- Opowiadanie: jahrek - Darowanemu koniowi zagląda się w zęby

Darowanemu koniowi zagląda się w zęby

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Darowanemu koniowi zagląda się w zęby

 

Pokryty białym tynkiem dom miał spadzisty dach, na którym falowały w porannym słońcu czerwone dachówki. W przylegającym do budynku i ogrodzonym drewnianym płotem sadzie, pomiędzy jabłonią i gruszą, stał Strach na Wróble.

 

– Jabłońscy jadą na pole – mruknął Strach, spoglądając na krzątającą się rodzinę. – Są żniwa, więc nie będzie ich przez cały dzień, a dzieciaki pewnie pójdą bawić się do sąsiadów. Dzień jak co dzień – podsumował.

Igor różnił się od innych strachów na wróble, o czym świadczyły dwa martwe ptaki leżące obok niego. Nawet gospodarze, podczas zbiorów warzyw i owoców, starali się nie patrzeć na stracha, a tylko ukradkiem zerkali od czasu do czasu w jego stronę, by potem szybko odwrócić wzrok. Igora bali się wszyscy, oprócz grubego kota Bękarta, który notorycznie załatwiał swoje potrzeby w pobliżu strażnika sadu. Strach na Wróble bardzo tego nie lubił, lecz nic nie mógł zrobić; jako wykwalifikowany łowca ptaków, nie był w stanie wyrządzić krzywdy innym stworzeniom. Bękart zdawał sobie z tego sprawę i, co gorsza, wykorzystywał ten fakt z premedytacją. Inni nie posiadali owej wiedzy, więc omijali Igora szerokim łukiem. Jabłońscy przechodzili nad tym do porządku dziennego, chwaląc sobie najlepsze zbiory owoców w okolicy. Zarabiali krocie, szybko stając się jedną z najbogatszych rodzin w regionie. Banknoty skutecznie przesłoniły im widok martwych ptaków pojawiających się czasem w ogrodzie.

 

***

 

Pięć lat wcześniej do wsi zawitał cygański tabor. Mieszkańcy osady zgodnie odmówili im postoju na swoich posesjach, bojąc się straty kur lub jajek. Tylko Jabłońscy pozwolili pozostać Cyganom przez kilka dni na placyku obok domu, z czego przyjezdni chętnie skorzystali i bez żadnych ceregieli szybko rozbili obóz.

 

Któregoś dnia pan Jabłoński żalił się, podczas rozmowy z przywódcą Cyganów, że zbiory owoców nie wyglądały najlepiej.

– Wszystko przez te cholerne szpaki, gawrony i wróble – mówił otyły i lekko łysiejący mężczyzna. – Nie wiem co zrobić, żeby się tej świergoczącej hołoty pozbyć. – Rozłożył bezradnie ręce.

Szero Roma – dużo niższy, ale równie gruby jak przedmówca – pokiwał ze zrozumieniem kudłatą głową i obiecał coś temu zaradzić. Gospodarz zbył cygańskie zapewnienia milczeniem, nie biorąc ich na poważnie.

 

Wkrótce tabor opuścił gościnne progi. Zaraz potem właściciele posiadłości doliczyli się braku trzech kaczek, pięciu kur i jednej gęsi, a w kurniku znaleźli krótki list przybity do drzwi cienkim gwoździem.

Jabłoński zerwał pogniecioną kartkę papieru i zerknął na nierówno postawione litery: „Dzienkujemy za goscine. Zostawiamy prezend. Jak co sie stanie to dzwącie 0502345987”.

– Masz, poczytaj sobie. – Podał świstek zaciekawionej małżonce.

Szczupła kobieta o ostrych rysach twarzy i opadających na ramiona, długich włosach w kolorze miodu szybko zapoznała się z treścią wiadomości.

– I co? Będziesz dzwonił? – zapytała.

– A dajże spokój. – Podenerwowany machnął od niechcenia ręką. – Przecież wiadomo, że nic nie oddadzą. Ale przynajmniej coś zostawili po sobie. – Wskazał głową sad, w którym stała dziwaczna kukła.

 

Stracha na Wróble wykonano z wypełnionych słomą parcianych worków. Narzucono na niego brązową marynarkę, którą wcześniej cygańskie dzieci wyłowiły z pobliskiej rzeki. Poza tym na karku kukły dyndał łańcuch z przymocowanym doń metalowym pentagramem, a dzieło kończył – wyszyty dziwnymi znakami i pokryty obcym pismem – wysoki cylinder. Na worku imitującym twarz, ktoś niezdarnie – jedno było znacznie większe od drugiego – namalował oczy oraz rozwartą gębę, w której widniały nieproporcjonalnie duże zęby. Stracha zamocowano na grubym drągu, a na nim, w pionie, czarnym tuszem napisano krótkie imię: Igor.

 

I tylko Cyganie wiedzieli, że kilkaset lat temu na tym właśnie palu umarł pewien hospodar wołoski, powszechnie znany jako Vlad Dracula.

 

***

 

Igor, zapatrzony w dom gospodarzy, ziewnął przeciągle. Nudził się. Nawet przysłowiowy gawron z przetrąconą nogą nie pojawił tego dnia w ogrodzie.

– A może by tak…? – Przyszedł mu do słomianej głowy szalony pomysł. – Dlaczego by nie?

 

Postanowił pod nieobecność pracodawców zwiedzić ich mieszkanie. Doszedł do wniosku, że taka wyprawa może być niezwykle rozwijająca. W końcu po pięciu latach stania w jednym miejscu, należało mu się to jak psu kość.

– Idę – oznajmił.

Cygański Strach na Wróble posiadał umiejętność poruszania się. Była to trudna sztuka, polegająca na podskakiwaniu drągiem, na którym umieszczono korpus. W ten sposób Igor czasem opuszczał nocą posterunek, aby ukryć ścierwa ptaków, kiedy nazbierało się ich zbyt wiele. Nie chciał straszyć gospodarzy rozmiarem swojej działalności, więc wyrzucał opierzone trupy do przepływającej opodal rzeki. Podczas przemieszczania się, musiał uważnie wykonywać każdy ruch, żeby nie stracić równowagi i, co za tym idzie, nie wyrżnąć orła.

– Dla chcącego nic trudnego – dodał sobie otuchy, po czym wyskoczył wysoko, wydobywając pal z głębi ziemi.

 

Po chwili kuśtykał wąską ścieżką, z każdym susem przybliżając się do celu wyprawy. Do domu wskoczył wejściem od strony ogrodu, bo wiedział, że gospodarze nigdy nie zamykali go na klucz. Gdy znalazł się w środku, na moment przystanął. Gdzieś w wypchanym słomą wnętrzu czuł ogromne podniecenie. Podobne objawy miał dwa lata temu, kiedy wystraszył na śmierć spacerującą po sadzie gęś. Niestety, od tamtej pory Jabłońscy trzymali drób z dala od chwackiego Stracha.

– A szkoda – mruknął i uśmiechnął się na samo wspomnienie o gęsi padającej na zawał serca. – Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co czuję dzisiaj – dodał zadowolony.

 

Przechadzał się, a w zasadzie przeskakiwał się po mieszkaniu. W kuchni zajrzał do garnka z zupą, nie mogąc odżałować, że konstrukcja Stracha nie pozwala na korzystanie z tego, co ludzie nazywają jedzeniem. W przeciwnym razie chętnie spróbowałby tłustej grochówki. Następnie, w największym z pokojów, zainteresował go spory księgozbiór. Igor czuł się zawiedziony, że nie potrafił czytać, ale samo trzymanie jednego z dzieł sprawiło mu dużą przyjemność.

– Książki są takie… magiczne – szepnął wzruszony. – Są takie jak ja – podsumował z dumą w głosie, po czym odłożył „Cyberiadę” z powrotem na miejsce.

Właśnie skakał po szerokiej sieni, kiedy kątem oka spostrzegł jakiś kształt. Spojrzał w tym kierunku i natychmiast zamarł w bezruchu. Coś patrzyło na niego. Wlepiało w Stracha złowrogie, czerwone ślepia, osadzone w głowie tak czarnej niczym bezgwiezdna noc. Bestia lewitowała tuż nad podłogą. Była ogromna i wyglądała jak skrzyżowanie bociana z oskubaną kurą. Z jej wielkiego łba wyrastał pomarańczowy dziób, z którego sterczały dwa rzędy ostrych zębów. Pozbawiony piór tułów falował w kilku miejscach, jakby coś żywego poruszało się tuż pod jego skórą. Z tej kupy mięsa wystawały dwie kończyny, a w nich potwór ściskał malutkiego stracha na wróble. Do Igora dotarło, że zwisające z dziobu monstrum części materiału należały do trzymanej w szponach ofiary.

 

Strach na Wróble począł się trząść jak podczas wichury. Nie potrafił zebrać myśli. Bezgraniczny strach sprawił, że Igor miał w głowie wielką pustkę. Czuł w środku parzący ogień, jakby ktoś podpalił wypełniającą go słomę. Mógłby w tej chwili przysiąc, że widział dym wydobywający się spod podniszczonej marynarki. Zawładnęły nim lęk i bezsilność.

 

Tymczasem bestia dziwacznie zagulgotała, po czym poczęła zbliżać się do Stracha na Wróble. Robiła to powoli, sycąc się jego przerażeniem. Rosła w oczach, czemu towarzyszył coraz głośniejszy szmer.

Igor wyrwał się z odrętwienia. Zacisnął słomiane dłonie z mocnym postanowieniem działania.

– Tanio pala nie sprzedam – syknął wyzywająco.

Wyskoczył wysoko, a nawet zbyt wysoko, przez co uderzył cylindrem o sufit. Kiedy znalazł się w powietrzu, skierował drąg w oblicze monstrum i przypuścił atak.

 

Ostatnie co zapamiętał, to głośny hałas oraz setki migających światełek. Potem upadł, a wszystko dokoła pogrążyło się w ciemności.

 

***

 

Niespodziewany opad deszczu sprawił, że gospodarze wrócili z pola wcześniej niż planowali. Zmęczeni ciężką pracą na roli wkroczyli do domu.

– O Jezus, Maria – jęknęła pani Jabłońska, rozgladając się dookoła. – Co tu się stało?

– Co jest? – zapytał jej przemoczony do suchej nitki mąż, który wchodząc do mieszkania, myślał wyłącznie o ciepłej grochówce. – Czego marudzisz, babo?

– Zobacz. – Wskazała palcem źródło jej lamentów. – Ktoś wniósł do domu stracha na wróble i jeszcze rozbił lustro w drobny mak. W imię Ojca, Syna i Ducha. – Przeżegnała się. – Kysz, maro nieczysta!

– Przestań mi tu z tymi zabobonami, durna babo! – wrzasnął zdenerwowany mężczyzna, po czym zbliżył się do leżącej na podłodze kukły. Przyjrzał się jej uważnie niczym doświadczony detektyw i rzekł: – Dzieciaki pewnie stracha wykopały, a potem przyniosły do domu. A jak lustro zbiły, to dały drapaka. Ot, co! Wiedzą dobrze, że lanie ich nie ominie. – Poprawił skórzany pas trzymający przyduże portki na właściwym miejscu. – A lustro odpracują w polu albo w chlewie.

– A gdzie ja teraz takie lustro dostanę? – warknęła poirytowana. – Toż to jeszcze po babci.

– Pojedziemy do miasta, to w Ikei lepsze się kupi – parsknął zadowolony z pomysłu. Podrapał się po głowie, nie odrywając wzroku od stracha i dodał: – Kapelusz trzeba wyrzucić, bo jest spłaszczony jak latający talerz. Musieli nieźle przydzwonić, bo aż kija złamali. To nic. Przełoży się z tej szczotki – spojrzał wymownie na małżonkę – coś ją miesiąc temu połamała. Będzie trochę cieńszy, ale powinien wytrzymać – ocenił.

– Może lepiej nie? – W głos Jabłońskiej wkradła się nutka wątpliwości. – Ludzie po wsi gadają, że nasz strach ptakom główki ukręca i krew ich pije.

– Trzymajcie mnie, pókim dobry! – Twarz mężczyzny zmieniła kolor na purpurowy. Na chwilę jego ręka ponownie dotknęła pasa. – To ty nie wiesz, głupia, że gadają tak z zazdrości? A zresztą niech sobie pije nawet i bimber, byleby tylko owoców nie brakowało.

Oburzony rolnik podniósł stracha, po czym wyszedł na zewnątrz, po drodze trzaskając głośno drzwiami. Znalazłszy się na podwórku, skierował kroki do zbitej z desek szopy.

– A ten wisiorek to se w traktorze powieszę – mruknął, ściskając w dłoni pentagram.

 

***

 

Strach na wróble stał samotnie pośrodku sadu. Nie miał imienia. Był tylko słomianą kukłą, nieporadnie odzianą w stare ubrania oraz z wełnianą czapą nasuniętą na głowę. Co jakiś czas przysiadały na nim ptaki, chętnie znacząc swój krótki pobyt ekskrementami. Gospodarze nie kryli niezadowolenia takim obrotem sprawy i coraz częściej przebąkiwali o nowym strachu.

 

Tylko Bękart odczuwał radość. Leżał na parapecie i dla niepoznaki niewinnie oblizywał swoje łapki. A tak naprawdę walczył z dylematem: którego ptaszka by tu dzisiaj upolować?

 

II

 

Niewysoki, odziany w podniszczony drelich mężczyzna szukał wzrokiem czegoś w trawie. Miał pomarszczoną twarz oraz siwiuteńkie włosy zaczesane do tyłu. Rano zdechł mu pies, którego przed chwilą zakopał obok strzelistej wierzby. Brylecki doszedł do wniosku, że przydałoby się jakoś oznaczyć miejsce pochówku. Jakby nie było, wierny Murzyn spędził na łańcuchu prawie dwanaście lat. W tym czasie dobrze służył, informując szczekaniem o przechodzących w pobliżu obcych lub odstraszając lisy i łasice.

– Tyle lisów i łasic co on pognał – wspominał Brylecki, wciąż poszukując odpowiedniego przedmiotu do przyozdobienia mogiły Murzyna – to żaden pies nie pognał. Dobra to była psina.

Zauważył w pobliżu jakiś gruby drąg. Podniósł znalezisko, po czym przyjrzał mu się uważnie. Pal był równo ociosany i wyglądał na solidny kawał drewna.

– Ciekawe, co to za drzewo? – pytał zaintrygowany, drapiąc się po czuprynie. – Jakby osika, ale pewności nie mam. A tam! – Wzruszył ramionami. – Co by to nie było i tak się nada.

Wyjął scyzoryk, po czym wyciął w drągu imię martwego psa. Potem wbił pal w miejsce pochówku czworonoga i zadowolony z dobrze spełnionego obowiązku ruszył w drogę powrotną.

 

***

 

W nocy, kiedy księżyc znalazł się w pełni, coś przerażająco zawyło, budząc trzeźwych mieszkańców wsi oraz wywołując panikę wśród bydła. Mrożący krew w żyłach dźwięk spowodował, że całe rodziny zmawiały w pośpiechu pacierze, aby przegonić siłę nieczystą.

 

Jednym z wyrwanych ze snu był również Brylecki. Zlany zimnym potem powoli rozejrzał się po ciemnym pokoju. Najciszej jak tylko potrafił, powstał z łóżka. Na palcach podszedł do okna, po czym przeczesał wzrokiem ukryte pod płaszczem nocy podwórze. W jego głowie kołatała się nieprawdopodobna myśl.

– Murzyn? – wyszeptał.

Jakiś ciemny kształt próbował dostać się do stojącej w obejściu psiej budy. Warczał przy tym i szczerzył kły lśniące złowrogo w świetle księżyca. Jeśli to był Murzyn, to swoją masę zwiększył czterokrotnie. Po kilku nieudanych podejściach zorientował się, że nie znajdzie sposobu, aby wejść do środka. Wściekły począł uderzać wielkimi łapami o daszek budy, aż w końcu zamienił ją w stos porozrzucanych desek. Potem zawył głośno, po czym kilkoma susami oddalił się, gnając niczym wicher w stronę lasu.

Brylecki po omacku dotarł do kuchni. Bał się włączać światło. W białym kredensie, który pamiętał jeszcze czasy rządów Gomułki, namacał jakiś przedmiot.

– A już dwa dni nic nie pił… – jęknął z żalem, by po chwili zębami wyciągnąć z butelki plastikowy korek.

 

***

 

– … i musisz zrobić coś z tym – mówił zdenerwowanym tonem Brylecki. – Nie może być tak, że coś po wsi biega i kury i kaczki dusi. A panu Mietkowi – wskazał głową mężczyznę siedzącego obok niego – to nawet świnię rozszarpało i zeżarło połowę.

– Ja to rozumiem – zgodził się Jabłoński. – Tylko nie wiem, czego chcecie ode mnie? A co to moja wina?

– A pewnie, że twoja! – krzyknęła piskliwym głosem Goliszewska, włączając się do rozmowy. – Jak tylko się tego stracha pozbyłeś, to jakiegoś diabła przywołałeś, co teraz po wsi biega. – Niska brunetka o włosach przystrzyżonych na wysokości uszu przeżegnała się szybko. – W imię Ojca i Syna…

– Strach z domu po zmroku wyjść – wtrącił jej mąż. Był o głowę wyższy od żony, a jego blond czupryna sterczała na wszystkie strony niczym kłosy zboża po gwałtownej burzy. – Bo jak to coś zakatrupiło świnię, to i człowieka może.

– Narobił ty gnoju, to teraz go zbieraj! – dorzucił Brylecki.

 

Pod drewnianą wiatą, naprzeciwko domu Jabłońskich, siedziało kilku mieszkańców wsi. Głośno debatowali, czasem przekrzykując się nawzajem. Pod spadzistym dachem przebywały dwa małżeństwa: gospodarzy i Goliszewskich, a oprócz nich Brylecki, obok którego spoczął pan Mieczysław. Ten szczupły mężczyzna, zarazem od kilku lat samotny wdowiec, słynął w miejscowości z mądrych rad, których chętnie udzielał potrzebującym. Jak również z tego, że jego celne opinie niejednemu pomogły rozwiązać poważne problemy.

– Spokojnie, drodzy sąsiedzi. – Pan Mieczysław próbował załagodzić wiejskie animozje. Poprawił duże okulary, które po chwili znowu zjechały na czubek nosa. – W ten sposób do niczego nie dojdziemy.

Na chwilę zapadła cisza. Gdzieś w oddali było słychać warkot ciągnika, zagłuszany czasem gęganiem gęsi biegających po podwórku obok wiaty. W końcu milczenie zebranych przerwał głos Jabłońskiej:

– Opowiedz im. No, gadaj.

Oczy zgromadzonych natychmiast wycelowały w gospodarza, który westchnął ciężko, po czym zaczął mówić:

– Coś jest nie tak z moim traktorem. – Wbił wzrok w ziemię i ciągnął dalej: – Wczoraj pojechałem nim na pole, jak zawsze. Potem usiadłem pod drzewem, żeby zjeść kanapkę. I naraz słyszę, a tu traktor się sam zapalił! – Jabłoński zwrócił oblicze ku słuchaczom. – Przysięgam, w środku nie było żywej duszy. I łup! Rusza i jedzie na mnie! Rzuciłem kanapkę w trawę, a szkoda, bo ze świeżutkim salcesonem była, i dawaj: chodu! Biegłem chyba z kilometr… no, może pół. A on za mną gnał, jak pies kunę. Na sam koniec wparowałem na bagna i to mnie uratowało. Traktor też wjechał i teraz tam stoi do połowy zatopiony.

– Więc ożył nie tylko pies szanownego sąsiada – pan Mieczysław wskazał dłonią Bryleckiego – lecz również coś dziwnego stało się z pańskim traktorem. Coś musi łączyć te dwie rzeczy. Pytanie tylko, co?

– Ja tak sobie myślę – Jabłoński pogładził gęstą szczecinę pokrywającą jego twarz – że to przez ten wisior, co go miał strach, a potem w traktorze go powiesiłem. Tak właśnie myślę.

– Czy pan również założył coś na kark swojemu psu? – Pan Mieczysław zwrócił się do Bryleckiego.

– Nie, skąd! – zaprotestował. – Murzyn zdechł ze starości, anim go tknął.

– Rozumiem – westchnął Pan Mieczysław, po czym dodał: – A co było potem? Spalił pan zwłoki, a może zakopał?

– Zakopał! A jak inaczej? – odpowiedział urażonym tonem głosu. – Spalić Murzyna? A co to ja, bezbożnik jaki? Potem mu mogiłę usypał, tam po wierzbą. – Wskazał kierunek czarnym od brudu palcem. – A na sam koniec taki fajny kijek ja znalazł i wyrył kozikiem imię Murzyna. I to nie byle jaki kijek, bo to kawał drąga, z dobrego drewna.

– Takiej gdzieś długości? – Jabłoński powstał jak rażony piorunem, po czym rozłożył ramiona, prezentując ponad metrowy odcinek.

– No, gdzieś taki był… A co?

– To ten sam drąg, co strach na nim stał! – ryknął gospodarz, aż Goliszewska podskoczyła na ławce. – Wyrzuciłem go za stodołę, ale potem zniknął jak kamfora. Pewnie dzieciaki wzięły do zabawy i poniosły gdzieś w cholerę. To pewnie on ożywił Murzyna, tak jak mój traktor ożywiła gwiazda żydowska.

– Na pewno – zgodziła się Goliszewska. – Mama mi mówiła, że przed wojną Żydy polskie dzieci zabijały, żeby diabłu oddać ich duszyczki.

– Ekhmm… – odchrząknął pan Mieczysław, którego nazwisko panieńskie matki brzmiało Steigman. – Wiemy już, jak doszło do tych wszystkich dziwnych zdarzeń. Teraz musimy się zastanowić, jak temu przeciwdziałać.

– Myślałem, żeby zadzwonić na policję – powiedział skruszony Jabłoński. – Tylko, co ja im mam gadać? Że mnie traktor po polu gania?

– Nie dzwoń do nich – przestrzegł Brylecki. – Ja tak zrobił, jak zobaczył Murzyna na podwórku. Mówię tak: Murzyn wielki jak cielak budę mi rozwalił. A potem milicjant powiedział w słuchawce, że jak jeszcze raz zadzwonię, to mnie na wytrzeźwiałkę odwiozą. A trochę ja wtedy wypił… Bo się wnerwił przez Murzyna – dodał szybko na usprawiedliwienie.

– Wszystko przez tych cholernych Cyganów… – mruknął pod nosem Jabłoński.

– I przez twoją chciwość i głupotę! – Goliszewska nie mogła przegapić takiej okazji na ciętą ripostę.

– A może do nich zadzwonić? – Niespodziewanie wtrąciła Jabłońska. – Przecież – spojrzała na męża – włożyłam ich numer do niebieskiej filiżanki. Wiesz, tej, co w segmencie stoi.

– Na śmierć zapomniałem, że zostawili nam list. – Mężczyzna mocno palnął się otwartą dłonią w wysokie czoło, aż powstała na nim czerwona plama. – Idziemy do chałupy! – rzucił do małżonki.

– To my zaczekamy tutaj na informację od państwa – zaproponował pan Mieczysław.

 

***

 

Niedługo potem Jabłoński ponownie pojawił się pod wiatą. Miał ze sobą foliową torbę, w której zachęcająco dzwoniły butelki. Na jego twarzy pojawiło się uczucie ulgi, jakby ktoś zdjął mu z ramion ogromny ciężar. Usiadł między sąsiadami i uśmiechnął się nieznacznie.

– Zadzwoniłem. Opowiedziałem im wszystko. I o Murzynie, i o traktorze. Jurto mają przyjechać i załatwić sprawę.

– Świetnie – pochwalił pan Mieczysław, po raz wtóry poprawiając okulary.

– Tylko czy można Cyganom wierzyć? – zauważyła Goliszewska. – To złodzieje przecież.

– Na razie nie mamy innej możliwości niż poczekać do jutra – odpowiedział pan Mieczysław. – A potem ewentualnie porozmawiamy.

– Drodzy sąsiedzi – rozpoczął uroczystym tonem Jabłoński. – Chciałbym was wszystkich przeprosić za kłopoty i serdecznie zaprosić na skromny bankiet. – Postawił na stole trzy litrowe butelki wypełnione bezbarwnym płynem.

– No, to się rozumie – podsumował rozpromieniony Brylecki. Wziął do ręki jedną z flaszek i przyjrzał się uważnie. – Bimberek?

– Mój najlepszy. – Przytaknął ruchem głowy gospodarz. – Trzy razy przepuszczałem. Mocny jak diabeł, a do tego prawie nie śmierdzi.

Drzwi domu otworzyły się z piskiem i chwilę później do reszty zebranych dołączyła Jabłońska, przynosząc dużą tacę wyłożoną po brzegi wszelkimi rodzajami wędlin.

– Jeszcze bigos się grzeje – oznajmiła. – Zaraz doniosę.

– To ja pani pomogę – zaproponowała Goliszewska.

Wkrótce sąsiadki zmierzały do domu, po drodze trajkocząc jak najęte.

 

***

 

Zapadł zmrok. Coraz mocniej pijani biesiadnicy bawili się w najlepsze, głośno krzycząc i prowadząc rozmowy, w których królowały tematy polityczne. Natomiast kobiety, zupełnie niezainteresowane sprawami poruszanymi przez płeć przeciwną, dyskutowały o kulinariach i nowym odcinku „Klanu”.

 

Nikt z nich nie zauważył dwóch czerwonych punktów od dłuższego czasu jarzących się między krzakami agrestu. Nikt nie zaobserwował też, że szkarłatne światła poruszyły się, a potem coraz szybciej poczęły zmierzać w kierunku ucztujących. Otumanieni alkoholem i zajęci dyskusjami nawet nie spojrzeli na zbliżający się ku nim duży, czarny kształt. Ledwie widoczny w ciemnościach niemal bezdźwięcznie dotarł do rozbawionych ludzi.

 

Rozpaczliwe wrzaski przeszyły mrok nocy. Gdyby jakiś człowiek przebywał blisko domu Jabłońskich, pomyślałby, że właśnie obdzierają kogoś ze skóry. A potem padłby na kolana i począł się modlić.

 

Po jakimś czasie mrożące krew w żyłach krzyki, jeden po drugim, ucichły.

 

***

 

Szczupły brunet, odziany w dobrze dopasowaną brązową marynarkę i niebieskie dżinsy, zaciągnął się głęboko dyndającym w ustach krzywym papierosem.

– Co pan o tym sądzi, aspirancie? – zapytał.

– Totalna masakra, panie komisarzu – odpowiedział dosadnie acz mało precyzyjnie krępy mundurowy.

Stali przed domem Jabłońskich. Wokół nich leżały fragmenty ludzkich członków, które ekipa specjalistów chowała do odpowiednich pojemników. Wiatę oraz niektóre części podwórka pokryły kałuże zakrzepłej krwi, a na środku podjazdu leżała góra wnętrzności.

– Trzeba sprawdzić wszystkie przychodnie weterynaryjne. No i zoo. I jeszcze popytać o prywatnych hodowców, bo może ktoś trzyma w zagrodzie jakieś dzikie zwierzę – polecił komisarz.

– Myśli pan, że ktoś może trzymać jakiegoś wilka albo niedźwiedzia w chlewie? – powątpiewał młodszy stopniem i wiekiem policjant.

– Cóż… Kiedyś, podczas prowadzenia śledztwa, byłem w mieszkaniu prawie sześćdziesięcioletniej kobiety. Okazało się, że trzymała w pokoju pięciometrowego boa. Prezent od jakiegoś marynarza, czy coś. To nieistotne. Co ciekawe, mieszkanie znajdowało się w jedenastopiętrowym bloku. Bywa, że ludzie trzymają w blokach małpy, legwany i nie wiadomo co jeszcze. Więc pomyśl pan, co można hodować w wiejskiej zagrodzie.

– Rozumiem. – Aspirant pokiwał głową częściowo ukrytą pod policyjną czapką. – Sprawdzimy wszystkich we wsi i okolicy.

– A potem, jak już… – przerwał na chwilę. – To znaczy… jeśli dojdzie do siebie, przesłuchać jedynego świadka. Jak mu tam było?

– Brylecki, panie komisarzu – przypomniał mu. – Na razie jest pod opieką psychiatry. Też dziwna z nim sprawa. Jak go znaleźli, to w kółko powtarzał tylko jedno słowo: Murzyn.

– Hmm… – Komisarz zamyślił się. – Dziwne… Murzyn w tej zapadłej dziurze?

 

***

 

Niedaleko domu Jabłońskich, na polnej drodze, stał czarny mercedes. Podniszczony, z porysowanym zderzakiem i odrapanym lakierem, wyglądał jak porzucony grat. Zaparkowany przy gęstych krzakach był zupełnie niewidoczny dla ludzi krzątających się po obejściu. Za kierownicą siedział Szero Roma, a obok kobieta o siwych włosach i przeoranej zmarszczkami twarzy.

– Spóźniliśmy się – powiedział Cygan. – Sprawy się skomplikowały.

– Widzę. Zawsze kończy się tak samo – odparła sucho. – Nikt nie kazał im ruszać Igora. Sami napytali sobie biedy – zrobiła krótką pauzę, po czym skrzywiła usta w uśmiechu i dodała spokojniejszym tonem: – Ale przecież na to liczyliśmy, czyż nie? W każdym razie dobrze, że znaleźliśmy Życie i Siłę. Zaraz skończę z Życiem.

Wyszła z samochodu, po czym zbliżyła się do bagażnika, przymocowanego do dachu pojazdu. Na nim, obwiązany białym sznurem, leżał długi kołek. Staruszka przyłożyła dłoń do drąga, a po chwili poczęła coś mamrotać pod nosem. Kiedy zakończyła inkantację, zniknął wcześniej wyryty w drewnie napis.

– Gotowe – oznajmiła, wsiadając do auta. – Musimy jeszcze odzyskać Mądrość. Nie wyczuwam tutaj jej obecności.

– To co zrobimy? – zapytał Szero Roma.

– Nic. Z czasem sama się znajdzie. Zawsze się znajdują.

Oboje wybuchnęli głośnym śmiechem.

Potem kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce, po czym zawrócił samochód i ruszył drogą, pozostawiając za sobą chmurę pyłu oraz smród oleju napędowego.

– Ten facet z miasta, u którego rozbiliśmy obóz, poprosił mnie o przysługę – rzekł Szero Roma. – Ma reumatyzm i jakieś bóle w plecach. Mówi, że nic mu nie pomaga.

– Bicz Markiza de Sade powinien pomóc. Ma coś cennego?

– Telewizor, samochód. I pewnie jeszcze coś się znajdzie – odpowiedział. – A co z traktorem? Chyba nie zostawimy go na bagnach?

– Jutro zbierz ludzi. Przyjedziemy i wyciągniemy go z błota.

– Zatrze się numery silnika, zmieni blachy – wyliczył Cygan. – I będzie traktor jak malowanie.

 

Trochę później, kiedy przejeżdżali przez niewielki lasek, hałas wydawany przez samochód spłoszył kilka gawronów. Ptaki poderwały się do krótkiego lotu, a gdy auto zniknęło za zakrętem, wylądowały na skraju lasu i ponownie przystąpiły do uczty. Wbijały ostre dzioby w ścierwo rozkładającego się psa, by zaspokoić głód nadpsutym mięsem.

 

***

 

Dwóch mężczyzn szło obok siebie po wielkiej górze śmieci. Wysypisko wznosiło się pośrodku pola, a dokoła nie było widać żadnego budynku mieszkalnego, poza dwoma barakami przeznaczonymi dla robotników. Pracownicy, odziani w szare kombinezony, prowadzili rozmowę, jednocześnie uważnie przeczesując wzrokiem nagromadzone odpadki.

– A wiesz, że właściciel chce sprzedać wysypisko? – zapytał dużo młodszy z nich.

– Ta, coś tam ja słyszał – odrzekł siwy jak gołąb mężczyzna.

– Księgowa mi mówiła, że będą redukcje etatów.

– Tfu! – Splunął zieloną flegmą, po czym przeciągnął językiem po zniszczonych zębach. – Zawsze tak robiom. A potem swoim robotę dajom.

– Trzeba będzie znowu pracy szukać… – mruknął niezadowolony drugi z rozmówców.

– Ta, tylko gdzie? Toż u nas bezrobocie jak diabli. Ty, to jeszcze młody jest, coś znajdziesz. Ale ja? Kto starego do roboty weźmie?

W milczeniu posuwali się powoli po szczycie odpadków. Myśl o rychłej utracie pracy popsuła im nastroje.

– Uuu! A co to za kapelutek ciekawy? – odezwał się starszy mężczyzna, podnosząc czarny cylinder. – Będę w nim wyglądał jak magik z cyrku. – Zaśmiał się głośno.

Bez większych ceregieli uderzył kilka razy otwartą dłonią w znalezisko, otrzepując w ten sposób z przedmiotu pył oraz i kurz. Po chwili cylinder wylądował na siwej głowie.

– Kurdę – bąknął młodszy. – W kapeluszu wyglądasz ze dwadzieścia lat młodziej.

Mężczyzna zaświecił spod nakrycia głowy nienagannie białymi zębami, po czym przemówił, patrząc gdzieś w dal:

– Muszę wziąć wolny poniedziałek. W weekend posiedzę nad papierami i zrobię odpowiednie obliczenia. Muszę przygotować bardzo dobry business plan. W poniedziałek pójdę do banku, aby porozmawiać o kredycie. Myślę, że przy dobrym przygotowaniu mam spore szanse, aby otrzymać pożyczkę. Czy masz prawo jazdy? – zapytał niespodziewanie towarzysza.

– No, tak… mam – wydukał mocno zaskoczony niespodziewaną zmianą w głosie interlokutora.

– Jak kupię wysypisko, to będę potrzebował kierowcy. Przynajmniej dopóki nie zaliczę egzaminu na własne prawo jazdy. Nie wypada, żeby człowiek interesu jeździł autobusem – wyjaśnił, skrobiąc się paznokciami po karku.

Poruszali się po stromym zejściu, idąc w stronę baraków stojących u podnóża góry śmieci. Starszy z nich, drapiąc się bez przerwy po szyi, objaśniał coś drugiemu, który ze zdziwieniem wymalowanym na bladej twarzy kiwał głową.

– Śmieci to dobry interes. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, to albo brak mu przygotowania merytorycznego, albo po prostu nie mówi prawdy – zakończył mężczyzna w cylindrze, po czym obaj skierowali kroki do jednego z kontenerów.

 

Kiedy wchodzili do pomieszczenia, z niewielkiej rany na karku starszego robotnika spłynęła strużka krwi wymieszana z ciemną wydzieliną ropną.

 

Koniec

Koniec

Komentarze

Jak nie lubię horrorów, tak mi się podobało. :-)

Bardzo ciekawe i nowe motywy.

Babska logika rządzi!

Sympatyczne, lekkie, ale z dreszczykiem. Dobre.

Infundybuła chronosynklastyczna

Dziękuję za ciepłe słowa. Cieszy mnie, że się podobało.

Przyjemnie się czytało. Mocno mnie wciągnęło.

Uwielbiam klimaty wiejskiego czarostwa ;) Czytałem na jednym tchu. Jakby rozbudować opisy i narracje byłoby z tego niesamowite opowiadanie, godne wydrukowania.

Dziękuję po raz kolejny i pozdrawiam:)

Nawet przysłowiowy gawron z przetrąconą nogą  (...)  ---> To jakieś nowe przysłowie? :-) Po pierwsze: nie "przerabiamy" utartych frazeologizmów i zwrotów, przysłów też nie. Po drugie: nie popełniaj coraz powszechniejszego błędu, polegającego na informowaniu, że to przysłowie. Pies z kulawą nogą, a nie przysłowiowy pies...   

Postanowił pod nieobecność pracodawców (...)  ---> pracodawców? Płacili? Ejże... Gospodarzy chyba.  

Po chwili kuśtykał  (...)  ---> a może jednak, jako jednonogi, podskakiwał, skakał?  


Przechadzał się, a w zasadzie przeskakiwał się po mieszkaniu.  ---> żeby nie było, iż tylko marudzę. Bardzo udany neologizm.  

Bezgraniczny strach sprawił, że Igor miał w głowie wielką pustkę.  ---> po co imię z zdaniu? W całym ciągu zdań podmiotem, jawnym lub domyślnym, jest Igor i tylko on.  

(...)  naprawdę walczył z dylematem: (...)  ---> żaden dylemat, sprawdź w słowniku. I nie walczył z nim... Po prostu zastanawiał się, którego ptaka capnąć.  

– Nie, skąd! – zaprotestował. ---> a kto taki zaprotestował? Nie zawsze uniknięcie powtórzenia wychodzi na zdrowie...  

(...)  prezentując ponad metrowy odcinek.  ---> wcześniej była informacja, że na tym palu dokonał żywota Dracula. Nie za krótki ten kijaszek?  

(...)  którego nazwisko panieńskie matki brzmiało Steigman.  ---> nie dało się tego lepiej, płynniej, czytelniej sformułować?  

Zapadł zmrok.  ---> a to jedynie dla pamięci, gdzie dzisiaj skończyłem.   

Dzięki bardzo. Właśnie na takie uwagi liczyłem. Trudno jest czasem odnaleźć swoje błędy, więc Twój komentarz jest bardzo pomocny.

Zacząłem, to i skończyć wypada.

Coraz mocniej pijani (...)  ---> wiem, tak się mówi i pisze też, błędu nie ma, ale bardziej pasowałoby "bardziej", sądzę.  

(...)  punktów [,+] od (...).  

(...)  dobrze dopasowaną  (...).  ---> dopasowana i wystarczy; no, chyba że źle dopasowana, niedopasowana, wtedy potrzebne dwa słowa...  

(...)  zaciągnął się głęboko dyndającym w ustach krzywym papierosem.  ---> makabreska. Bez obrazy, ale to jest przykład, jak nie pisać. Głęboko dyndający w ustach i do tego krzywy papieros... Jahrku, przenieś 'głęboko' przed 'zaciągnął się' i zamień 'dyndanie' na 'przylepiony do warg' albo na coś analogicznego, po czym przyjrzyj się, czy nie będzie lepiej.  

(...)  odpowiedział dosadnie acz mało precyzyjnie krępy mundurowy.  ---> 'acz mało precyzyjnie' to zdanko wtrącone, przecineczki obligatoryjnie przed nim i po nim...  

Wiatę [...] pokryły kałuże zakrzepłej krwi, (...).  ---> Kałuża na wiacie? Ejże! Plamy, zacieki...  

Aspirant pokiwał głową częściowo ukrytą pod policyjną czapką.  ---> skoro był w mundurze, to i czapkę miał na łepetynie. A skoro miał tę czapkę założoną, to na pewno czapka zakrywała / ukrywała pod sobą górną część głowy. Czy to wymaga wzmianki, opisu? Myślę, że każdy widział kogoś, noszącego czapkę typu mundurowego, i każdy wie, iż taka czapka częściowo ukrywa przed wzrokiem... Aha, gdyby miał na łbie czapkę kolejarza, rzecz warta byłaby wzmianki...  Rozpisałem się na ten temat, ale dlatego, że rozśmieszyłeś mnie tym "odkrywczym" opisem. Mam nadzieję, że nie pogniewasz się za tę uwagę...  

Zakończenie bardzo dobre.

Dzięki ogromne raz jeszcze, bo sądziłem, że zniechęcony lekturą nie pojawisz się już. Analiza dogłębna, o ile to właściwe określenie. Ale to bardzo dobrze, może jakoś wpłynie na mnie z pozytywnym skutkiem. Jeśli nie, to zajmę się hodowlą szczawiu:).

 

 

:-) Szczaw zostaw odpornym na wiedzę. :-) 

Czym tu się zniechęcać? W porównaniu do niektórych --- i tak dalej --- nie było czym. Znasz takich, którzy ani jednego byka nie strzelą? Ja jeszcze nie poznałem nieomylnych. Więc  :-)  proszę mi tu nie uprawiać eskapizmu, tylko brać się do roboty.  :-) 

No --- wcześniej nie mogłem bo byłem w wafce.

Co na minus:

--- miejscami niezbyt trafny dobór słów, np. wzmianka o zabawie w detektywa, które nieco psują taki pegieerowski klimat,

--- wzmianka o vladzie draculi,

--- nazwy cygańskich rekwizytów trochę mi zgrzytały.

Co na plus:

--- wspomniany klimat z pegieera,

--- pomysł jest w sumie niezły,

--- niektóre stylizacje wypowiedzi.

Wydaje mi się, że gdybyś w trochę inny sposób wprowadził opisy --- tj. bardziej zadbał o klimat i nadał nieco mroczniejszy (tak żeby nie zaburzyć lekkiego tonu opowieści) i może bardziej groteskowy klimat zakończeniu, to byłoby lepiej. Spróbuj coś jeszcze machnąć w tych klimatach, dbając jednak o bardziej jednolitą narrację.

pozdrawiam

I po co to było?

Dzięki. Po przeczytaniu Twoich uwag, całkowicie się z Tobą zgadzam. Co do dwóch ostatnich zarzutów, to korekta powinna być prostą sprawą. Gorzej z pierwszym. Mogę mieć problem z odnalezieniem złego doboru słów. I to mnie irytuje:).

Dziękuję raz jeszcze

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka