- Opowiadanie: Emelkali - Czarownica - inna wariacja na temat innej bajki

Czarownica - inna wariacja na temat innej bajki

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czarownica - inna wariacja na temat innej bajki

 

Zapadał zmierzch.

 

Szarość wypełzała z każdego kąta lasu, przeciskała się pomiędzy konarami, szeleściła liśćmi, sunęła między krzewami śpiewając jękliwą pieśń przywoływała siostrę noc.

 

Parsknął, rozbawiony patetycznością własnego porównania. Zaciągnął się chłodnym leśnym powietrzem i ciężko westchnął.

 

Tak, śmieszne, kurwa, strasznie śmieszne, wysłać biednego krasnoluda w sam środek Przeklętego Lasu, w sam środek śpiewającej magii, gdzie Tropiciel bardziej zabija niż pomaga. W miejsce, w którym trzeba wyłączyć moc by przeżyć.

 

Zadarł kudłatą głowę i wolno przesunął spojrzeniem po mroczniejących, gęsto splątanych konarach, w górę ku czarnej już gęstwinie liści ginącej w nisko zawieszonych chmurach. Podrapał się po misternie splecionej brodzie i ponownie westchnął.

 

Nie miał wyboru.

 

Podpisany przez mistrza Krasnoludzkiej Rady glejt, który jaśnie wielmożna pieprzona królówka wsadziła do królewskiego sejfu, pierdnąć mu bez jej zgody nie pozwalał, a co dopiero cofnąć się przed wyznaczonym zadaniem. I nie chodziło o honor, chociaż Sodi Yudherthardere wiedział co to duma i poczucie obowiązku. Tyle tylko, że duma i poczucie obowiązku nie powstrzymałoby go przed cofnięciem się. Magia glejtu i owszem.

 

Kuc pod krasnoludzkim zadkiem parsknął głośno, jakby chciał przypomnieć swemu panu, że jego glejty nie tyczą i on bynajmniej nie zamierza ryzykować. Potężna dłoń w skórzanej rękawiczce klepnęła koński kark.

 

– Dobra, Doru, nie będę cię ciągał. Tak, wiem, że dobre z ciebie konisko i w sumie bliskim ci jak rodzona matka, ale z tego lasu ciągnie tak, że łeb urywa, więc i matce pewnie byś majtnął ogonem na pożegnanie. – Zsunął się z siodła i ponownie, nieco mniej łagodnie klepnął zwierzaka – No, zmykaj, przyjacielu. Trafisz do królewskich stajni. Kazałbym ci poczekać, ale nie dość, żem twej wierności nie całkiem pewien, to i co do własnego powrotu też przekonania nie mam.

 

Na chwilę oczy jeźdźca i wierzchowca spotkały się, a potem kuc popędził traktem, który przybyli.

 

Krasnolud westchnął ponownie.

 

Nie ma co odwlekać czego odwlec się nie da.

 

Wyszarpnął zza paska toporek, ten sam, który dziadulo dał mu na czterdzieste urodziny. Kiedyś, dawno temu, gdy widział tą broń w wielkiej dłoni Arde de Gra Yudherthardere wierzył w jej nieskończoną moc. Kiedy dziadulo machał toporkiem, żelazo… o tak… dałby głowę, że tak… żelazo zawodziło, a okolica drżała ze strachu.

 

W jego dłoniach krasnoludzki oręż nigdy nie śpiewał tak głośno.

 

Uśmiechnął się ponuro i wszedł w las.

 

Ten zaś zamknął się za nim błyskawicznie. Kiedy odwrócił się, nie dojrzał już szarzejącej okolicy, pojedynczych drzew przy trakcie, zielono-brązowych pasów pól, ani daleko na horyzoncie majaczących pierwszych domów. Splecione ciemne konary drzew, jak jakieś dziwne potężne płótno, zacisnęły się w czarną ścianę. Rozejrzał się wokoło, głośno przełykając ślinę. Nie, żeby bał się mroku. Był przecież potomkiem wielu pokoleń najlepszej krasnoludzkiej szlachty, która swoją pozycję i bogactwo, zawdzięczała wyrwanym podziemiom skarbom. Żadna ciemność… żadna naturalna ciemność, nie była mu straszna.

 

To jednak było coś innego.

 

Otaczała go gęsta smolista mgła. Zablokowany, głęboko w podświadomości, Tropiciel, mruczał cicho próbując się wyrwać. Nawet teraz, tak silnie skrytego, kąsała moc magii. Czarnej i złej. Była wszędzie. Wciskała się porami pod skórę i rwała ciało brocząc siniakami tuż pod nią. Nie musiał otwierać danych tylko Tropicielom zmysłów, by czuć, jak zło wibruje w gęstwinie, czai się przy każdym krzaku. By słyszeć jego ciężki oddech, czuć wypełzający spod ściółki chłód.

 

Zacisnął palce jeszcze mocniej, uświadamiając sobie jednocześnie, że nie wiele mu da dziaduniowy oręż. W myślach poszukał zaklęć, które zostawiła mu w spadku najukochańsza prababka… a dobra z niej była kobieta… chociaż cichodajka. Nie, nie mógł ich jeszcze użyć. Musiały poczekać, na spotkanie z tą, której polecono mu się pozbyć.

 

Pieprzona królówka – sapnął w myślach. Tak, gniew pomagał. Rozpalał ciemność niczym pochodnia. – Pieprzona królówka, wredny, złośliwy babsztyl. – wściekłość nie czekała na przywołanie. Trwała przy nim zawsze, gotowa tańczyć toporkiem stukanego na pierwszej lepszej łepetynie. Z braku takowej, Sodi trzasnął obuchem w rozwartą dłoń. Ból tylko na chwilę ochłodził gniew i zaraz poderwał jego ogień niczym gorzała dolana do płomieni.

 

– Chce się mnie, kurwa, pozbyć, jak nic! –warknął – Już ja cholerze pokażę! Nie dam się zabić! – wyprostował się gwałtownie, na całą swoją niewielką długość. – Czarownicy się jej tropić zachciało! Se, kurwa, wymyśliła! Że niby co? Że niby czarownica dzieci pożera? Durne zabobony! Jakby baba nie miała lepszego żarcia? I niby co? Lata po okolicy na jakiejś rozpadającej nie miotełce, straszydło jakieś i gówniarzy z wiosek porywa? No bo chyba nikt przy zdrowych zmysłach sam by tu nie lazł, nie? Tylko durne zmuszone debilnymi glejtami krasnoludztwo, kurwa mać – zakończył cicho i nieco już żałośnie. Ognista przemowa uspokoiła rozdygotane wnętrzności, więc wcisnął na powrót toporek za pasek i prawie raźno ruszył przed siebie.

 

Ciemność gęstniała z każdym krokiem, a powietrze zwolna zmieniało się w gęsta maź spowalniającą idącego i zatykającą mu dech. Sapał więc ciężko i mrużąc oczy powoli przedzierał się przez magiczną gęstwinę. Tropiciel szeptał mu do uszu coraz gwałtowniejsze żądania wolności, ale Sodi wiedział, że jeśli uwolni moc, wszechobecna magia go zniszczy. Nawet jeśli zdoła ochronić się zaklęciami prababki, nie wyjdzie z lasu. Tropiciel włączony w tak nasyconym czarami miejscu, przejmie kontrolę nad krasnoludzkim nosicielem i już nie odpuści. Miał tylko jedną szansę wyjść żywy z Przeklętego Lasu. Musiał znaleźć jego panią.

 

No, a potem się obaczy – uśmiechnął się krzywo.

 

Energia jaką zużył na ten uśmiech, niemal pozbawiła go sił. Potknął się i ledwie utrzymał równowagę, podpierając się przy tym ręką o pobliskie drzewo.

 

Czarna kora ożyła raptownie.

 

Zasyczała.

 

Zapiszczała.

 

I w miejscu, w którym stykała się z krasnoludzką skórą, zapłonęła błękitnym, lodowatym ogniem. Yudherthardere spróbował cofnąć dłoń. Las mu nie pozwolił. Trzymał mocno, a czerń kory, wraz z błękitem płomieni, osnuwała krasnoluda błyskawicznym kokonem.

 

Wrzasnął rozpaczliwie.

 

Szarpnął raz i drugi.

 

Lód palił żyły, skrząc się i tańcząc to pod skórą to na niej.

 

Sodi sięgnął drugą ręką po topór. Wyrwał zza paska i ciął drzewo.

 

Potężnym, zabójczym uderzeniem, które werżnęło ostrze, aż po rękojeść, w twardy konar tuż przy uwięzionej ręce.

 

Nie czekając, wyszarpnął ostrze i uderzył jeszcze raz.

 

I jeszcze.

 

I jeszcze.

 

Kora wyła jak konające stworzenie. Wysoki przenikliwy krzyk wwiercał się w czaszkę krasnoluda. On jednak nie przestawał. Wbijał dziaduniowy topór krzesząc przy tym skry błękitnego magicznego ognia. Maź tamowała mu ruchy, ale krasnolud jakby tego nie zauważył. Przerażenie, na granicy histerii, dodało mu sił i przywróciło oddech zatkanym gęstym powietrzem płucom.

 

I nagle zaśpiew magii ucichł.

 

Ogień zgasł.

 

Las uwolnił dłoń swego oprawcy.

 

Zmachany Yudherthardere klapnął ciężko na ziemię energicznie oglądając rękę. Po kokonie z drewna i ognia nie pozostał ślad. Żadnej rany, czy blizny, czy choćby otarcia. Zdumiony spojrzał na konar, który go więził. Gruby pień drzewa znaczyła wielka i nierówna wyciosana przez krasnoluda rana. Pokręcił głową. I nagle zmrużył oczy. Powąchał lekko. Potem jeszcze raz, aż wreszcie zaciągnął się głęboko.

 

Maź znikła. Świeże, chłodne powietrze napełniło mu płuca.

 

Odetchnął. Nie, magia nadal trwała, wciąż władała lasem, a on ją czuł, mimo iż nie wypuścił Tropiciela. Czuł każdą cząstką brzydkiego krępego ciała. Czekała, przyczajona i zła. Zamknęła się w kompletnej ciszy. Takiej ciszy, jakiej nie słyszał nigdy. Nawet jego własny oddech w niej ginął.

 

Wzruszył ramionami i wstał powoli nie wypuszczając z dłoni toporka. Wstając podparł się wsuwając rękę w kopkę liści. Powinien usłyszeć szelest. Nie słyszał. Niczego nie słyszał. Żadnego dźwięku. Zerknął za siebie… Niewidoczne wrota lasu kusiły. Och, jak kusiły…

 

– Pieprzona królówka – wymamrotał – pieprzony glejt, pieprzona Rada, pieprzona królówka – powtarzał coraz głośniej ignorując fakt, że nie słyszy własnych słów. Gniew go napędzał, łagodził strach.

 

Bo krasnoludy nie są najodważniejszymi stworzeniami na świecie.

 

Parł na przód, przedzierając się przez zwieszone nisko gałęzie drzew i ostre krzewy, uważnie stawiając stopy, pilnował by nie dotknąć żadnej z roślin. Wszechobecny bezgłos unosił mu włosy na karku, więc podkręcał gniew, nakręcał złość, by magia lasu go nie pokonała.

 

– Pieprzona Rada –krzyczał bezgłośnie – Oddać mnie na własność babie jak jakiegoś gównianego elfa! Kurwa!

 

Nagle cisza pękła.

 

Ostatnie słowo krasnoluda rozerwało głuszę lasu. Wykrzyczane niskim głosem, zwielokrotnione echem, zadudniło wśród drzew. Odbiło się od niewidocznych ścian magii i zawróciło. Ciężkimi falami, niczym seria grzmotów przewalało się ponad kudłatym łbem mężczyzny. Upuścił broń, złapał się za uszy próbując ochronić i padł na ziemię. Zwinięty, z ramionami osłaniającymi głowę, dygotał uderzany kolejnymi falami własnego wrzasku.

 

Gdy już sądził, że przyjdzie mu umrzeć, gdy zdążył obiecać wszystkim znanym sobie bogom, że nigdy, przenigdy nie użyje już tego przekleństwa, burza znikła. W ciszy, która po niej nastała nie było niczego nienaturalnego. Tym razem słyszał swój ciężki oddech, szelest liści, a nawet bardzo odległe pogwizdywanie jakiegoś ptaka.

 

– Ożesz k.. – powstrzymał się przy ostatnim słowie. Usiadł powoli, pokręcił głową i przeciągnął sponiewierane ciało. – Tak jakoś czarno zaczynam widzieć nasze spotkanie, droga pani – wyszeptał w mrok, do nieznanej czarownicy. – Całkiem czarno. Jakby nie pier… – ponownie się zająknął – jakby nie glejt, jużbym zawracał.

 

Nikt mu nie odpowiedział.

 

Westchnął ciężko, sięgnął po toporek, zatknął go za pas i wstał.

 

– Za stary, k.. jestem na taką zabawę – roztarł obolałe członki. – Jeśli to przeżyję, porozmawiam poważnie z królową. Bardzo poważnie.

 

Zrobił ledwie kilka kroków, gdy usłyszał krzyk.

 

Rozpaczliwy, zawodzący krzyk przerażonej kobiety.

 

– Mam dość swoich problemów – sapnął zatrzymując się.

 

Krzyk się nasilał.

 

Sodi Yudherthardere nie był typem bohatera.

 

Sodi Yudherthardere unikał problemów.

 

Krzyk przeszedł w zawodzenie.

 

– Na co mi to? – zapytał Sodi Yudherthardere biegnąc w stronę krzyczącej.

 

 

 

Gałęzie oplatały kobietę ze wszystkich stron, szarpiąc, zaciskając się, jak długie, cienkie czarne ręce. Krzyczała próbując się uwolnić. Okorowane ramię zacisnęło się na jasnym warkoczu i brutalnie pociągnęło wstecz. Ból zaparł dech i uciszył na moment dziewczynę. Kiedy znów krzyknęła, kolejna gałąź niczym pejcz trzasnęła ją przez policzek zostawiając krwawy ślad. Dwa chude konary, z dwóch różnych stron zawinęły się wokół nadgarstków i pociągnęły by rozerwać ofiarę.

 

Krasnolud przyskoczył. Wyrwał zza paska broń.

 

I ciął.

 

Raz. Drugi. Trzeci.

 

Pierwsze okorowane ramię odpadło.

 

W jego miejsce zaraz pojawiło się drugie.

 

Sodi ciął ponownie.

 

Toporek tańczył jak zaczarowany z niewiarygodną prędkością i siłą.

 

Raz po raz odcinał gałęzie.

 

Pojawiały się następne.

 

I następne.

 

Dziewczyna szarpała się wciąż krzycząc.

 

Yudherthardere zmarszczył brwi. Zamachnął się mocniej.

 

Odciął gałąź.

 

Pociągnął wolną dłoń kobiety, jednocześnie uderzając w drugą gałąź, krzyknął:

 

– Za mnie!

 

Dziewczyna pojęła. Uwolniona, w jednej chwili schowała się za szerokimi plecami krasnoluda. Poczuł, jak drobne palce kurczowo zaciskają się na jego barkach. Nie miał czasu by to komentować, zajęty zadawaniem potężnych uderzeń garnącym się ku nim drewnianym ramionom.

 

Naraz topór również ożył. Począł tańczyć opętany taniec wyrywając się z dłoni trzymającego. Przeskakiwał z gałęzi na gałąź, a wraz z nim złociste skry. Krystaliczna złota mgła, pachnąca konwaliami i bzem, otoczyła niedoszłą ofiarę i jej obrońcę. Nowa magia, inna niż ta drzemiąca w lesie, stworzyła ochronną zasłonę, a broń zaczarowała. Każdemu uderzeniu towarzyszyło złociste skrzenie, a każda iskra spadając na ożywione drzewo, ponownie zmieniała je w roślinę. Gałąź po gałęzi, słało się drewno pod stopami krasnoluda, a każde z dotkniętych drzew zastygało dotknięte zaczarowanym narzędziem. Jeden obok drugiego, coraz ciaśniej, zamierały potężne konary budując drzewny mur nie do przebycia. Wreszcie krasnolud zadał ostatni cios i ostatnia gałązka padła na ziemię. Przez chwilę, z niedowierzaniem przyglądał się to stosowi drewna u swoich stóp, to skale drzew przed sobą. Potem odwrócił się gwałtownie.

 

– Co to kurwa było?! – wrzasnął zapominając na chwilę, że miał już nie przeklinać.

 

Dziewczyna szybko odsunęła się od niego.

 

– Ale co? – zapytała mrugając wystraszona.

 

Zmarszczył brwi.

 

– Chcesz mi wmówić, że nie masz nic wspólnego z tymi czarami? – zapytał już spokojniej.

 

Roześmiała się nerwowo.

 

– Ja? Myślicie, że byłabym w takich tarapatach, jakbym umiała tak czarować?

 

Zagryzł wargę i przez chwilę rozważał jej słowa. Gdyby mógł uwolnić Tropiciela, wiedziałby czy dziewczyna kłamie. Gdyby… ale nie mógł.

 

– Po jaką cholerę lazłaś do Przeklętego Lasu?

 

Pochyliła głowę.

 

– Brat mi powiedział, że mieszka tu taka wiedźma, co spełnia życzenia – odpowiedziała płaczliwym tonem. – Powiedział, że nie będziemy już biedni, ani głodni… więc poszłam.

 

– Taaaa… nie będziecie też żywi, ale o tym zapomniał wspomnieć, co? Gdzież to ten geniusz się podziewa?

 

Zamiast odpowiedzi dziewczyna zaniosła się głośnym płaczem.

 

Sodi skrzywił się niechętnie.

 

Kiedy nie przestawała płakać, złapał za szczupłe ramiona i mocno potrząsnął.

 

– Ej, panna, nie mam czasu na twoje tkliwości.

 

Uniosła wzrok, a Sodi, jak każdy mężczyzna czuły na kobiece piękno, na moment stracił rezon. Błękitne, jasne oczy, przepełnione łzami wpatrywały się w niego z mieszaniną strachu i uwielbienia. Przesunęła językiem po wciąż drżących pełnych wargach, a krasnolud jęknął w duchu. Wcześniej myślał, że to jeszcze podlotek, około trzynastoletni, ale teraz, gdy tak patrzyła, wiedział, że jednak jest starsza. Dobiegała wieku, w którym większość wiejskich dziewcząt było już mężatkami.

 

– Czarownica ma Dregona. – Wyszeptała dziewczyna – Zamknęła go w lochu i powiedziała, że go zje.

 

– Co?

 

– No powiedziała, że będzie go konsumowała powoli i wielokrotnie, czy coś takiego.

 

Yudherthardere patrzył na nią zaskoczony.

 

– Pewnie go już zjaaaaaaaaaaaadła – znowu się rozpłakała.

 

Bardzo się starał. Naprawdę bardzo się starał, ale nie zdołał się powstrzymać.

 

W tej sytuacji, po tym wszystkim co mu się przydarzyło, było to jednak całkiem usprawiedliwione.

 

Wybuchnął głośnym, złośliwym śmiechem.

 

Śmiał się i śmiał.

 

I śmiał.

 

– Panie!

 

I śmiał.

 

– Panie!

 

Zamrugał próbując się uspokoić.

 

Panna wpatrywała się weń przerażona. To nieco go otrzeźwiło.

 

– Oż, głupiutka z ciebie gęś. – Poklepał ją rubasznie po ramieniu – Nie zjadła go. Czarownice nie żywią się ludźmi.

 

– Ale powiedziała…

 

– Nie o taką konsumpcję jej chodziło, dziewczyno. Ten twój brat to starszy od ciebie? I ładny?

 

Wzruszyła ramionami.

 

– No starszy, ale czy ładny… nie wiem. Dziewuchy we wiosce to za nim latały.

 

– Właśnie. Więc się nie martw. Czarownica mu tam krzywdy nie zrobi. Nie ma co tak patrzeć, jak mówię, że nie zrobi, to nie zrobi.

 

– Uwolnicie go panie?

 

– Co?! – w jednej chwili znikło całe krasnoludzkie rozbawienie. Zmarszczył brwi i spojrzał gniewnie – A ty co myślisz? Że ze mnie jakiś pieprzony bohater, czy jak? Po lesie mam se z toporkiem, za staruchą co pochędożyć z gówniarzem chce, biegać? Niechże se i używają, na zdrowie. Ja innej czarownicy szukam. Nie starej i niemocnej, co to jej dziewczątko takie niemrawe, jak ty, uciec może.

 

– A dyć, panie, ona wcale nie była stara. Może i nie młoda, ale od mojej matuli, cośmy to ją na wiosnę pochowali, młodsza na pewno. Matuli było trzydzieści pięć wiosen, kiedy ją duchoty zabrały.

 

Zmarszczył brwi.

 

– I dała ci uciec?

 

– Nie, kazała jagód nazbierać. Powiedziała, żebym im nie przeszkadzała… Szłam i szłam, a potem pomyślałam, że skoro mnie nie zatrzymuje… Chędożyć mówicie? – zainteresowała się nagle.

 

– Daleko to czarownicy leże?

 

– Z pół dnia drogi. Uwolnicie go?

 

Yudherthardere milczał przez chwilę zastanawiając się. Wreszcie westchnął ciężko.

 

– Nie wiem, czy chłopak będzie chciał wolności, ale co mi tam… Pójdę zapytać.

 

Zapłakaną śliczną twarzyczkę rozjaśnił szeroki uśmiech. Dziewczyna podskoczyła ku Sodiemu i objąwszy go za szyję, pocałowała.

 

Zaraz jednak, jakby uświadomiła sobie co zrobiła , odskoczyła od krasnoluda cała spłoniona.

 

– Wybaczcie panie. Ja nie chciałam, nie gniewajcie się – mówiła szybko.

 

Krzaczaste brwi nad małymi oczami Sodiego uniosły się wysoko.

 

– Niby dlaczego miałbym się gniewać?

 

– No… no bo… wyście to zapewne do wielkich dam przyzwyczajeni… po odzieniu widać, że nie byle wieśniak z was, żeście pan wielki. ..

 

Zmrużył oczy zastanawiając się jak ma traktować ową tyradę. Przyglądał się dziewczynie długo, ale nie dojrzał śladu kpiny.

 

– Jak ci na imię? – zapytał wreszcie.

 

– Tiana.

 

– Mnie zaś Sodi. Nie gniewam się, ale nie rób tego więcej.

 

Zamrugała niepewnie.

 

Yudherthardere nie należał do układnych mężczyzn. Nie trafił mu się jeszcze któś, kto zmusiłby go do zmilczenia, gdy słowa na język się cisnęły. I oto, patrząc w te błękitne niewinne oczęta dziewczyny, pierwszy raz od wielu, wielu lat, jeśli nie w ogóle, uznał, że nie powie na głos, co myśli.

 

Bo jakże mu powiedzieć temu dzieciakowi, że jej uściski sprawiły iż co nieco mu się podniosło? I nie były to kąciki ust.

 

– Nie mamy czasu, dziewczyno, na obłapianie. Brat twój… pamiętasz?

 

– Aleście mówili… – ponownie spłonęła rumieńcem… – że wiedźma chędożyć chciała tylko.

 

– Może tylko, może nie, kto się tam na czarownicy zwyczajach wyzna. Zostawiłbym cię tu, ale las ci chyba nie sprzyja. Odprowadzić cię do skraju też nie mogę, a i drogę do leża pewnie pamiętasz to mnie poprowadzisz… Wiem, że nie spieszno ci do czarownicy, ale innego wyjścia nie widzę

 

Pokiwała głową.

 

– Pójdę panie, dyć pójdę. Może się wam i na coś zdam, jak Dregona ratować będziecie.

 

– A pewnie – burknął pod nosem – zapłaczesz czarownicę na śmierć, albo wykończysz tym słodziuchnym uśmieszkiem.

 

– Co mówicie, panie?

 

– Tak se ino głośno myślę. To w którą stronę idziemy?

 

– Tam – uśmiechnęła się szeroko i ruszyła we wskazanym kierunku.

 

Krasnolud z wahaniem podążył za nią.

 

Szli szybko. Dziewczyna z przodu, a Sodi, prawie biegnąc, za nią. Wpatrywał się poirytowany w szczupłe plecy Tiany, intensywnie się starając nie spoglądać niżej, w miejsce, które łagodnie kołysało się przy każdym kroku dziewczęcia. Cholera– przeklinał w duchu przypomniawszy sobie obietnicę złożoną bogom – cholera, cholera.

 

Nie lubił tego. Lekkiego drzemiącego tuż przy granicach jaźni, uczucia niepokoju, niepewności lekko ocierającej się o przekonanie, że coś jest nie tak. Tropiciel zamilkł. Milczał skryty, jakby naraz przestał odczuwać wszechobecną czarną magię. Niby powinno to cieszyć Yudherthardere, bo przecież na utrzymanie w ryzach swego daru, zużywał masę energii, jednak nagłe uspokojenie bardziej go martwiło niż radowało.

 

Naraz, jakby przywołany, Tropiciel zamruczał cicho.

 

Jednocześnie Tiana potknęła się i, by nie upaść, złapała krasnoluda za rękę.

 

– Wybaczcie panie – przeprosiła wpatrując się z cieniem lęku w swego wybawiciela. – Korzeń jakiś, chyba.

 

– Nic się nie stało… Jeśli chcesz, możesz się mnie trzymać. – Sam nie wiedział dlaczego padły te słowa. Z całą pewnością nie zamierzał ich powiedzieć. Widząc jednak zachwyt w błękitnych oczach panny, nie cofnął obietnicy i nie wyszarpnął ramienia, które kurczowo uchwyciła.

 

– Dziękuję – wyszeptała miękko.

 

Tropiciel znów zamilkł.

 

Las zaś zdawał się cofać, jakby nagle próbował ułatwić drogę idącym. Wiatr łagodnie szumiał pośród liści, mrok stał się bardziej szarością, niż kompletną czernią. Gałęzie unosiły się lekko, wysoko ponad ścieżką, która pojawiła się znikąd.

 

Zdecydowanie nie lubił tego.

 

Otaczający ich spokój, dziwaczna, w porównaniu do poprzednich wydarzeń, normalność unosiła mu włosy na karku, gęsią skórką malowała się na całym ciele.

 

Coś nadchodziło.

 

Coś potężnego.

 

Nie widział tego, nie słyszał, nie czuł, lecz wiedział. I nie musiał wypuszczać Tropiciela, wystarczyły dane wszystkim krasnoludom zmysły, by wiedzieć, że owa cisza, owa zwyczajność, jest tylko wyczekiwaniem przestraszonej natury.

 

Dziewczyna zaciskała mocno palce na rękawie krasnoludzkiej kurtki. Tak mocno, że zdawał się czuć dotyk drobnej dłoni na ciele, ba, przenikał go aż do kości. Nie żeby to bolało, czy było nieprzyjemne. Bynajmniej, właściwie zdawało przynosić ukojenie.

 

Właściwie nieco podniecało.

 

Zniesmaczony syknął cicho, ale nie cofnął ramienia.

 

Cóż też przychodzi mu do głowy. Od kiedy to Sodiego Yudherthardere podniecają podlotki?

 

Zaprawdę wolał dojrzałe kobiety. Takie, jak jedna z królewskich kucharek, biodrzasta, cycata i nie skąpiąca mu swych wdzięków Gerla. Taaaak… Gerla – pomyślał bezskutecznie próbując przywołać obraz kochanki. Jakoś nie chciał się pojawić.

 

Za to pojawiła się inna myśl.

 

Jakby to było z taką delicją…?

 

Potrząsnął głową zaskoczony.

 

Potem zaś, już naprawdę zły spojrzał na uczepioną jego ramienia pannę.

 

Coś w jej spojrzeniu… skupionym wzroku błękitnych oczu, w tej chwili chłodnym i obojętnym, a wpatrującym się w twarz krasnoluda, kazało mu się gwałtownie zatrzymać.

 

Kazało wyszarpnąć rękę.

 

Nie pozwoliła na to.

 

– Co jest? – warknął wściekle.

 

Uśmiechnęła się.

 

Delikatnie i z wyższością.

 

– Spójrz – wskazała.

 

Popatrzył, gdzie pokazała.

 

Ścieżka się skończyła. Drzewa rozstąpiły, robiąc miejsce rozłożystej polanie. Mrocznej i złowieszczej. W centrum stała chata. Niska, ciemna, zdawała się czekać ostatniego podmuchu wiatru, który skończył by jej męki i rozsypał w proch. Maleńkie okiennice wisiały ponuro na jednym tylko zawiasie, gotowe odpaść przy lekkim nawet ruchu. Drzwi już nie było. Czarna dziura, która po nich została, bynajmniej nie zapraszała w swoje podwoje. Ciemność wypływająca z wnętrza okryła okolicę złowrogim płaszczem, wypaliła trawy, zakryła niebo. Zagęściła też powietrze, w znaną już krasnoludowi czarną maź.

 

Stał u granic polany wpatrując się w nią, a potem spojrzał na dziewczynę która go tu przywiodła.

 

Wciąż trzymała go za rękę, ale już na niego nie patrzyła.

 

Przyglądała się czemuś za jego plecami.

 

Odwrócił się szybko.

 

Kobieta, która wyszła z chaty nie była pochyloną staruszką o sękatych rysach z kurzajkami na brzydkim obliczu.

 

Była wysoka, smukła i czarnowłosa.

 

Zło w jej żyłach nie zostawiło śladu na twarzy.

 

Blada piękność uśmiechała się obojętnie. W długich włosach igrał wiatr, którego nie było. Lekko pieścił skraj sięgającej wypalonych traw czarnej sukni.

 

– Cóż, Tiano, – głos czarownicy uwodził głębią, łagodną melodią przepowiedni słodyczy – przywiodłaś mi krasnoluda? Czyż nie uczyłam cię, że nie ma młodości w krasoludzkiej posoce? Na cóż mi krasnolud, moja droga?

 

Sodi cofnął się lekko. Spojrzał na wciąż trzymającą go dziewczynę.

 

Nie uśmiechała się już.

 

Moc jej palców zatańczyła w krasnoludzkiej krwi.

 

– Tobie na nic, Elari – odpowiedziała głębokim głosem, w którym nie został ślad wiejskiego akcentu, niepewności czy strachu. – Krasnolud jest tu dla mnie.

 

– Na cóż on ci potrzebny, dziewczyno? – czarownica postąpiła o krok.

 

Krew w Sodim krzyczała. Rwała się i paliła.

 

Wiedział, że to ta chwila.

 

Czas, by wypuścić Tropiciela.

 

Moment, w którym należy sięgnąć po zaklęcia ukradzione przez prababkę pierwotnemu magowi.

 

Teraz.

 

Mógł tylko patrzeć.

 

Fala magii szarpnęła potężnym ciałem potomka najznakomitszego krasnoludzkiego rodu. Złocista półkula otoczyła go i połączoną z nim kobietę. Złocista, rozświetlająca półmrok i całkowicie przejrzysta. Przez chwilę mógł patrzeć przez połyskującą ścianę na zaskoczoną czarownicę.

 

I nagle świetliste szkło pękło.

 

Rozpadło się na setki tysięcy kryształów, które niewidoczna siła pchnęła w kierunku Elari.

 

Odwróciła się błyskawicznie.

 

Krzyknęła.

 

Pierwsze kryształy sięgnęły celu tnąc jasną skórę wiedźmy, rozrywając jedwab sukni. Kolejne jednak odbiły się od olbrzymiej lustrzanej tafli, która pojawiła się znikąd i osłoniła kobietę.

 

– Myślałaś, że to takie łatwe? – wrzasnęła czarownica i tym razem nie było w jej głosie zwodniczych nut, a jedynie zimna wściekłość. – Spróbuj tego!

 

Lustro zadrżało. Niczym powierzchnia jeziora, zaczęło się burzyć, fale płynęły od brzegów i raptownie kumulowały w środku.

 

Nagle okolicę rozerwał potężny grzmot.

 

Wnętrze zwierciadła rozbłysło.

 

Dziesiątki błyskawic ruszyło na stojących u wrót polany.

 

– Obejmij mnie! – krzyknęła Tiana stając przed krasnoludem i opasując się jego ramieniem.

 

Usłuchał jej.

 

Splątał ręce wokół jej talii, w chwili, gdy pierwsza z błyskawic muskała jej skórę.

 

Tropiciel wrzasnął donośnie rwąc się na wolność.

 

Dziewczyna rozłożyła ramiona.

 

Pierwsza z błyskawic sięgnęła celu.

 

Przemknęła przez ciało jasnowłosej czarownicy, a potem przez schowanego za nią krasnoluda.

 

Jednym uderzeniem, zamiast zabić, stopiła moc obojga w jedną potęgę.

 

Światło rozbłysło. Przejrzyste, straszliwe, spalające.

 

Dwoje stało się jednym.

 

Przez chwilę, jedną nieskończenie długą chwilę, wszystkie wspomnienia dziewczyny przemknęły przez umysł Sodiego. Każda z przeżytych godzin, każde z marzeń, każdy z pamiętanych snów, wypalił ślad w umyśle Yudherthardere.

 

Ból i przyjemność.

 

Strach i moc.

 

Scalona potęga zadrżała tknięta kolejną błyskawicą.

 

Następną odbiła bez trudu.

 

Resztę zawróciła.

 

Wzmocnione czarem Tiany błyskawice, rzuciły się ku miejscu, z którego wyszły. Jedna za drugą bombardowały lustrzaną taflę.

 

Uderzenie za uderzeniem.

 

Blask za blaskiem.

 

Seria wyładowań tańczyła na powierzchni. Ta zaś drżała pod ich naporem.

 

I wreszcie pękła.

 

Setki kawałków posypały się na ziemię, odsłaniając zdumioną czarownicę.

 

– Teraz – szepnęła Tiana.

 

Sodi zrozumiał bez tłumaczeń.

 

– Saroethe, saroethe, fyerde! – krzyknął.

 

Magia dziewczyny, Tropiciel i zaklęcie pierwotnego maga, złączone uderzyły w Elari.

 

Szarpnęła się.

 

Osłonić nie zdołała.

 

Najpierw nic się nie działo.

 

Tylko zdumienie w mrocznych tęczówkach czarownicy zmieniło się w strach.

 

Potem zaczęła krzyczeć.

 

Ogień płonął pod skórą. Trawił wnętrzności. Wypalał od środka kilkusetletnie ciało odmładzane ludzką krwią. Spalał komórkę po komórce.

 

Alabastrowa skóra zaczęła się dymić.

 

Kurczyła się i skręcała, wyssana z życia.

 

Spalona od wnętrza.

 

Wreszcie krzyk ucichł.

 

Krótko, bardzo krótko, stało jeszcze spopielone wspomnienie złej czarownicy.

 

A potem lekki podmuch rozsypał je na trawę.

 

W tym samym momencie, czar opuścił polanę.

 

Znikła smolista maź, znikła złowieszcza ciemność. Trawa odzyskała blask, rozgwieżdżone niebo rozpięło się nad polaną, a w świetle księżyca, mała rozpadająca się chatka, nie wydawała się już taka ponura.

 

– Puść mnie Sodi. – Łagodnie powiedziała dziewczyna dotykając splecionych na swoim brzuchu potężnych łap krasnoluda.

 

Kiedy wykonał polecenie, odsunęła się lekko. Nie powiedziała słowa, nie zmrużyła nawet oczu, a i tak w tej samej chwili tysiące płomyków rozświetliło polanę.

 

– Nie przepadam za ciemnością – uśmiechnęła się.

 

Niby wyglądała tak samo, ale…

 

Tej kobiety nikt nie pomyliłby z młodą zahukaną wieśniaczką.

 

Wyprostowana, pewna siebie i nieprawdopodobnie piękna, z rozbawieniem przyglądała się krasnoludowi.

 

– Nie lubię tego, kurwa mać – warknął, bo naprawdę nie lubił, gdy sytuacja go nieco przerasta.

 

A ta sytuacja przerastała go zdecydowanie.

 

– Czy, przypadkiem, nie obiecywałeś wszystkim bogom, że więcej nie użyjesz tego słowa?

 

– A skąd…? Kim ty jesteś, do… cholery?

 

– Wiesz przecież. Kiedy się połączyliśmy… poznałeś prawdę.

 

– Twój brat?

 

– Widzisz, przyjacielu, czarownice czasami żywią się ludźmi. Nie ich ciałem, ich młodością, duszami, wreszcie życiem. Mój brat umarł wiele lat temu. Ojciec przyprowadził nas do lasu. Ciążyliśmy mu, więc się nas pozbył. Dregon był człowiekiem, bez magicznej iskry. Ja ją miałam, więc Elari postanowiła mnie uczyć. Czekała, aż osiągnę wystarczającą moc, by moja śmierć spotęgowała jej własną magię, a nie była zagrożeniem dla niej.

 

– To się, kurwa, nieco spóźniła. Z tym zabijaniem, znaczy się.

 

– Nie, moment był dobry. Nie wiedziała tylko o twoim przybyciu. Nie wiedziała, co ja zobaczyłam w snach, że nadchodzi Tropiciel. Gdyby wiedziała, darowałaby sobie przyjemność z obserwacji mojej bezowocnej ucieczki i powolnej śmierci, a po prostu zabiła tu, na polanie. Nie ryzykowałaby, że zdołam połączyć z tobą magię.

 

– Nieźleś się bawiła, panna, tam w lesie, co? Przednia, kurwa, zabawa z biednego głupiego krasnoluda?

 

Wzruszyła ramionami.

 

– Nie było czasu by ci opowiedzieć prawdę. I wcale nie byłam pewna, że mi udostępnisz Tropiciela.

 

– Więc se go wzięłaś? Potoś mnie pół drogi obmacywała?

 

– Czerpałam magię dotykiem.

 

– Wiem, wiem. Ubaw aż miło – parsknął coraz bardziej zły. – Wyruchałaś mnie do cna. Ino przyjemności z tego ni cholery.

 

– Pomogłam ci. Sam byś sobie z Elari nie poradził.

 

– Może i nie, a może tak. Komu to wiedzieć – warknął ponownie, ale już tak bez przekonania – Dobra, tośmy kwita. Na mnie czas. Królówka chciała pozbyć się złej czarownicy, to się pozbyłem. O dobrej nic nie mówiła. Żegnaj, panna. Ludzi nie konsumuj – uśmiechnął się krzywo, – to się więcej nie spotkamy.

 

Popatrzył na dziewczynę z niejakim żalem i odwrócił się, by odejść.

 

– Sodi…

 

– No? – spojrzał na nią i zamarł z rozwartymi ustami.

 

– Jeśli o tą konsumpcję chodzi… – suknia wolno opadła na zieloną trawę.

 

 

Koniec

Komentarze

sunęła między krzewami śpiewając jękliwą pieśń przywoływała siostrę noc. – byłoby bardziej komunikatywnie, gdyby podzielić to na dwa zdania, klepnęła koński kark. – koń czy kuc?

Na chwilę oczy jeźdźca i wierzchowca spotkały się, a potem kuc popędził traktem, który przybyli. – nie wiem, żart czy przerysowany romantyzm?   Opowiadanie – jeżeli chodzi o strukturę i tempo – zaskakująco sprawnie napisane. Ale – jak widzę – to nie pierwszy Twój tekst. Ma jednak swoje wady: – dość nudny bohater. Generic adventurer, rzekłbym. To + rozbudowany wstęp może negatywnie wpłynąć na ilość czytelników, – nieco przesadzona stylizacja oraz pogmatwane zdania, – zbyt intensywne używanie pojedynczych zdań i równoważników w osobnych akapitach w celu zdynamizowania naracji. Opowiadanie w połowie składa się z walk, więc taka forma ekspresji zaczyna nużyć, – fabuła jest – jakby to rzecz – zbyt miałka jak na tak długi tekst. Brakuje czegoś ekstra, co powinno było się znaleźć chociażby w prezentacji bohatera lub wątku dziewczyny. Skoro decydujesz się oprzeć historię na samym pomyśle na finał – bez intrygującego wejścia wgłąb postaci – przydałoby się znacznie skrócić opowieść, żeby jak najszybciej ujawnić czytelnikowi ten finał.

pozdrawiam

I po co to było?

– Jeśli o tą konsumpcję chodzi… – suknia wolno opadła na zieloną trawę.   ---> jeśli o tę konsumpcję chodzi… I nie kończyłbym w tym samym wierszu, opadającą suknię przeniósłbym do nowego wiersza.   Podpisuje się pod zdaniem syf.a. Po co dwa razy pisać bardzo podobnie?   Ale "tak we w ogólności" bardziej podobało mi się, niż nie podobało.

Mi też się podobało. Ale daje się zgadnąć, że ta dziewczyna nie jest zwykłym człowiekiem. Może faktycznie zostawiasz czytelnikowi zbyt wiele czasu do namysłu.

Babska logika rządzi!

Zaskakująco sprawnie – auć, zabolało… A kuc… tak się składa, że jest koniem… Z resztą polemizować nie będę, acz rzeczywiście ocena mojego bohatera – dość nudny – zabolała bardziej niż "zaskakująco sprawnie napisane"

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Ok, kuc ---  mój błąd. Zaskakująco sprawnie – hmm, to raczej nie jest zarzut a forma komplementu, po prostu zrelatywizowana względem typowych opowiadań fantasy, które wypływają u nas na stronie ; ) Nie da się przecież ukryć, że publikowane tu teksty fantasy stoją zazwyczaj na tragicznym poziomie, więc jak się widzi krasnala, to spadają oczekiwania. Poza tym, niestety, nie kojarzę jeszcze Twojego nicka. To zaś opowiadanie jest niezłe – stąd taka forma komentarza ; )  A co do bohatera – to, no wiesz, jest dwarf z axem i magic skillem na queście w shadow foreście, jadąc terminologią z gier. On sam w sobie nie jest źle zbudowany, rzecz jest jednak w tym, że do bólu konwencjonalny. Ma wszystko, co mają tego typu postaci i jakby nic ponadto. Zna się jednego takiego herosa, to jakby znać wszystkich… pozdrawiam

I po co to było?

Dzięki za formę komplementu. Ja to odebrałam inaczej… tu mój błąd. Znaczy – przewrażliwiona blondynka i tyle ;) Pewnie masz rację co do Sodiego, ale i tak go lubię :). Pozdrawiam

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

– zbyt intensywne używanie pojedynczych zdań i równoważników w osobnych akapitach w celu zdynamizowania naracji. Bardzo drażni. Za mało w tym Jasia i Małgosi, by było zabawnie, a bez Yasy Sodi jest niepełny.

Czyta się błyskawicznie, więcej plusów niż minusów. Gzie niegdzie błędy typu "nie ładnie". Po zjedzeniu czterech bajek – "Pantofelki" nadal najlepsze. Mam też wrażenie, że zaraz wyczerpie sie formuła: krwawej adapatacji powszechnei znanej bajki. Adaptacja z krwawym rozpirzem, ale bez twistu, będzie tylko coraz mniej ciekawym klonem.   "Czarownica", moim zdaniem, w któryms momencie traci pazur – może rzeczywiście za długo niektóre fragmenty sa przeciągnięte? 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Nowa Fantastyka