
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Wojna – najgłupsze zjawisko świata.
Kochanka ludzi, pieprzących się z nią, by zaspokoić własną próżność, ukoić ból, ukierunkować gniew…
Czasem nie tylko ludzi.
***
Nastał wieczór. Kurz nad polem bitwy opadał, ukazując ciała poległych. Niezbyt przyjemny widok, ale dla żołnierzy południowego królestwa Bregnen nie był niczym nowym. Napatrzyli się wystarczająco, by się przyzwyczaić. Ciągle ocierali się o śmierć. Patrzyli na swoich poległych kompanów z świadomością, że chwila nieuwagi i to oni mogliby znaleźć się w tym miejscu. Z mieszaniną ziemi i zakrzepłej krwi zamiast twarzy. Choć żaden z nich się do tego nie przyznawał, w głębi ducha, każdy dziękował bogom, że to nie ich czas.
Przecież mają żony, dzieci, do których muszą wrócić. Rodziny pewnie tam płaczą, martwią się, tęsknią…, ale wojna jest okrutną kobietą. Nawet gdyby wiedziała, czym są dom i rodzina… Gówno by ją obchodziły.
Obozowali w lesie. Niebieskie namioty rozstawione były mniej więcej w równych rzędach, na tyle, na ile pozwalały na to drzewa.
Kilku ludzi powracało właśnie, niosąc ciała ostatnich poległych. Reszta siedziała przy małych ogniskach, płonących w wykopanych dołach. Jedli i pili cienkie wino, nie myśląc o nadchodzącym dniu, a o tym co tu i teraz.
Rozmawiali o głupotach, naigrywali się jeden z drugiego, wszystko po to, by po prostu odpocząć.
W końcu mogli ściągnąć hełmy, rękawice, tarcze, ciężkie pancerze. Zostawała tylko kolczuga, z którą się nie rozstawali. Miecze, które nosili przy boku i sztylety śpiące w cholewie buta. Nieraz było to odrobinę niebezpieczne, gdy ktoś cierpiał na brak poczucia humoru i zbyt szybko puszczały mu nerwy. Oczywiście zdarzało się to stosunkowo rzadko, bo na samą myśl wizyty u Petry gniew odchodził jak ręką odjął.
Jared Petra był starszym mężczyzną. Średniego wzrostu i drobnej budowy. Siwizna występowała już na czarnych włosach, co tylko dodawało mu lat. Przez ciepłe spojrzenie i łagodny wyraz twarzy sprawiał wrażenie bardzo miłego, wręcz potulnego człowieka, który nie skrzywdziłby muchy. I wrażenie to było, jakże mylne, gdyż Petra był człowiekiem bezwzględnym. Z uśmiechem na twarzy potrafił pochwalić i z takim samym uśmiechem torturować czy skazywać na śmierć, jeżeli uznał to za stosowne. Wielu mówiło, że to urodzony dyktator, którego jedyną wadą jest ogromny patriotyzm i oddanie królowej.
W tej chwili dowódca siedział przy dużym ognisku i wpatrywał się w swoich żołnierzy z zadowoleniem.
Jeżeli ktoś obcy odwiedziłby obóz Bregnenczyków, nawet nie przyszłoby mu na myśl, że jeszcze przed zachodem słońca brali udział w potyczkach. Na twarzach oświetlonych bladym światłem ogniska malowała się radość i beztroska.
– Eterson to szczyn – powiedział brodaty żołnierz, owinięty granatowym płaszczem.
– Gówno prawda, Digory!
Siedzieli w trzech przy ognisku. Jako jedyni tego wieczoru rozprawiali o popołudniowym starciu.
– Gówno prawda – powtórzył. – Sam widziałem jak zaszlachtował trzech ke-ha! W życiu nie widziałem czegoś takiego.
– Nie wierzę – powiedział Digory. – Koel, przecież wiesz, że Eterson to dupa. Na widok ke-ha narobiłby po kostki. Musiało ci się coś przewidzieć.
– Zazdrościsz i tyle – żachnął się Koel. – Wiem, co widziałem.
– A ty? Co o tym myślisz, Keager? – spytał Digory.
Keager leżał przy ognisku, podpierając głowę ręką. W palcach drugiej, obracał zręcznie mały sztylecik i zupełnie nic o tym nie myślał. Nie interesowała go debata. Mało tego – miał jej serdecznie dość.
Jego uwagę przykuł żołnierz, siedzący samotnie na końcu obozu. Nie był Bregnenczykiem, to było pewne.
A więc kim?
Wysoki, nawet bardzo wysoki. Pokaźnej postury, wyglądał, jak wykuty w skale. Twarz miał groźną i surową a spojrzenie zimne i przeszywające niczym górski wiatr.
Wznosił się nad ogniskiem niczym szczyt Akhemalu. Biła od niego siła i ta owa siła wzbudziła w Keagarze szacunek do tego człowieka.
Bregnenczyk nie mógł oderwać od niego wzroku. Żołnierz czyścił ogromny topór, nie zwracając uwagi na zgiełk, myślami błądząc gdzieś daleko, tęskniąc za tym, co tak kochał i co utracił.
Ludzie gór – zimni i nieprzystępni.
Zupełnie inni niż ludy z równin, czy też koczownicze plemiona, mieszkające na halach.
– Keager! Ej! Keager! – krzyknął Koel, pstrykając palcami przed oczami kompana. – Nie śpij!
– Przyglądasz się temu dzikusowi? – spytał Digory z wstrętem. – Tej kupie śmierdzącego mięcha? – Ej, Ty! Dzikusie! – krzyknął do człowieka gór. – Zamknij namiot, bo od owczego gówna mam zawroty głowy!
Żołnierze przy innych ogniskach ryknęli śmiechem.
– Właśnie! Może on te owce posuwa! Dzikus pierdolony! – krzyknął z tłumu lekko łysawy wojak, którego twarz pokrywały szramy, a pogruchotana wiele razy czaszka była niczym falujące morze. Uśmiechnął się, ukazując kilka krzywych, poczerniałych zębów.
– Zamknij mordę Irg, bo resztki próchna wylecą ci z ryja! – rzucił Koel.
Kilka głów zwróciło się w jego stronę z wyraźnym zdziwieniem. Większość śmiała się, a Irg miał minę jakby dostał rozwolnienia, co mogło sugerować nawet, że w tej chwili myśli, ale Koel wiedział, że to niemożliwe.
Człowiek gór uniósł dłoń w geście podziękowania. Żołnierz skinął głową.
– We łbie ci się coś poprzewracało, czy ktoś za mocno przywalił ci obuchem?! Dzikusa bronisz? – rzucił oskarżycielsko Digory.
– Daj mi spokój.
– Co się do cholery z tobą dzieje? – Digory był zdziwiony i można by powiedzieć, że nawet lekko zmartwiony.
– Uspokój się Dig – powiedział Keager. – Co on ci takiego zrobił, że się tak rzucasz?
Digory drgnął. Uśmiech niedowierzania zagościł przez chwilę na suchej twarzy, po czym usta wyprostowały się i zacisnęły a oczy nabrały gniewnego wyrazu.
– Czy wyście do reszty zdurnieli? Przecież to zdrajcy! To przez nich mamy to piekło! Co z wami?!
Keager spoglądał na niego lekko zdziwiony. Miał minę, jakby w połowie hucznej zabawy wyszedł za potrzebą i gdy wrócił, zaobserwował, że coś go ominęło.
– Gówno prawda, Digory! Jak zwykle wierzysz pieprzeniu ludzi. Podsłuchasz jak ktoś pieprzy coś po pijaku, a później powtarzasz, dodając kolorów. – Koel dyszał ze złości. Splunął i wstał od ogniska.
– Co powiedziałeś?! – Digory też wstał a jego ręka spoczęła na rękojeści miecza. – Że niby kłamie? Że zmyślam?
– Chłopaki, spokojnie – upomniał ich cicho, lecz bardzo stanowczo Keager, spoglądając w stronę dowódcy. – Nie róbmy zadymy. Patrzy się. – Ostatnie słowa powiedział bardzo dobitnie. Wiadome było o kim mowa.
Digory i Koel wymienili gniewna spojrzenia, ale usłuchali. Przysiedli ponownie przy ognisku, oddychając ciężko. Nie mieli ochoty na wieczorną rozmowę z Petrą.
– Więc? – zagaił Keager po chwili milczenia.
– Hm? – warknął Koel.
– Wiesz, że nie interesują mnie plotki.
– Wiem. Mądry z ciebie chłop, Keager. Nie o każdym mogę tak powiedzieć – rzucił Digowi wymowne spojrzenie, na co ten tylko odburknął coś niezrozumiale.
– Więc jak to jest z tymi ludźmi gór? Faktycznie zdradzili?
– A coś ty! Nigdy w życiu! – splunął Koel. – Znam historię od samego początku. Od momentu gdy…
***
Sine szczyty gór Akhemalu były niczym fatamorgana, malująca się na krańcach stepów, pełniących rolę północnej granicy królestwa Bregnen. Wydawać by się mogło, że nikt nie zamieszkuje tych terenów, że z tej strony nie istnieje zagrożenie. Pozory z reguły mylą.
I w tym przypadku doskonale sprawdza się ta teoria.
Na przestrzeni lat wiele koczowniczych plemion przeszło łańcuch Akhemalu i rabowało północne granice Bregnen, a plemieniem, które najbardziej zatrzęsło królestwem, byli Meanrowie. Niezbyt rozwinięci militarnie, lecz posiadający w swoich szeregach dzikich szamanów, potrafiących czerpać energię z wszystkiego co ich otaczało – drzew, kamieni, wody – i odpowiednio ową energię ukierunkować. Do ich rozbicia Bregnenczycy najęli magów z dalekiego południa, aż zza rozległych pustyń Khilar, co znacznie uszczupliło skarbiec. Ciężkie to były czasy dla królestwa Bregnen, ale gdy Meanrowie zostali prawie doszczętnie rozbici a niedobitki cofnęły się do lasów u podnóża gór Akhemalu, na północnej granicy zrobiło się o wiele spokojniej. Zaczęto kolonizować stepy i wykorzystywać rozległe obszary do hodowli zwierząt, jednak nie wycofano stacjonujących wojsk. Mało tego, wybudowano szereg umocnień oraz rozległą sieć stróżówek. Jak często mawiają Bregnenczycy – przezorny zawsze ubezpieczony.
Patrol straży granicznej, składającej się z dziesięciu konnych dopiero rozpoczął służbę. Mieli przemierzyć odcinek, który wyznaczały stróżówki rozmieszczone w odległości mniej więcej pół dnia drogi galopem.
Jeden z żołnierzy jadący z tyłu wstrzymał konia, przystanął na chwilę i spojrzał w stronę gór z niepokojem.
Z początku wydawało mu się, że drgające powietrze sprawia, że myli go wzrok.
Jednak nie mylił.
Szli gromadą. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Wielcy, silni. Choć byli jeszcze daleko czuł w powietrzu bijący od nich strach i rozpaczliwe wołanie o pomoc.
– Stop! – krzyknął i wskazał palcem na grupę zmierzającą w ich kierunku.
Żołnierze wstrzymali wierzchowce i zastygli w bezruchu, patrząc w wyznaczony cel. Dowódca patrolu rozejrzał się po swoich ludziach, oceniając szansę.
– Koel! Pędź do Cieni i poinformuj kapitana! Raz, raz! – padł rozkaz.
Gromada nieznanego im dotąd plemienia nie zdążyła nawet przebyć połowy odległości, która dzieliła ich od patrolu, gdy przybyło wsparcie dwudziestu konnych z kapitanem stróżówki na czele.
Cała trzydziestka ruszyła spokojnie naprzeciw – jak myślano – dzikusom.
***
Alarm okazał się fałszywy. Dzikich – jak nazywał ich kapitan Gelhif – było niewiele. Grupa składała się w większości z kobiet i dzieci pod przewodnictwem kilku mężczyzn, choć ogromnych i silnych, nie mających szans w starciu z żołnierzami.
Szli związani, stawiając stopa za stopą, powoli i mozolnie, lecz nie na tyle, by któryś ze strażników musiał ich specjalnie popędzać. Wydawało się, że ci ludzie pomimo zmęczenia byli zbyt dumni, by pokazać swoją słabość. Tylko w ciemnych oczach błyszczał strach.
Nie przed Bregnenczykami a przed tym, przed czym uciekali. Czymś, co mogło równać się z widokiem samej śmierci.
Mrok otulał zimne, kamienne mury stróżówki. Łuczywa zapalone w basztach dawały mdłe światło a kusznicy nocnej zmiany dopiero rozpoczęli wartę. Ledwo zajęli pozycję, gdy dostrzegli nadchodzący patrol z kapitanem na czele. Trzydzieści zapalonych łuczyw tworzyło okrąg, poruszający się w stronę stróżówki. Przeciągły gwizd zasygnalizował otwarcie bramy. Metalowa krata podniosła się w górę a drewniane wrota rozchyliły, zapraszając do środka.
Nie każda stróżówka była tak ufortyfikowana i wyposażona. Byłoby to zbyt drogie w utrzymaniu. Standardowa składała się z drewnianej palisady, jednej czy dwóch wieżyczek i prostej bramy wjazdowej. Stacjonowało w niej średnio dwudziestu żołnierzy, co w zupełności wystarczało.
Kapitan Gelhif był dumny z faktu, iż to on i jego oddział stacjonują w kamiennej stróżówce. To było w pewien sposób wyróżnieniem i rekompensatą za lata wzorowej służby i dawało swego rodzaju wyższość, a także komfort i bezpieczeństwo.
Kilkunastu dzikich uchodźców stało na placu. Odłożyli bagaże na ziemię i usiedli na wybrukowanym kamieniami placu. Byli okropnie zmęczeni. Kobiety i dzieci niemiały nawet sił mówić. Mężczyźni stali twardo, starając się nie dać po sobie poznać, jak bardzo są wycieńczeni.
Dowódca straży Cienie zdołał to zauważyć. Jednak musiał działać szybko. Nie wiedział ilu dzikich i jak szybko pojawią się w granicach Bregnen. Kazał żołnierzom przygotować posłania dla kobiet i dzieci, mężczyzn zamknąć w lochach i każdemu wydać racje żywnościowe. Może i byli dzikusami, ale Gelhif nie mógł pozwolił na to, by poumierali z głodu i wyczerpania.
Jednego tylko kapitan postanowił ugościć osobno.
***
Strażnicy ustawili się w czterech rogach pokoju przesłuchań. Kolejnych dwóch stało zaraz przy dzikim, siedzącym na wprost Gelhifa.
W tym przypadku kapitan wziął swoich strażników, nie po to, by pomogli w przesłuchaniu a tylko i wyłącznie z rozsądku. Nie bał się tego człowieka, ale nigdy nie wiadomo, co mogłoby się wydarzyć, gdyby został z nim sam na sam. Bregnenczycy do swojej dewizy – przezorny zawsze ubezpieczony – przykładali większą wagę niż do wiary i religii. Mogły istnieć, ale nie dawały takiej pewności i mocnego gruntu pod stopami jak dodatkowe ubezpieczenie.
– Koel, przynieś mu coś do picia – rozkazał Gelhif. Strażnik zniknął za drzwiami, by znów powrócić z dzbanem pełnym wody.
***
– Nie wierzę – powiedział Dig, który z początku niezbyt przysłuchiwał się opowieści kompana. – Kapitan Gelhif wziął cię do pokoju przesłuchań? Nie wierzę, cholera.
– Twierdzisz, że kłamię? – Koel przerwał opowieść i obrzucił Diga chłodnym spojrzeniem.
– I kazał ci przynieść dzban z wodą dla dzikusa? Jaja sobie robisz?
– Tak właśnie było – potwierdził. – Byłem jednym z przybocznych kapitana i jako jeden z nielicznych mogłem brać udział w przesłuchaniach. A gdyby Gelhif kazał mi wtedy przynieść dzban pełen szczyn i tańczyć wokół niego to wykonałbym ten rozkaz bez mrugnięcie okiem, i nie zastanawiając się czy ma on jakiś sens. Widać, że gówno wiesz o prawdziwej służbie.
Digory poczerwieniał ze złości, ale nie odezwał się ani słowem. Keager parsknął tylko i wpatrywał się w twarz Koela, a w jego spojrzeniu błyszczało zaciekawienie i prośba, którą żołnierz wnet wyczytał, bo znów kontynuował opowieść.
– Przez dłuższy czas nie odzywali się…
***
Dziki wpatrywał się niepewnie w dzban z wodą.
– Napij się – powiedział łagodnym głosem Gelhif. – Nie bój się. To nie żadna trucizna – parsknął.
Człowiek gór wahał się jeszcze przez chwilę, jakby prowadził wewnętrzną walkę, którą zaczynało wygrywać pragnienie. W końcu chwycił dzban i wypił duszkiem całą zawartość.
– Dziękuję – powiedział a głos zadudnił, odbijając się echem od kamiennych ścian. Na ten dźwięk serca strażników zabiły mocniej, lecz kapitan nawet nie drgnął.
– Jak cię zwą? – spytał Gelhif.
– Dler – odpowiedział niechętnie dziki.
– Dler – zawtórował kapitan, jakby usiłował sobie coś przypomnieć. – Dziwne imię.
– Tam skąd pochodzę całkiem normalne.
– Tam skąd pochodzisz… No właśnie. Tu pojawia się pytanie. – Kapitan zamyślił się. Pochylił się bardziej nad stolikiem i wbił wzrok w dzikiego. Delikatny uśmiech, który dotychczas wykrzywiał jego usta znikł, a twarz ściągnęła się w gniewnym wyrazie. – Rozległe stepy nie są dla nas tajemnicą. Dobrze znamy każdy zakamarek tej ziemi i na pewno nie przeoczylibyśmy takiego plemienia jak wy. I zaczynam zachodzić w głowę skąd się tu wzięliście? I jak, do cholery, doszliście tak blisko, nie będąc zauważonym przez bregneńskie patrole? Więc bądź tak miły Dler – kapitan skrzywił się na te słowa, jakby wypluł coś niesmacznego – i powiedz mi, co tu się, do kurwy nędzy, dzieje.
Dziki wpatrywał się zimnymi jak górski wiatr oczami wprost w kapitana. Wyglądał, jakby myślał nad czymś intensywnie, rozważając wszystko krok po kroku.
– Ja i moi ludzie mieszkamy w górach Akhemalu, na Orlim Gnieździe – powiedział głosem pełnym żalu. – A raczej mieszkaliśmy. – Oczy górala zeszkliły się a kapitan poczuł jakby wielkie szczypce ścisnęły jego serce.
– Jak mówią starsi, bogowie zesłali nas tu, by strzec gór. By żadne plugastwo nie przedostało się na stepy. I możesz mi wierzyć, synu równin, że to, co się nam nieraz wymykało to tylko niedobitki z tego, co mogło zakończyć życie waszych ludów. Widzę w twoich oczach niedowierzanie, ale czy miałbym powód by kłamać?
Kapitan jakby zaniemówił. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił pozbierać myśli.
– Jakim cudem? – wyjąkał. Wstał z krzesła i zaczął krążyć po pokoju przesłuchań. – Jakim cudem tyle lat? I nic o was nie wiemy? Mamy patrole w górach, stróżówki, wioski… Jakim, kurwa, cudem?
– Mieszkamy po drugiej stronie Akhemalu, za najwyższym szczytem. Żaden z was, synowie równin, nie byłby w stanie tam dotrzeć. Może, dlatego.
– A jak? Jak dotarliście spod samych gór, aż tu, niezauważeni? – Kapitan Gelhif niedowierzał.
– Wędrujemy od świtu. Wielu z nas zostało już pojmanych, ale to bez znaczenia, bo potrzebujemy waszej pomocy, synowie równin.
Gelhif przystanął przy krzesełku i skrzyżował ręce za plecami. Ciekowość oraz niedowierzanie malowały się na twarzy kapitana. Strażnicy też nie pozostawali głusi na słowa górala. Choć starali się zachować należyty im spokój, całym sobą chłonęli informacje a z każdym kolejnym słowem Dlera, serca żołnierzy biły coraz szybciej.
– Przed czym uciekacie? Czego, do choler, tak się boicie? – spytał kapitan, próbując przetrawić informacje.
– Wszystko sięga lat tak odległych, że o waszym królestwie czy naszym plemieniu nie było jeszcze mowy. Sięga lat, gdy po ziemi chodzili jeszcze tytani.
Żołnierze, stojący do tej pory w rogach pokoju przesłuchań podeszli bliżej stolika. Gelhif przysiadł na swoim krzesełku. Dojrzał ruch strażników i skinieniem ręki zezwolił, by podeszli.
– Opowiadaj, góralu – powiedział kapitan. – Mamy całą noc. Mam nadzieję, że tyle czasu ci wystarczy.
Choć Gelhif wiedział, że całe przesłuchanie odbywa się wbrew jakimkolwiek regulaminom, to miał je teraz zbyt głęboko w dupie. Sytuacja była na tyle poważna, że myślenie w tej chwili o czymś tak banalnym jak regulamin, było nie na miejscu.
– Dziękuję, kapitanie. Myślę, że w zupełności wystarczy. – Góral uśmiechnął się życzliwie, ale w jego oczach błysnął strach, gdy rozpoczął opowieść.
– Istnieje legenda z bardzo, bardzo dawna o tytanie Azazielu, władcy płomieni, który zakochał się w ludzkiej kobiecie. Brzmi to jak pierwsza lepsza miłosna opowieść, ale tylko z pozoru.
Yerona, bo tak miała na imię, nie była córką żadnego króla. Była zwykłą góralką, ale tak delikatną i piękną, że trudno opisać to słowami. Wielu władców przysyłało poselstwa, by prosić o jej rękę, jednak ona czekała na kogoś zupełnie innego.
Tytan Azaziel zapłonął do niej ogromnym uczuciem, ale póki był tytanem, władcą płomieni, nie mógł nawet zbliżyć się do niej. Wieczny ogień, który oplatał jego ciało zamieniłby ją w popiół.
Z dnia na dzień był coraz bardziej pełny goryczy i bólu. Wielu bogów wiedziało o miłości Azaziela, która z czasem stała się obsesją. Tytan gorączkowo szukał rozwiązania, dzięki któremu mógłby być z Yeroną.
Doszła go plotka, iż bóg wojny, Nirwiel posiada boski płyn, który mógłby ugasić na zawsze ogień na jego ciele. Tytan wybrał się z prośbą do boga wojny, by użyczył mu choć trochę owego płynu. Nirwiel odmówił i kazał wracać do swojego siedliska.
Azaziel jednak nie chciał dać za wygraną. Postanowił wykraść Nirwielowi cudowny płyn, za co bóg wojny surowo ukarał tytana. Odebrał mu funkcję władcy ognia i zamknął jego ognistą duszę w jednym ze szczytów Akhemalu w taki sposób, by mógł patrzeć na swoją ukochaną, wypełniony goryczą i bólem. I gdy Yerona umarła, tytan poprzysiągł zemstę na Nirwielu, gdy tylko wydostanie się ze swego więzienia.
Gniew byłego władcy ognia był tak wielki, że dotykał swoją mocą ludzi, którzy osiedlali się blisko góry. Dotyk ten mieszał im w umysłach, palił dusze i sprawiał, że tracili swoje człowieczeństwo.
Bóg wojny poprosił Stwórcę, by stworzył nas – ludzi gór, odpornych na dotyk mocy tytana, byśmy strzegli tych szczytów, aby żadne z powstałych plemion nigdy nie ruszyło na równiny.
Oprócz starszych nikt nie wiedział, gdzie znajduje się grobowiec tytana do wczorajszego dnia. Do wczorajszego dnia byliśmy strażnikami Akhemalu. Byliśmy… – Góral schował twarz w wielkie jak półmiski dłonie i zapłakał.
Strażnicy słuchali a ich umysły powoli przyswajały, iż to co opowiadał im Dler, wydarzyło się naprawdę.
– Dler? – szepnął kapitan. – Dler? Byliście? – Choć Gelhif już domyślał się, co się stało, wolał się upewnić. Jego umysł nie chciał uznać tego faktu za prawdziwy, bo niosło to za sobą lawinę myśli i konsekwencji.
Góral podniósł głowę a w strażnicy zobaczyli w jego oczach ból i strach. Poczuli jakby wielki kamień ugrzązł im w gardłach i utrudniał przełknięcie śliny.
– Ech… – odetchnął ciężko Dler. – To było późnym popołudniem, gdy Ziger przybiegł do wioski i opowiedział nam, co się wydarzyło. Wtedy myśleliśmy, że może gdzieś zbyt mocno przywalił głową…
***
– Co ty chcesz mi wmówić? – przerwał znów opowieść Digory. – Że niby ludzie gór ratowali nam dupę? Że po to stworzyli ich bogowie?– splunął do ogniska.
Koel starał się być spokojny. Przygryzł wargę i odetchnął.
– Słuchaj – powiedział spokojnie na tyle, na ile było go stać. – Mam głęboko, co o tym myślisz i niczego nie chcę ci wmawiać. Nie zmuszam cię też, żebyś tu siedział. Jeśli uważasz, że to, co mówię to jedno wielkie kłamstwo, to przepraszam cię bardzo, ale – tu Koel przerwał na chwilę, przymknął powieki i syknął – spierdalaj stąd.
Keager ryknął śmiechem a Dig wyglądał jak obrażona dziewczynka, ale nie odezwał się już ani słowem.
– Mam nadzieję, że zamkniesz się na dobre – powiedział spokojnie Koel, po czym zwrócił się do Keagera. – To, co wtedy opowiedział nam ten góral było, jak historie o duchach, które opowiada się przy ognisku. Każdy wie, że nie istnieją, ale wszyscy się boją. Tu było podobnie z tą różnicą, że to wydarzyło się naprawdę, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy.
***
– Nie wiem czy to dobry pomysł – powiedział Ziger. Bał się. Cholernie się bał. Nie tego, że mogą przypadkiem trafić na to czego szukają a konsekwencji jakie niesie ze sobą cała eskapada. Gdyby tylko, któryś ze starszych dowiedział się, co robią… Nie chciał nawet myśleć, co by się z nimi stało.
– Jesteśmy już tak blisko – burknął Storgg. – Od długiego czasu planujemy to przedsięwzięcie a ty mi teraz mówisz, że nie wiesz czy to dobry pomysł? Co się z tobą dzieje, Ziger? Jak chcesz grzmotnąć pannę to przed włożeniem też jej mówisz, że nie wiesz czy to dobry pomysł? – parsknął.
– A, spierdalaj – żachnął się Ziger. – Po prostu staram się myśleć rozsądnie, póki jeszcze możemy się wycofać. Mam złe przeczucia.
Storgg spojrzał na swojego kompana spod krzaczastych brwi. Usta lekko drgnęły, ale uspokoił się.
– Zachowujesz się jak baba. Mamy zrezygnować, bo pan Ziger ma złe przeczucia. Trzymajcie mnie… – Góral splunął na ziemię i pokręcił głową. – Idziesz, czy kobiecy instynkt mówi ci, że jesteś pizda i masz cykora?
– No teraz to przegiąłeś, Storgg. – Głos Zigera wyraźnie się zmienił. Choć nie było tego po nim widać, był już ostro wkurzony, ale o to właśnie chodziło. – Idę, idę, ale już się ode mnie odwal.
– W końcu mówisz do rzeczy, Ziger – zaśmiał się gromko góral.
Storgg otworzył masywne drzwi i weszli do dalszej części – jak się wydawało – jaskini. Wielkie stalaktyty zwisały z sufitu. Na ten widok górali przeszedł dreszcz. Szli ciszej, jakby bali się, że w każdej chwili cały deszcz długich, zaostrzonych jak kołki kamieni oderwie się ze stropu i zakończy ich żywot. Światło łuczywa dawało wystarczająco dużo światła, by dostrzec kolejne masywne wrota na końcu korytarza. Podeszli a Storgg przyłożył rękę do drzwi i musnął palcami chłodnego metalu. Poczuł nieprzyjemne mrowienie i cofnął powoli dłoń.
Niedobrze, pomyślał góral, ale nie miał zamiaru rezygnować, a tym bardziej mówić cokolwiek Zigerowi. Przyłożył do drzwi przedmiot w kształcie kuli i wypowiedział krótką formułkę. Metalowe wrota rozchyliły się przed nimi powoli, ukazując ogromną salę, której sklepienie trudno było dojrzeć.
Weszli do środka a wydarzenia potoczyły się niezwykle szybko.
Storgg dojrzał płonącą postać, która w mgnieniu oka znalazła się przy nim. Nagle poczuł ogromny gniew, połączony z rozpaczą. Tak wielki, że góral oszalał na miejscu. Oczy wywróciły się w oczodołach, ukazując tylko białe gałki. Po chwili świat stał się jedną czarną plamą a on poczuł ulgę.
Nie zdawał sobie sprawy, że został zamknięty w otchłani swojej podświadomości a jego ciało przepełniał ból i gorycz. Że władzę nad nim sprawowało coś większego i silniejszego.
Ziger patrzył jak Storgg wyje. Tarza po ziemi, trzymając za głowę jakby z czymś walczył. Chłodny jęzor strachu liznął jego pleców i szedł w górę, a żołądek objeżdżał coraz niżej. Każdy mięsień, każda myśl, wszystko krzyczało – UCIEKAJ! I tak zrobił. Wybiegł z wielkiej sali, co sił. Kątem oka dostrzegł krwawiącego przyjaciela, ale czuł, że nie może mu pomóc. Można tylko uciekać.
Uciekać jak najdalej, póki jeszcze była nadzieja.
***
– Ziger przybiegł do wioski, cały zlany potem i blady jak ściana. Wyglądał tak jakby ścigała go śmierć – kończył opowieść Dler. – Nie wiedzieliśmy o co chodzi. Przez dłuższy czas nie mógł wypowiedzieć słowa, aż w końcu przemówił a to co usłyszeliśmy zmroziło krew w żyłach. Starsi zarządzili ewakuację. Zdążyli jeszcze ściąć Zigera i ruszyli za nami. Idąc tu czuliśmy na plecach ogromny gniew i ból, tak wielki, że strach potrafił ogarnąć najtwardsze i najodważniejsze serce. W życiu nie czułem czegoś tak potężnego…
Kapitan Gelhif przechylił się na krzesełku i gwizdnął przez zęby. Spojrzał na twarze swoich strażników, na których gościło niedowierzanie. Gdzieś jeszcze tkwiło też współczucie dla ludzi gór.
Ludzi, którzy utracili to, co kochali.
– Koel – odezwał się w końcu kapitan. – Bierz najlepszego konia jakiego mamy w stróżówce i wszystko, co ci tylko jest niezbędne. I jak już to wszystko będziesz miał to zapierdalaj ile sił, tak byś konia nie zajechał. Musisz jak najszybciej powiadomić najwyższe dowództwo oraz królową. Nie wiem tylko, czy już nie jest na to za późno…
***
– Nad ranem byłem gotowy do drogi a do stróżówki przybywało coraz więcej uchodźców z Akhemalu.
Nad szczytami wisiały chmury czarne jak ołów. Czuło się gniew i ból w powietrzu, o którym wspominał góral. Wtedy nabrałem do każdego z nich ogromnego szacunku. Pomimo tego, co się wydarzyło, nie porzucili nadziei, nie porzucili zadania, które powierzyli im bogowie… Nie pozwolę by ktoś przy mnie mówił o nich zdrajcy. – Koel spojrzał wymownie na Digoryego.
Żołnierz wyglądał jakby trawił każdą informację.
– Co mu? – spytał Keager. – Wygląda jakby doznał szoku.
Koel uśmiechnął się tylko nieznacznie. Doskonale wiedział, co czuje teraz jego towarzysz.
Niedowierzanie przeradzało się w wiarę a nienawiść, która tak skrzętnie rosła nagle gdzieś uleciała.
Digory chwycił za manierkę z winem i wstał od ogniska i przeszedł powoli przez obóz. Keager i Koel przyglądali mu się z zaciekawieniem. Żołnierz przysiadł obok człowieka gór i zaczął rozmowę. Upił z manierki łyk wina i podał góralowi. Ten zdziwiony, niezbyt pewnie uczynił to samo. Digory uśmiechnął się i poklepał górala po ramieniu.
Ani człowiek gór, ani i Keager nie zdawali sobie sprawy z tego, co właśnie miało miejsce. Koel doskonale zrozumiał a oczy żołnierza zeszkliły się. Każdy Bregnenczyk znał dobrze ten gest. Gest wyglądający tak niewinnie dla obcych, dla mieszkańców Bregnen był czymś niesamowicie wielkim, wymagającym ogromnego szacunku dla drugiej osoby.
Digory nabrał szacunku dla ludzi gór. Nabrał szacunku dla ludzi, którym zawdzięczał życie, dla ludzi, którzy utracili to, co tak kochali.
Dobre. Parę potknięć, ale i podoba mi się ten świat. Czekam na więcej.
Infundybuła chronosynklastyczna
Pół dnia drogi galopem?Żaden koń tego nie wytrzyma. Kłusem, tak.
Niezły tekst, lecz wymagający dopieszczenia, by mógł być tylko chwalony.
Digory chwycił za manierkę z winem i wstał od ogniska i przeszedł powoli przez obóz. ---> i, i, i przecinki...
Żołnierz wyglądał jakby trawił każdą informację. ---> praktycznie otrzymał jedną informację, poza tym 'informacja' nie leży w stylu opowiadania.
Stróżówka czy strażnica? Co lepiej pasuje?
Przeczytałem i zejście z gór wydaje mi sie naiwne. Tak samo jak to, że nikt o owych dzikich nie miał pojęcia. Ci Bregnenczycy to tępe młotki.
Historia żołnierzy pilnujących stróżówki, okraszona straszną legendą, która wygnała ludzi gór z gór, nie poruszyła mnie zupełnie.
Przeszkadzały mi pewne słowa i zwroty, które nie powinny się tu znaleźć. Przekleństwa i wulgaryzmy, mające zapewne uwiarygodnić język żołnierzy, także nie spełniły swego zadania. Brzmią, moim zdaniem, dość żałośnie i mało naturalnie. Tak mogłaby mówić grupa współczesnych wyrostków, nie żołnierze z innego świata.
Po Autorze mającym już pewne doświadczenie i kilka opowiadań w dorobku, spodziewałam się staranniej napisanego tekstu.
„Napatrzyli się wystarczająco, by się przyzwyczaić”. –– Może: Widzieli wystarczająco dużo, by się przyzwyczaić.
„Jeżeli ktoś obcy odwiedziłby obóz Bregnenczyków…” –– Ja napisałabym: Jeżeli ktoś obcy odwiedziłby obóz Bregneńczyków…
„Biła od niego siła i ta owa siła…” –– Biła od niego siła, i ta siła… Lub: Biła od niego siła, i owa siła…
Ta i owa są synonimami.
„Że niby kłamie? Że zmyślam?” –– Literówka.
„Nie róbmy zadymy”. –– Wydaje mi się, że zadyma jest zbyt współczesnym słowem i w tym tekście razi.
„Jak często mawiają Bregnenczycy - przezorny zawsze ubezpieczony”. –– I kto by pomyślał, że firmowe hasło Państwowego Zakładu Ubezpieczeń, wymyślili niejacy Bregneńczycy. ;-)
A tak nawiasem –– gdzie ubezpieczali się Bregneńczycy? ;-)
„Patrol straży granicznej, składającej się z dziesięciu konnych dopiero rozpoczął służbę”. –– Patrol straży granicznej, składający się z dziesięciu konnych dopiero rozpoczął służbę.
„…przystanął na chwilę i spojrzał w stronę gór z niepokojem”. –– …przystanął na chwilę i z niepokojem spojrzał w stronę gór.
„…przybyło wsparcie dwudziestu konnych z kapitanem stróżówki na czele”. –– Stróżówka to «budka lub mieszkanie stróża».
Może lepsza byłaby wartownia lub strażnica?
„Szli związani, stawiając stopa za stopą, powoli i mozolnie, lecz nie na tyle, by któryś ze strażników musiał ich specjalnie popędzać”. –– W jaki sposób, idąc, można za stopą stawiać stopa, i co to jest ten stop? ;-)
Szli związani, stawiając stopę za stopą, powoli i mozolnie, lecz nie na tyle, by któryś ze strażników musiał ich specjalnie popędzać.
„Kobiety i dzieci niemiały nawet sił mówić”. –– Kobiety i dzieci nie miały nawet siły mówić.
„Kolejnych dwóch stało zaraz przy dzikim, siedzącym na wprost Gelhifa”. –– Kolejnych dwóch stało tuż przy dzikim, siedzącym na wprost Gelhifa.
„Bregnenczycy do swojej dewizy – przezorny zawsze ubezpieczony…” –– Już wspomniałam, że to była dewiza PZU. A może Bregneńczycy wykupili polisy w PZU? ;-)
„I kazał ci przynieść dzban z wodą dla dzikusa? Jaja sobie robisz?” –– Robienie sobie jaj nie pasuje mi w tym tekście tak samo, jak wcześniejsza zadyma.
„Dler – zawtórował kapitan, jakby usiłował sobie coś przypomnieć”. –– Dler – powtórzył kapitan, jakby usiłował sobie coś przypomnieć.
Wtórować 1. «akompaniować na instrumencie, grać, śpiewać z kimś razem» 2. «towarzyszyć czemuś, odbywać się jednocześnie» 3. «wyrażać swoje poparcie dla kogoś lub czegoś»
„I jak, do cholery, doszliście tak blisko, nie będąc zauważonym przez bregneńskie patrole?” –– I jak, do cholery, doszliście tak blisko, niezauważeni przez bregneńskie patrole?
„Oczy górala zeszkliły się a kapitan poczuł jakby wielkie szczypce ścisnęły jego serce”. –– Oczy górala zaszkliły się a kapitan poczuł jakby wielkie szczypce ścisnęły jego serce.
Zeszklić można cebulę, przysmażając ją. Oczy mogą się zaszklić (łzami).
„Jak mówią starsi, bogowie zesłali nas tu, by strzec gór”. –– Czy bogowie wysiedlili górali, by osobiście strzec gór? ;-)
Jak mówią starsi, bogowie zesłali nas tu, byśmy strzegli gór.
„Gelhif przystanął przy krzesełku i skrzyżował ręce za plecami”. –– Dość osobliwą pozę przybrał Gelhif. Ja tak nie umiem. ;-)
„Ciekowość oraz niedowierzanie…” –– Literówka.
„Choć starali się zachować należyty im spokój, całym sobą chłonęli informacje…” –– Dlaczego żołnierzom należał się taki, jak być powinien, spokój? Czy wszyscy żołnierze chłonęli informacje jednym całym sobą? ;-)
Może: Choć starali się zachować należyty spokój, chciwie/zachłannie/łapczywie chłonęli informacje…
„Czego, do choler, tak się boicie?” –– Literówka. Chyba że przeklinający miał na myśli wiele choler.
„Choć Gelhif wiedział, że całe przesłuchanie odbywa się wbrew jakimkolwiek regulaminom, to miał je teraz zbyt głęboko w dupie”. –– Co konkretnie miał w dupie Gelhif –– przesłuchanie, czy regulaminy? ;-)
„Oprócz starszych nikt nie wiedział, gdzie znajduje się grobowiec tytana do wczorajszego dnia”. –– Dlaczego tytan miał grobowiec tylko do wczorajszego dnia? ;-)
Do wczorajszego dnia, nikt, oprócz starszych, nie wiedział, gdzie znajduje się grobowiec tytana.
„Góral podniósł głowę a w strażnicy zobaczyli w jego oczach ból i strach”. –– Czy poza strażnicą w oczach nie było nic widać? ;-)
„Że po to stworzyli ich bogowie?– splunął do ogniska”. –– Brak spacji po znaku zapytania.
„Światło łuczywa dawało wystarczająco dużo światła…” –– Powtórzenie. Może: Płomień łuczywa dawało wystarczająco dużo światła… Lub: Światło łuczywa wystarczająco rozpraszało mrok…
„Podeszli a Storgg przyłożył rękę do drzwi i musnął palcami chłodnego metalu”. –– Podeszli, a Storgg przyłożył rękę do drzwi i musnął palcami chłodny metal.
„Chłodny jęzor strachu liznął jego pleców i szedł w górę, a żołądek objeżdżał coraz niżej”. –– Chłodny jęzor strachu liznął jego plecy i szedł w górę, a żołądek odjeżdżał/zjeżdżał coraz niżej.
„Czuło się gniew i ból w powietrzu, o którym wspominał góral”. –– Nie zauważyłam, by góral wspominał o cierpiącym powietrzu. ;-)
„Nie pozwolę by ktoś przy mnie mówił o nich zdrajcy”. –– Ja też uważam, że zdrajca winien być powiadomiony o nich, bez świadków. ;-)
Nie pozwolę, by przy mnie, ktoś nazywał ich zdrajcami.
„Koel doskonale zrozumiał a oczy żołnierza zeszkliły się”. –– Tu znowu mamy lekko smażone oczy? ;-)
Koel doskonale zrozumiał a oczy żołnierza zaszkliły się.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Niestety jakoś mnie nie wzięło. Początek obiecujący, ale tak gdzieś od opowieści Dlera, jakby para uleciała z opowiadania. Rozpędziłeś się, Drogi Autorze i zamiast nabierać prędkości stanąłeś w miejscu.
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)