- Opowiadanie: adam_80 - W stronę puszczy.

W stronę puszczy.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

W stronę puszczy.

Zachęcony dość pozytywnymi komentarzami pod "Pojedynkiem", zamieszczam nieco poprawiony szkic jego kontynuacji. Niestety, jest to w sumie wyrwana z kontekstu scenka, coś w rodzaju interludium między dwiema poważniejszymi scenami tej historii. Ale skoro parę osób ciekawi, co stało się dalej, to proszę bardzo. Mam nadzieję, że błędów wypatrzycie mniej, niż w poprzednim "opowiadaniu". Jak dobrze pójdzie, to może znajdę czas na przeczytanie i poprawienie ostatniego fragmentu, który napisałem, i zamieszczę go pod koniec weekendu. Liczę na wszelkie warsztatowe uwagi.

 

***

 

Karczmę Grima opuścili, gdy było jeszcze ciemno. Długo maszerowali w półmroku poranka, najpierw kierując się na zachód, a później na południe. Miejscowe ścieżki znali na pamięć ze swoich licznych wypadów na polowania. Niezbyt strome, lecz śliskie, potrafiły zaleźć za skórę niezbyt wprawnym wędrowcom, zwłaszcza o mglistym, wilgotnym poranku. Podróżowali więc wolno, ostrożnie stąpając po mokrych kamieniach.

 

Wschód czerwonego, zolbrzymiałego słońca przywitał ich, gdy dotarli do wzgórz rozciągających się u stóp niebotycznych gór, piętrzących się teraz za ich plecami. Z potężnych, wznoszących się ponad dywan mgły pagórków, można było dostrzec na horyzoncie ledwo widoczny teraz mur zieleni, w kierunku którego szli. Sgorlon parł niezmordowanie do przodu przyprawiając Anselma o zadyszkę. Anselm dźwigał mocno wypchany plecak z zamocowaną na nim niewielką tarczą. Jego wyposażenie dopełniał mały łuk oraz nieduży kołczan z paroma strzałami oraz krótki miecz. Anselm miał też w sobie całkiem sporo alkoholu, który wypił poprzedniego wieczora z robotnikami z kopalni. Po kilku godzinach tempo marszu zaczęło mu poważnie doskwierać. W końcu stanął. Ból nóg, pleców i spuchniętej głowy stawał się nie do zniesienia.

 

– Stój, szalony człecze! – krzyknął.

 

Sgorlon zatrzymał się i zerknął na niego.

 

– Co?

 

– Jak to co?! – żachnął się skrzywiony Anselm, opierając się rękami o kolana. Opuścił głowę, nabierając powietrza. – Co cię tak gna do tego cholernego lasu!

 

– Idziemy do Adaira, Anselm.

 

– I co z tego?! – Anselm wyraźnie nie był zadowolony z tego wytłumaczenia. – Adair nie zając, nie ucieknie.

 

– Mamy mało czasu.

 

– A co, chcesz być jutro w Teggerlacie? – Anselm rzucił w przerwie między jednym a drugim potężnym wdechem.

 

Sgorlon nie odpowiedział, popatrzył na Anselma, oceniając jego stan. W końcu cofnął się do niego. Pomógł mu ściągnąć plecak, a potem zarzucił go na ramię.

 

– Chodź pijaczyno. Pójdziemy do tych krzaków i tam odpoczniemy. Pamiętaj, nie warto przyzwyczajać się do zbyt wielu rzeczy. Potem trzeba je dźwigać.

 

– Filozof się znalazł! – Anselm wyprostował się z trudem. – I tak nie dojdziemy dziś do lasu, będziemy musieli gdzieś przenocować.

 

– To przenocujemy.

 

Ruszyli w stronę kępy krzaków rosnącej niedużym półokręgiem na następnym wzgórzu o bardzo płaskim, rozległym wierzchołku. Z plątaniny gałęzi wyleciały spłoszone ptaki. Usiedli na ziemi, wyciągnęli manierki. Sgorlon kolejny raz zerknął tęsknie w stronę odległego ciągle lasu. Nie uszło to uwagi Anselma. Popatrzył na Sgorlona z ciekawością i powiedział:

 

– Może w końcu mi powiesz, czemu tak nagle opuściliśmy miejsce, gdzie tak dobrze nam się żyło od kilku miesięcy? Mogliśmy nadal polować dla Elliwera i jego kompani psubratów. Całkiem nieźle płacił, a czasem bywało wesoło.

 

– Wystarczy ci, jak powiem, że mam przeczucie, że najwyższa pora się stąd wynosić?

 

– Ty i te twoje przeczucia. Pewnie w kartach zobaczyłeś coś paskudnego.

 

– Nie. W kartach z paskudnych rzeczy widziałem jedynie dwóch nieżywych krasnoludów. Nic ponadto.

 

Anselm zaśmiał się głośno.

 

– Pięknie to rozegrałeś. Wydaje mi się, że to dlatego chcesz się wynieść. Zdradziłeś się ze swoimi kartami i teraz, żeby nikt tym się bardziej nie interesował, wynosisz się z tego pięknego miejsca, w którym – Anselm zawahał się na chwilę. – jak słusznie wczoraj zauważyłeś, nie ma nawet jednej kobiety… Może faktycznie pora się stąd wynieść?

 

– Doszedłeś do bardzo słusznych wniosków, Anselm. Tego się trzymaj. – Sgorlon wyciągnął się jak długi na trawie. – Nie szukaj jakichś nadzwyczajnych powodów, by zmienić miejsce. Po prostu idź za głosem serca, bądź innego czułego organu.

 

– Nie chrzań.

 

Odpoczywali jeszcze z pół godziny, potem Sgorlon wstał, rozprostował kości, popatrzył ponownie w stronę lasu i trącił butem nogę Anselma, który zdążył pogrążyć się we śnie.

 

– To nie pora na drzemkę! Wstawaj! Czeka nas długa droga.

 

Anselm powoli zebrał się z trawy, bez większego entuzjazmu.

 

– Ale go przyparło – stęknął z niechęcią.

 

– Nie marudź, chodź. – rzekł Sgorlon.

 

Szli kilka godzin. Rozległe wzgórza stawały się coraz mniej strome, falowały lekko, porośnięte tu i ówdzie małymi, kolczastymi krzewami. W końcu na ich drodze zaczęły pojawiać się pierwsze samotne drzewa. Pod jednym z nich przystanęli na popas. Anselmowi wyraźnie poprawił się humor. Jego organizm doszedł do siebie po wieczornej popijawie i nawet nie miał większej ochoty usiąść na trawie obok pogrążonego w myślach Sgorlona. Perorował zawzięcie nie zważając na brak zainteresowania jego wywodami ze strony towarzysza.

 

– Moim zdaniem, zaraz po wizycie u Adaira, powinniśmy ruszyć w stronę Pelleth, a stamtąd ruszymy prosto jak w mordę strzelił traktem na Angoran. To niby ruchliwe drogi, ale teraz nie będzie na nich tłoku. Święta Voriańczyków już za nami, więc o połowę kupców mniej na drogach, a miejscowi też o tej porze raczej szykują się do zimy i większość czasu siedzą w puszczy. Moim zdaniem do Teggerlatu, bo do Teggerlatu wszak zmierzamy, tak, bez wątpienia mam przeczucie, że do Teggerlatu nam droga – perorował Anselm, zerkając tylko na Sgorlona z uśmiechem – dotrzemy najpóźniej w ciągu dwóch tygodni, jeśli tylko nie zapomnimy odwiedzić wszystkich przyzwoitych karczm po drodze. W innym przypadku możemy być tam w ciągu dziesięciu dni, ale co to byłaby za podróż? Sam przyznaj, że takie podróże, w słocie, bez odpoczynku, bez złocistego napoju w kuflu, najlepiej ciepłego, nie mają większego sensu…

 

– A może powinienem do Teggerlatu ruszyć sam? – stwierdził ironicznie Sgorlon. – Wszak nie muszę przecież ciągnąć za sobą po całym świecie kuli u nogi w postaci twojej krzepkiej, spragnionej uciech osoby? Mam przeczucie, tak, mam je bez wątpienia, że dam radę dotrzeć do Teggerlatu w osiem dni. Mój towarzysz jednak chyba nie ruszy ze mną omijając Pelleth, tak zasobnego w nierządnice, jak też zapewne nie ruszy inną drogą, jak tylko traktem z Pelleth do Angoranu, tak dobrze obstawionym przez voriańskich szpicli. Może więc, zamiast męczyć się ze mną, powinieneś zostać u Adaira i narąbać mu drewna na zimę? Co ty na to?

 

– Poważnie? – Udał zdziwionego Anselm, szarpiąc się lekko palcami za brodę. – Chyba żartujesz!? Nie zostanę tu z żadnym staruchem, nawet tak sprawnym jak Adair. Mam dość tego odludzia. Zdechłbym z nudów w tak długą zimę. – powiedział Anselm, wkładając w swój głos cały dar przekonywania, jaki posiadał. Widząc, że Sgorlon odruchowo porusza dłonią w pobliżu ukrytej w kieszeni talii tarota, nagle wypalił błagalnie, składając ręce jak do modlitwy – Powróż mi Jago, powróż mi wróżu! Powiedz, co powinienem uczynić!? Nie żałuj koledze, uchyl rąbka tajemnicy, tylko mnie nie kantuj, jak stary krasnoludzki chiromanta!

 

Sgorlon, zachowując całkowitą powagę, mimo błazenady Anselma, wyciągnął karty, jakby tylko na to czekał. Wyjął je z pudełka i potasował szybko. Anselm przyglądał się z zainteresowaniem temu rytuałowi, który zawsze wzbudzał w nim przestrach i fascynację zarazem. Sgorlon niezależnie od okoliczności był wyjątkowo skupiony podczas wróżenia. Po chwili przestał mieszać karty. Mając je odwrócone grzbietami wybrał na chybił trafił trzy z nich. Odwrócił je i zaczął analizować. Anselm patrzył na pociemniałe, jakby zabrudzone karty, na których prawie nic nie był stanie rozszyfrować.

 

– Luna, Baszta, Wisielec. Luna, bo tkwiłeś do tej pory w mylnych poglądach na temat tego, co warto robić, zajmowałeś się fantazjami, podążałeś za odbitym światłem. Baszta oznacza, że ten stan runął po to, by twój los mógł ukształtować się na nowo. Podążasz za mną, ale czy wyjdzie ci to na dobre? Wisielec oznacza, że na własne życzenie pakujesz się w zdarzenia, które spowodują, że utracisz swoją swobodę. Źle powiedziałem – będziesz tkwił w niemocy, zawieszony, bez ruchu, zmuszony do pogodzenia się ze swoim trudnym położeniem. Czy muszę ci coś więcej mówić? Interpretować? Poczekaj, wyciągnę jeszcze jedną kartę… – Sgorlon wyciągną kolejną kartę z talii. – Demon. To nie jest dobra karta. Może oznaczać przemoc, ból, uwięzienie, uzależnienie od kogoś złego i potężnego. Jak widzisz, nic dobrego nie czeka cię w Teggerlacie, tak czy owak. Ja bym na twoim miejscu wrócił się do Grima. Jeszcze nie jest za wcześnie. Nie mam tu małych arkanów, więc nie powiem ci nic więcej.

 

Anselm zamilkł i zbladł. Przez chwilę wahał się, ale w końcu nieco poważniejszym głosem:

 

– A co ja tu będę robił na tym odludziu? I tak muszę się wynieść stąd… Wcześniej, czy później dotarłbym do Teggerlatu, bo wszystkie drogi tam prowadzą. Możesz ruszyć sam do Teggerlatu, ja i tak tam trafię, może dwa, może trzy dni po tobie. Zrobi ci to jakąś różnicę?

 

– Nie.

 

– No właśnie. Więc postanowione, ruszam z tobą.

 

– Jak chcesz, nie kantowałem z tymi kartami.

 

– Wiem.

 

– To dobrze, bo nie chciałbym cię ciągnąć na siłę tam, gdzie idę.

 

– To masz już sprecyzowane plany jak widzę.

 

– Nie mam.

 

– Nie wierzę.

 

– Ale tak jest. – Sgorlon schował talię do kieszeni i wstał. – Starczy tego dobrego, ruszamy.

 

Anselm pokiwał głową z politowaniem. Poparzył chwilę za odchodzącym Sgorlonem i ruszył za nim bez przekonania. W końcu nieco podbiegł i zrównał się z nim. Szli dłuższy czas milcząc. Narzucone przez Sgorlona tempo marszu skutecznie zniechęciło Anselma do zadawania kolejnych pytań.

 

Powoli zaczęło się ściemniać. Zatrzymali się nieopodal kolejnej kępy krzaków na kolejnym wzgórzu, identycznym jak poprzednie, które mijali. Anselm wyciągnął duży myśliwski nóż i zaczął ścinać cieńsze i grubsze gałązki. Zanim zapadł zmrok siedzieli obaj milcząc przy niedużym ognisku. Obok niego piętrzyła się imponująca sterta opału. W końcu Sgorlon przerwał ciszę:

 

– Kładź się spać. Ja i tak nie zasnę.

 

Anselm położył się blisko ognia.

 

– Dobranoc. Jakby co, to zbudź mnie.

 

– W porządku.

 

Anselm zwinął się w kłębek na wyciągniętym z plecaka płaszczu. Po chwili dało się słyszeć jego ciche chrapanie. Oprócz trzaskania palących się gałązek, było ono jedynym dźwiękiem, jaki dobiegał do uszu Sgorlona. Sgorlon wyjął z kieszeni karty i zaczął się w nie wpatrywać. Trzymał w ręku kartę Gwiazdy i gapił się w nią bezmyślnie. Poczuł, że zimna karta rozgrzewa się i staje się cieplejsza niż jego palce. Po chwili zaczął wyraźnie dostrzegać poświatę otaczającą zabrudzoną kartę. Przez ciemne plamy zaczęła powoli, coraz wyraźniej, przebijać się świetlista postać kobiety trzymającej w dłoniach amforę, z której wylewały się na nieboskłon srebrne gwiazdy. Kobieta ta pulsowała ciepłem i spokojem, Sgorlon miał wrażenie, że im dłużej wpatruje się w jej postać, tym bardziej ma wrażenie, że nie jest to tylko doskonały rysunek, ale prawdziwa osoba, oddychająca i jakby tylko zastygła na moment. Gwiazdy migotały radośnie wypływając z amfory. Sgorlon zafascynowany tym widokiem wpatrywał się w twarz dziewczyny. Nagle coś go olśniło. Dziewczyna miała twarz jego córki.

 

Sgorlon obudził się. Ognisko dogasało. Anselm zwinięty w kłębek drżał z zimna. Sgorlon też zadrżał, napiął wszystkie mięśnie, jakby ten krótki silny skurcz miał rozgrzać je bardziej niż przygasający ogień. Przegarnął patykiem dogasające popioły i położył na nich kilka cienkich gałązek, które po chwili zajęły się słabym płomieniem. Dołożył jeszcze kilka, zastanawiając się, co znaczy jego sen. Zorientował się, że wokół niego leżą rozsypane karty. Zniesmaczony tym odkryciem rzucił niedbale do ogniska resztę trzymanego w na kolanach opału, a sam zaczął kompletować zawilgoconą talię. Znów mi się to przytrafiło, pomyślał ze złością i zerknął na niebo. Gwiazdy wyraźnie przesunęły się. Na wschodzie pojawił się nad górami żółty Tahil na tle słabych gwiazd Rybaka. Sgorlon usiadł przy ognisku. Wiedział, że zostało mu jeszcze kilka godzin czuwania. Chciało mu się już spać, ale zwalczał senność, robiąc głębokie wdechy. Zaczął rozmyślać. W ciągu dnia, w trakcie marszu, przewijały mu się przez głowę dziwne, niejasne obrazy. Odkąd miał karty przy sobie, coraz częściej zdarzało mu się mieć niewytłumaczalne wizje. Niechętnie nazywał te obrazy wizjami, ale nie wierzył, że jego wyobraźnia mogłaby tworzyć samodzielnie takie majaki, które, jak dobrze wiedział z doświadczenia, faktycznie miały miejsce, lub mogły się wydarzyć. Po południu, po wróżbie, której zażyczył sobie Anselm, nie dawały mu spokoju obrazy dziwnego, trudnego do opisania miejsca, w którym znajdował się Anselm. Sgorlon domyślał się, że miejsce to jest w Teggerlacie, ale nie był w stanie zorientować się, co konkretnie przedstawia. Nie były to lochy, gdyż było tam dużo światła. Anselm był jednak bezradny i wycieńczony, nie miał siły wstać; ktoś jeszcze był w tym pomieszczeniu, ktoś kto pilnował Anselma, by ten doszedł do siebie. Sgorlon czuł, że Anselmowi nie grozi śmierć, ale bał się, że może grozić mu coś znacznie gorszego… Sgorlon ocknął się. Nie zasnął tym razem, ale stracił na chwilę rachubę czasu. Ognisko rozpaliło się na dobre, gałązki trzaskały wesoło, iskry wylatywały jak świetliki w ciemną przestrzeń nad jego głową. Opał kończył się powoli, zostało jednak kilka grubszych gałęzi. Sgorlon znów pozwolił myślom zawładnąć zmęczoną głową. Poddał się ogarniającemu jego myśli chaosowi głosów i twarzy. Postacie, jakby żywcem wzięte z kart, ożywały i mówiły do niego. Sprawiedliwość miała postać powabnej czarodziejki i nalaną twarz grododzierżcy, który prowadził go ku stosowi, śmiejąc się bezzębnymi dziąsłami. Małpy o ludzkich twarzach obracały nim, przywiązanym do wielkiego koła, pchając w dół stromego zbocza, żeby roztrzaskał się o skały. Spadał. W ułamkach sekund błyskał ogień, huczały kruszące się mury. A on spadał, spadał, aż w końcu uderzył w zimną, twardą taflę wody, ogłuszony i zdezorientowany. Potem biegł, niewytłumaczalnie uwolniony z pęt, biegł mokry, poraniony, obolały, a za nim podążały w świetle księżyca dwa ogromne psiska. Na nogach czuł wiszący ciężar wodorostów i opancerzonych, śliskich stworzeń, szczypiących jego udręczone ciało. Był coraz bardziej zmęczony, nie miał siły biec, oddech sprawiał mu nieznośny ból rozsadzający piersi. W końcu padł na chłodną, wilgotną ziemię. Sen przychodził kolejną obezwładniającą falą na jego udręczone ciało i umysł.

 

 

 

– Hej! – usłyszał nad swoją głową Sgorlon. – Wstawaj! Chyba się śpieszysz do Adaira, zapomniałeś już o staruszku?!

 

Sgorlon otworzył z trudem oczy. Słońce wznosiło się już nad horyzontem i jaskrawo świeciło, oślepiając szczypiące oczy. Anselm wyciągnął ku niemu rękę.

 

– Następnym razem obudź mnie, zamiast kimać podczas wachty. Wilki by nas zjadły na tym zadupiu, a ty śpisz w najlepsze.

 

– Przepraszam…

 

– Dobra, wybaczam. Udało ci się tym razem. Unikniesz najsurowszego wymiaru kary. Następnym razem wrzucę cię do ogniska! – Anselm wyszczerzył zęby w podejrzany sposób.

 

– O co ci chodzi? – burknął rozeźlony Sgorlon.

 

– Widzisz brachu – Anselm ukucnął przy nim – darłeś się przez sen, by cię nie palić. Przyśniły ci się koszmary! Normalna sprawa u wróżów – uśmiechnął się wyraźnie zadowolony ze swojego żartu. – W każdym razie obudziłeś mnie tymi krzykami, no i potem już posiedziałem przy tobie do rana.

 

– Mówiłem coś jeszcze?

 

– No, było jeszcze parę słów, ale ogólnie już nic ciekawego.

 

Sgorlon wstał zerkając na przyjaciela podejrzliwie. Anselm zarzucił na plecy swoje pakunki i stwierdził:

 

– Do lasu mamy cztery godziny spokojnego marszu. To już blisko.

 

Sgorlon kiwnął głową. Zebrał swoje rzeczy i ruszył za pogwizdującym Anselmem.

 

Wyszli zza osłony krzewów na pustą przestrzeń. Las był rzeczywiście niedaleko. Falował na wzgórzach, a niedaleko pierwszej linii drzew, nieco w głębi, widać było nieduży, zielony płaskowyż, którego widok poruszył serce Sgorlonowi i dodał sił. Do lasu dotarli szybciej, niż się spodziewali. Sgorlon rozmyślał o wypadkach ostatniej nocy, niezadowolony, że znów dał zawładnąć kartom swoim umysłem. To przez to zmęczenie – pomyślał – nie wolno mi tak mało spać. Marsz otrzeźwił jego głowę. Gdy weszli między drzewa wrócił mu zwyczajny tok rozumowania. Zaczął rozglądać się. Anselm też kręcił na wszystkie strony głową. W końcu krzyknął:

 

– Jest!

 

Pokazał Sgorlonowi ręką na południe. Między drzewami błyskało co chwila mieniące się światło. Był to nieduży, ale rwący strumień, który spływał z północno-wschodniej części gór i tu miał wyraźne zakole, kierując swe wody na zachód, w głąb puszczy. Skierowali się w stronę błyszczących w słońcu wód potoku, którego szum wkrótce przebił się przez listowie, jeszcze zielone, ale już tu i ówdzie zabarwione jesienią. Zeszli w dół. Koryto strumienia było łagodne, a poziom wody niezbyt wysoki, co widać było po dość szerokiej linii otoczaków tworzących surową lecz urokliwą oprawę nieco wzburzonej wodnej wstęgi. Sgorlon podszedł do strumienia. Uklęknął na kamieniach i nabrał wody w dłonie. Woda była krystalicznie czysta i lodowata. Chlusnął kilkakrotnie wodą na twarz, przemywając oczy i czoło. Anselm podszedł do niego.

 

– Powiem ci tak. Nie przepadam za tym twoim starszym kolegą. Może dlatego, że on też za mną nie przepada. Dlatego z wielką ochotą zostałbym tutaj, napełnił manierki i chwilę powłóczył się po okolicy. Może mi się poszczęści i upoluję jakiegoś królika. Kiedyś w końcu musimy coś zjeść. Na głodnego nie zajdziemy zbyt daleko.

 

Sgorlon skinął głową. Wstał i wyprostował się.

 

– Nie będzie mnie około trzech, może czterech godzin. Jeśli wrócę, a ciebie nie będzie, to będę czekał w tym miejscu. A jeśli ty mnie nie zastaniesz nad strumykiem, to też zaczekaj i nie szukaj mnie nigdzie na płaskowyżu.

 

– Dobra, niech będzie. Zatem jesteśmy umówieni. Zastanawiam się tylko, czy stary puści cię tak szybko. On niby nie lubi gości, ale coś mi mówi, że na ciebie to akurat zawsze czeka z wytęsknieniem…

 

– Nie martw się o mnie. Zajmij się miejscowymi królikami. – rzucił Sgorlon i zaczął iść w stronę płaskowyżu.

 

– Połamania nóg! – krzyknął za nim roześmiany Anselm. Ruszył w stronę strumyka. Napełniając wodą manierki patrzył jak Sgorlon znika między drzewami.

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

     Nieśmiertelna kropka kończąca tytuł... Po co zaczynać od błędu?  

Aj, Roger. Chciałem Cię uprzedzić. Jesteś jak zwykle na posterunku:). A teraz do wracam do lektury.

Mastiff

Wschód czerwonego, zolbrzymiałego słońca przywitał ich, gdy dotarli do wzgórz rozciągających się u stóp niebotycznych gór, piętrzących się teraz za ich plecami. - wybacz, ale jakieś dziwne jest to słowo

 

Jego wyposażenie dopełniał mały łuk oraz nieduży kołczan z paroma strzałami oraz krótki miecz. - brzydkie powtórzenie

 

Zdradziłeś się ze swoimi kartami i teraz, żeby nikt tym się bardziej nie interesował, wynosisz się z tego pięknego miejsca, w którym – Anselm zawahał się na chwilę. – jak słusznie wczoraj zauważyłeś, nie ma nawet jednej kobiety… - po chwilę nie powinno być kropki

 

- Nie marudź, chodź. – rzekł Sgorlon. - j.w.

 

Poparzył chwilę za odchodzącym Sgorlonem i ruszył za nim bez przekonania. - popatrzył

 

Zatrzymali się nieopodal kolejnej kępy krzaków na kolejnym wzgórzu, identycznym jak poprzednie, które mijali. - minęli?

 

Zauważyłem jeszcze kilka błędnie zapisanych dialogów oraz trochę brakujących przecinków. A samo opowiadanie: idą, idą, męczą się, siadają, gadają. A potem od nowa. Niczym mnie nie zaintrygowałeś, Drogi Autorze. Może dlatego, że to tylko fragment? Napisz coś, co ma nie tylko początek, ale również koniec.

 

Pozdrawiam

Mastiff

Zgadzam się z przedpiścą, że w tym fragmencie nic ciekawego się nie dzieje. Chyba że z wizji Sgorlona ma się coś jeszcze urodzić.

Tak z innej beczki, chodziłeś kiedyś w nocy po górach, bez latarki? Mi się raz zdarzyło i więcej zamierzam do tego nie dopuścić. Mimo, że szlak był całkiem wygodny. Jaki ważny powód mieli bohaterowie, żeby robić coś tak głupiego?

Dużo powtórzeń; "ruszać" i "wynieść" zdominowały czasowniki.

Jeszcze nie jest za wcześnie. - a nie miało być "późno"?

Babska logika rządzi!

Miejscowe ścieżki znali na pamięć ze swoich licznych wypadów na polowania. Niezbyt strome, lecz śliskie, potrafiły zaleźć za skórę niezbyt wprawnym wędrowcom, zwłaszcza o mglistym, wilgotnym poranku. Podróżowali więc wolno, ostrożnie stąpając po mokrych kamieniach.   

Trzecie zdanie wydaje się przeczyć zdaniu pierwszemu. Znali na pamięć, a podróżowali wolno. Drugie zdanie niejako tłumaczy tę sprzeczność, ale stoi w opozycji do pierwszego. Znali na pamięć, więc im, jako wprawnym wędrowcom, nie powinny ścieżki załazić za skórę... Przynajmniej nie za mocno. Poza tym "miejscowe ścieżki", które są podmiotem drugiego zdania, zbyt odległe od tegoż zdania i w pierwszej chwili treść drugiego zdania wydaje się odnosić do polowań, zamykających zdanie poprzedzające.  

>>  Długo maszerowali w półmroku poranka, najpierw kierując się na zachód, a później na południe. Podczas swoich licznych wypadów na polowania niemal na pamięć poznali miejscowe ścieżki, miejscami strome, miejscami, zwłaszcza podczas mglistych, wilgotnych poranków, śliskie, szli więc powoli, ostrożnie stąpając po mokrych kamieniach.  <<  W ten sposób mamy jednolity podmiot w obu zdaniach, poza podrzędnymi, co usuwa wyżej wymienione problemiki. Pomiń wszystko pomiędzy 'ścieżki" a 'szli', a sam się przekonasz o jednolitości konstrukcji.

Przeczytane.

Nowa Fantastyka