zupełnie, jakby go śmierć powąchała.

 

Zrobiło się bardzo cicho. Daetan uświadomił sobie, że nagle ucichł odgłos młota uderzającego w kowadło, dzieci przestały wrzeszczeć a psy szczekać. Nie słychać było nawet gdakania kur. Zupełnie jakby wszystko wymarło.

 

Rozejrzał się dookoła i dostrzegł kowala, stojącego przed kuźnią i wpatrującego się w niego w milczeniu. Starzec wyciera silne kościste dłonie w brudny fartuch.

 

Podoba ci się to ostrze?…

 

Strzeliły w górę polana w palenisku, zasyczał ogień. Białowłosy znów łyknął wina, a potem jego spojrzenie spoczęło na wystającej z fałd płaszcza villenity rękojeści.

 

– Twoja zabawka przy boku też całkiem ładna – powiedział. – Takich też się już raczej nie spotyka. Chyba, że w starych grobowcach skavenów. Ale oni leżą pochowani za Wielkim Murem, nad brzegiem najgłębszego morza i nie spotkałem jeszcze w życiu człowieka, który powróciłby z tak dalekiej podróży.

 

Dłoń Daetana lekko musnęła smoczą głowicę. Przez chwilę wyobraził sobie pierwszych Królów, spoczywających bez ruchu, w kamiennych grobowcach na Zachodzie, z vaylantami na piersiach. Ale ta wizja była tak absurdalna, że wargi wykrzywił mu grymas uśmiechu.

 

– Od dawna polujesz w tych górach? – zapytał, zmieniając temat.

 

– Od tak dawna, że już prawie nie pamiętam – odparł Shatar.

 

Poprawił się na ławie, chrzęszcząc skórzanym kubrakiem. – Tutaj jest wszystko, czego mi trzeba. Las mnie żywi i ubiera! – zatoczył sękatą ręką półkole, jak władca, pokazujący poddanemu ogrom swojej dziedziny.

 

– Przeżyłeś zimę – stwierdził Daetan.

 

Już w chwili, gdy skończył wypowiadać te słowa stwierdził, że zabrzmiało to, jak oskarżenie. Zrobiło mu sie wstyd.

 

– Ano przeżyłem – białowłosy zapatrzył się ponuro w płomienie. – Choć nie było łatwo. To była bardzo długa i ciężka zima. Śnieg leżał prawie po pas. Mróz przepłoszył zwierzynę w doliny, a te które nie odeszły na czas – pozdychały. Strumienie i potoki pozamarzały – trzeba było kuć w lodzie przeręble, żeby zaczerpnąć wody – pokręcił głową, jakby nie chciał do tego wracać. – Czasami zapuszczałem się głębiej w las, zakładałem wnyki i polowałem. Bywało tak zimno, że zmarzniętymi paluchami ledwo co mogłem naciągnąć łuk. A i tak rzadko było do czego. Do czasu, gdy wysoko w górach nie zeszła lawina.

 

Na chwile zamilkł, jakby sobie coś przypominał. Po chwili ciągnął dalej.

 

– Później pojawiły się moroi. Po lasach od zawsze włóczyły się viverny i glizdawce, ale po tej lawinie w Ceardhun widziałem ich całe hordy! Nie wiem, skąd wzięło się tyle tego cholerstwa. Nocami wyły jak wilki i śmiały się tym swoim upiornym chichotem; włóczyły się w śniegach. Czasami widziałem ich ścierwa; skurwiele walczyły miedzy sobą, albo z watahami wilków. Bogowie! Niekiedy odgłosy takiej walki niosły się przez wiele mil.

 

Znów zamilkł i zapatrzył się w płomień świecy.

 

– Później zaczęły ginąć z zimna. Nawet nieumarłe stworzenia może dosięgnąć śmierć – zaśmiał się dziwnie.

 

Daetan przypomniał sobie pewną mroźną noc w klasztorze, gdy z lasu dobiegało przeraźliwe wycie i wściekłe odgłosy walki. To pewnie moroi walczyły z watahą głodnych wilków. Mnisi modlili się żarliwie do bogów, w strachu, że bestie dotrą aż do bram klasztoru. I choć wszystkim wydawało się to niemożliwe, to gdy w ciemności słyszeli wrzask dzikiej, głodnej strzygi – wytężali do bólu wzrok, wypatrując z murów błyszczących ślepi, w tumanach mokrego śniegu.

 

– Ten vivern, którego spotkałem… – zaczął Daetan.

 

– Ten vivern był pewnie jednym z niewielu, którym udało się przeżyć! – przerwał my Shatar gwałtownie.

 

Po chwili się uspokoił.

 

­– Mówiłeś, że było ich tam więcej – powiedział villenita.

 

– Bo było – odburknął myśliwy. – Czułem je. Jakbyś mieszkał w lesie, też byś je czuł.

 

Daetan zauważył, że białowłosy ma już nieźle w czubie. Coś mamrotał do siebie, próbując nalać wina do kubków.

 

– Podobno za Koźlim Wierchem pokazała się żagnica – powiedział nagle.

 

Palce Daetana, stukające bez ładu i składu w deski stołu zamarły na moment.

 

– Jesteś pewien?

 

– Pewien to ja nie jestem – myśliwy podrapał się upierścienioną dłonią po zarośniętej brodzie. – Na własne oczy nie widziałem. Ale umiem słuchać lasu. Wiem, co szepce wiatr wiejący w koronach drzew i o czym gorączkowo mówią świstaki. Wiem też, o czym szemrze strumyk, w swym lodowatym języku. Śmiejesz się? – zapytał białowłosy poważnie.

 

Daetan wzruszył ramionami.

 

­– Nie śmieję.

 

Shatar pochylił się jeszcze bardziej do przodu, opierając łokciami o deski stołu, aż zatrzeszczały. Daetan z bliska widział każdą bruzdę na jego szerokiej twarzy. I twardy wzrok wlepiony w jego oczy.

 

– Wierz mi albo nie. Jeszcze niedawno cały ten las drżał z bólu. To była żagnica… – ostatnie słowa myśliwy wypowiedział szeptem, jakby obawiał się, że podsłuchają go płomienie, skwierczące cicho na palenisku.

 

Daetan miał wrażenie, że ogień ucichł. Płomienie przygasły, a cienie na ścianach nastroszyły się i urosły.

 

– Żagnic już nie ma – zaczął Daetan pocierając łysą głowę. – Ostatnie vilgi, starkuny i południce zniknęły stąd wraz ze smokami. A to było dawno, bardzo dawno temu. I wierz mi – wiem o czym mówię! – dokończył podnosząc do ust kubek z winem.

 

– Obyś się nie mylił – Shatar, pochylony do przodu wpatrywał sie z napięciem w villenitę. – Obyś naprawdę miał rację.

 

Rozległ się skwierczący syk palonego łoju; świeca przelewała się z wolna, topiąc się na stole. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Shatar oderwał z chrzęstem kawał dziczyzny. Na zewnątrz rozległo się krótkie parsknięcie konia.

 

– Diabli nadali, wino się kończy – wymruczał, rozlewając do kubków ostatnie resztki mętnego płynu.

 

– Twoje zdrowie!

 

– W twoje ręce! – prawie odkrzyknął Daetan, zgodnie ze zwyczajem przepijając w jego stronę.

 

Shatar podniósł się z ławy i trochę chwiejnym krokiem podszedł do dymiącego paleniska. Osmolonym patykiem pogrzebał w prawie wygasłym już popiele. W górę strzeliły snopy iskier.

 

– A ciebie co sprowadziło w te góry? Zawiedzione uczucie do takiej, co to wolała kogoś z grubszym trzosem? – myśliwy zarechotał. – A może po prostu jesteś jednym z tych głupców, co to nie bacząc na przestrogi mądrzejszych od siebie szukają przygody w dzikich ostępach na krańcu świata? – zapytał, niepewnie podnosząc wieko skrzyni i wyciągając z niej następny antał wina.

 

– Można powiedzieć, że zabłądziłem.

 

Myśliwy usiadł z powrotem na ławie i z rozmachem postawił na stole pełny dzban. Część wina chlusnęła na deski stołu. Ale białowłosy zdawał się tego nie zauważyć. Tak samo, jak odpowiedzi służebnika.

 

– Jechałeś od strony tego cholernego klasztoru, a nie wyglądasz na villenitę – Shatar, nieco błędnym wzrokiem zdawał się świdrować służebnika. Daetan zauważył, że siwa głowa zaczęła niebezpiecznie kiwać się na boki.

 

Wzruszył ramionami.

 

– Zaraz, zaraz… A może jesteś jednym z tych pątników, co to pielgrzymują do klasztoru, przepraszając bogów za złe uczynki? – Shatar ponownie zarechotał. Jego pijacki śmiech brzmiał, jak grzechotanie kości w kubku. Wreszcie przestał i to co miał nalane, wypił jednym haustem. – Tak, jakby to, co robimy kiedykolwiek ich obchodziło – dokończył ponuro.

 

Ciszę jaka zapadła, przerywało tylko ciche skwierczenie dogasającego ognia w palenisku. Świeca także dopalała się powoli drżącym płomieniem. Wnętrze chaty pogrążało się w zupełnych ciemnościach. Zasypiało.

 

Daetan czuł, jak zaczynają ciążyć mu powieki. Znów wszystko co widział wokół siebie było tylko cieniami, wtopionymi w mrok.

 

Na zewnątrz rozległo się pohukiwanie sowy. Coś zaszeleściło i pisnęło cicho tuż pod oknem. Myszy. Pomyślał służebnik zasypiając.

 

– Napijesz się jeszcze? – usłyszał trochę bełkotliwy głos myśliwego.

 

 

 

* * *

Koniec

Komentarze

Ho ho ho. Opowieść w rozdziałach...

Myszy. Pomyślał służebnik zasypiając.

Sam jesteś myszy - pomyślał Stirlitz.

Pardo, to z rozpęd. Miało być: 

Sam jesteś myszy - pomyślał Bormann.

Powiem szczerze, że kiedy zobaczyłam tytuł sugerujący utwór fantasy i do tego jeszcze "rozdział I", sądziłam, że po raz kolejny mamy do czynienia z dziełem nastoletniego miłośnika gier, nieodróżniającego kałamarza od bakałarza (w 9 przypadkach na 10 tak właśnie wygladają pierwsze rozdziały wstawiane na to forum). A tu niespodzianka! Literacki język! Opisy! PLASTYCZNE opisy! Są jakieś tam drobniutkie usterki (ten zawiniątek, zgnite szyszki), ale generalnie jestem pod wrażeniem.

"Rozdział 1" w tytule zniechęcał, bo przecież nie ma żadnej gwarancji, że w przyszłości zobaczymy rozdziały od drugiego do ostatniego. Postanowiłem jednak tekstowi dać szansę i zobaczyć, czy porywającym początkiem nie przykuje mojej uwagi. Początek mnie nie porwał. Przeczytałem półtorej ekranu, opisujące mnicha w swojej ascetycznej celi, i uznałem, że wystarczy.

Być może dałoby się takie mocno statyczne przedstawienie sceny opisać w porywający sposób, ale - niestety - dla mnie przynajmniej zabrakło Ci do tego warsztatu. Nie potrafiłem sobie wyobrazić roślin i połówek okiennic dygoczących z zimna. Nie wiem, z czego drwił skręczący kruk. Jestem dziwnie przekonany, że ściany nie mogą być łukowato sklepione.

Nadużywasz przecinków. Kilka miejsc, w których z pewnością są zbędne:

"kruche, jak śnieg"
"w dzbanie, do połowy napełnionym wodą"
" jakby najlepsze dziwki z Hardzkich oberży oberży, wilgotnymi językami"

Z drugiej strony zabrakło ich choćby przy tym wtrąceniu:

"i opierając szczupłe dłonie na kamieniach spojrzał"

Nie przeczytałem więc całości. Przepraszam. Gdyby nie ten "rozdział 1" to dojechałbym do końca, ale świadomość, że kompletnej historii nie otrzymam tak czy siak, jednak mnie zniechęciła.

1. Nieruchomy wzrok sięgnął dalej - sięganie jest związane z ruchem. Rozumiem, że jego oczy były nieruchome, ale mimo wszystko to zdanie mi zazgrzytało.

2. tylko gdzieniegdzie maleńkim, ciasnym promieniom udawało się przebić przez ciasne korony drzew - promienie bywają raczej wąskie. Pewnie zwykłe niedopatrzenie:)

3. A po zapadnięciu zmroku, z doliny dobiegało żałosne wycie vivernów - viverny są chyba zwykle rodzaju żeńskiego. A na dodatek to gady, więc zimą nie powinny się za bardzo udzielać wokalnie, tylko spać:)

4. Patrzył w lustro i nie poznawał tej twarzy. Kim jesteś mnichu?... - to w końcu Daetan jest mnichem, czy nie? Bo kawałek wcześniej piszesz "choć w przeciwieństwie do niemal całkiem pozbawionych owłosienia mnichów, jeszcze do niedawna wyglądał (...)", co sugeruje, że jednak nie.

5. "Urki" piszesz kursywą, ale "villenita" - nie. To umyślnie?

6. Ścisnął konia piętami - chyba bardziej by tu pasowało "nogami". Piętami konia się kopie. Pięty zwisają poniżej poziomu końskiego brzucha, dość karykaturalnie by wyglądało podkulanie przez jeźdźca nóg tak, by koniecznie objąć konia całą długością nóg. A, widzę, że dalej piszesz o uderzaniu piętami. OK.


Przeczytałem do drugich gwiazdek. Podobnie jak Achika, byłem zaskoczony wysoką jakością Twojego opowiadania. Plastyczność opisów jest dla mnie już na granicy przesady, jednak jej nie przekracza (może w 1 - 2 miejscach). Problem widzę w nadmiarze przecinków, ale to Ci pewnie jeszcze inni będą wytykać.


Postaram się przeczytać Twoje opowiadanie do końca, i się jeszcze odezwać. Mój tragicznie spalony dowcip wziął się stąd, że przerażony długością tekstu, zajrzałem tylko do jego zakończenia. A tam Stirlitz i Bormann jak żywi:) Przepraszam Cię za ten niewczesny żart; Twój tekst zdecydowanie zasługuje na uważne przeczytanie. Choć w ten sposób się zrehabilituję. Pozdrawiam!

A, jeszcze jedno: sprawdziłem ile to jest "dwa i pół łokcia", spodziewając się, że grubo przesadziłeś. Okazało się, że (w zależności o jaki łokieć Ci chodziło) miecz miał około półtora metra. Takie miecze to już była górna granica długości, a posługiwała się nimi tylko piechota. Przynajmniej zgodnie z tym, co znalazłem na ten temat. Jesli bohater nie jest / nie był piechocińcem - popełniłeś spory błąd. Poczytamy, zobaczymy:)

Kolejna opowieść w odcinkach. Ja nie lubię.

 

Pozdrawiam

Mastiff

Jestem wdzięczny za każdy komentarz - przede wszystkim krytyczny - dotyczący tego, co umieściłem na portalu. Odpowiadając na niektóre z zarzutów, chciałbym powiedzieć, iż w tej chwili już istnieją dalsze rozdziały mojej opowieści. Z oczywistych dla mnie powodów zamieściłem tylko jej fragment, uznając, że zbyt długi tekst zniechęciłby czytających. (w następnym tygodniu postaram się dodać "rozdział 2", który w oryginale jest dalszą częścią pierwszego)

Rzeczywiście, jestem świadom, że znaków interpunkcyjnych używam w nadmiernej ilości (to chyba zgubny efekt zbyt dogłębnego "wpuszczenia się" w budowanie zdania. Mea culpa...:-)

A propos długości miecza. Nie pamiętam teraz jednostki łokcia, którą się posiłkowałem, ale chodziło mi właśnie o mniej więcej półtorametrowe, katowskie ostrze.

Ze względu na niedogodną dla mnie porę, nie jestem teraz w stanie odnieść się do wszystkich uwag, które z uwagą przeczytałem i za które dziękuję.

Na koniec, z pokorą chciałbym przyjąć uwagę pjotroosa o własnej ułomności warsztatowej. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Mam jednak nadzieję, iż w dalszym ciągu mojej opowieści nie będzie to aż tak bardzo widoczne.

Jeśli oczywiście, ktoś będzie chciał przeczytać ciąg dalszy...

W kwestii konia i pięt: trącanie konia piętami jest rozpowszechnione w literaturze, zdaje się, że nawet Sienkiewicz tak pisał, natomiast w aktualnie stosowanej w Europie szkole jazdy (wywodzącej się bezpośrednio z XIX-wiecznej angielskiej) koniem kieruje się wyłącznie łydkami - chyba, że ma tak nieczułe boki, że trzeba używać ostróg (które są, jak wiadomo, na piętach). No dobra, u nas w stajni czasami leniwym koniom wbijaliśmy obcasy w żebra, ale z pełną świadomością, że to błąd (m.in. dlatego, że powoduje nieprawidłowe ułożenie stopy).

:-)

7. rzucanymi ukradkiem z pokruszonych przez czas wieżyczek - nadkruszonych, nadgryzionych

8. Dno parowu, pełne błota i liści - błoto w środku przeraźliwie zimnej zimy? No nie wiem, mogło rozmarznąć na słońcu, ale to przecież zalesione dno parowu, słońca tam raczej mało... To samo później: "brudny dywan wilgotnego mchu" - coś przegapiłem, czy tam jednak było całkiem ciepło?

9. No, tu już przesadziłeś: "Prawie skończył mu się ten niewielki kawałek spleśniałego sera i bochenek czerstwego chleba, które zabrał mnichom ze świecącej pustkami spiżarni i w żołądku czuł pustkę, która powoli przeradzała się w bolącą kulę, umiejscowioną gdzieś pod chudymi żebrami" - skoro jeszcze się nie skończył, to bohater niekoniecznie musiał być głodny. Oczywiście pewnie wydzielał sobie jadło skromnie, ale jednak przecież coś jadł. Pustka przeradzająca się w kulę? Hmm. No i gdzie właściwie ta kula miałaby być umiejscowiona, pod kolanem? ;)

10. wije nie mają paluchów.

11. Topniejący śnieg przemieniał się w cienkie strumyczki, płynące gdzieś w swojej drodze do nikąd. Nadeszła noc. Ciemności otuliły go pod prawie pionową, skalną ścianą, porosłą grubym mchem, przysypanym brudnym, zmarzniętym śniegiem. - OK, odpuszczam sobie dociekanie jaka właściwie tam panowała temperatura. donikąd!

12. porzucili rodzinne strony, by tu – wbrew boskim prawom – u podnóża najwyższych gór wieść dzikie, nieskrępowane ludzkimi nakazami życie - niepotrzebnie tak dramatyzujesz. Co to, za miasto się nie można wyprowadzić? I w końcu bogowie czy ludzie mają coś przeciwko temu?

13. zakończona długimi szponami łapa poleciała w ciemność, wlokąc za sobą kometę krwi - ??? warkocz wlokła. A pewnie bardziej "ciągnęła", bo z tekstu nie wynika, że toczyła się po ziemi...

14. – Dobre cięcie, na bogów! – głos, który rozległ się nagle, dobiegł gdzieś z boku, zza pagórka, którego niewyraźny kształt majaczył w oddali. Villenita obrócił się w siodle, ale w mroku nie mógł niczego dostrzec. (...)  Zza szerokiego pnia, którego zarys wydobył wreszcie blask miesiąca, wyszedł szary cień." - zdecyduj się. Jak zza pagórka, to ani cień nie miał szans zobaczyć dobrego cięcia, ani villenta zobaczyć cienia. Bo pagórek przeszkadzał, i choćby był jasny dzień, to przez pagórek nie widać nic. A jak zza szerokiego pnia, to jednak nie zza majaczącego w oddali wzgórza.

15. – Nazywam się Shatar, myśliwy - tak się nie mówi

 

Została mi jeszcze ostatnia część tekstu, ale chyba już nie dam rady doczytać. Przemyśl moje uwagi - pewnie nie wszystkie są uzasadnione, ale może choć kilka ma sens.Opowiadanie mniej mi się już podoba. Takie trochę pitu-pitu. Nadal w kwestii miecza: katowskie nie służyły do walki. O ile dobrze zrozumiałem, wyrabiało się je tak, że się do niej nie nadawały. Do tego wcale aż takie długie jak piszesz nie były. Wpisz "miecz katowski" w wikipedię.

     Z mieczem autor nie przesadził --- jeżeli był to miecz długi, zwany tez póltoraręcznym.  Takiego miecza używałi zarówno konni., jak i piechota.  Zresztą, w czasach średniowiecza piesi mieli  miecze dłuższe. Patrząc na opis celi i klasztoru, smiało mozna zalożyć, ze mógł to być miecz długi ---- langschwert. Z mieczem jest w porządku, gorzej z tym, ze Autor nie umie wykorzystać ;podmiotu domyślnego.

     Fajny tekst, ale, niestety, mocno  przegadany. Ta ekspozycja wstępna --- scena w celi --- jest do zdecydowanego skrócenia.  A konnatę to bym wywalił ---  cela to nie komnata.

     Pozdro.    

Rogerze! Ja się na fantasy, dziewicach, smokach, Jerzych, mieczach i czaprakach znam słabo. Opieram się tylko na tym, co przeczytałem, np. tutaj: "Miecz o wadze 2.5 kg to już był praktycznie tylko wielki miecz piechoty, o długości ponad 160 cm". Też tutaj: "Cały miecz [katowski] ma zwykle od 100 do 120 cm". A tutaj znalazłem o wymiarach mieczy półtoraręcznych: "około 110-140 cm długości". Najkrótszy znaleziony przeze mnie w Wikipedii łokieć (hamburski) był takiej długości, że opisywany miecz musiałby mieć minimum 143 cm.

Ten dwuipółłokciowej długości miecz katowski jakoś mi nie pasuje do realiów średniiowiecznych opisywanych w podlinkowanych artykułach. Co nie znaczy, że tam, gdzie Daetan mieszkał nie istniały miecze katowskie słuzące do walki, o długości podanej w opowiadaniu...

     Pasuje jak najbardziej, tam jest przecież "około"... A to bardzo dobry miecz był. Tylko tak --- powstał, bo zaczęly się rozwijać zbroje plytowe, no i dotychcasowe miecze okazały się za słabe. Nie kruszyłbtm kopii o ten miecz. To jednak opowiadanie fantastyczne.

     Lepiej niech się Autor zastanowi nad zbędnym nadmiarem podmiotów w pewnych partiach tekstu.

     Rozdział pierwszy przeczytałam. Wrażenie raczej pozytywne. Nie przeszkadzały mi początkowe obrazy przedstawiające otoczenia Daetana. W klasztorze niewiele się działo, to i statyczność opisów jest, moim zdaniem, usprawiedliwiona. Tym bardziej, że piszesz ładnie. Może użyłeś kilku niefortunnych sformułowań, ale mam nadzieję, że podobnych nie będzie w kolejnych częściach.

     Zasygnalizowałeś kilka zagadek, zawiązałeś kilka wątków, niczego z dalszego ciągu nie zdradzając. Zaciekawiona poczekam tydzień, z nadzieją na równie zajmujący rozdział drugi.

 

 „Rośliny zadygotały z zimna, tak jak połówki niedomkniętych dokładnie okiennic”.

–– Ja napisałabym: Rośliny zadygotały, jakby z zimna, tak jak połówki niedomkniętych  okiennic. Lub: Rośliny zadygotały, jakby z zimna, tak jak połówki niedokładnie zamkniętych okiennic.

Wszak podeschnięte kwiaty i drewniane okiennice, na chłód są niewrażliwe.

 

„Tylko czasami, w nieliczne pogodne dni, na tle bezchmurnego, stalowego nieba dało się widzieć przemykający skrzydlaty cień myszołowa lub orła, niknący wysoko, wśród szczytów”. –– Na tle nieba nie można zobaczyć cienia lecącego ptaka, bo jest on oświetlany słońcem znajdującym się wyżej. Cień będzie widoczny na ziemi. Na tle nieba można natomiast dostrzec sylwetkę ptaka, jego kształt, zarys, kontur, ale nie cień.

 

„Powietrze pachniało mokrym, topniejącym śniegiem i zgnitymi szyszkami, zatopionymi w błocie”. –– A może: Powietrze pachniało mokrym, topniejącym śniegiem i butwiejącymi szyszkami, zatopionymi w błocie.

 

„…patrząc jak krew z przeciętej dłoni ścieka ciemno-rubinową stróżką na łokieć”. –– Czego w tym odludnym miejscu strzegła ciemnorubinowa dozorczyni? ;-)

Winno być:patrząc jak krew z przeciętej dłoni, ścieka ciemnorubinową strużką na łokieć.

 

Blizn, które wycinali sobie kamiennymi nożami podczas rytualnych modłów”. –– Blizna jest śladem po zagojonej ranie. Blizny nie można wyciąć.

Proponuję: Blizn po ranach, które zadawali sobie kamiennymi nożami podczas rytualnych modłów.

 

„Narzucił na głowę kaptur, który całkowicie zasłonił mu twarz i popuścił wodze koniowi”. –– Wolał nie patrzeć dokąd prowadzi droga i zaufał konikowi? ;-)

 

Zwierze parskało wtedy, niezadowolone…” –– Literówka.

 

„Świerki i jodły ustąpiły miejsca bezlistnym sosnom i jesionom…”. –– Sosny istotnie nie mają liści, ich gałęzie są pokryte zimozielonymi, długimi szpilkami, których przecież nie gubią na zimę.

 

„…wprost pod uniesionymi kopytami tańczącego na tylnich łapach zwierzęcia”. –– …wprost pod uniesionymi kopytami tańczącego na tylnych nogach zwierzęcia.

Wydaje mi się, że konie mają nogi, nie łapy.

 

„Odrzucił kaptur, który spadł mu na plecy i twarz owiało mu czyste, chłodne powietrza”. –– Powtórzenie.

 

„Cień miał męską posturę. Był wysoki i przez plecy miał przewieszony długi, sięgający nad głowę łuk”. –– Powtórzenie.

 

„Te lasy są starsze niż gwiazdy i niejedne zwłoki pogrzebały w brzuchach zwierząt i bestii”. –– Lasy grzebały zwłoki w brzuchach zwierząt? Czy zwierzęta nie jadły samodzielnie? ;-)

 

„A potem urwało się nagle, wpół głosu”. –– Ja napisałabym: A potem urwało się nagle, wpół dźwięku.

 

„Na wzmiankę o jedzeniu Daetan poczuł głośne burczenie w żołądku”. –– Głośne burczenie raczej się słyszy niż czuje.

 

„Chałupa za całe swoje wyposażenie miała drewniany stół…” –– Czy istniała możliwość, że w chałupie mógł być stół inny, niż drewniany? ;-)

 

„Tuż obok piętrzył się stos skór, służący pewnie za łóżko”. –– Tuż obok piętrzył się stos skór, służących pewnie za łóżko.

To nie stos służył za łóżko, jeno skóry.

 

„Ramiona naciągu były wykonane z palonego, cisowego drzewa…” –– Ramiona naciągu były wykonane z palonego, cisowego drewna

Ścięte drzewo staje się drewnem.

 

„Dym nie gryzł już w oczy; równą, cienką stróżką uchodził przez dach…” –– Nawet tu,  w leśnej chacie dzielnego myśliwego, rezyduje nieoceniona stróżka, pilnująca zapewne domowego ogniska. ;-)

Dym nie gryzł już w oczy; równą, cienką strużką/smugą uchodził przez dach

 

„…rozwiewając się w wysoko, w ciemnościach”. –– Literówka.

 

„Villenita poczuł miłe ciepło bijące od ognia, który na dobre rozpalił się na palenisku”. –– Czy Villenita miał możliwość poczuć inne ciepło, niż to z paleniska? ;-)

 

„Stuknęły drewniane kielichy”. –– Stuknęły drewniane kubki.

Kielich –– naczynie w kształcie czarki na nóżce.

 

Ciężko było określić jego wiek”. –– Ciężkie jest coś, co dużo waży. Określenie czyjegoś wieku może być trudne/niełatwe.

 

„Gdy wgryzał się białymi, wilczymi zębami w połeć pasztetu…” –– Gdy wgryzał się białymi, wilczymi zębami w kawał/plaster/porcję pasztetu

Połeć, to duży, płaski kawał słoniny lub mięsa, np. boczku. Pasztet nie bywa w połciach.

 

„Przez środek, wzdłuż szerokiej piersi przechodziły rzemienne nici, sznurowane wysoko pod szyją…” –– Nie ma czegoś takiego jak rzemienne nici. Są po prostu rzemienie, którymi sznuruje się kaftan. Mogą też być rzemienne troki.

 

„…zaś drobno plecione – wzorem avarów z Północy – warkocze długiej, mlecznej brody opadały aż na kryzę kaftana”. –– Kryza jest okrągłym, suto marszczonym kołnierzem. Kaftany nie miały kryz, a już na pewno nie w miejscu, do którego sięgały warkocze długiej brody. ;-)

 

Jedno i półtoraręczne miecze…” –– Jedno- i półtoraręczne miecze…

 

„Zrobiło mu sie wstyd”. –– Literówka.

 

„Strumienie i potoki pozamarzały – trzeba było kuć w lodzie przeręble, żeby zaczerpnąć wody…” –– Czy nie można było topić śniegu?

 

„…wypatrując z murów błyszczących ślepi, w tumanach mokrego śniegu”. –– Tuman jest kłębem czegoś sypkiego lub lotnego, unoszącego się w powietrzu. Mokry śnieg chyba nie tworzy tumanów.

Skoro zima była strasznie mroźna, to skąd się brał mokry śnieg?

 

„Shatar, pochylony do przodu wpatrywał sie z napięciem w villenitę”. –– Literówka.

 

Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za cenne uwagi regulatorzy

Pozdrawiam serdecznie. :)

Jeśli pomogłam, bardzo sie cieszę.

Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

"Daetan wciągnął głęboko w nozdrza zapach mroźnego poranka. Powietrze pachniało mokrym, topniejącym śniegiem i zgnitymi szyszkami, zatopionymi w błocie.
Daetan uśmiechnął się do siebie w myślach, czując na twarzy ostre dmuchnięcie wiatru. Pamiętał ten sam wiatr zimą. Był niczym oddech smoka. Trzaskał niedomkniętymi drzwiami, nawiewając do pomieszczeń tumany mokrego śniegu. W szparach dziurawych dachów i nieszczelnych okiennic świstał i wył, gasząc świece i rozdmuchując żar z popielisk.
Daetan pamiętał, jak kiedyś, w taką wietrzną noc skuleni przy ogniu mnisi, szeptem, w strachu mówili, że pewnie…" - Trzy akapity pod rząd i każdy zaczyna się w ten sam sposób. Tak być nie może! 


"Patrzył w lustro i nie poznawał tej twarzy. Kim jesteś mnichu?...
Skrzypnęły długo nieoliwione zawiasy. Daetan wstrząsnął głową, jakby zrzucał z niej natrętnego robaka albo pajęczynę, których pełno było w kątach komnaty.
W przejściu stał chudy, niski mnich. Ubrany był w lniany, wystrzępiony habit, spod którego wystawały brudne stopy w zniszczonych sandałach. W pokrytych wątrobowymi plamami dłoniach trzymał długi i wąski zawiniątek z wytartych bobrowych skórek, spiętych krótko rzemiennym pasem.
– Bracie – mnich zakaszlał i z pokorą spuścił wzrok. – Deakon przysyła ci to, o co prosiłeś – i wymownym gestem wysunął przed siebie ręce. – Pyta, czy potrzebujesz jeszcze czegoś? …"

 

"Koń Daetana był zmęczony. Zwierzę zaparsknęło radośnie,(...)" - Nie żebym wyłapywała szczególnie pieczołowicie błędy, ale nie wystrczyłoby, gdyby koń po prostu parsknął? ;)


Podoba mi się pierwszy akapit, ładnie opisałeś scenę w celi, bardzo plastycznie, aż przyszły mi do głowy krajobrazy znane z przeróżnych obrazów, gdzieś tam kiedyś ujrzanych. Jednak opisy opisami, ale nie samym krajobrazem czytelnik żyje. Bardzo woooolne tempo narracji, rozumiem, że taka natura autora, ale mi już wystarczy jednego Georga Martina ;) Na tak długi fragment tekstu wydarzyło się niby wiele, ale zarazem niewiele. Widać, że to rozbudowany świat, opowiadasz wiele szczegółów, ale wątek główny tonie w tym wszystkim i nie jestem pewna, czy jak tak dalej pójdzie, uda Ci się go wyciągnąć na powierzchnię. 

Przeczytałam, jak obiecałam pod drugą częścią. Podoba mi się bardzo, ale jak na mój gust za bardzo ciągniesz w stronę wiedźmina. Te białe włosy... Masz trochę powtórzeń, ale to już Ci pewnie wcześniej wytknięto. Twoje opisy są takie soczyste, że prawei czułam ten chłód poranka, zimę, noc, klasztor. Według mnie jest super. Po drobnych korektach - do druku!

 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Uwaga (wybaczcie, że użyję caps locka, ale to silniejsze ode mnie;-) ... BĘDZIE ZAZDROŚĆ NA PORTALU!;-) ŁADNIE, NIEMAL PROFESJONALNIE NAPISANY POCZĄTEK PRAWDZIWEJ POWIEŚCI FANTASY! MĘSKI SPOSÓB PISANIA O BRONI, WALKACH - JESTEM POD WRAŻENIEM!

Wprawdzie zaczęłam czytać od drugiej cześci, która od razu mnie wciągła - bo powiało wilkołakami - jak sądziłam - wow! Nie ma wilkołaków, ale też jest... bardzo w moim guście.

Życzę Ci, Monk-13, żeby Twoja powieść (lub, jak to nazywasz "opowieść') cieszyła się powodzeniem na naszym portalu, by wszyscy czekali na kolejne odcinki:-)

Sama postaram się być na bieżąco!

p.s.

Nie wiem, czy to już padło, ale oto co mnie zgrzytnęło (powtórzenia):

- nikt jeszcze nie dotarł w tak odległe krainy, gdzie puszcza była tak gęsta

- Mężczyzna ubrany jest w krótką, siatkową kolczugę, spod której wystaje gruby, pikowany kaftan. Przepasany jest szerokim, podwójnym pasem, zza którego wystaje oblepiony zakrzepłą krwią nadziak.  

- Gdy odpocznie, wtedy dostanie wodę.
Gdy podjechali bliżej, jeździec zauważył,

- Ciszę jaka zapadła, przerywało tylko ciche skwierczenie

Kibicuję Ci szczerze;-) Pa!

 

Widzę, że trafiam w typowo kobiece gusta.:)

Myślę, że trafiłeś we wszystkie gusta. Ale nie wiesz jak to jest? - Faceci nie wybaczą Ci, że jesteś tu nowy o od razu dobry. Pozdro;-)

Agata, mów za swoje gusta:-) Zdanie moich potrafię sam wyrazić. Opowiadanie jest takie sobie. Zajrzę do drugiej części.

tintin - Napisałam, że myślę, że tak jest. Nie napisałam, że tak jest. (Choć i tak to wiem;-)

Gdybym miał z piętnaście lat, pewnie by mi się spodobało. A tak, cóż, jest jak jest. Opowieść niczym nie zachwyca, do tego spotkanie z myśliwym i dialog wydaje się sztuczny i na siłę. Oczywiście, jeśli cyfra przy nicku autora, to jego wiek, należą się brawa za brak grafomaństwa. Na pocieszenie dodam, że podobne zdanie mam o "Opowieściach z meekhańskiego pogranicza - północ- południe" Wegnera, uznanych za bestseller.

pozdrawiam

Zachęcona komentarzami zaczęłam czytać. I, niestety, nie doczytałam. Rzeczywiście, prowadzisz narrację bardzo powoli, ale nie uważam tego za mankament. Dobrze prowadzona, klimatyczna narracja może sobie być tak powolna, jak tylko chce. Twoja nie jest zła. Natomiast zdarzają się pewne niezręczności czy uproszczenia, które akurat mnie przeszkadzają, wybijają z rytmu. Mignął mi jakiś nie do końca dobrze postawiony przecinek, przez który musiałam chwilę zastanowić się nad sensem zdania. I już rytm został zachwiany. To jest po prostu trudne zadanie - snuć opowieść w taki sposób. Widzę jednak, że wiele osób do siebie przekonałeś, czego Ci szczerze gratuluję.

To są pierdoły, oczywiście, ale dla mnie, jako czytelniczki, mają znaczenie, właśnie w przypadku tego typu niespiesznej, opisowej narracji.

Czasami czepiam się właśnie takich szczegółów (wybacz, że padło akurat na Twój tekst) mimo, że moje opowiadania dalekie są od doskonałości. Na cudzych tekstach lepiej widać drobiazgi, łatwiej zauważyć, czego się wystrzegać, na co uważać.

Nie doczytałam nie dlatego, że tekst jest zły. Po prostu nie wciągnął mnie na tyle, abym zdecydowała się kontynuować długą opowieść, na jaką się zanosi. Być może jest to po prostu moja strata :).

Pozdrawiam

Agata, co to w ogóle za diagnoza? "Faceci nie wybaczą Ci"? Zmiłuj się.

pjotroos - Zmiłowałam się. Lepiej?

Nowa Fantastyka