
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Brama świata
Nigdy nie mogłam pogodzić się z kreowaniem mnie na symbol seksu. Z seksu uczyniono przedmiot. Nienawidzę myśli, że mam być przedmiotem.
– Marilyn Monroe
One
Wraz z nadejściem listopada spadł śnieg. Biało-szary, zimny, mokry. W godzinę skrył połacie pól i czerń asfaltu.
Niczym pióra anielskich skrzydeł.
Pióra białych demonów.
Dzieci wybiegły z domów, z wielopiętrowych drapaczy chmur zapomnianego przez Boga osiedla. Zaczęły lepić gałki, i rzucać się nimi, i śmiać się perliście, zębami przeżartymi próchnicą i zębami lśniącymi bielą, zębami stworzonymi po to, aby gryźć i szarpać, dopóki nie wypadną – przeżarte próchnicą, osłabione paradontozą, zgnilizną starzejącego i rozkładającego się powoli ciała.
Tym, różnią się od siebie warstwy społeczne – stanem uzębienia, czystością ubrań, markową odzieżą, której produkcją zajmują się klany chińskich wytwórców z tej samej ulicy w Kantonie. Jedni biorą dolara od sztuki, drudzy dwa dolary. W drodze do Europy cena podwaja się, potraja, zwielokrotnia. Z dolara robi się sto dolarów, z dwóch dolarów, dwa tysiące.
Nabywcy nie dbają o to. Wytwórcy o tym nie wiedzą. Ślęcząc w słabo oświetlonych fabrykach tracą wzrok, by europejskie dzieci miały, co na siebie włożyć, pochwalić się naszywką, napisem, logo. Aby miały w czym wybiec z krystalicznie czystych lub skandalicznie brudnych mieszkań, z anielskich piór lepić gałki i bałwany.
Dzieci, mali ludzie, szczenięta, latorośle.
Wraz z nadejściem listopada. A może grudnia? Śnieg nie zawsze pada w listopadzie. Tego roku spadł. I przykrył białym puchem świat za oknem.
Obudził się równo z sygnałem budzika, po bezsennej nocy, która znów przyniosła samotność na dotyk. Podniósłszy się na łokciach spojrzał jej w twarz. Odpowiedziała uśmiechem.
– Uwielbiam cię – zdawała się szydzić. – Uwielbiam być z tobą.
Jego pięść wyrżnęła w ścianę. A ból na chwilę sparaliżował dłoń.
Kolejny taki sam weekendowy poranek.
Biel za oknem.
A po nim takie samo południe: herbata na stole, biała kartka maszynopisu w contessie, okno szczelnie zamknięte na świat. Pod palcami brak natchnienia na dokończenie zamówienie.
Wiersz, a właściwie paszkwil erotyk, na Eroticon. Twórca, który tak naprawdę nigdy się nie spełnił chwyta się wszystkich możliwości. Bierze w łapy swe idiotyczne życie i pokręcone wyobrażenia, tworzy rzeczy, o których nie warto wspominać.
Patrzy na początek i myśli o końcu, niewidocznym, odległym. Gdzieś. Gdzie?
Pierwsze wersy tańczą przed oczyma.
Natchnienie umknęło, wena zachorowała. Przykłada pięści do oczu, trze gałki, do bólu. Bo jęku bolesnego, który uświadamia mu, że żyje. Bo tylko śmierć jest bezbolesna. Choć, nie zawsze. Zawsze bezbolesne jest to, co przychodzi po niej. Zapomnienie, nieistnienie. Upadek w dół, przysypanie ziemią, wędrówka w ciemności.
Nie. Życie pozagrobowe to fikcja. Dogmat.
Dogmaty nie istnieją.
Umrzeć, zapomnieć, odejść. Nie mieć zmartwień.
Pięści przy oczach trą gałki. Ból narasta.
Dość.
Śnieg za oknem przypomina, że czas nie stoi w miejscu, lecz płynie. Galaretowatymi masami, bez połączeń nerwowych. Bez źródła i bez matki, która wydaliła go z siebie, jako dziecko swe, najukochańsze.
Nie, jako dziecko, przeklęte.
Terminy gonią. Zaliczka rozeszła się szybciej niż została wręczona. I nie ma odwrotu.
Śnieg za oknem, biel pól i drzew, białe dachy domów.
Marazm.
Pukanie do drzwi przerywa zastój, porusza jego głową i palcami.
– Wypije sąsiad? – z korytarza spowitego w półmroku przyglądają się mu czujne ślepia faceta, który życie ma już za sobą. A przed sobą tylko jego.
– Nie piję – odpowiada.
– Kto piwa nie pije wątroba mu gnije – popisuje się rymowanką, przede nim, poetą.
Kiwa głową, z niedowierzaniem, niechęcią.
– Jedno – mruczy mrużąc oczy.
Zaprasza sąsiada do mieszkania, sadza przy stole. Z półki bierze ostre porno z Marilyn Monroe, przebój takich ramoli jak niespodziewany gość. Hit, sprzed trzech a może czterech lat. Czas mija tak szybko.
Sącząc trunek ogląda zmagania zmarłej gwiazdy z dwoma czarnymi samcami.
– Gdy byłem młodszy onanizowałem się na sam widok Marilyn – zwierza się gość. – Choć wtedy nie kręciła takich filmów. Nad łóżkiem miałem plakat z „Pół żartem”. Dobrze jest dożyć takich czasów.
Nie przeczy. Sam te czasy wymyślił. A może wymyślił je Bóg?
Tak, Bóg. Na pewno.
Jeszcze wczoraj poddawał jego istnienie w wątpliwość. Wczoraj. Szczypie się w ramię, przebudzić się żeby i nie zasnąć. Ostatnio zbyt dużo myśli, zbyt często zapada w półsen, w którym śnią mu się koszmary. Chce się wyrwać i nie może. Coś, obca siła jakaś niepojęta, krępuje mu ruchy, rozrywa ciało na części, krwią kapie z nosa.
Budzi się, zmienia czerwienią poplamione prześcieradło, klnie i modli się, bez wiary, że ktoś go usłyszy. Jest piasku ziarenkiem w klepsydrze, jednym z miliona, do przesypania. Jest sekundą, która mija. Jest oddechem, który podtrzymuje życie.
Dopóki oddycha żyje, dopóki Olga tkwi w Kreatorze…
Gapi się w projektor, myśli o dziewczynie zamkniętej w piwnicy, za dźwiękoszczelnymi drzwiami, pod betonowym i szklanym stropem, w czterech betonowych i czterech szklanych ścianach. Czy dokucza jej samotność? Czy Kreator pozwala na tworzenie samodzielnych obrazów? Czy może je narzuca lub nie daje ich wcale. Przez stropy pięciu mieszkań słyszy senny oddech.
Olgo, wiesz, przecież…– jej obecność nie pozwala mu spokojnie spać.
Czasami myśli, że nie potrzebuje snu, włóczy się po mieszkaniu, wali głową w ścianę, z rozbiegu, a potem spija krew z rozbitych warg i nosa. Klnie. Płacze.
Wieczorami pije na umór, do upadłego, aż żołądek odmawia posłuszeństwa. Wtedy rzyga. Zgina się w pół, obejmuje sedes lub miskę, jak nie zdąży. Wypluwa siebie z siebie. On, człowiek.
Śmiechu warta istota!
Olgo! Dlaczego mnie zostawiłaś!?
Uzgodnili to oboje. A mimo to czasami nawiedzają go koszmary o życiu po.
– Mam czworo dzieci – zwierza się sąsiad. – I chciałbym, by wyszły na ludzi. Rozumiesz?
Kiwa potakująco.
Baty murzynów posuwiście zaspakajają Marilyn. Kobieta jęczy zmysłowo, krzyczy, wije się i spija nektar z wpychanych jej na siłę w usta penisów. Jest szczęśliwa, jest radosna. Jest wypełniona po brzegi namiętnością i rutyną.
Dziwka!
Marilyn ma twarz Olgi.
W ciemności stoi sarkofag – Kreator. Nieprzenikniony prostokąt czerni. Jest tajemnicą, której nie sposób zrozumieć. Bóg dał go ludziom, nazwał Kaaba – bramą światów. Koczownicy postawili go do pionu i zaczęli oddawać hołd nie wiedząc nawet, jaka siła w nim drzemie. Najpierw przyprowadzali owce, by poderżnąć im gardła. Potem schwytanych niewolników. Wypatrywali albinosów, wierzyli, że biel skóry szczególnie jest umiłowana przez boga, stwórcę jedynego, nieba i ziemi, życia ludzkiego. Nie rozumieli tej wiary, nie rozumieli potęgi czci, którą otaczali czarny kamień. Modlili się od pokoleń, ta wiara żyła w nich od dnia urodzenia. W ich ciasnych umysłach, którymi rządził instynkt i wola przetrwania. Za wszelką cenę.
Bóg chce dziecko – niech je bierze.
Bóg chce kobietę – niech ją bierze.
I tak przez wieki, przez pokolenia.
Po upadku religii wszelakich, gdy ateizm stał się siłą napędową cywilizacji, Kaaba przestał być świętym kamieniem. Wylądował na śmietniku postępu a potem stał się własnością korporacji, która postanowiła wykorzystać go dla swych celów.
W ciągu dziesięciu lat przemysł, na wzór i podobieństwo, odtworzył dziwną strukturę kamienia, i tak powstały sarkofagi, Kreatory. Człowiek stał się namiastką Boga, którego już nie było.
Zamknął w nim Olgę, miłość swego ego.
Gdy schodzi pięć poziomów niżej i gdy stojąc o krok przygląda się ciemności, chce mu się wyć. Palce same zaciskają się w pięści, zęby trą o siebie.
Czasami nie wytrzymuje. Wybiera miększą część ściany i z rozbiegu wbija się w nią głową. Ból przywraca spokój, zastępuje niepewność i lęk przed jutrem. Choć przecież wie, że nie liczy się nic innego. Bo jest tylko ona.
Pytanie – czy żyje?
O tysiąc mil stąd śpi miasto – tysiąc drapaczy chmur z tysiącem pokoi na każdym poziomie, w każdym z pomieszczeń sarkofag z zamkniętym człowiekiem. A wokół Virtualia. Świat z wyobraźni. Świadomie wybrany raj.
– Stworzyliśmy przestrzeń a potem przestrzeń tą wypełniliśmy marzeniami. Stworzyliśmy Kreatora i zadaliśmy mu pytanie: Czy Bóg istnieje? Odpowiedź, którą usłyszeliśmy brzmiała: Teraz już tak. Spójrzcie, zatem, wy, którzy nie wierzycie i spójrzcie wy, dla których wiara jest całym życiem. Oto ten, który stwarza dla was świat. Wejdźcie w niego!
Weszli.
Nie wie czy tak wygląda Bóg, możliwe, że tak. Nigdy nie potrafił go sobie wyobrazić. Nigdy nie wierzył tym, którzy twierdzili, że jest człowiekiem. Bo przecież człowiek to zwierzę, tak samo jak małpa czy pies.
Nie mógłby modlić się do psa. Psy szczekają i robią kupy na trawnikach, zadzierając zadnie łapy sikają na latarnie.
O, nie, Bóg nie mógł być psem.
Tymczasem zamknął w Kreatorze, Olgę. Tymczasem stał się jednym z tysiąca tych, którzy zrobili to samo – ze swymi dziećmi, ze swym rodzeństwem, swymi rodzicami….
Codziennie go widzi, może dotknąć, przytulić, i się wyżalić. Codziennie może dotknąć Boga. Podziwiać jego niezmienność, nieprzenikliwość, tajemnicę.
Oto prawdziwy twórca świata – na wyciągnięcie rąk.
Olgo, Olgo…
Sąsiad pije piwo, gapi się w obraz projektora, ślina z półotwartych ust płynie po brodzie, kapie na dres. Wygląda jak żywy trup.
Z niechęcią klepie go po plecach budząc z zapatrzenia.
– Marzyłem o takiej żonie – mruczy patrząc mu w oczy jak zbity psiak. – Dziś mógłbym ją mieć. Jak ja wam młodym zazdroszczę – milknie na kilka sekund. – Pokażesz mi Kreatora? – uderza nagle.
– Po co?
– Chciałbym go zobaczyć.
– Po co?
Milczy. Wie, że tej prośbie się nie odmawia.
Codziennie powtarza się to samo de ja vu. Siedzi nad rozpoczętym wierszem, pije herbatę, pukanie do drzwi każe mu wyjrzeć na korytarz.
– Kto piwa nie pije wątroba mu gnije – szepcze zarośnięta morda w półmroku.
Potem siada z gościem na kanapie i ogląda ostre porno z dowolnie wybraną kobietą. Nie zawsze jest to Marilyn. Czasami bierze Kaję, czasami Tatianę, Edytę, albo Britney lub Christinę. Możliwości jest tak wiele jak wiele programów.
Najzabawniejsze są mamuśki w 3D. Gdy najeżdżają swymi wielkimi cyckami nad twarz, albo wypinając wielkie zady pokazują cellulitis, rozstępy po ciążach niechcianych, blizny po operacjach plastycznych. Czegóż to się nie robi, by utrzymać się w branży? Lewatywę przed stosunkiem analnym, a wcześniej pięciogodzinny post. Zjesz coś, a zlizywać będziesz własne gówno z penisów. Nie rób tego, jeśli nie lubisz.
Lecz pełno jest wynaturzeń.
Czasami im więcej wynaturzeń tym lepiej.
Patrzy na sąsiada, a zarazem myśli o jego najstarszej latorośli. O tym, że Kreator nie byłby dla niej potrzebny, lecz dla niego. Dziewczyna ma siedemnaście lat, piękny biust i zadbane ciało. Regularnie chodzi na fitness, biega niemal codziennie, je tylko zdrową żywność. Białe mięso, ryby. Uczy się również dobrze.
Jakie to życie jest paskudne.
– Chciałbym żyć waszym życiem – mruczy gość. – Nie mogę się doczekać dnia, kiedy trafię do Virtuali. Aż mnie ręce pieką. Chodźmy.
Dla świętego spokoju…
Sarkofag wypełnia przestrzeń jak krew tętnice. Jest częścią jego życia. Przecież tak jakby zamknął w nim swoją przyszłość.
Ach, po co, po co było mu to potrzebne.
Sąsiad pada na kolana, składa ręce do modlitwy.
– Boże, któryś jest obok. Boże, który tworzysz nowy świat. Oto ja, marny twój sługa. Miej litość w sobie i pozwól mi dożyć Virualii. Błagam cię przenajświętszy! Kajam się przed tobą. Padam na twarz. Ulituj się i dostrzeż marność nad marnościami, którą stanowię. Oto ja, człowiek. Boże któryś jest.
Stoi z boku. Patrzy. Tak samo wczoraj i przed. Jutro, pojutrze. Dopóki będzie tu Kreator.
W sobotę minie dwudziesty dzień. Euforii i koszmaru.
– Oto ja, człowiek. Boże któryś jest daj mi siłę do walki, daj mi nadzieję. Nie każ mnie obojętnością. Moje życie tobie ofiarowuję.
Czy wraz z wypitym piwem i łzami żony? Wraz z krzykiem dzieci? Bo przecież mimo betonowych ścian słyszy, co dzieje się po ich drugiej stronie. I wie, że człowiek w tym wydaniu to nie brzmi dumnie.
Po dwudziestu latach małżeństwa okazało się, że żona nie jest boginią seksu, nie lubi eksperymentować, wygląda też nienajlepiej. Obwisło jej tu i tam, przytyła w zbyt wielu miejscach, zarosła i nie ma zamiaru się golić.
Stała się namacalnym przeciwieństwem mamusiek z filmów dla dorosłych.
Znienawidził ją za to.
– Boże, – szepcze do siebie patrząc z góry na klęczącego sąsiada – nie pozwól zwyrodnialcom rządzić tym światem. Nie pozwól zdrajcom ideałów dotknąć raju.
Wstaje wcześnie, kładzie się późno. Zmęczone oczy pieką dziesięciogodzinnym ślęczeniem przed monitorem. Prawa ręka lekko drży od wpisywania danych w system. Dzięki niemu firma zna wydajność swoich pracowników, zna ich możliwości i podnosi poprzeczkę. Zamówienia na wytwarzany przez homo robotikusów towar nie maleją.
W nagrodę firma sponsoruje mu Kreatora.
Gdy robi kilkuminutową przerwę w pisaniu, staje w oknie i patrzy na halę. Na tłum niezadowolonych na dole. Ich pot pozwala mu zapomnieć. Powinien być im wdzięczny. Nie jest. Po głowie snują się wersy niedokończonego erotyku. Każda strofa jest jak oddech.
Gdybym był Tobą zakochałbym się sam w sobie,
Stanąłbym przy oknie i patrzył jak moknie
Świat cały.
We łzach tych, którzy nigdy nie kochali.
Wers za wersem, powoli. Poprzez ból oczu i nudę.
Oddycha nimi.
– Nie chcesz pracować? Znajdź pracę, która sprawia ci przyjemność – pocieszanki znajomego nadzorcy wydają się być tylko gwoździem do trumny.
Sam męczy się na stanowisku, które zajmuje. Pilnowanie ludzi nigdy nie było wdzięcznym zajęciem. Oczywiście dobrze jest mieć nad kimś władzę – tutaj jednak władcami są inni. Nadzorcy to przedostatnie ogniwo. Niemal jak mięso armatnie – opóźnienia w produkcji zawsze kończą się wypowiedzeniem.
– Popatrz na nich – mówi. – Tylko popatrz.
Współpracownik nadzorca staje obok, z goglami na oczach, by widzieć każdy ruch homo robotikusów. Jest wytrawnym łowcą – dostrzega każde zbędne posunięcie, każdą zwłokę w ustalonym harmonogramie. Wie, że jest najlepszy, lecz ci z najwyższego szczebla, gdy będą chcieli, zwolnią go bez słowa wyjaśnienia. Jest tylko nadzorcą.
– Co u Olgi? – uderza pytaniem . – Proces dobiegł końca?
– Nie. Jeszcze kilka dni – odpowiada z niechęcią.
– Nie boisz się? Zmian – dodaje widząc, że nie zrozumiał pytania.
– Dlaczego, miałbym się bać. Ryzyko nie istnieje.
– Nie ma struktur, systemów i maszyn idealnych. Nie ma.
– Nie było – poprawia. – A to różnica.
– Niepoprawny optymista. Numer dwieście dziesięć, zagęszczaj ruchy – warczy do mikroportu.
– Dzieciak mu się urodził – przypomina.
– A jakie to ma znaczenie?
To prawda. Właściwie nawet powinien bardziej się starać. W końcu dziecko to jeszcze jedna gęba do wyżywienia. Pojemna gęba. Trzeba będzie zwrócić na niego baczniejszą uwagę, może nawet objąć osobistą kontrolą. Dziecko to niewyspanie i nowe obowiązki, zmęczenie, którego nie da się odespać. Podpadnie, zostanie zwolniony.
Siada do klawiatury, palce ustawiają się nad cyferkami. Wzrok odczytuje dane z kart pracy. Archaizm, w którym lubują się władcy firmy. Po raz trzeci przed trzema dniami upadł pomysł rejestracji głosów. Pomysł tak prosty, że aż zachwycający. Pracownik mówiłby swój numer identyfikacyjny, później podawał godzinę od do, numer operacji i liczbę wykonanych elementów.
Dane bezpośrednio rejestrowałby komputer. I po krzyku.
Po cichu liczył na inne stanowisko.
Dziś jednak jeszcze i jutro i po oczy jego musiały wpatrywać się w cyferki.
A palce uderzać w klawisze.
Dziesięć godzin życia, których nie warto pamiętać.
Kolejny dzień. Nerwy, niepokój, pieczenie oczu. Kolejna filiżanka herbaty. Totalny chaos w głowie. I pukanie do drzwi.
– Czego? – warczy widząc znajomą mordę.
– Przywitać się.
– Dzień dobry.
Chowa się za drzwi kończąc rozmowę, na którą nie ma ochoty, lecz odgłos pukania zatrzymuje go w miejscu. Nie ma rzeczy, spraw i ludzi mogących powstrzymać sąsiada pijaka przed spełnieniem codziennego rytuału – modlitwy do Kreatora. Wie o tym! I ta wiedza zaciska mu palce.
Wygląda na korytarz i chwilę wpatruje się w szklane ślepia naprzeciwko. Oto człowiek – najwspanialsza istota boża. A niżej czteropak chmielowego napoju bogów.
– Na chwilę, jedną – prośba, która w rzeczywistości jest jak rozkaz.
Bo przecież nie może odmówić! Każdy wyznawca ma niepisane prawo spotkać się ze swym bogiem a każdy mogący mu w tym pomóc, musi mu pomóc.
Uderzenie cofa faceta o krok, drugie rzuca na ścianę. Prawą wolną ręką sąsiad zasłania twarz przed kolejnym ciosem. Krew sączy się strużką na posadzkę.
Żaden skurwysyn, żaden! Nie będzie mu rozkazywał.
– Nie teraz – warczy. – Nie teraz – palec odruchowo wyciąga się w stronę ofiary.
Zamyka drzwi, oddycha ciężko. Serce wali jak młotem, wystarczy chwila i wyskoczy z piersi. Adrenalina nie pozwala na logiczne zebranie myśli. Wyrzuty sumienia pocą czoło i dłonie. Poczucie winy mrozi kark.
Uderzyłeś wariata! – ostrzegawczy głos kopie dół pod stopami, karci głupotę.
Idiota!
Wie, tak, wie. Niepotrzebnie się uniósł. Ale to przecież już jutro! Za kilkanaście godzin tęsknota dwudziestu dni będzie przeszłością. Dotknie nowej Olgi, przytuli miłość swego ego. Mówił o tym temu, temu… Wiedział, że nie dopuści go do Kreatora. Wiedział. Nie powinien był przychodzić. Sam jest sobie winien. Nie on go uderzył. Sam się uderzył.
Nerwy nie pozwalają na zatrzymanie się w miejscu. Krąży po mieszkaniu, zaciska pięści.
W końcu wygląda za drzwi. Lecz na korytarzu nie ma już nikogo. Tylko półmrok.
Olgo.
W chwilach słabości i zwątpienia bądź przy mnie blisko. Oddychaj wraz ze mną naszym powietrzem. Patrz mymi oczyma na świat. Wiesz przecież – tylko ty jesteś.
Olgo.
Budzi się zlany potem. Z mokrą plama na piżamie.
Nie rozumie, co go wyrwało ze snu. Nieprzytomnym wzrokiem rozgląda się po pokoju. Wstaje z trudem i zataczając się podchodzi do ściany. Pali światło. Nieruchomieje. Dostrzega podłużne pęknięcie, którego wieczorem jeszcze nie było, a które teraz przebiega od podłogi po strop. Ze stołu ścieka, z przewróconego kubka, niedopita herbata. Kałuża rozpływa się. Jest zimno. Mróz wchodzi przez wybite okna. Szyby leżą na podłodze. Podłoga jest jakaś krzywa?
Podłoga się przechyliła?
Nie rozumie.
Czyżby wojna?
Trzęsienie ziemi może?
Powoli podchodzi do okna. Lecz wokół panuje zwykła nocna cisza, spokój grabarza. Tu i tam zapalają się światła, jednak jest to zwyczajny odruch zaciekawienia.
Wygląda na korytarz.
– To w piwnicy – stwierdzenie ugina mu kolana.
Jedna z mieszkanek z tego samego piętra niknie za węgłem korytarza.
Cisza pęka jak bańka mydlana.
Cały blok zaczyna żyć. Słychać coraz więcej głosów, coraz więcej hałasów.
Blok cały zaczyna żyć. Przerażeniem.
Narzuca kurtkę, byle jak zakłada buty. Serca wali jak oszalałe.
W kilku krokach dopada schodów. Trzymając się barierki sadzi po kilka stopni.
Pięć pięter niżej, na samym dnie piekieł, uwięziona w sarkofagu… Jeden nieostrożny krok, zawinięcie jak w jeździe figurowej na lodzie, druga ręka rozpaczliwie łapiąca poręcz, ból zbitego kolana i żeber.
Jęk bolesny.
Boże… Kreatorze…
– Zabijesz się kiedyś młody człowieku – pouczenie kobiety brzmi jak odległy odgłos żałobnego dzwonu. – Nie cofniesz tego, co się stało.
Wie, że ona wie, dlaczego tak biegnie. Wszyscy mieszkańcy wiedzą o Kreatorze. Wielu modliło się przed szklanymi drzwiami nie mając dość odwagi, by stanąć bliżej swego boga. Tylko nieliczni mogli wejść do środka.
– Bóg nie dopuści. Bóg jest wielki.
A nieszczęścia chodzą parami. Obawy i podejrzenia tępią słuch.
Trzecie piętro.
Drugie Pietro.
Pierwsze.
Na dole tłum ludzi. Tych, którzy gapią się na zawalone gruzem schody do piwnicy i tych, którzy uciekają z popękanego bloku. Strach wypełnia przekrzykujące się głosy. Ostry zapach gazu wypełnia nozdrza. Z rozerwanych rur płynie woda.
Nie ma szans dostania się do sarkofagu – gruz zalega po strop.
Ktoś odciąga go od rumowiska, wypycha spod przechylonego budynku.
Dopiero na zewnątrz może ocenić ogrom zniszczeń. Zapadły się stropy dwóch pięter a cały blok przechylił się w jedną stronę. Z kilkunastu okien powypadały szyby. Miejscami brakuje zewnętrznych ścian – wyrwy straszą czernią tragedii.
Chce mu się wyć, krzyczeć, ryczeć.
Tylko wiara w niezniszczalność Kreatora nie pozwala na szaleństwo samodzielnych poszukiwań.
Nie wie jak szybko przyjeżdża straż pożarna, może po kilku minutach, może po kilkunastu. Niemal natychmiast pojawia się również policja i karetki pogotowia.
– Na dole jest Kreator – wrzeszczy do wydającego polecenia mężczyzny.
Ten patrzy na niego.
– Gdzie?
– W piwnicy – wskazuje ręką miejsce gdzie pracownicy IMP umieścili szklane pomieszczenie z sarkofagiem.
– Zrobimy wszystko – pada zapewnienie i w następnej sekundzie grupa ratowników mknie na rumowisko.
OLGO.
Tak wiele złych myśli.
Kwadrans później ratownicy znajdują pierwszą ofiarę wybuchu. Nie musi podchodzić, by dostrzec, kim jest. Nawet przez kurz i krew rozpoznałby to ubranie i łysinę czaszki.
Jeszcze żyje. Mimo braku ręki i ogólnych potłuczeń.
Z boku przygląda się jak sanitariusze otaczają nosze, podłączają kroplówkę, wstrzeliwują cudotwórcze medykamenty.
Potem słyszy śmiech.
I rozumie wszystko.
W jednej sekundzie jest przy nagle znienawidzonym sąsiedzie. Dłonie zaciskają się na brudnym ubraniu, unoszą nad wózek.
– Coś zrobił skurwysynu?!
Czyjeś ręce odciągają go od rannego, obcy ludzie przytrzymują, aby nie skoczył z powrotem.
Biały mężczyzna podwija mu rękaw bluzy.
-To panu pomoże – oznajmia. – Wszystko będzie dobrze.
Nic nie będzie dobrze!
Nic nie będzie?
Nie, to niemożliwe.
Wszystko będzie dobrze. Kreator jest niezniszczalny. Taki marny wybuch nie mógł mu zaszkodzić. Dziś jest przecież ten wymarzony dzień ostatni.
Tak. O, tak.
Całe życie przed nimi. Tak teraz jak tamtego pamiętnego dnia, gdy siedząc z filiżanką herbaty na kanapie powiedziała:
– Zróbmy to.
– Co? Nie rozumiem.
– Weźmy Kreatora. Żebym mogła stać się taka jak te dziewczyny z filmów, które tak uwielbiasz oglądać. I ja też. Powiedz, kim chciałbyś bym była?
– Kończ herbatę i idź do łazienki. Potem pokażę ci, kim chciałbym byś była.
– Wariat – odpowiedziała, lecz posłusznie wstała z kanapy. – Zastanów się – rzuciła jeszcze z drzwi łazienki
Pamięta wszystko. Rozmowy i gesty. Zauroczenie i fascynację.
Była najpiękniejszą z pięknych – przez pierwsze tygodnie i miesiące. Później seks stał się wypełnieniem bezczynnych wieczorów a obecność zwykłą codziennością.
– A zatem, który z wariantów państwo wybierają? – mężczyzna po trzydziestce uśmiechnął się i rozłożył katalog możliwości. – Jedynkę, dwójkę, trójkę?
– A pan, co by nam radził?
– Cóż, jesteście jeszcze młodzi. Zatem jedynka.
– Wolałabym trójkę.
– Pani życzenie. Oczywiście koszty…
– Oczywiście. Stać nas na to, prawda?
Skinął głową. Przecież i tak za wszystko zapłaci firma.
– Hej, nic ci nie jest? – głos jak z otchłani.
– Nic – wspomnienia nikną. – Sanitariusz daje mu środek uspokajający.
– Przed chwilą wynieśli małego Ranta – słyszy sąsiadkę.– Pomyśleć, że chcieliśmy zamienić się z nimi na mieszkania. Gdyby nie kręgosłup nieśliby go w dwóch kawałkach. Makabra. Zawsze wiedziałam, że parter to najniebezpieczniejszy poziom bloku. Słyszałam, że to przez kuchenkę mikrofalową. Wyrwała mu cały brzuch. Biedny mały Rant. Chyba już nigdy nic nie będę odgrzewała. Taka tragedia.
Jest w jej oczach przerażenie, lecz również fascynacja i zachwyt. Po raz pierwszy widzi z tak bliska nagłą śmierć. Zachwyca się nią.
– Zaraz dostaniesz spazmów – mówi do niej.
– Kto? Ja? – kobieta nieruchomieje mówiąc pytanie.
– Jesteś chora – warczy kończąc rozmowę.
Na chwilę przed być może jej nieświadomym orgazmem. Bo nie chce, by jego atak łączyła później z jego obecnością. Za kilka godzin ratownicy wydobędą sarkofag, uwolnią Olgę. Miłość jego ego w trzech fascynujących wcieleniach.
Obiecał jej miłość wieczną. I wie, że po wszystkim nie ugnie się przed żadną pokusą.
Ratownicy wynoszą kolejne zwłoki, zmasakrowane mniej lub bardziej. Koparka grzebie w rumowisku, potężna łyżka unosi płaty muru, szarpie żelbeton. Zbrojone pręty kłują oskarżycielsko powietrze. Dwa psy, z nosami jak czujniki temperatury, węszą wśród gruzów. Co chwila ktoś krzyczy jakieś niezrozumiałe słowa. Z rozerwanych rur kanalizacyjnych spływają ostatnie krople wody. Z wyżej położonych stropów sypie się chemiczny pył.
Tłum gapiów szemrze modlitwę za zmarłych.
– Ja wiedziałam, że tak będzie – tłusta kobieta wyraża głośno swoje myśli. – Bóg to wszystko sprawił. Nikt inny. Pokarał grzeszników za grzechy, których się dopuścili. Dobrze im tak.
– Boże miłosierdzie nie zna granic –wtóruje jej lustrzane odbicie.
– Pamiętam, jak małą dziewczynką będąc, matka zabierała mnie do kościoła i uczyła wiary w prawdziwego Boga. Słuchaliśmy nauk ojca Tadeusza, który tłumaczył nam jak być dobrymi ludźmi i katolikami i dzięki temu wiedzieliśmy jak należy postępować, by zostać zbawionym.
– Mówisz o tym księdzu, którego później skazali za pedofilię?
– Niesłusznie skazali! Wspaniały był z niego człowiek. Najgorszego bezbożnika potrafił sprowadzić na właściwą drogę. Dzisiaj już nie spotyka się tak charyzmatycznych ludzi – kobieta wzdycha na wspomnienie najprzyjemniejszych chwil swego życia, tych kilku minut na kolanach ojca Tadeusza.
Dołącza się do modlitwy.
Ratownicy grzebią w rumowisku, z rąk do rąk płyną wnętrzności bloku. Fachowcy od rozbiórek podczepiają liny pod ogryziony narożnik budynku. Dźwig wysuwa zbrojne ramię, napina zabezpieczenia. Akcja przebiega szybko i sprawnie. Mimo obecności trzech różnych służb panuje wzorowy porządek. Policja steruje ruchem i tłumem, strażacy odgruzowują rumowisko, sanitariusze zajmują się ofiarami wybuchu.
Stojąc wśród gapiów przygląda się i jest w nim spokój – wszystko będzie dobrze.
Nagły krzyk poprzedza odnalezienie żywego dziecka. Mężczyzna tuli je do siebie, uspokaja.
– To Kaja – szepcze ktoś w pobliżu.
– Dzięki ci boże.
Olgo, zaraz cię uwolnimy. Nie bój się. Jestem obok.
W trzy godziny później ekipa ratownicza dokopuje się do szklanych tafli nie tak dawno jeszcze tworzących pomieszczenie chroniące kreatora. Wybuch gazu rozerwał połączenia, siecią pajęczą porysował idealną strukturę, rozerwał na strzępy.Tonowy płat stropu z mieszkania na parterze, nieszkodliwy w przypadku nienaruszonej konstrukcji, teraz leży na górnej tafli przygniatającej sarkofag.
Wychodzi przed tłum. Mężczyzna prowadzący akcję macha ku niemu ręką.
– Powinien pan zadzwonić po fachowców z IMP – mówi. – Może być kiepsko. Widziałem, co prawda, większe ciężary blokujące „ zmieniarkę”, ale to, co widzę tutaj… Pan wie, wybuch mógł coś uszkodzić.
– Dobrze.
Wybiera numer i w kilku słowach informuje serwis o wypadku. Obiecują, że zjawią się w pięć minut.
– Zrobimy wszystko, co w naszej mocy – zapewnia strażak. – Proszę być dobrej myśli.
– Jestem dobrej myśli – odpowiada.
Strażak patrzy mu w oczy i wraca do swoich ludzi. Zaczyna przekrzykiwać się przez bulgoczący odgłos koparki, wydawać polecenia – właściwy człowiek na właściwym miejscu. Ufa mu chyba wówczas bardziej niż Bogu, który w swej łasce sprowadził to nieszczęście.
Po pięciu minutach z sekundami dwa samochody IMP wjeżdżają na trawnik, jeden z mężczyzn pokazuje wizytówkę policjantowi blokującemu przejście. Muszą go pamiętać, bo nie pytając po chwili są już przy nim.
– Wszystko będzie dobrze – słyszy zapewnienie. – Niech się pan nie martwi.
– Nie martwię się.
– Słusznie. Kreator jest niezniszczalny.
-Tak mnie zapewniano.
Przyłączają się do ekipy ratunkowej. Chyba po to tylko, by być przy wydobywaniu sarkofagu, jak bowiem zauważył żaden nie kiwnął palcem. Cieszy się jednak, że tak szybko przyjechali i że w ogóle byli.
Wszystko trwa nie dłużej niż kwadrans – owinięty pasami prostokąt podczepiono pod czerpak koparki i przy asekuracji kilku ludzi odstawiono na specjalnie przywieziony przez serwis wózek. Wózek zaś wraz z ładunkiem trafia do samochodu ekipy IMP.
– Powiadomimy pana – mijając go rzuca wcześniejszy rozmówca.
– Dzisiaj miało nastąpić rozwiązanie – odpowiada. – Chciałbym ją zobaczyć.
– Mamy szczegółowe procedury w przypadku podobnych zdarzeń. Niestety, ale kreator musi zostać przewieziony do firmy. Powiadomimy pana.
– Nie rozumiem. Nie możecie go po prostu otworzyć?
– Nie. Proszę czekać pod telefonem – mężczyzna kryje się w samochodzie.
Drzwi zatrzaskują się i zostaje sam, wśród tłumu ludzi, którzy w niczym nie mogą mu pomóc. Rozgląda się bezradnie, bardziej jak ślepiec, który nie wie, dokąd pójść, niż on sam.
Nie kiwnął palcem a jest już po wszystkim. Stracił mieszkanie i Olgę. Nie, nie, nie ją, jej nie stracił. Ona żyje. Wkrótce znów się spotkają.
Myśli, że wróci do mieszkania i tam przeczeka, lecz jakiś mężczyzna zastępuje mu drogę mówiąc, że to zbyt niebezpieczne.
– Budynek może zawalić się w każdej chwili.
– Więc, co mam robić?
– Czekać. Nie chcesz chyba dołączyć do tamtych – kiwa głową w zupełnie nieokreślonym kierunku. –Wszystko będzie dobrze.
Boże, dlaczego ci ludzie ciągle powtarzają to samo zdanie? To jakieś deja wu?
Ci ludzie, uśmiechnięci, rozgadani, obcy…
Nie rozumie.
Zaczyna padać śnieg.
Jeszcze tego samego dnia dostaje lokal zastępczy, w pobliskim hotelu robotniczym niemal pustym o tej porze roku. Pan w garniturze i pod krawatem zapewnia, że miasto zrobi wszystko, by jego pobyt tutaj trwał jak najkrócej.
Nikt nie uderza dłonią o dłoń, by wyrazić swą aprobatę. Przygnębienie zamknęło ludziom usta, spowolniło reakcję. Większość straciła dorobek całego życia. Niektórzy bliskich.
Na szczęście przydzielają mu jedynkę i jest to jedyny plus tego cholernego dnia.
Ze wspaniałomyślnej propozycji urlopu, z którą wychodzi ku niemu firma, rezygnuje, czując, że jeśli nie zapomni się w pracy to chyba zwariuje.
– Boisz się? – kumpel nadzorca po trzech dniach unikania tematu w końcu decyduje się na pytanie.
– Tak – potwierdza nie przerywając wklepywania danych w system.
– Na twoim miejscu też bym się bał.
– Wiem.
– Jeszcze nie dzwonili?
– Nie.
– Zadzwonią. To solidna firma. Klienci od droższych zleceń zawsze mają pierwszeństwo. Jak wszędzie. Zresztą, firma ci pomoże.
Ból niewyspanych oczu, ból płuc. I gniew. Następstwa środka uspokajającego. Wtedy nie zwariował, wariuje teraz. Wystarczy gest, impuls, negatywny bodziec. Całe życie przewala się w myślach, rozsadza głowę. Coraz mocniejsza kawa, coraz mocniejsza kawa.
Wybacz mi Olgo.
Po piętnastej odzywa się serwis.
– Proszę przyjechać do firmy – miły głos w słuchawce omal nie zrzuca go z fotela.
– Czy coś się jej stało?
– To nie jest rozmowa na telefon. Wszystkiego dowie się pan po przyjeździe. Czekamy na pana.
– Zaraz, zaraz. Daliście mi gwarancję, wszystkim…
– Czekamy – ciągły sygnał kończy dyskusję.
Słuchawka uderza o podłogę rozsypując się na dziesiątki kawałków. Patrzy na nadzorcę i myśli, że jest najgorszym ze znanych mu skurwysynów. I jeszcze, że gdyby tylko mógł wykopałby go z firmy na zbity pysk. Bo to frajer, palant i ciota – zwierciadlane odbicie jego kumpli z młodości, narkomanów i cwelów. Zawsze był dla nich kutasem a oni zawsze byli dla niego ciotami. Dymał ich jak chciał.
Ty kurwo w męskim przebraniu. Ty…
Uspokaja się momentalnie. Skąd w nim ten gniew? Skąd w nim tyle złości?
Jest przecież najspokojniejszym człowiekiem na świecie.
A może był nim?
– Muszę wyjść – podnosi się z fotela. – Wytłumaczysz mnie przed nadzorem?
– Wytłumaczę. Tam jest twoje życie, tu tylko ból.
– Dzięki, przyjacielu.
Wybiega z bacówki nie oglądając się za siebie. Robotikusy przystają na sekundę, by się pokłonić, nawet nie ma czasu, by zapamiętać tych, którzy tego nie zrobili. Po raz pierwszy zapomina o regulaminie, przepisach i paragrafach utrzymujących ład w firmie. Po raz pierwszy obowiązki schodzą na dalszy plan.
Siedziba IMP to wielopiętrowy drapacz na obrzeżach miasta – prostokąt ze stali i czarnego szkła. Naszpikowany kamerami i elektroniką, monitorowany sześćdziesiąt sekund na minutę najnowocześniejszym sprzętem na rynku.
Odźwierni to androidy.
Serwis, a właściwie dział handlowy i biuro obsługi klienta, mieści się w oddzielnym budynku. Obok kliniki profesora Nortona, zdobywcy wielu prestiżowych branżowych nagród, licznych spektakularnych operacji i Bóg wie, czego jeszcze. Norton jest żywą legendą medycyny i psychologii.
Parkuje auto na placu przed bramą i staje twarzą do kamery. Może po minucie bramka dla pieszych gości bezszelestnie wsuwa się w mur. Alejką z kolorowego grysu dochodzi do drzwi, uśmiecha się do kolejnej kamery.
– Proszę wejść – miły głos prosi do środka.
– Proszę za mną – czekający po drugiej stronie android w granatowym garniturze wyprzedza pytanie.
– Dokąd idziemy?
– Dowie się pan na miejscu.
Tak więc najpierw mija biurowe boksy z wtłoczonymi w nie androidami ( imitacje ludzi imitujące ludzką pracę), potem salon pokazowy demonstrujący wszystkie warianty możliwości kreatora. Jedynka – osoba plus dowolnie wybrane wcielenie, dwójka – osoba plus ciało mężczyzny lub kobiety, trójka – osoba plus trzy dowolne wcielenia o dowolnej karnacji skóry. Uśmiecha się na myśl o swym wyborze, najdroższym a zarazem najbardziej podniecającym. A wszystko bez narządów chirurgicznych, znieczulenia, bólu i ciągnącej się miesiącami rekonwalescencji.
A wszystko, dzięki firmie.
Pamięta tamten dzień, jakby było to wczoraj.
Wraca myślami.
– To ci się spodoba – mówi wirtualna postać Olgi Azjatki i ukazuje się w całej swej krasie.
– Rzeczywiście, jesteś piękna – potwierdza gapiąc się w lekko skośne oczy panny Yun Chow, miss świata sprzed dwóch lat.
– Taka będę – mruczy ona.
Taka bądź…
– Co do miejsca – sprzedawca marzeń zakłóca atmosferę – to chcielibyście państwo, aby proces kameleonizacji odbył się u nas w firmie, czy też może…W innym miejscu?
– Wolelibyśmy ten drugi wariant – odpowiada ona w jego oczach odnajdując potwierdzenie. – Chciałabym być jak najbliżej mego kochanie.
Tak, było.
Było.
Wchodzą do windy. Mężczyzna mówi poziom. Milczy czując, że na żadne z zadanych pytań nie otrzyma odpowiedzi. Tak tu, jak i wszędzie, każdy pracownik ma określony zakres zadań – wzorowy pracownik stosuje się do nich w najdrobniejszych szczegółach. W siedzibie IMP, przy tych zabezpieczeniach, musi to być szczególnie przestrzegane.
Nie czuje, kiedy winda dojeżdża na wskazane piętro. Przewodnik wychodzi bez słowa, on za nim, w niewidoczne skanujące bariery świetlne, korytarzem, aż do szklanych drzwi.
Stojąc z boku obserwuje jak android nachyla się ku czujnikom w ścianie, mówi kilka niezrozumiałych słów, do wklęsłości przykłada dłoń.
Dostać się tutaj bez wiedzy elektronicznych ochroniarzy…
Drzwi rozsuwają się bezszelestnie. Mężczyzna wskazuje przejście.
– Proszę – mówi.
Dwa kroki w przód, machinalne odwrócenie się za siebie – nieprzenikniona tafla szkła na wysokości oczu. Przewodnik przepadł za nimi tak jakby w ogóle go nie było.
– Witam – głos dochodzi z nieokreślonego kierunku. – Proszę spocząć.
Rozgląda się i zgodnie z sugestią siada w fotelu pośrodku pomieszczenia – poza nim w pokoju nie ma żadnego innego mebla. Prawdę mówiąc nie ma nic. Tylko czarne tafle, w których może dostrzec swoje odbicie. Nawet światło dochodzi spoza nich.
– Wariant trzeci, prawda?
– Tak. Marylin, Yun Chow i Bagheera.
– Doskonały wybór. Yun Chow to mężczyzna?
– Nie. Jakie to ma znaczenie? Co z Olgą?
– Proszę usiąść. Emocje nie pomogą ani jej ani panu.
– W czym nie pomogą? Co się z nią stało? – nagle dochodzi do niego sens usłyszanych słów i niespodziewanie pojawia się strach o jutro, wszystkie lęki i niepokoje wypełzają z najgłębszych czeluści umysłu. – Mam waszą gwarancję!
– Właśnie w tej sprawie jest pan tutaj. Stało się coś, co zdarzyć się nie powinno. Wybuch spowodował zakłócenia funkcji zmiennych kreatora…
– Ostatniego dnia? Przecież to niemożliwe.
– A jednak.
Niespodziewanie dla samego siebie wybucha gniewem.
– Nie strasz mnie skurwysyni – wrzeszczy – bo nie tacy już mnie straszyli. Twoje psy dały mi papier z gwarancją, że nic i nikt nie zakłóci procesu. A ty mi teraz trujesz, że jednak?! Co to za cyrk!? – sam nie rozumie swego gniewu, lecz nie potrafi się opanować.
Zrywa się z fotela i podbiega do ściany. Patrzy na swą wykrzywioną brzydko fizis.
Skąd w nim tyle złości?
– Zaproponowaliśmy państwu wariant przeprowadzenia operacji u nas – głos szemrze jednostajnie, bezuczuciowo, niczym automat. – Mogliście skorzystać z propozycji. Proszę nie winić nas za szaleństwo swego sąsiada. Na pocieszenie mogę panu powiedzieć, że przed godziną zmarł, więc sprawiedliwie zapłacił za swój czyn.
– A gówno mnie obchodzi, co się stało z tą ciotą. Gadaj kurwo, co z Olgą.
Cisz, brak odpowiedzi.
Tylko te czarne tafle naprzeciwko, i jego twarz w nich. Przerażona i blada.
Strach w ludzkiej postaci.
– Wstrząs zresetował jej mózg – słowa brzmią niemal jak wyrok.
Czuje jak podłoga usuwa się spod nóg, staje się przepaścią bez dna a samotność niczym znienawidzony anioł stróż przybiera materialną postać – jego samego. Cień – jego ego wyciąga rękę z otchłani, chwyta za gardło.
– Jak to?
– Niestety, ale to prawda. Przeprowadzone testy potwierdziły zakończenie procesu. Pańska Olga może być Marilyn, Yun Chow, Bagheerą lub sobą, jednak całkowicie straciła kontakt ze światem.
– Nie.
– Stała się rośliną.
Ból jest wszystkim, co ma – wypełnia go po brzegi, niczym woda królewska srebrny puchar. Dławi krtań, zabiera oddech, dusi.
Za chwile umrze. Tak.
Za chwilę się udusi z braku powietrza.
Przełamuje się, łapie oddech. Krztusi się i opluwa.
Boże mój, Boże Kreatorze…
– Teraz rozumie pan, dlaczego zaprosiliśmy go tutaj. I dlaczego rozmawiamy. Jednocześnie mamy propozycję, która może pomóc Oldze.
Czy po drugiej stronie świat wygląda tak samo?
– Pracujemy nad ulepszoną wersją sarkofagu. Nie wiemy jeszcze, kiedy będzie gotowa, jednak Olga mogłaby już dziś być w pierwszej kolejności zatwierdzona do próbnych testów. Panu z kolei, aby czas rozłąki się nie dłużył, chcielibyśmy zaproponować w ramach gwarancji, o której pan wspomniał, pobyt w Virtualii. Na nasz koszt.
Czarne tafle ścian nachylają się niczym trujące kwiaty, do oczu i uszu sączy się jad.
Nie ma sił, by się przed nimi obronić. I nie ma już w sobie dawnej wiary.
Niech się stanie.
Zapada w sen.
Tak naprawdę nie ma granicy między życiem a śmiercią. On przynajmniej jej nie dostrzega. Gdy budzi się i patrzy na leżącą obok kobietę jest w nim dziwny spokój, który zagłusza wszelkie lęki. Oto raj – myśli.
Olga – Bagheera, czarnoskóra królowa seksualnych marzeń, oddycha miękko przez sen. Uśmiecha się lekko.
Gdy zechce stanie się Yun Chow, skośnooką pięknością.
Gdy zechce będzie Marilyn, rasową blondynką z „ Pół żartem…”.
Kocha ją, jak nikt nikogo na świecie.
I wie, że ona tak samo kocha jego
two
Noc mija zawsze zbyt szybko, dzień zawsze wstaje zbyt wcześnie.
Budzisz się, okręcasz na lewy bok, twarz wtulona w poduszkę mówi o czymś, co było i minęło, zapadło w pamięć. Nie śni się snów na jawie. Za chwilę wstaniesz, uśmiechniesz się delikatnym zmrużeniem powiek, ulotnym uśmiechem ust. Może powiesz kilka słów, może, bo wcale nie musisz mówić. Potem przejdziesz do łazienki, zanurzysz się w wodospad wody, zatoniesz w tysiącach gorących kropel.
I ujrzę cię ponownie – brąz twej atłasowej skóry wysuszy mi gardło, podnieci raz jeszcze.
– Jesteś piękna Olgo – powiem stary wyświechtany tekst a ty podejdziesz i pozwolisz mi dotknąć swych zabójczo czarnych sutków, pozwolisz dotknąć afroeuropejskiej clitoris, przeznaczonej tylko dla mych ust.
Jesteś słona.
Jesteś słodka.
Jesteś lepka.
Na dłoniach ty, na języku ty, na podniebieniu ty. Przełykam cię. Jak cukierek, jak sól, jak kisiel. Spływasz gardłem i przełykiem, w dół, do jelit. Przez jelita do żołądka.
Jesteś mym pokarmem, jesteś mą ambrozją.
Jesteś moją wodą, mym nektarem.
Każdego dnia powraca ta sama iluzja: idziemy trzymając się za ręce. Mówimy o czymś, czego nie słyszę. Ty śmiejesz się czerwienią warg. Na imię masz Yun Chow – i jesteś nią w najdrobniejszym szczególe swego egzotycznego ciała.
Masz osiemnaście lat, mierzysz sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. W talii sześćdziesiąt, w biodrach dziewięćdziesiąt.
Czarne włosy.
Skośne oczy.
Cała ty.
Idziemy trzymając się za ręce.
Szczęśliwi ludzie w harmonijnych rodzinach oglądają telewizję. Dyskutują o bieżących wydarzeniach – jaka będzie pogoda następnego dnia, ile nowych samochodów wyjedzie z fabryk, ile dzieci przyjdzie na świat, który film wygra w plebiscycie miesiąca. Czy kolejne miasto otoczy się pięknem Virtualii.
I niezmienny komentarz: W polityce bez zmian.
Aby widzowie w spokoju poszli spać.
Ta iluzja jest taka jak otaczająca nas rzeczywistość. Rozumiem ją i lubię. Kto nie lubi, gdy wyobraźnia podsuwa same miłe rzeczy?
Wczoraj obchodziliśmy dzień lasu – trzy ostatnie dęby Borów Tucholskich oparły się wyschniętymi konarami o zrąb. Sto lat temu w porastających polanę matecznikach stado jeleni kryło się w zagajnikach w odwiecznym akcie prokreacji. Widzieliśmy w muzeum poroża byków, głodnymi przeszłości palcami dotykaliśmy wypchanych szklaną watą eksponatów. Oczami zamkniętymi szeroko gapiliśmy się na zdjęcia dziewiczych lasów.
Dziś idąc rozmawiamy o tym.
W twoim głosie smutek i zaduma, na wargach uśmiech.
Mijamy drzewa ze szkła i stali – na zawsze zatrzymaną przeszłość.
Na moment przystajemy pod bilbordem . „Naprawdę liczą się nie fakty, lecz nazwa, jaką im nadasz” – głosi jarzący się błękitem napis.
Wtedy w iluzję wchodzą trzej łysi. Wyglądają jak klony, tak samo są ubrani, takie same ciężkie buty noszą na nogach. Stają naprzeciw nas.
– Dokąd, to? – głos przypomina warczenie elektronicznego psa – obrońcy.
– Nie twoja rzecz – odpowiadam.– Zapytaj jeszcze raz to dostaniesz w nos. A potem oberwą twoi kumple.
Łysy unosi ręce.
– Bez nerwów – łagodnieje i schodzi nam z drogi.
Wymijamy klony, silni uczuciem, które na łączy.
Twoje cudownie skośne oczy potrafią nawrócić cały świat. Jest w nich życie moje, moja wiara i nadzieja. Znacznie więcej.
Kilka zakochanych par przechadza się w pobliżu. Niektórzy opierają się o szklane drzewa, całują. Dostrzegam opływające śliną języki zagłębiające się w gardła partnerów. Zmrużone powieki, ręce wędrujące pod lekkimi ubraniami.
O krok od ścieżki młody chłopak recytuje wiersz nastolatce. Przystajemy, by posłuchać. Ty uwielbiasz poezję początkujących poetów.
Jestem jak czerwień, więc kiedy mną krwawisz
Pozwól mi płynąć, daj mi się zabić.
Zostawiamy zakochanych, nie oglądając się, idziemy dalej. Obserwujemy elektroniczne ptaki unoszące się pod sklepieniem parku.
Rozmawiamy o pięknie otaczającej nas rzeczywistości, sielskości, która potrafi uśpić.
– Czy sto, nie, dwieście lat temu, gdy nie było samochodów ludzie tak właśnie spędzali wolny czas? Na spacerach w parku?
Zieleń, rozłożone obrusy, na obrusach talerze i filiżanki. Obok rodziny z rozkoszą zażywające świeżego oddechu natury. Obrazy z muzeum, które oglądaliśmy tak niedawno pojawiają się jak na zawołanie.
– Śniadanie na trawie – głosił napis pod malowidłem.
W głębi stangret uprzątający koński nawóz, rój much z lubością spożywający nieoczekiwany, jeszcze ciepły posiłek.
Brzęczą rytmicznie, machają chitynowymi skrzydełkami.
Śmiesznie wyglądają w tych dziwnych maskach przeciwgazowych.
Przystajemy na chwilę, by się im przyjrzeć. Jak to jest, że posilają się nawozem a jednocześnie brzydzą się zapachem, który wydziela?
Jak można brzydzić się tego, co się lubi?
– Brzydzę się tobą – mówię.
– I ja się tobą brzydzę – odpowiadasz i przytulasz się jeszcze mocniej.
Kolejny jarzący się czerwienią neon. „ Ten, kto śmieje się ostatni, prawdopodobnie nie zrozumiał dowcipu”. – litery odcinają się od czarnego tła.
– Żartownisie z tego IMP – mówisz. Jest w tobie tyle nieokiełznanego seksu, że czasami naprawdę się dziwię, jak jesteś w stanie nad nim zapanować.
Skręcamy w boczną alejkę.
W cieniu szklanego drzewa jakaś para dotyka się ociekającymi śliną językami. Trochę dalej kobieta o nierozpoznawalnej twarzy klęczy przed śmiejącym się mężczyzną – jej głowa porusza się w tył i w przód, w tył i w przód.
Burza rudych włosów faluje rytmicznie.
Pięknie wygląda. Kobieta z lodem w ustach. Zaiste. Fascynujący widok.
Żywe obrazy bez zahamowań. Sztuka współczesna.
– Podoba ci się to, co widzisz? – pytam.
– Lubię – odpowiadasz.
Cała ty. Matka, żona, kochanka.
Dzieci bawią się w piaskownicy. Pani z pejczem w dłoni stoi nieopodal, gdy zamek z piasku jest gotów, podchodzi i rozdeptuje go nogą. Jej oczy mrużą się z zadowolenia, czerwone wargi odsłaniają zęby.
Jest diabelsko piękna.
Anielsko zmysłowa.
Dzieci są łyse. Na czołach krwistą czerwienią malowane lśnią swastyki.
Oto nowa rasa, nowe pokolenie.
– Pragnę cię – mówisz nagle, z macierzyństwem w oczach. – A czy ty, mnie pragniesz?
Obejmuję cię ręką.
– Nawet gdybyś była bramą do Piekieł wszedłbym w ciebie bez wahania – odpowiadam.
– Gdybyś była nawet bramą niebios nie zawahałbym się cię otworzyć – mruczę.
Wymijamy dziewczyny pod stalową konstrukcją – jedna z nich opiera się ramionami o pień, druga klęczy między jej nogami, z głową pod krótką spódniczką partnerki. Mlaskanie przeplata się z głębokimi oddechami.
O krok młody chłopak recytuje wiersz, nastolatka uśmiecha się niewinnie.
Znam ten wiersz. Rozglądam się próbując sobie przypomnieć, w sztuczności otoczenia znaleźć jakąś nić przewodnią. Złapać jej koniec.
– Chodźmy stąd – odciągasz mnie gwałtownie.
Przez ułamek sekundy widzę spojrzenie nastolatki i mrozi mnie zimny dreszcz. Tak wiele nienawiści jest w jej twarzy, tak wiele zła.
„ Gdy dobrze ci idzie, nie przejmuj się. To minie”. – zielony napis bilbordu uderza po oczach. Odruchowo zasłaniam się ręką.
To brzmi jak żart – myślę.
– To nie brzmi jak żart – mówię kręcąc głową.
Trzech łysych rozmawiających dotąd o krok od ścieżki nagle wychodzi na alejkę zagradzając nam przejście do kolejnego sektora.
– Niezła jesteś – słyszę ocenę najwyższego, mnie zdaje się nie dostrzegać.
Jego kumple doskakują do ciebie i odciągają z alejki, rzucają na matę. Potem ten najwyższy drze ci sukienkę i kładzie między twymi udami. Pozostali rechoczą obleśnie.
Stojąc z boku przyglądam się nie wiedząc, co powiedzieć. Czy krzyczeć, czy bić, czy może się po prostu przyłączyć, na co mam największą ochotę. Coś dziwnego dzieje się z mym postrzeganiem rzeczywistości. Cofając się wpadam na stalową palmę, niezrozumienie usidla wzrok.
Zmieniają się. Na twej twarzy odraza przeplata się z zadowoleniem. Łysy ślini się oblizując ci policzki i szyję, warczy jak elektroniczny pies – obrońca.
Nie wytrzymuję, podbiegam i zrzucam skurwiela, zajmuję jego miejsce. Na twej twarzy pojawia się lubieżny uśmiech. Oddychasz coraz szybciej.
– Kocham cię – twój głos wyraża twoje myśli.
– Kocham cię – mój głos wyraża moje myśli.
– Szybciej – niecierpliwość przebija się w głosach łysych.
Wstrząs rozpala się ciemnością, od ciszy pękają bębenki w uszach. Ból wypełnia umysł. Otwieram oczy na wszechobecną czerń, chwytam powietrze. Nie jestem w stanie poruszyć ręką, nogą, głową. Coś paraliżuje całe ciało, coś dławi krtań. Szarpię się bezskutecznie.
Ciężar przytłacza coraz bardziej, rozsadza płuca, żyły, tętnice.
Światełko w mroku…
Gorejące ślepia diabła.
Krzyk zamarł na ustach w chwili, gdy zobaczyłem znajome ściany i zrozumiałem, że to tylko koszmarny sen.
– …coś okropnego? – z otchłani dotarł ukochany alt Olgi.
– Tak – potwierdziłem machinalnie.
– Połóż się, kochanie. Wszystko będzie dobrze.
Wspomnienie znajomych słów, wspomnienie wydarzeń, które nie mogły mieć miejsca. Wstrząs niespodziewanego wybuchu. I śmierć dziecka, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Tłum ludzi, głosy, głosy, głosy.
-….zresetował jej mózg.
– Kochanie, nic ci nie jest? Obudź się, kochanie. To ja, Olga – rysy twarzy przekształcają się, brąz skóry blaknie.
– Ja…– słowa zamierają w gardle, słabość zgina ciało. Nieprzetrawiona do końca kolacja mokrym łukiem ląduje na dywanie przy łóżku.
Świadomość własnej śmierci rozsadza mózg.
– Kochanie? Kochanie?
Najpiękniejsze dłonie świata dotykają mych ust, policzków, włosów. Szarpią, ciągną.
Ciemność rozpala się smugami światła.
– Obudź się, kurwa! Nie możesz mi tego zrobić. Nie możesz tego zrobić. Kochanie, dlaczego? Kochanie?
Boże, aleś ty piękna.
– Mamy go! Defibrylacja…
Wstrząs podnosi ciało, rozsadza żyły. Fontanna krwi zalewa oczy, płynie gardłem, z samego dna piekieł, dławi. Światło ma kolor niebieski, a oczy twoje, piwny brąz.
Głowa. Moja głowa.
Co się kurwa… O, rzesz ty. Tylko nie po oczach, nie po oczach. Zabierz to światło, zabierz.
– Obudził się. Profesorze?
– Tak?
– Pacjent odzyskał przytomność.
Przez niewidoczną barierę przedzierają się nieznane głosy, twarze, których sobie nie przypominam. Ktoś zagląda mi pod powieki, dotyka obolałego ciała. O co ci chodzi człowieku? Kim jesteś?
– Halo? Widzisz mnie, przyjacielu? Kiwnij głową. Dobrze. Nazywam się Norton i właśnie uratowałem ci życie, więc się nie wściekaj. Przebudzenie w Virtualii nie zawsze kończy się tak jakbyśmy sobie tego życzyli. Rozumiesz? Mózg czasami wariuje. Kumasz, co do ciebie mówię? Tak? Szczęściarz. Za kilka dni będziesz jak nowy.
A teraz, jaki jestem?
– Karmimy dożylnie?
– Tak. Chyba, że chcesz go myć jak zwróci, ślicznotko.
– Nie chcę.
Tysiące świateł nad głową, biel, i czyjaś obecność. Nierozpoznawalne szmery, ledwie wyczuwalne ciepło, zapach kobiety.
– Masz okres?
– Słucham?
Twarz, której nie znam wyłania się z nicości. Rozpoznaję dziwnie wielkie oczy i jeszcze większe, karykaturalne wargi. Potworny nos zatrzymuje się milimetr od mego czoła.
Jesteś Pinokiem?
Cześć Pinokio.
– Coś mówiłeś? Halo? Słyszałam.
Umysł tworzy odpowiedź na zadane pytanie, lecz gardło nie ma dość sił, by wymówić ją głośno.
– Mieliśmy tu kilku takich jak ty – słowa płyną z przestrzeni. – Dwóch musieliśmy poddać kremacji, był jednak taki jeden, który wrócił z nienaruszonym mózgiem. Mądrale z IMP nie przewidzieli, że tworząc Virtualię wymyślą nieusuwalny błąd. Atakuje w trakcie REM-u, i jeśli nie zostanie szybko odkryty lasuje mózg. Robi z gościa roślinę.
Wspomnienia przynoszą obraz czarnych szklanych ścian, nakładają na światło przebudzenia. Czyjś głos odzywa się z otchłani. Nie jestem w stanie go zrozumieć. Czuję jednak, że jest ważny.
– Pogadamy za kilka dni, ok? Odpoczywaj, zdrowiej. Gdy będziesz czegoś potrzebował, jestem w pobliżu.
Ja też. Na razie nie mam zamiaru stąd się ruszać.
Blask wypełnia pustkę, powoli matowieje. Zamykając i otwierając powieki przyzwyczajam oczy. Przed chwilą wydawało mi się, że jestem martwy, teraz sam nie wiem, co myśleć. Bo myślę, mimo wspomnień, w których pojawia się zaprzeczenie.
Obok stoi, kroplówka? W każdym bądź razie urządzenie, do którego jestem podłączony jakimiś elastycznymi rurkami. A zatem musi być źle.
Pamięć przynosi obraz dwojga zniekształconych twarzy, kobiety i mężczyzny. Pytanie, kim są, pozostaje bez odpowiedzi.
Pokonując słabość unoszę się na łokciach, ze zdziwieniem gapię się na swą nagość.
Nagle otwierają się drzwi.
– Dzień dobry – jasnowłosa kobieta zatrzymuje się na dotyk. – Widzę, że czujesz się coraz lepiej. To dobrze.
– Co to za miejsce? – lekko szeleszczący głos opuszcza mą zmartwychwstałą krtań.
– Klinika profesora Nortona. A ja jestem Diana. IMP przysyła tutaj takich jak ty, przebudzonych w Virtualii. Niektórych udaje się nam uratować.
– Niektórych?
– Samoczynne obudzenie nie dla wszystkich kończy się dobrze.
– Nigdy nie słyszałem…
– Może nie chciałeś słyszeć? Pamiętasz, dlaczego znalazłeś się w systemie?
– Miałem dziewczynę, Olgę – wspomnienia wracają powoli. – Miała wypadek.
– Rozumiem.
– Wybuchł gaz i strop przygniótł sarkofag – słowa tworzą się same z siebie.– Później powiedziano mi, że mogą być problemy. Byłem w IMP, rozmawiałem… Kreator został uszkodzony.
– Niemożliwe. Widziałam testy.
– Diano? – męski bas zamknął kobiecie usta. – Proszę nie męczyć pacjenta.
– Właśnie sprawdzałam, co z jego pamięcią, profesorze.
– Na dziś wystarczy. Nieprzyjemne wspomnienia mogą spowodować zapaść. A tego nie chcemy, prawda? – mężczyzna zatrzymał się obok, dotknął mej ręki, zajrzał pod powieki. – Jak samopoczucie?
– Dobrze.
– Ma pan niezwykle silny organizm, młody człowieku. Tylko pogratulować. Niespodziewane wyjścia z Virtualii kończą się zazwyczaj wielotygodniową rekonwalescencją. Często szaleństwem.
Diana zapewne wspomniała o tym
– Szczątkowo.
– Rozumie pan zatem, że najmniejsze nawet zaburzenia w pracy mózgu mogą stać się przyczyną nieodwracalnych zmian, których byśmy sobie nie życzyli. Zwłaszcza, że jest pan ciekawym przypadkiem.
– To znaczy?
– To znaczy, że IMP bardzo zależy na pańskim życiu.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Jestem tylko zleceniobiorcą, który wie tyle tylko ile wiedzieć powinien. Mam jednak nadzieję, że już niebawem i ja poznam pana tajemnicę – zakończył rozmowę i wizytę.
Zrozumiałem i nie zdziwiłem się, gdy przy następnej wizycie Diana nie była już taka skora do rozmów. Zapytałem o to Nortona, skurwiel zbył mnie jednak gadką o niczym. Ja byłem pacjentem, on lekarzem i tak powinny wyglądać nasze stosunki – zawodowo.
– Jest pan zbyt cenny bym miał pana czymś martwić – poinformował faszerując mi ramię dawką cudotwórczego specyfiku.
– Zatem prawda mogłaby mnie zabić?
– Na tym etapie, nie. Zresztą, IMP zapowiedziało się z wizytą. Ich się pan zapyta. Na pewno odpowiedzą na wszystkie pytania.
-Tak zrobię.
Tylko jak długo przyjdzie mi czekać? W tej skurwiałej samotni dla psychicznych z odzysku.
Już wiem, że Olga miała wypadek. Wiem też jak znalazłem się w świecie ze snu. Aby mieć ją przy sobie postawiłem własne życie i świat realny. Coś zakłóciło proces.
Rozmowa w biurowcu IMP niewiele mówi, nic nie wyjaśnia. Egzystencja w Virtualii jest zbyt normalna. W końcu zwą ją rajem. Co zatem zaszło, że stałem się obiektem badań?
Dlaczego musiałem opuścić ten raj?
Pomyliłem drzwi?
Goście pojawili się szybciej niż myślałem. Trzech łysych mężczyzn i jedna kobieta, ładna brunetka po trzydziestce. Na pierwszy rzut oka po kuracji upiększającej w zmieniarce. Wszyscy powyżej metra osiemdziesięciu. Doskonale utrzymani i ubrani. W asyście profesora. Gdzieś już ich widziałem, tylko gdzie? We śnie?
Tak, pamiętałem ich.
Choć nie, tylko tak mi się wydawało.
Na chwilę zamykam oczy, by ból i wirowanie minęły, uspokoiły myśli.
– Jak się pan czuje?– alt kobiety był wyjątkowo miły dla ucha, zmysłowy. Pachniała perfumami, których używała Olga.
– Dobrze – odparłem gapiąc się na jej piersi, odkształconą przez sutki bluzkę. – Norton uważa, że miałem dużo szczęścia – zieleń katalogowych oczu zdawała się hipnotyzować.
– To prawda – pojawiło się potwierdzenie. – Nie to jest jednak celem naszej wizyty. Pana przypadek jest szczególny. Obudził się pan w tej samej sekundzie, co pacjentka o imieniu Olga, o której wiemy, że była związana z panem uczuciowo.
– I co w tym dziwnego? W programie też byliśmy razem.
– Dziwne jest to, że jej mózg zaczął normalnie funkcjonować. Bez ingerencji z zewnątrz.
– To znaczy, że znów jest…
– Tak.
Popatrzyłem na profesora, niewzruszone twarze mężczyzn, i pomyślałem, że w końcu życie moje stanie się moim życiem, przestanę śnić. Niech tylko uwolnią mnie z tych przeklętych przewodów a siostra Diana spełni swoje słowa. Niech tylko wypuszczą mnie z tej izolatki. I pokażą drogę do Olgi. Nawet, jeśli będzie to droga przez Piekło.
– Zarząd IMP doszedł do wniosku, że powinniście się zobaczyć. Porozmawiać. Pierwszy kontakt może być bardzo ważny. Dla was obojga. Dlatego spotkanie będzie nagrywane.
– Kiedy mnie do niej zabierzecie?
– Profesorze? – kobieta obejrzała się za siebie.
– Może jutro? Po odłączeniu pacjenta.
– Zgoda. Zjawimy się tu około południa. To chyba dobra pora?
– Bardzo dobra.
Olga wyglądała tak, jak ją zapamiętałem z Virtualii. Była piękna, zmysłowa, ciepła.
Uśmiechnęła się na mój widok, bez słowa podeszła i przytuliła. Objąłem ją mocno, mocno. Zapach jej ciała wypełnił mi płuca, smak skóry podrażnił język i usta.
– Tęskniłam – szepnęła.
Pocałunkiem zebrałem płynącą policzkiem łzę.
– Wiem.
Była wszystkim, co miałem – życiem moim, absolutem.
– Mówili mi, że możesz mnie nie poznać. Że możesz mieć kłopoty z pamięcią.
– Stało się coś złego, prawda?
– Kreator uległ uszkodzeniu. Pamiętasz, miałaś przejść kameleonizację .
– Marilyn, Yun Chow, Bagheera. Byłam nimi w Virtualii. Spacerowaliśmy. Kochałeś się ze mną.
– I będę. Od dziś już zawsze. Boże, myślałem, że już cię straciłem. Zaczniemy wszystko od nowa, dobrze? Zbudujemy nowy dom. Rozebrali blok, w którym mieszkaliśmy. Ale to nic. Damy sobie radę, prawda?
– Wiesz, że tak.
Cała Olga. Moja Olga.
IMP wynajęło nam mieszkanie, znalazło nową pracę.
– Jesteśmy to państwu winni – oznajmiła kobieta, którą poznałem w klinice Nortona.
– To prawda – zgodziłem się. – W końcu zabraliście nam kilka lat życia.
– IMP zawsze wywiązuje się z zawartych umów – alt kobiety nagle przestał być miły.
– Marka firmy jest najważniejsza, co? Tylko gdzie podziali się ludzie? – ja również przestałem być miły. – Tych kilku lat nikt nam nie zwróci.
– Kilku lat w Virtualii, która dla wielu jest szczytem marzeń. Proszę o tym nie zapominać.
– Pies cię…, suko.
– Kochanie? – Olga włączyła się w niemiły spór. – Proszę, jak zaczniemy myśleć o przeszłości zapomnimy o przyszłości. A ja wcale nie chcę się kiedyś obudzić przy jakimś starym znerwicowanym tetryku. Ty chyba też? Prawda?
Popatrzyłem na miłość swego ego i w milczeniu skinąłem głową. To, co było minęło. To, co będzie musimy razem ukształtować. Najlepiej w zgodzie. I we dwoje.
– Tak bardzo cię kocham…
Tak wróciła normalność. Realny świat i realne życie. Deja wu. Odgłos budzika z rana, fascynująca obecność Olgi, szum prysznica i nagość jak magnes. Kanapki z masłem orzechowym, winogrona prosto z Polski, panorama Suwałk za oknem.
Któregoś dnia zupełnie przypadkowo natknąłem się na nadzorcę ze swej starej firmy.
– Co u was? – zapytał . – Słyszałem, że spodziewacie się dziecka.
– Dobrze słyszałeś. A co u ciebie?
– Po staremu. Trzymam się jakoś. Na szczęście firma nie zwalnia. Zakamuflowaliście się tutaj jak w samotni – zmienił temat. – Olga ma się dobrze?
– Dobrze. Operacja się udała. Wróciła jej pamięć.
– Pamięć? Nie rozumiem.
– No wiesz, wybuch uszkodził zmieniarkę i pojawiły się komplikacje. Dlatego zgodziłem się na przejście, chwilowe, do Virtualii.
– Co ty powiesz. Przecież kreator miał być niezniszczalny. Zero ryzyka – przypomniał moje słowa.
– Tylko w reklamie. Na szczęście mamy to już za sobą. IMP zapewniło nam mieszkanie i pracę. Jak wiesz Olga spodziewa się dziecka. Wszystko idzie jak należy.
– Szczęściarz z ciebie.
– Tak mówią – jak bumerang wróciło wspomnienie rozmowy z Dianą od Nortona. Ona również była pewna nietykalności sarkofagu. Inna rzecz, błąd oprogramowania.
I nagle przyszło mi na myśl, że korporacja nie bez podstaw podarowała mi wakacje, teraz zaś lokum i pieniądze.
– Słuchaj, muszę zadzwonić. Wpadnij do nas kiedyś. Pogadamy o starych czasach. Miło było cię spotkać. Takie deja wu dobrze robi na umysł – pożegnałem się szybkim uściśnięciem dłoni i pognałem na pocztę.
Chwilę zajęło znalezienie numeru do kliniki Nortona.
– Diana? – głos z drugiej strony wydał mi się znajomy.
– Tak? Kto mówi?
Przypomniałem się w kilku słowach.
– W czym mogę pomóc?
– Chodzi o IMP. Chciałbym…
– Proszę chwilę zaczekać. Przełączę do gabinetu profesora.
– Nie chcę rozmawiać z tym starym capem!
Nie dała się przekonać. Najpierw pojawił się krótki sygnał zmiany numeru, potem usłyszałem męski głos. Zaczekałem aż się rozłączy. A potem jeszcze kwadrans i spróbowałem raz jeszcze.
Z tym samym skutkiem.
Gdy wróciłem do mieszkania Olga brała kąpiel. Wszedłem do łazienki, by popatrzeć. Uśmiechnęła się ściągając wodę z włosów. Jej żółta skóra perliła się kryształem kropel, jędrne piersi sterczały dumnie.
Na moment wyszła spod prysznica, przytuliła się mocząc mi ubranie.
Idiota – pomyślałem. – Ta dziewczyna nie może być kimś innym niż jest.
– Czasami zazdroszczę wodzie, że cię dotyka – szepnąłem.
– Wariat.
– Masz rację. Głupieję, gdy nie ma cię w pobliżu.
– Więc chodź, wykąpiemy się razem – wciągnęła mnie jak stałem, w ubraniu i w butach a jej usta i dłonie odnalazły to co najcenniejsze.
I odnajdywały po brzask.
„ Nie wierz nikomu „ – po raz setny przeczytałem wiadomość bez nadawcy. – „IMP to skrót: Idioci Mają Pierwszeństwo. Zrozumiesz, dlaczego, gdy uświadomisz sobie kim jest ona.”
Siedziałem przy stole, gapiłem się na wydruk i nie wiedziałem, co robić. Kim jest ona? Jaka ona? Olga? Czy ktoś inny?
Pomyślałem o Dianie, bo tylko ona była na tyle blisko korporacji, by coś więcej wiedzieć na jej temat. Dlaczego jednak miałaby wysłać tą wiadomość? Zbyt krótko ją znałem.
Zaparzyłem herbatę , wrzuciłem najnowszy film z nową Kają:„ Przygoda na siłowni”, rozłożyłem anonim. Przeczytałem go ponownie.
Komu miałem nie wierzyć? I co miałem zrozumieć?
– Zapraszam na jednego – z głośników spłynął basowy głos Idola nr 13.
– Dlaczego nie na dwa? – zmysłowy szept Kai omal nie podniósł mnie z kanapy, tak bardzo podobny był…
– Bo tylko jednego mam.
– Więc zawołaj kumpla. Może być ten wysoki, ten łysy.
Kurwa! O kogo chodzi?
Tak spokojnie żyłem. Na uboczu, nikomu nie wchodząc w drogę. Dzień wypełniony był pracą i seksem, jedzeniem i piciem, wymyślaniem kolejnych strof zboczonego erotyku. Komu to przeszkadzało?
Przecież jestem nikim! Zwykłym gościem z ulicy. Jednym z milionów.
W drzwiach pojawiła się Olga.
– Nie śpisz? Dopiero piąta.
– Wiem kochanie. Spójrz – podałem jej kartkę. – Znalazłem to przy drzwiach.
– Wychodziłeś?
– Na chwilę. Coś mnie ukłuło. Jakieś przeczucie. Może.
– To jakiś żart? – piwny brąz oczu popatrzył na mnie jak na zjawę.
– Chciałbym. Kartka jest zaadresowana, więc to nie pomyłka. Tylko, że nic z tego nie rozumiem. Może ty będziesz mądrzejsza.
– Powinieneś wrócić do łóżka. A to coś wyrzucić do śmieci. Przecież to jakiś absurd. Idioci Mają Pierwszeństwo. Też coś. Może po prostu ktoś nam zazdrości i próbuje się odgryźć?
– Może. Problem w tym, że nikogo takiego nie znam.
– No i dobrze. Jak ten ktoś będzie chciał żebyś go poznał, sam się przedstawi. Chodź do łóżka.
Podniosłem się z kanapy i posłusznie poszedłem za Olgą. Pewnie jak zwykle miała rację.
Jednak nie mogłem zasnąć. Po głowie tłukły się wspomnienia, twarz Diany przeplatała się z wizytą w korporacji. Odbijała się w bezosobowych ciemnych taflach. I ginęła przepłoszona głosami z dna świadomości.
– Wiesz jak oni tym sterują? – pytanie nadzorcy ze starej firmy na chwilę zatrzymało monotonię wklepywania danych. – Sarkofag wygląda przecież jak bryła metalu.
– Może to inteligentny metal?
– To byłby cud. Nie uważasz?
– Nie wiem. I nawet o tym nie myślę.
– A mimo to zamknąłeś w nim osobę, którą kochasz.
– Nie zrobiłbym tego, gdybym nie ufał IMP.
– A co to jest IMP? Nawet nie wiadomo, kim jest prezes korporacji. Widziałeś go, rozmawiałeś? Powierzyć maszynie czyjeś życie…
A jednak mimo wątpliwości zrobiliśmy to. I nawet teraz, mimo pojawienia się nowych pytań, gdy patrzyłem na nową Olgę nie żałowałem. Sama jej obecność była nagrodą za doświadczony ból i strach.
Dwa dni później, z bukietem róż w ręce i butelką dobrego szampana w papierowej torebce, wybrałem się do kliniki Nortona, niewielkiego budynku przy siedzibie IMP. Uśmiechnąłem się do niewidocznej kamery i przedstawiłem.
Profesor osobiście wyszedł mi na spotkanie, dotykając ramienia poprowadził do swego gabinetu.
– Czym mogę służyć? – zapytał zanurzając się w skórzanym fotelu.
– Chciałbym podziękować – postawiłem prezent na biurko. – Dla pana i Diany. Gdzie ona jest?
– Wzięła kilka dni wolnego. Ale przekażę podziękowania. Proszę się nie martwić. Na pewno się ucieszy. Choć przywykła. Musi pan wiedzieć, że nasi pacjenci często przychodzą tu po kuracji licząc na względy mej współpracownicy i nie mam im tego za złe. To atrakcyjna i inteligentna kobieta. Warta róż. Czy przekazać coś ponad to?
– Nie. Ale skoro już tu jestem… To czy nie wydaje się panu dziwne, że kreator uległ uszkodzeniu? Widziałem testy i nie wiem, co o tym myśleć.
– Najlepiej nie myśleć. Olga ma się przecież dobrze, prawda? Po co zadręczać się czymś, co nie miało miejsca?
– Rozumiem.
Pożegnałem się i wyszedłem mając dziwne przeczucie, że Norton nic mi nie powie a jeśli już, to będą to rzeczy, które nic mi nie wyjaśnią.
To przecież wytrawny gracz. Bez asekuracji nie stąpa po niepewnym lodzie.
Przed kliniką wyminęły mnie dwie kobiety w niebieskich uniformach sprzątaczek.
– …asystentka profesora miała wczoraj wypadek – ledwie słyszalny szept doszedł mych uszu. – Sama widziałam. Jakiś wariat wjechał na chodnik przed jubilerem. Na Kościuszki. Wiesz gdzie?
Pomyślałem, że wiem i przyspieszyłem kroku. Być może Norton nie wiedział o zdarzeniu, być może to moje ja opowiadające się bezsensownie za teorią spisku dręczyło mnie nieistniejącymi problemami i nikt inny. Być może życie było prostsze od linii prostej i to ja sam tworzyłem krzywe, lecz na dziś miałem dość.
Pomyślałem o prysznicu z Olgą, nie – Olgą, przy boku i nogi same zaczęły biec.
O, tak.
Czas zamknąć za sobą drzwi świata, który odszedł.
wg
Jej... Nie skończyłam, strasznie męczące, ale jakoś... intryguje. Miejscami, moim zdaniem, troszkę za "pretensjonalne", ale może to już ten styl i charakter opowiadania. Lubię takie dziwne twory, których nie da się zrozumieć - albo da, ale po którymś tam przeczytaniu.
Coś, co mi się tak średnio podoba - wybacz, że to napiszę, bo to tylko kwestia gustu - to "fuj" wstawki. Wulgarne i niefajne. Wiem, wiem. Tak miało pewnie być.
Pozdrawiam!;)
Przeczytałem już wczoraj, poprzeglądałem ponownie dzisiaj. Komentarz będzie lakoniczny: gwidon w całej okazałości: ciężki, mocny, dobry. Poza interpunkcją, oczywiście.
majatmajaja - niestety gwidon podlega procesom starzenia się, jak każdy człowiek, i to co kiedyś sam uznałbym za wulgarne, dziś wywołuje zaledwie wzruszenie ramion. Spojrzenie zmienia się wraz ze zmieniającym się światem. Po pierwszej miłości, zawsze przychodzi druga. Kiedyś obżerałem się szczawiem i mirabelkami, dziś gdy jeden z ministrów przypomina mi o tym, mam szczerą ochotę zajebać mu w pysk.
Jeśli stać Cię na niepisanie przez kilka lat, zrób to, zobaczysz jak się zmieni Twoje postrzeganie, gdy wrócisz do pisania.
pozdrawiam
Wolę pisać i powoli "przepoczwarzać się" w qwidona. Tak chyba lepiej.
Pozdrawiam.
Gwidonie, bez zbędnych pierdół i sadzenia wyszukanych komplementów –– właśnie przeczytałam bardzo dobre opowiadanie. Gratuluję!
„Stworzyliśmy przestrzeń a potem przestrzeń tą wypełniliśmy marzeniami”. –– Stworzyliśmy przestrzeń a potem przestrzeń tę wypełniliśmy marzeniami.
„…nie lubi eksperymentować, wygląda też nienajlepiej…” –– …nie lubi eksperymentować, wygląda też nie najlepiej…
„Pali światło”. –– Czy światło się pali? Chyba raczej zapala, włącza.
„Serca wali jak oszalałe”. –– Literówka.
„Zastanów się – rzuciła jeszcze z drzwi łazienki”. –– Zastanów się – rzuciła jeszcze zza drzwi łazienki. Lub: Zastanów się – rzuciła jeszcze w drzwiach łazienki.
„Kto? Ja? – kobieta nieruchomieje mówiąc pytanie”. –– Ja napisałabym: Kto? Ja? – kobieta nieruchomieje zadając pytanie/pytając.
„Wybiega z bacówki nie oglądając się za siebie”. –– Dlaczego z bacówki?
„Cisz, brak odpowiedzi”. –– Literówka.
„Brzęczą rytmicznie, machają chitynowymi skrzydełkami”. –– Muchy nie mają chitynowych skrzydełek.
„Co się kurwa... O, rzesz ty”. –– Co się kurwa... Ożeż ty.
„Realny świat i realne życie. Deja wu”. –– Realny świat i realne życie. Deja vu.
„Dlaczego jednak miałaby wysłać tą wiadomość?” –– Dlaczego jednak miałaby wysłać tę wiadomość?
Pozdrawiam.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
W tekście jest jeszcze minimum jeden ortograf. I to jest ciekawe --- bo Word nie pokaże błędu przy niewlaściwym użyciu czasownika "każe" w trzeciej osobie czasu teraźniejszego tam, gdize winnien być czasownik "karze". Coś takiego jest w tekście. On karze, ale rownie dobrze on każe... I nie pokaże błędu wtedy, kiedy napiszemy "on pokaże" zamiast "on pokarze".
Ale ten przykry szczegól -wiinna wyłapać korekta redakcyjna. Chyba, bo zaczynam niepomiernie w to wątpić.
Bardzo dobre opowiadanie. Jestem pod wrażeniem.
Wyrazy uznania za świetne opowiadanie.
Za późno na poprawki, choć przyznaję, że gdy teraz czytam widzę, że z interpunkcją nie jest najlepiej. Bacówka to kanciapa majstrów, tak nazywaliśmy mistrzówkę w firmie, w której pracowałem.
pozdro
Tak myślałam, że to pomieszczenie szefostwa, ale chciałam się upewnić. Ładnie nazywaliście kanciapę majstrów. ;-)
Pozdrawiam.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Tekst dobrze napisany technicznie, ale tak gdzieś od połowy zaczął mnie nużyć. Niestety nie doczytałem do końca.
Bardzo dobre opowiadanie.
Kolejny Twój tekst, który przypadł mi do gustu (choć jest nieco przegadany moim zdaniem). Gratuluję.
Sorry, taki mamy klimat.
Przeczytałem. Ten tekst średnio mi się podobał. Wydaje mi się, że zakończenie jest zbyt zgeneralizowane. Podejrzewałem taki finał intrygi w zasadzie od momentu, jak padło hasło o niezniszczalnych sarkofagach. Przez to zabrakło napięcia. Może gdybyś bardziej uszczegółowił i rozwinął działania korporacji...
pozdrawiam
I po co to było?