- Opowiadanie: Zoee - A niebo pęka

A niebo pęka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

A niebo pęka

Tekst publikowałam na innym forum literackim w marcu 2011, gdy powoli i nieśmiało przerzucałam się z pisania fanfików na teksty własne. Będę serdecznie wdzięczna za wszelkie uwagi, czy to pozytywne, czy krytyczne :)

 

 

 

Raz

 

 

 

 

Anna budzi się, otwiera oczy i już wie.

 

 

Tak po prostu.

 

 

Świadomość, że dziś jest ostatni dzień jej życia i nie tylko życia, ale wszystkiego, nie przeraża jej, nie dziwi, nie wywołuje większych emocji – wprawia ją tylko w zadumę. Cóż, tak po prostu bywa… wszystko kiedyś się kończy. Dziewczyna leży na plecach, wpatrując się w sufit i każdą tak dobrze znaną rysę.

 

 

Gdy wreszcie niechętnie zwleka się z łóżka i stawia stopy na zimnej podłodze, czuje lekkie zawroty głowy. Gardło ma wyschnięte, a powietrze jest tak nieruchome i ciężkie, że aż trudno oddychać; oblepia ją niczym wata, zrasza ciało zimnym, cuchnącym potem.

 

 

Powinna wziąć prysznic. Matka zawsze jej powtarzała: „Nie ma nic gorszego niż zapach niemytej cipki”. Dlatego Anna zawsze starannie się kąpie, podmywa, depiluje, perfumuje. Stara się jak może, aby nikt nie wyczuł wyziewów jej ciała. Ale kto by o to dziś dbał? Dziewczyna wzrusza ramionami i zrzuca nocną koszulę, po czym nago przechodzi do kuchni.

 

 

Cerata na stole jest poplamiona. Zegar tyka miarowo, a ze ściany szczerzy się głupkowato aniołek z obrazka. Bezruch, wszędzie bezruch, jednostajny i ogłupiający niczym wyzierające z kątów smętne kłęby kurzu.

 

 

Anna otwiera okno. Na parapecie leży martwy gołąb. Otwarte, nieruchome oko zdaje się wpatrywać w nią z wyrzutem. Anna czuje, że do ust napływa jej kwaśna ślina. Wyciąga rękę i z obrzydzeniem strąca zwłoki gołębia z parapetu. Kiedy przyjdzie jej czas, zaciśnie mocno powieki – o nie, nie będzie leżeć z wytrzeszczonymi oczami niczym martwa ryba. Trzeba koniecznie umalować powieki. Tym niedawno kupionym brzoskwiniowym cieniem Diora…

 

 

Opiera łokcie na parapecie i wygląda na podwórko, a potem zerka dalej, w boczną uliczkę. Nigdzie nie ma żywej duszy. Choć pogoda jest idealnie bezwietrzna, rozpięte między dwoma gruszami sznury do suszenia ubrań podrygują lekko. Wisi na nich coś szarego, jakaś zmięta szmata…

 

 

Stuk-stuk. Na podwórko wchodzi sąsiadka. Na stopach ma obrzydliwe, ciężkie chodaki, zupełnie nie pasujące do jej smukłej sylwetki. Czarny, rozciągnięty sweter również wygląda dziwnie na tej elegantce, która do pracy chodzi w dopasowanych, szytych na miarę kostiumach, a w wolne dni zakłada sukienki, spodnie z materiału, czasami w drodze wyjątku dżinsy.

 

 

Anna macha do niej niedbale. Kobieta unosi głowę i patrzy jej prosto w twarz. Na prawym policzku widnieje czerwony ślad, jak po uderzeniu.

 

 

– Módl się, dziwko! – rzuca chrapliwie. – Nadszedł dzień sądu! Zdechniesz jak my wszyscy, zgnijesz, twoje ciało zeżrą robaki…

 

 

Dziwko? Anna uśmiecha się pod nosem. Czyżby dowiedziała się o tym małym, nic nie znaczącym epizodzie sprzed kilku miesięcy, kiedy wpadła piętro niżej pożyczyć olej? Sąsiadki nie było, był za to mąż, który zaprosił ją na kawę, rozpoczął sympatyczną pogawędkę, rzucił parę komplementów, a potem włożył jej rękę pod spódnicę. Z tego wszystkiego zapomniała zupełnie o oleju.

 

 

Dopiero, gdy siada przed lustrem orientuje się, że wciąż jest zupełnie naga. Śmieje się cicho, malując paznokcie na czerwono. Na powieki nakłada brzoskwiniowy, kupiony za ciężkie pieniądze cień.

 

 

Wychodzi nie trudząc się zamykaniem drzwi. Nawet nie zabiera portfela, komórki, torebki. Ubranie klei się jej do ciała.

 

 

Przechodząc przez podwórze dostrzega, że na sznurze do suszenia ubrań wisi nie zmięta, szara szmata, a kot. Ma zakrwawiony pyszczek i nieruchome oczy. Anna przykłada dłoń do ust i przyspiesza kroku.

 

 

Niebo nad Powiślem płonie czerwienią. Taką czerwienią dojrzałego jabłka.

 

 

Chłodny podmuch wiatru uderza Annę w twarz i plącze włosy.

 

 

Gdzieś w oddali wyje karetka.

 

 

 

 

 

Dwa

 

 

 

 

Stoi na środku pola, wznosząc ręce ku ciemniejącemu niebu. Nie modli się, ale przeklina. Zerwany z głowy kornet już dawno porwał wiatr i cisnął gdzieś w zboże. Uwolniona od nakrycia głowy zakonnica ma piękne włosy. Czarne, gęste, choć teraz surowo upięte. Wyciąga dłonie w górę, rozczapierzając palce, jakby chciała sięgnąć paznokciami nieba i zadrapać chmury.

 

 

Na drugim krańcu pola płonie samolot. Płomienie strzelają wysoko, a smród topiącego się metalu dociera nawet do nozdrzy siostry Józefiny. Zebranym w kościele siostrom nie przeszkodził w modlitwie nawet okropny huk, który zdawał się wstrząsnąć fundamentami budynku.

 

 

– Zostańcie na swoich miejscach – rzuciła oschle matka przełożona. – I kontynuujcie modły.

 

 

Nie usłuchała jedynie siostra Józefina, dla której ów huk stał się impulsem do ucieczki. Gdy biegła w kierunku wyjścia, odprowadzana przestraszonymi spojrzeniami siostrzyczek, nie czuła się bohaterką. Nie biegła, by nieść pomoc. Po prostu musiała wydostać się na świeże powietrze.

 

 

Kojący szum dojrzewającego zboża. Granatowe niebo, na którym malują się rysy. I języki płomieni, sunące z cichym szumem, coraz bliżej i bliżej…

 

 

– Siostro Józefino! – Matka przełożona biegnie ku niej przez pole.

 

 

Młoda zakonnica uśmiecha się szyderczo, obserwując przysadzistą, obleczoną w czarny habit kobietę. Syczy z bólu, kiedy szponiaste palce wbijają jej się w ramiona i potrząsają tak mocno, że grube pasma włosów wymykają się z upięcia.

 

 

– Siostro Józefino, proszę natychmiast wracać do kościoła. Cóż za niesubordynacja…

 

 

– Cóż za tragedia. – Józefina wskazuje palcem odległy kraniec pola. – Zresztą jakie znaczenie mają teraz nasze modły? To ostatnie chwile naszego życia, czemu więc spędzać je w kościele? Nie chcę, by ostatnim, co zapamiętam, były grube kamienne mury, palące się świece i monotonne zawodzenie…

 

 

– Oszalałaś chyba! – Dłoń unosi się, a następnie wymierza cios. Na bladym policzku siostry Józefiny pojawia się czerwony ślad.

 

 

– O tak – szepcze młoda zakonnica z zagadkowym uśmiechem. W jej oczach pojawiają się niedobre błyski i gdyby matka przełożona potrafiła je zinterpretować, wycofałaby się czym prędzej. Niestety, jest tak przeświadczona o swojej racji, że nie rusza się z miejsca, nie chroni w murach klasztoru, w którym spędziła większość swego życia. – O tak. Ogień spada z nieba i pochłania wszystko, co napotka na swojej drodze. Ogień wypala, karze grzeszników, ale i oczyszcza.

 

 

Mimo drobnej postury jest silniejsza od swej towarzyszki. Przewraca ją na plecy, siada na piersi, ignorując zdławione krzyki i rozszerzone ze strachu oczy. Oczy, które zawsze przypominały jej wypłukane pod chłodnym strumieniem wody płaskie kamyki, takie czarne i błyszczące.

 

 

– Nie będę siedzieć w klasztorze i oczekiwać śmierci – szepcze siostra Józefina. – O nie. Umierać zamknięta w czterech ścianach, jakież to ohydne. Świeże powietrze, otwarta przestrzeń, tak, na tym polu zakończę żywot…

 

 

W błękitnych oczach siostry Józefiny kryje się szaleństwo. Usta układają się w uśmiech odsłaniający białe, równe zęby. Matka przełożona ma wrażenie, że widzi przed sobą oszalałe ze strachu zwierzę o silnych kłach, które mogłyby zatopić się w jej szyi i wyrwać z niej kawałek skóry.

 

 

W błękitnych oczach siostry Józefiny kryje się szatan.

 

 

– Nieee… – jęczy matka przełożona, gdy ogień zbliża się coraz bardziej. Już nie ma złotego zboża czesanego wiatrem. Pozostają jedynie zwęglone trupy kłosów, a ogień jest już blisko, całkiem blisko, sięga habitu siostry Józefiny.

 

 

– Oczyszczenie! – skrzeczy młoda zakonnica. – Oczyszczenie!

 

 

Jej płonące włosy przypominają wijące się węże, skóra na twarzy pokrywa się bąblami i czernieje, aby wkrótce odsłonić nagie kości czaszki. Matka przełożona po raz ostatni patrzy jej w oczy, błękitne niczym niezapominajki, ale siostra Józefina już nie ma oczu.

 

 

Pali się bezgłośnie.

 

 

 

 

 

Trzy

 

 

 

 

Anna jedzie tramwajem. Przez okno widać opustoszałą Warszawę. Jest to widok niemal przerażający – puste ulice, pojedyncze samochody wlekące się niczym ślimaki, nieliczni ludzie przemykający między budynkami.

 

 

Tramwaj jest prawie pusty. Oprócz Anny w wagonie znajduje się siwowłosy staruszek w marynarce oraz dwóch młodych chłopaków w brudnych i podartych dżinsach. Staruszek zanosi się płaczem. Łka jak dziecko.

 

 

– Nie chcę umierać – szepcze. – Jeszcze nie teraz. Mam przed sobą kilka lat życia. Tyle do zrobienia przede mną… Nigdy nie byłem w Egipcie, nie widziałem piramid… Nie chcę jeszcze umierać…

 

 

Tramwaj zatrzymuje się na przystanku i zapłakany staruszek podnosi się z siedzenia. Chwiejnym krokiem rusza do wyjścia. W momencie, gdy drzwi się otwierają, jeden z chłopaków w podartych dżinsach zrywa się i z rozmachem uderza mężczyznę w plecy. Starszy człowiek ze zdławionym okrzykiem wypada z tramwaju wprost na chodnik. Anna mocno zaciska powieki, ale wyraźnie słyszy odgłos upadającego na ziemię ciała.

 

 

– Spieprzaj, dziadu! – rechocze chłopak. Jego towarzysz zaśmiewa się histerycznie.

 

 

Obyś zdechł, myśli Anna nienawistnie.

 

 

Wysiada w centrum. Pogoda zdaje się wariować. Zimny wiatr bije Annę po nogach, powodując gęsią skórkę, podczas gdy ramiona otacza lepka wata nieruchomego powietrza. Porzucone gazety, papierki i kubki po kawie tańczą po chodniku.

 

 

Anna wchodzi do podziemi i wynurza się po drugiej stronie Marszałkowskiej. Na moment przystaje, aby popatrzeć na Pałac Kultury. Majestatyczny budynek zdaje się górować nad Warszawą. Stoi niewzruszenie, niczym opoka. Czy runie, gdy nadejdzie koniec? Wydaje się to niemożliwe. Anna rusza wolnym krokiem wzdłuż chodnika w kierunku Dworca Centralnego. Zatrzymuje się dopiero przy małym straganie z książkami. Siwowłosy pan w czapce rodem z Kapeli Czerniakowskiej kiwa do niej przyjaźnie. Anna próbuje się uśmiechnąć, ale wargi ma jak zdrętwiałe.

 

 

– Podejdź, dziecko. Śmiało. Chcesz sobie obejrzeć książki?

 

 

– Książki?

 

 

– Tak, książki.

 

 

Anna kręci z niedowierzaniem głową.

 

 

– Czy pan niczego nie czuje? – pyta zdumiona. – Nie zdaje pan sobie sprawy z tego, co się dzieje?

 

 

– Oczywiście, że zdaję sobie sprawę – odpowiada starszy pan. Ton jego głosu jest niemal wesoły. – Świat się kończy, dobiega jego kres. Chyba wszyscy o tym wiedzą.

 

 

– I pan tak… pan tak spokojnie stoi i sprzedaje książki?

 

 

– A czemu nie? – Znów ten pogodny ton. – Robiłem to przez wiele lat, więc czemu nie teraz? Mam się położyć w domu i czekać na śmierć? Poza tym nie sprzedaję książek, tylko je rozdaję. Tam, dokąd się wszyscy udajemy, pieniądze nie mają żadnego znaczenia. Jak chcesz, weź sobie coś do poczytania.

 

 

Anna z niedowierzaniem przysiada na chodniku. Kilka metrów dalej długowłosy chłopak z czułością gładzi swoją gitarę. Przechwytuje spojrzenie Anny, mruga do niej, ale nie figlarnie, tylko z wymuszonym luzem.

 

 

– Jak to możliwe? – Dziewczyna zwraca się z pytaniem do sprzedawcy książek. – To sen, prawda? A raczej koszmar.

 

 

– Ach, nie. To nie sen, a jawa.

 

 

– Ale to niemożliwe! Ci wszyscy ludzie, te pustki na ulicach…

 

 

– Aaa, rozumiem. Oczekiwałaś uderzenia komety, plag egipskich i wszystkich znaków na niebie i ziemi, że zbliża się koniec świata? Cóż, nie wszystko wygląda tak, jak to przedstawiają w filmach – uśmiecha się starszy pan. – Ale tak jest chyba lepiej. Odejdziemy cicho i łagodnie, bez nadmiernego dramatyzmu.

 

 

Annie zbiera się na płacz.

 

 

– To musi być sen… – mamrocze pod nosem.

 

 

Sprzedawca książek wzrusza ramionami.

 

 

– Skoro tak mówisz…

 

 

Pod Pałacem Kultury stoi duża grupa harcerzy. Ustawieni w pary niczym grzeczne dzieci w podstawówce, w skupieniu wpatrują się w górę. Anna również unosi wzrok i przez moment wydaje jej się, że dostrzega na niebie coś dziwnego, jakiś podłużny błysk, który jednak zaraz znika.

 

 

– Na co oni tak czekają? – pyta.

 

 

Starszy pan zdaje się wiedzieć wszystko.

 

 

– Na znak – odpowiada. Jego ton zdaje się mówić: „Przecież to oczywiste”.

 

 

Anna bezradnie rozgląda się wokół. Chodnikiem idzie zakonnica w czarnym habicie. Przechodzi obok Anny, a do nozdrzy dziewczyny dociera intensywny zapach „Opium”. Dziwne. Siostrzyczka zakonna i perfumy? Kobieta porusza się szybko, pewnym krokiem i wtedy Anna dostrzega, że spod habitu wyłaniają się szpilki, wysokie, eleganckie i czerwone.

 

 

– Tak, wiem. – Starszy pan uśmiecha się lekko. – Bardzo nietypowa zakonnica, prawda? A jednak, moje dziecko, tak właśnie wygląda koniec świata. Gdy człowiek wie, że jego czas kończy się nieubłaganie, pozwala sobie na rzeczy, na które nigdy by się nie odważył. Wolisz Vonneguta czy Crichtona?

 

 

Anna wybucha płaczem. Nie potrafi się już opanować.

 

 

 

 

 

Cztery

 

 

 

 

Siedzi na kanapie. Jak zwykle.

 

 

W dłoni trzyma pilota. Klik. Klik. Klik. Skacze po kanałach, przeklinając pod nosem. Reklama. Znowu reklama. Szlag.

 

 

Żona krząta się po kuchni. Cholerna niemota. Nigdy z niczym nie może zdążyć. Siedzi w domu na dupie przez cały dzień, a chyba ani razu nie podała obiadu na czas. Wysłać ją do prawdziwej pracy, oto, co by jej dobrze zrobiło. Raz, drugi by się narobiła i może wreszcie dotarłoby do jej tępej mózgownicy, co to znaczy harować.

 

 

Cholerny leń…

 

 

Mężczyzna drapie się po brzuchu.

 

 

Jak zaraz nie poda mu obiadu, spuści jej łomot. I to taki, że będzie chodzić jak w zegarku. Dostanie wpierdol, to poskutkuje. Zawsze skutkowało.

 

 

– Już niosę obiad. – Cichy szept rozlega się za jego plecami. No, wreszcie. O, puszczają film z Rambo. Mężczyzna z zadowoleniem poprawia się na kanapie. Dobre żarcie, film, a potem piwko.

 

 

Żyć, nie umierać.

 

 

Cichy świst.

 

 

Spracowana, kobieca dłoń, mocno ściskająca trzonek siekiery.

 

 

Zamach.

 

 

To trwa tylko sekundę. A cios jest celny.

 

 

Nie, nie żałuje. Kobieta odkłada siekierę, obchodzi kanapę i z obojętną miną przygląda się przewieszonemu przez oparcie mężowi z rozłupaną czaszką.

 

 

Gdyby miała teraz czegoś żałować, to tylko i wyłącznie wypowiedzianemu przed dziesięcioma laty ”tak”. Miała dopiero osiemnaście lat, ślub jawił jej się jako cudowna perspektywa, wszyscy chwalili, że taki pracowity, uczciwy, nieczęsto pijący…

 

 

Skąd mogła wiedzieć?

 

 

Złudzenia szybko odeszły, zastąpione siniakami. Niesmaczny obiad, wyjście do sąsiadki na plotki, a zaraz w ruch szły pięści.

 

 

Nie było też mowy o wieczornym wykręcaniu się migreną. Wtedy bił najmocniej.

 

 

Kobieta przygładza dłońmi włosy, w których gdzieniegdzie widnieją pasemka siwizny. Chwyta męża za sweter na piersi i beznamiętnym ruchem ściąga go z kanapy na ziemię. Nie wzrusza jej odgłos uderzającej o podłogę głowy.

 

 

Bierze pilota i wygodnie się rozsiada. Bez wahania przełącza kanał.

 

 

Nie będzie żadnego Rambo.

 

 

Po raz pierwszy rozsiądzie się na kanapie bez nerwowego zerkania na zegarek i w spokoju obejrzy sobie powtórkę serialu.

 

 

Uśmiecha się w duchu.

 

 

Normalnie za coś takiego dostałaby dożywocie albo przynajmniej dwadzieścia pięć lat.

 

 

Ale nie dzisiaj.

 

 

 

 

 

Pięć

 

 

 

Uliczny sprzedawca wychodzi zza straganu i zadziera głowę. Przez dłuższą chwilę wpatruje się w niebo. Skulona na chodniku Anna przygląda mu się z ospałą ciekawością, czując, że dzieje się coś istotnego.

 

 

– Już czas, moje dziecko – odzywa się mężczyzna głuchym tonem. – Na nas już czas.

 

 

– Jak to? – Anna zaczyna protestować. – Jak to już? – Tak, wie, że to nieuniknione, ale nagle rodzi się w niej bunt. Jej głos brzmi żałośnie i skrzekliwie. Nie godzi się na umieranie. – Skąd pan to może wiedzieć?

 

 

– Spójrz w górę. Widzisz?

 

 

Tak, widzi. Na antracytowym niebie rysuje się jasna smuga.

 

 

– To pęka niebo.

 

 

Ciałem Anny wstrząsa suchy szloch.

 

 

– No już, już. – Głos starszego mężczyzny brzmi łagodnie i uspokajająco. – Nie ma co płakać, trzeba przez to przejść.

 

 

– Boję się…

 

 

– Wiem.

 

 

– Czy to… będzie bolało?

 

 

– Nie, nie będzie. Ułóż się wygodnie, tu, na chodniku. To potrwa tylko chwilę.

 

 

– Skąd pan wie, co robić?

 

 

– Wszyscy to wiedzą. – Starszy pan wzrusza ramionami. – Dziwne, że ty tego nie wiesz. Zresztą spójrz sama.

 

 

Ma rację. Chłopak z gitarą odłożył instrument i ułożył się na chodniku, splatając dłonie na brzuchu. Jego twarz wyraża łagodną rezygnację. Dwóch taksówkarzy wymieniło uściski dłoni, poklepało się po ramieniu, a następnie wsiadło do swoich samochodów – jeden położył się na tylnim siedzeniu, drugi usiadł na miejscu kierowcy i zapiął pasy. Ten widok przypomina Annie scenę z Titanica, kiedy orkiestra z tonącego statku grała aż do samego końca. Szpakowaty taksówkarz najwyraźniej pozostał na posterunku do samego końca. A może po prostu chciał umrzeć we własnym wozie?

 

 

Po przeciwnej stronie ulicy panuje spokój. Nieliczni ludzie kulą się na chodniku – jedni leżą na plecach, inni zwijają się w kłębek na boku, ktoś opiera się plecami o budynek. Wyzywająco ubrana kobieta, zapewne prostytutka, która przywędrowała tu spod hotelu Marriott, szlocha rozpaczliwie. Anna kładzie się na plecach i wbija wzrok w niemal czarne niebo przecięte wąską rysą, z której zdaje się wypływać światło. Już się nie boi. Jej ciało staje się bezwolne i Anna wie, że nadchodzi koniec. Przyjmuje go ze spokojem. Powieki same zaczynają jej się zamykać i po chwili nadchodzi upragniony, łagodny sen.

 

 

Na całym świecie ludzie zasypiają – bogaci i biedni, piękni i brzydcy. Wszyscy. Warszawa, Paryż, Rzym, Rio de Janeiro, wyspa Honsiu, Stany Zjednoczone. Cały świat pogrąża się we śnie.

 

 

A gdy ostatni człowiek na ziemi zamyka oczy, rysa na nieboskłonie zaczyna się powiększać. Zza rozdartej kurtyny nieba wyrywa się oślepiająca biel, za którą kryje się Nicość.

 

 

A potem słońce zaczyna się kurczyć. Zapadać w sobie.

 

 

I pęka.

 

 

I nie ma już niczego.

Koniec

Komentarze

Hm. Apokalipsa malowana pastelami, zaakcentowana kilkoma dotknięciami pędzla umoczonego w czerni?

Ładnie napisane. Czytało mi się dobrze i dałem się wciągnąć, mimo że to właściwie tylko impresja bez fabuły.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

     Straszliwie dużo nieuzasadnionego użycia wielokropków.  Jak się czyta tekst, zaczynają denerwować.  Ale, co gorsza --- wcale ni podkreślają klimatu.

   Oslabiają i spowalniaja narrację. A tam, gdzie winien być wykrzyknik --- dziwią, a nawet śmieszą. 

     Pozdrówko.

...Droga Zoe, na tym portalu co czwarty tekst to apokalipsa, tortury albo śmierć. Im młodszy autor, tym bardziej bezceremonialnie szafuje śmiercią w najróżniejszych odmianach. Czasami mam wrażenie, że nie jestem na literackim portalu, ale na literackim cmentarzu. Wielkie tragedie rozpychają niewielkie opowiadania. Niestety, nie podobało mi się.

Pozdrawiam zasmucony.

Świadomość, że dziś jest ostatni dzień jej życia i nie tylko życia, ale wszystkiego, nie przeraża jej, nie dziwi, nie wywołuje większych emocji — wprawia tylko w zadumę. Cóż, tak po prostu bywa... wszystko kiedyś się kończy. - trochę za dużo "jejowania" i to już w pierwszym zdaniu.

 

Ale to szczegół. Potem opowiadanie tak mnie zassało, że jeszcze trzyma. Kawał dobrej prozy.

 

Pozdrawiam

Mastiff

...Ponadto psychologicznie niewiarygodne.

Wsumie ładnie napisane, ale tekstowi brakuje --- nazwijmy to sobie --- większego sensu. To jest bardziej zestaw luźnych scenek rodzajowych, które przedstawiają zachowania bliżej niesprecyzowanych ludzi wobec bliżej niesprecyzowanej apokalipsy. Brakuje mu konkretnych bohaterów i konkretnej fabuły. Jak dostrzegł ryszard --- takich tektów było sporo, dlatego --- chcąc ukręcić opowiadanie o końcu świata --- trzeba przysiąść i wystukać coś długiego. W podobnej tonacji utrzymane są Deus Sabaoth i Zima (autorstwa Cellulara), ale to są objętościowe kolosy.

pozdrawiam

I po co to było?

Ładnie napisane, klimatycznie, tak że czuć faktycznie ten koniec świata wiszący w powietrzu. Nie bardzo tylko rozumiem o co chodziło...skąd oni wiedzieli, że ten koniec świata idzie?

Ogólnie fajnie sie czytało. Kilka błędów było, np film z Rambo ( może być film z sylwestrem Stallone "Rambo", bo Rambo to przeciez tytuł a nie aktor ), ale nieistotne. 

"I needed to believe in something"

Podzielam opinię większości. Dobrze skonstruowane kilka scen. Ale nic poza tym. Absolutnie żadnych emocji.

Dobrze napisane, przeczytałam bez znużenia, nawet z pewnym zaciekawieniem. I nie przeszkadza mi to, że to tylko kilka scen, że to opowiadanie bez konkretnej fabuły.

To, co mi w tym tekście nie pasuje, to zachowanie ludzi. Wszyscy są strasznie samotni. Nie wiem, bo w takiej sytuacji oczywiście nie byłam, ale wydaje mi się, że tego typu chwila wymuszałaby chęć poczucia bliskości.

Ja bym tam nie chciała czekać na koniec samotnie...

Pozdrawiam

A, i jeszcze sobie pomyślałam coś :). Mnie nie przeszkadza, że nie wiadomo, skąd ten koniec świata, że ten wątek nie został wyjaśniony. Niekoniecznie musiał zostać wyjaśniony. Więc sednem tekstu są oczekujący na koniec ludzie, ich zachowania, reakcje.

I - moim zdaniem - tutaj jednak ten tekst poległ. Dla mnie zachowania, psychologia bohaterów nie są wiarygodne.

Ale wciąż czekam na Twoje pełnokrwiste opowiadanie :).

Ładnie napisane. 

Czy zachowanie bohaterów jest wiarygodne? Myślę, że tego nikt nie może przesądzać, bo skąd mamy wiedzieć co jest wiarygodne, a co nie w takiej sytuacji? Pozostaje nam jedynie zgadywnie i snucie domysłów. Ty masz taką wizję i być może rzeczywiście część ludzi właśnie tak zachowałaby się ostatniego dnia. 

Najbardziej podoba mi się "Dwa". Kobitka zabijająca męża jest trochę banalna, zakonnica w szpilkach też. 

Razi mnie słowo "cipka" na początku. Słowo jak słowo, ale w tym miejscu mi nie zagrało jakoś, nie do końca pasuje do melancholijnego nastroju całości. 

Smutna kobieta z ogórkiem.

...Ten uroczy wyraz --- spotkałem w literaturze jedyny raz u francuskiej pisarki opisującym sagę rodzinną. Ciekawe że

męski odpowiednik jest tak powszechnie stosowany. a pewna damska profesja, to już prawie norma.

Nowa Fantastyka