- Opowiadanie: Oficyna_Kassiopeia - Niewidzialne ręce

Niewidzialne ręce

Notka wydawnicza:

 

Autorem prezentowanego poniżej tekstu jest Arctur Vox, wyklęty w niektórych kręgach a uwielbiany w innych współczesny pisarz – fantasta. Z uwagi na jego niedyspozycję Oficyna Wydawnicza "Kassiopeia" pozwala sobie dokonać publikacji w jego imieniu, jednocześnie dedykując utwór, zgodnie z życzeniem Autora, użytkowniczce "apodz".

 

Kierując się w naszych działaniach misją, tekst ten publikujemy ku przestrodze i na pożytek całej ludzkiej kultury.

 

Z poważaniem,

Zespół redakcyjny Oficyny Wydawniczej "Kassiopeia" pod kierownictwem Sebastiana Ljundgrena.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Niewidzialne ręce

 

Arctur Vox

 

 

Niewidzialne ręce

 

 

***

 

 

Pchany silną ręką opiekuna wózek przeszło stuletniej staruszki brnął przez grząską ziemię w stronę wyrzuconego na turecki brzeg wraku okrętu. Ona sama poprawiała chustę którą obwiązaną miała głowę.

 

Wielki transportowiec zżarty był rdzą i oblepiony glonami. Litery na jego dziobie zblakły lub częściowo starły się, lecz wciąż odczytać można było nazwę – „Eskulap”.

 

– Pani Kosticzuk, proszę tutaj! – odgarniając z twarzy puszyste włosy adiunkt archeologii Paweł Emmerich machał do niej spod jednej z plandek, które badacze rozciągnęli nad delikatnymi elektronicznymi urządzeniami.

 

Opiekun skierował tam wózek.

 

– Tutaj, chłopcze – zablokuj te kółka, dobrze? Dziękuję. Mam termos, naleję czaju – proszę, kubek…

 

Staruszka w milczeniu przyjęła gorący napój. Paweł nachylił się, mówiąc wyraźnie do jej małego aparatu słuchowego:

 

– Pani Ołeno Kosticzuk, nie ma co niepotrzebnie tego przedłużać. Już dwa tygodnie mijają, jak sztorm wyrzucił ten statek, a wciąż nikt, nawet najlepsi z ekspertów nie potrafią nic o nim powiedzieć. Przeczesując pokłady, znaleźliśmy zbutwiałą listę ładunkową na której, obok jednego z wielu numerów, naksrobano ołówkiem pani imię i nazwisko. Jesteśmy zdesperowani, dlatego nalegaliśmy by mimo wieku i choroby przybyła pani na miejsce.

 

Kobieta pokiwała głową ze spokojnym, starczym zrozumieniem.

 

– Czy pamięta pani okręt „Eskulap”? Była kiedyś na jego pokładzie? Proszę opowiedzieć wszystko, od samego początku!

 

Pani Kosticzuk przełknęła ostatni łyk herbaty, odchrząknęła i zaczęła mówić.

 

– Urodziłam się dawniej, niż potrafię sięgnąć pamięcią, w małej wsi na wschodzie ukraińskiej Galicji. Miałam trzy siostry. Ojciec nasz był bogatym gospodarzem i wszystkim umiał zapewnić godne utrzymanie. Nie rozpieszczał nas jednak, dobrze poznałyśmy smak ciężkiej pracy.

 

Mając lat dziewiętnaście poznałam Artema, chłopa z kilkoma zaledwie morgami i zakochałam się w nim bez pamięci. Rodzina naturalnie nie godziła na małżeństwo lecz ryzykując wyklęciem wymusiłam na nich swoją wolę.

 

Zamieszkałam z Artemem w jego ubogiej chacie i choć życie było ciężkie pod butem pana dziedzica, to miłość wynagradzała wszystko. Już pierwszego roku urodziło nam się dziecko, śliczny Wasylek o włosach aniołka.

 

Prócz roboty na polu i w obejściu Artem miał też inne zajęcie. Co dwa albo trzy dni wymykał się gdzieś wieczorem, by wrócić dopiero nad ranem. Przy śniadaniu zaś opowiadał z przejęciem, czego się tam nauczył. Mówił o tym, jak wszyscy ludzie pracy zjednoczą się i pójdą razem przeciwko panom; że ziemia i jej plony będą należeć do ludzi, którzy je uprawiają, że nie będzie już cierpienia na świecie, tylko wolność i równość między wszystkimi. Pokazywał przemycane pod bluzą numery „Put k swobodie”. Kazał modlić się za tych, którzy daleko stąd walczą.

 

Musi pan wiedzieć, że nie mieliśmy głów do żadnych ideologii. W Nestorze Machno widzieliśmy naszego ludowego bohatera, obrońcę; legendy o tym, jak broni Wolnego Terytorium przed bolszewią i imperiami pomagały zapomnieć o chłodzie i głodzie, szczególnie dotkliwych zimą…

 

Artem z towarzyszami zbierali potajemnie karabiny, organizowali partyzantkę w sąsiednich osiedlach. Mieli wielki plan – wzniecić powstanie w tej części Ukrainy i czekać, aż rewolucja machnowska dojdzie do nas ze wschodu.

 

Którejś nocy padły pierwsze strzały. Mąż najsurowiej kazał mi pozostać w domu i pilnować Wasylka, ale nie mogłam wysiedzieć, słuchając odgłosów walki i okrzyków. Wybiegłam wreszcie na zewnątrz, w chłód. Coś ciągnęło mnie ku pałacowi dziedzica – gdy tam dotarłam, Artem i dwaj inni mężczyźni zatykali właśnie na dachu czarny sztandar zwycięstwa.

 

Od razu rozpoczęliśmy zmiany. Założyliśmy szkołę dla wszystkich wiejskich dzieci, ustanowiliśmy plac zebrań i rozparcelowaliśmy sprawiedliwie ziemię, bo działo się to na przednówku. Zdawało nam się, że tak samo jest we wszystkich okolicznych gminach – dopiero potem dowiedzieliśmy się, że tylko kilka wsi prócz naszej odważyło się chwycić za broń.

 

Był to jedyny okres w mym życiu, kiedy byłam naprawdę szczęśliwa. Długo spacerowałam po łąkach, oglądając zachody i wschody słońca, czując niezwykłą harmonię z całą prowincją. Oprócz pieszczenia mojego Wasylka zajmowałam się też pociechami osieroconymi, gdy ich ojcowie zginęli podczas obalania tyrana.

 

Oglądałam jego barwne książki, poznając świat liter i wiedzy – w bibliotece i bawialni dworku urządzono wspólną czytelnię.

 

Chłopi znaleźli w jego piwnicy i mały balon, do którego dopletli kosz. Wypełnili czaszę ciepłym powietrzem i puszczali w niebo wszystkich chętnych. I ja z Artemem raz skorzystałam – z wysokości cały świat wydawał się być na wyciągnięcie naszych rąk.

 

Popołudniami często zbieraliśmy się na naszym placu całymi rodzinami – rodzice wybaczyli mi dawne nieposłuszeństwo, ciesząc się teraz naszym szczęściem – by rozmawiać i obserwować zabawy beztroskich dzieci. Wtedy czuliśmy się jak mieszkańcy ogrodu rajskiego – całkiem wyrwani z tego świata, w którym całe życie spędziliśmy.

 

Ale nowe porządki nie spodobały się austrowęgierskiej władzy. Znów słyszeliśmy strzały, od lasu nocą szły łuny detonacji. I Artem chodził ze swoim mosinem, ale już w drugiej potyczce kula rozszarpała mu ramię. Gdy półżywy wrócił do domu, zabroniłam mu ruszać się z łóżka. Wojna zdawała nam się jednak czymś odległym, siły powstańcze mnożyły się w wyobraźni a wróg oddalał od domu– tym większe było przerażenie, gdy w trzy tygodnie od ustanowienia wspólnoty pocisk armatni wyrwał nas ze snu i rzucił o ścianę. Zdołałam tylko przycisnąć do piersi Wasylka, nim omdlałam.

 

Ołena przerwała, a kiedy znów zaczęła mówić, jej głos zmienił się – był bardziej suchy i stanowczy.

 

– Kiedy się ocknęliśmy, szarzał świt i wisiała gęsta mgła. Pokrywał nas popiół i odłamki drewna. Wypełzłam z chaty na obejście, niosąc kwilącego synka. Po nocnym ostrzale artyleryjskim ani jeden z budynków nie ostał się w całości. Wygasały ostatnie pożary. Wzdłuż głównego traktu wsi leżeli bądź czołgali się w końcowych konwulsjach rozczłonkowani ludzie.

 

Środkiem drogi jechali cesarscy kawalerzyści. Na ich czele – młody oficer Ludwig w granatowym mundurze przepasanym złotą szarfą i wysokim hełmie na głowie, który podkreślał jego kwadratową szczękę, władcze spojrzenie i demoniczny wąsik. U pasa wisiała w błyszczącej pochwie szabla.

 

Potężny rumak dowódcy łomotał kopytami w zmarzniętą glebę. Jeden ze zmasakrowanych mężczyzn drgnął – Ludwig tak poprowadził konia, że ten zmiażdżył głowę nieszczęśnika.

 

Któryś żołnierz krzyknął:

 

– Kapitanie von Mises, ta swołocz się pochowała i ciągle żyją!

 

– I bardzo dobrze, że żyją – odparł oficer po niemiecku, z silnym akcentem. – Żywi mają znacznie większą wartość niż umarli. Zebrać wszystkich na placu – osobno kobiety i dzieci, ale tylko te nie starsze niż pięć lat! – rozkazał.

 

Zaczęło się więc przetrząsanie chałup, wywlekanie rannych i otępiałych chłopów na nasz plac zgromadzeń; tłuczenie ich po głowach, chłostanie szpicrutami. Zebrano tak około trzydzieści ledwie dychających osób.

 

Szczególnie brutalny wojak ruszył w moją stronę i już miałam błagać go, by nie bił, bo ja pójdę grzecznie, pójdę sama – kiedy z rykiem wytoczył się na dwór Artem opatrzony szmatami, przewrócił żołnierza i znalazł się przy kapitanie.

 

– Raz zdobytej wolności – nie odbierzecie…– wycharczał (ujrzałam, że w pasie przepasany jest flagą machnowską) i zamachnął się połówką cegły. Von Mises był jednak sprawniejszy. Ręką tak szybką, że niewidzialną dla oka ludzkiego wyciągnął szablę i pchnął Artema raz, w samo serce.

 

Mój mąż zalał się krwią i umarł, nim upadł na ziemię.

 

– Tak mi przykro – powiedział cicho Paweł. Pomarszczona twarz staruszki nie wyrażała jednak smutku, jedynie śmiertelne zmęczenie.

 

– Potem Ludwig wybuchnął szyderczym śmiechem:

 

– Ależ kto mówi tu o odbieraniu wolności? My wolność cenimy najwyżej! Nie chcieliście mieć państwa, więc nie będziecie mieć. Kto zaś nie ma państwa, ten nie jest obywatelem. A wtedy go państwo nie broni, bo i jaki ma w tym interes? Taki człowiek jest z własnej woli towarem w rękach innych – i my tym towarem zahandlujemy!

 

Jako młoda kobieta z niespełna rocznym dzieckiem trafiłam do grupy na wywózkę. Mężczyzn i starsze dzieci kawalerzyści po prostu zasiekli na miejscu. Nas zamknięto w zapieczętowanych kibitkach do których nie przebijał się ani jeden promień światła. Jechaliśmy dzień i noc w niesamowitym ścisku, z nielicznymi postojami..

 

Karmiono dość dobrze – nic dobrego to nie zwiastowało.

 

Wreszcie dotarliśmy do Odessy. Poczułam słony smak w ustach i usłyszałam szum fal. Wypchnięto nas z wózków na nabrzeże – dawno niewidziane słońce paliło twarz i oczy.

 

Wtedy zobaczyłam ten olbrzymi statek – „Eskulap”.

 

– W porcie odeskim? – dopytywał się Emmerich.

 

– Tak, na samym końcu. Dźwigami pakowano do środka jakieś skrzynie. Nas zapędzono do ładowni i poutykano w ciemnych drewnianych kojcach, wypchanych już innymi więzionymi. Warunki były straszne, nieludzkie. Panował okropny gorąc. Po wypłynięciu w morze kołysało nami nieustannie, ciała obijały się o siebie. Najgorzej znosił to Wasylek, bo przez chorobę morską odwodnił się i leżał jak nieprzytomny, patrząc przed siebie strasznymi, martwymi oczyma. Zrezygnowana, zaglądałam w nie głęboko i długo myślałam, jakiego rodzaju ból musi on w moich widzieć – jeśli w ogóle coś jeszcze widzi…

 

– Czemu służył ten rejs? Czyj był „Eskulap”?

 

– Okręt nie miał nas nigdzie dowieść. Wypłynęli na środek morza i tam go zatrzymali. A należał do Światowego Konsorcjum Zdrowia, o czym poinformowali nas bladzi mężczyźni w surdutach, dodając, że zostaliśmy przez nich zakupieni transakcją wolnorynkową od Monarchii Austrowęgierskiej i pomożemy w badaniach na których cała ludzkość zyska.

 

W centrum okrętu znajdowało się laboratorium. Brano nas z kojców na wyrywki i tam wleczono. Padło i na mnie – po drodze widziałam kontenery z pieczęciami, które dzisiaj wszyscy oglądacie w aptekach: Bayer AG, Pfizer, Braun Melsungen i Abbott.

 

Rozebrali mnie ludzie w białych strojach i z maskami. Zmierzyli, zważyli, ostrzygli włosy do skóry, wymalowali na ciele numer. Potem przywiązali do krzesła obok kilku innych osób w takim pomieszczeniu za szybą. Prawie wszyscy byli zbyt wymęczeni, by walczyć, ale zakneblowany mężczyzna o tatarskiej twarzy szamotał się jak dziki.

 

Dwóch białych weszło do środka z ogromnymi szprycami, dwóch obserwowało przez szybę.

 

– O boże… – jęknął Paweł, wstrząśnięty.

 

– Szli i żgali nas kolejno. Każdy wył z bólu i dygotał, szybko nieruchomiejąc, gdy pół litra cieczy lądowało mu we krwi. A tamci monotonnie recytowali, co jest wstrzykiwane: pankuronium, hydroksybenzen, antygen gorączki maltańskiej, antygen variola vera, antygen półpaśca…

 

Kiedy doszło do mnie, stało się coś nieoczekiwanego –Tatar zerwał pasy i rzucił się przed siebie. Ręka oprawcy wystrzeliła jednak z nieprawdopodobną szybkością – aż całkiem się rozmyła i znikła. Igła przyszpiliła uciekiniera do ziemi i przytrzymała, póki nie znieruchomiał.

 

Gdy moja uwaga była odwrócona, i mi wykonano zastrzyk w ramię. Skowyczałam i zemdlałam, słysząc jeszcze, jak czytają: „prątki mycobacterium leprae”…

 

– Co było później, pani Kosticzuk?

 

– Okres mej choroby pamiętam jak przez mgłę. A gdy cudem boskim nadeszło poprawienie, koszmar kończył się już. Ludzi po tych… zabiegach przenoszono z kojców do izolatek. Trupy wyrzucano za burtę. Ze wszystkich pasażerów ładowni przeżyła może dziesiąta część. Ale nie było wśród nich mojego Wasylka. Zabrali go, zabrali gdy spałam i nie wrócił…

 

Po raz pierwszy staruszce załamał się głos i łza pociekła po policzku. Emmerich złapał ją mocno za lewą dłoń, gdyż prawą kryła w rękawie.

 

– Któregoś dnia wszystko zaczęło się trząść.

 

„Eskulap”, zniesiony prądem, znalazł się na wodach Imperium Osmańskiego i został ostrzelany przez drednota.

 

Marynarze tureccy weszli na tonący statek i wyprowadzili, kogo się dało. Wszyscy ci biali od zastrzyków i urzędnicy Konsorcjum wyłgali się naturalnie, pokazując najróżniejsze papiery. Widziałam, jak wynosili pojemniki z próbkami i dokumentacją.

 

W Samsunie zajął się mną lekarz. Wyleczył mój trąd – lecz nie wszystko udało się uratować…

 

Paweł spojrzał w dół i zadrżał, bo nie ujrzał ciała tam, gdzie się go spodziewał. Spod podwiniętego prawego rękawa wysunął się oskarżycielsko kikut. Rękę ucięto niemal w połowie.

 

Ołena Kosticzuk nagle podskoczyła na swoim wózku zelektryzowana. Oczy rozjarzyły jej się straszliwym blaskiem. Niczym oszalała wieszczka złapała młodego adiunkta za ramię, wbijając paznokcie i zasyczała:

 

– Musicie powiedzieć o tym prawdę, rozumiesz? Musicie ostrzec ludzi! Ludwig von Mises, morderca mojego męża, po stłumieniu powstania poszedł na uniwersytet, nazwali go wielkim autorytetem libertariańskim!

 

Wam dzisiaj w Europie, szczególnie młodym, neoliberalny kapitalizm wydaje się czymś atrakcyjnym. To igranie z ogniem! Trzeba wam wiedzieć, że libertarianizm to nie tylko dowcipne odzywki Janusza Korwina!

Koniec

Komentarze

Byłam, przeczytałam, czuję się zażenowana... 

Smutna kobieta z ogórkiem.

Dziękujemy za opinię. Wszystkie komentarze, gdy zbierze się ich więcej, zostaną przekazane Autorowi.

jak to "ku przestrodze i na pożytek..."? trochę się to jakby wyklucza.
Nie przeczytałam, zniechęcił mnie komentarz Virginii, a  że jest ju ż późno...

 

Czy z przestrogi nie wynika pożytek? Pożytek, że być może uda się uniknąć błędów.

a. no tak. można tak to wytłumaczyć :D

Nie podobało mi się. Słabe.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Człowieku, dlaczego Ty wciąż siejesz zamęt, poprzez multikonta, żałosne komentarze, a teraz z ramienia oficyny, która nie istnieje. Zastanów się nad sobą, spożytkuj czas na rozwój, a nie na słabe teksty; zdobąć skierowanie na badania...

Gdybym miała wąsy, to bym była dziadkiem, a tak jestem sygnaturką!

Arctur jak bumerang ; )

pozdrawiam

I po co to było?

Tak, istotnie, pomyliłem się. Ale to nie przekreśla całej mojej opinii. I weź ją sobie do serca.

Gdybym miała wąsy, to bym była dziadkiem, a tak jestem sygnaturką!

Opinia zostanie przekazana przez Oficynę Autorowi.

Nie doczytałam  do końca.

Zajrzałam z pewną nieśmiałością. Jednak agitka…

Babska logika rządzi!

A czego się spodziewałaś po tej Oficynie?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, właściwie tak, ale ktoś kiedyś, pod jakimś tekstem napisał, że całkiem niezłe, tylko nikt nie czyta, bo Autor wypracował sobie określoną opinię… Najwyraźniej to nie był ten tekst.

Babska logika rządzi!

Autor, jak podejrzewam, pracował na tę opinię pod różnymi nickami.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tak, i nawet się z tym specjalnie nie krył. Tutaj też odwołuje się do pierwszego (jak sądzę) nicku.

Babska logika rządzi!

Cóż, użytkownik znika, sława pozostaje… ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Po niektórych trollach nawet całe konkursy. ;-)

Babska logika rządzi!

Ano, z różnymi trollami mieliśmy okoliczność – po jednych zostały konkursy, pamięć po innych umarła. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka