- Opowiadanie: Mofas - Bokser

Bokser

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Bokser

Marek Młot siedział na brudnej ławce przed zarośniętą jakimś wodnym zielskiem fontanną w tczewskim parku. W jej centralnym punkcie tkwiły nieruchome, wykute z kamienia dwie żaby, których zadaniem było jedynie wypluwać wodę. Pomalowane na zielono siedziały sobie na podwyższeniu, niezdolne ani skoczyć, ani zarechotać. Markowi nie przypominały żab w najmniejszym nawet stopniu, były one tak niepodobne do żab jak drzewo do masztu radiowego. Z zewnątrz, co prawda, wysokie pale, jednak struktura, natura i substancja całkowicie różne. Może w ogólnoludzkim wyobrażeniu kamienne żaby przypominały te prawdziwe. Typ. Może i tak, owe żaby były typem wszystkich żab, obrazem żaby w świadomości. Każdy kto zobaczył owe stwory, widział żaby. Na pewno to miał na myśli architekt tej fontanny. Symbol, który zostanie przez ludzi skojarzony tak samo. Unifikacja. I nikogo nie obchodziło, że to naprawdę nie wygląda jak mała, pieprzona żaba!

Marek zapalił papierosa, zaciągając się nim kilka razy głęboko. Zerknął na zegarek. Niedługo nastąpi kontakt. Viceroy był wypalony do połowy. Zakaszlał. Rzucił niedopałek na ziemię, zgniótł go obcasem buta. Splunął za siebie i rozejrzał się wokoło. Po parku spacerowały dwie zakochane pary, a w pewnym oddaleniu od fontanny zatrzymał się starszy jegomość, wyprowadzający psa na spacer. Nad głową przemknęły mu dwa samoloty Chinamerykańskiej Armii Sojuszniczej. Dzień jak zwykle.

Czas już nadszedł. Słyszał ciche wibracje w głowie. Zaczęło się. Uklęknął przed ławką tyłem do fontanny. Dłonie oparł na drewnianej desce, po czym trzy razy stuknął w nią głową. Wiadomość, którą wysłał brzmiała:

„Tu agent 678 z Ziemi. Odbiór.”

Chwilę czekał. Usłyszał głośne pukanie gdzieś w płacie czołowym. Cholera, skąd wie, że to płat czołowy?

„Słyszymy cię, 678. Co masz nowego?”

„W zasadzie nic. Słyszałem w telewizji, że zbrojenia w Imperium Rosyjskim ruszyły pełną parą.”

„Wiemy o tym. Nasi rosyjscy agenci przygotowują grunt pod nasze przybycie. Coś jeszcze?”

„Nie. To wszystko.”

Cały czas stukał głową w deskę, zmieniając rytm i siłę w zależności od słowa. Ludzie przyglądali mu się z ciekawością i przerażeniem.

„Panie Młot, spodziewaliśmy się czegoś więcej. Za tydzień musimy mieć coś nowego. Coś ważnego. Od początku współpracy z nami nic pan nie powiedział. Zawodzi nas pan.”

„Rozumiem, ale nie zgadzam się. Kim ja jestem? Bokserem na emeryturze! Wybraliście złego człowieka.”

„Wręcz przeciwnie, nie mogliśmy lepiej trafić. Pan musi się tylko bardziej starać. Tczew jest bardzo ważnym, przepraszam, najważniejszym punktem w naszym planie. To Jądro. Interesuje nas każda stąd informacja. Każda aberracja, dziwne zjawisko, coś co się zwykle w Tczewie nie dzieje. Czy jest to jasne?”

„Tak jest. Naturalnie. Postaram się.”

„Wobec tego proszę mieć oczy szeroko otwarte. Do zobaczenia.”

Wibracje ustały, a po odgłosie stukania zostało tylko niknące echo. Marek Młot podniósł się z kolan. Potarł obolałe czoło. Na dłoni ujrzał ślady krwi. Zdarzało się to, kiedy na deseczce zapominał położyć ręcznik dla amortyzacji. Ostatnio rezygnował (ze swoją szkodą) z ręcznika, bo oni mówili, że gorzej odbierają.

Oni. Bingowie z Archonta, olbrzymiej planety z galaktyki sąsiadującej z Drogą Mleczną. Wysoko rozwinięta cywilizacja istot, których nigdy nie zobaczył, ale zawsze słyszał. Odezwali się do niego trzy miesiące temu. W głowie pojawił się mu uporczywy dźwięk, niczym dudnienie młota o kowadło schowanych na dodatek w jakiejś jaskini. Fizycznie był zdrowy. Zrobił badania. Nic mu nie dolegało.

Po tygodniu zdecydował się jeszcze na wizytę u psychiatry. Ubrał staromodny płaszcz z dwudziestego pierwszego wieku, założył kapelusz, chciał wychodzić, kiedy usłyszał w pokoju hałas, który zrobiła spadająca książka. Wrócił, by ją podnieść; nie znosił bałaganu, wszystko miało być zawsze równo ułożone. Do tego dokładnie odkurzone.

Zbliżył się do miejsca, gdzie leżała książka. Dziwne. Nigdy jej wcześniej nie widział, a znał przecież stan swojej biblioteczki. Książka była niewiele większa od jego dłoni. Zmurszałe okładki prawie rozsypały się, gdy ją otwarł. Jego zdziwienie urosło wraz z pierwszym dotykiem papieru. Prawie przeźroczysty, delikatny, palcami wyczuwał pulsowanie jakby papierowego serca wewnątrz książki. Pod wpływem czy to otwarcia, czy tego, że złapał książkę w ręce, zaczęły w niej powoli ukazywać się znaki. Gdzieś już takie widział… Takie, albo bardzo podobne, tylko gdzie? Tak, to pismo Arabów, pamiętał z wakacji w Jordanii. Tylko skąd u niego arabska książka?

Hałas w głowie nasilił się, był już tak nieokiełznany, że Marek stracił przytomność.

Wtedy pojął, że to wcale nie jest arabska książka. I że nie należy do niego.

Wędrował wśród miliardów gwiazd, a każda z nich znaczyła coś innego. Mijał statyczne galaktyki, groźne mgławice, dumne komety z długimi plecionymi warkoczami. Ogłuszała go feeria barw, fiolety, zielenie, czerwienie, tańce różnokolorowych rozbłysków świetlnych, zimne, białe błyskawice strzelające z niektórych planet. Unosił się. Każda gwiazda była słowem. On chłonął słowa, zaczynał rozumieć kosmiczny język. Pojawiały się stuknięcia, a gwiazda mu je tłumaczyła.

Schodziło też na niego wspaniałe, ekstatyczne, różowe światło.

Ocknął się trzy dni, trzynaście godzin i siedem minut po ostatnim kontakcie z ziemską rzeczywistością. I zaraz potem oni nawiązali z nim łączność. Grzecznie przedstawili się, poinstruowali go o tym, że on może z nimi porozumieć się jedynie poprzez ławkę w określonym miejscu tczewskiego parku, oni zaś mogą włączać się, kiedy tego zechcą, lecz jako że są dobrze wychowani, zawsze będą tylko odpowiadać na jego wezwania.

Bingowie byli nadzwyczaj dobrze wychowani.

Miał do nich wiele pytań. Zamiast do psychiatry pobiegł do parku, zapominając o kapeluszu.

Wzbudził niemałe zainteresowanie uderzając głową w ławkę. Potem robił to już regularnie co tydzień, więc ludzie się do tego przyzwyczaili.

Zaczęliby się martwić, gdyby nagle przestał. Tacy już byli ludzie. Jak się do czegoś przyzwyczaili to traktowali to jako normę. Nawet jeśli wcześniej to, co ustanowili normą wydawało im się popierdolone.

Najczęściej wszystkie normy były zdrowo popierdolone.

A oto jak wyglądała pierwsza rozmowa Marka Młota z Bingami.

„Czego ode mnie chcecie?”

„Panie Młocie, niewiele. Przysługę. Oczywiście nie za darmo.”

„Jaką przysługę? I ile mi za nią zapłacicie?”

„Przysługę, dzięki której Ziemia stanie się lepszym miejscem do życia. Pragniemy pomóc wam w rozwoju. Pragniemy, by każdy człowiek na Ziemi miał posiłek i pracę. By każdy był szczęśliwy. Czy też tego chcesz?”

„Chyba tak.”

Do diabła, gadają jak komuniści. Ale to kosmici, wyżej rozwinięci i w ogóle.

Nie wiadomo, dlaczego w ludzkich umysłach obraz kosmity zazwyczaj rysował się jako obraz istoty wyżej rozwiniętej. Albo potwora. Też wysoko rozwiniętego.

A przecież kosmita mógł być kawałkiem cuchnącego gluta.

I tak też najczęściej bywało. O czym ludzie nie wiedzieli.

Bo kogo interesuje cuchnący glut?

Jednak Bingowie rzeczywiście byli wysoko rozwiniętą rasą.

„To świetnie. Nadajemy ci niniejszym kryptonim agenta 678. Twoim głównym zadaniem będzie informowanie nas o różnych zajściach na świecie, i co najważniejsze, w Tczewie. Tczew jest najważniejszy. Zrozumiałeś?”

„Tak.”

Jego mózg był cudownie pusty, jakby wstąpił na wyższy poziom rozwoju. Bingowie są najwspanialsi. By to stwierdzić, starczyła mu ta krótka wymiana zdań.

Bingowie to bogowie.

Bingowie nas nie zawiodą.

Chwała Bingom na wysokościach!

Biedny Marek Młot nie wiedział, że został poddany przez Bingów podświadomemu praniu mózgu. Rytm uderzeń był tak dobrany, że ofiara (czy kontakt) stawała się podatna na manipulację oraz indoktrynację.

W miarę czasu efekt mijał.

Utrzymywał się przez sześć dni.

Dlatego agenci Bingów siódmego dnia znów musieli z nimi rozmawiać. W przeciwnym razie otrzeźwieliby jeszcze. Siódmego dnia Bóg odpoczywał. A agenci mówili do ławek.

„Dobrze, agencie 678. Twoja zapłata przewyższy wszystko co zostało wam kiedykolwiek obiecane. Ale musisz pozostać wierny. Czy potwierdzasz swoją gotowość służenia nam?”

„Tak.”

Kocham was, Bingowie!

„Powtarzaj za nami słowa przysięgi. Mocą moją i chwałą moją Bingowie. Bingowie moi i wielbić ich będę, i wywyższać ich będę. Bingowie jako mężowie waleczni, Wszechmocne imiona ich. A w wielkości chwały swojej składają przeciwników swoich; rozpuścili gniew swój, który ich pożarł jako słomę. Wionął wiatr ich, i okryło nieprzyjaciół morze; potonęli jako ołów w wodach gwałtownych. Bingowie będą królować na wieki i dalej.”

„Mocą moją i chwałą moją Bingowie. Bingowie moi i wielbić ich będę, i wywyższać ich będę. Bingowie jako mężowie waleczni, Wszechmocne imiona ich. A w wielkości chwały swojej składają przeciwników swoich; rozpuścili gniew swój, który ich pożarł jako słomę. Wionął wiatr ich, i okryło nieprzyjaciół morze; potonęli jako ołów w wodach gwałtownych. Bingowie będą królować na wieki i dalej.”

Przeciwnikami miały być głód, bezrobocie, ubóstwo i inne straszne plagi towarzyszące światu od dnia jego narodzin.

Bingowie w swojej przysiędze wykorzystali pieśń Mojżesza, którą śpiewał w Księdze Wyjścia, rozdział 15, wersety 1-21. Był to hymn dziękczynny za zniszczenie faraona i jego wojska w Morzu Czerwonym przez niejakiego Jahwe, Boga Żydów.

Trzeba przyznać, że Mojżesz miał naprawdę potężnego przyjaciela.

Podobnie jak Mojżesz czuł się Marek Młot.

Miał potężnych przyjaciół. I kto mu, kurwa, podskoczy?

Sam Jahwe został potem Bogiem chrześcijan, chroniony dogmatem jako Trójca Święta, gdzieś od początku IV wieku (dogmat oczywiście; Bóg towarzyszył chrześcijanom od zawsze, a nawet zesłał do nich swego Syna). Następnie Boga zapożyczył mały cwaniaczek Mahomet, który lubił lenić się za pieniądze bogatej wdowy, z którą zawarł związek małżeński.

Z lenistwa narodziła się najbardziej ekspansywna religia świata.

Nie można się lenić za wiele, bo wtedy człowiekowi różne głupoty przychodzą do głowy. Takie było motto Marka Młota. Nigdy nie odpoczywał na treningach, zawsze harował za trzech, albo i czterech. Osiągnął dzięki temu dobre wyniki. W wieku dwudziestu dziewięciu lat był mistrzem Polski w wadze średniej, a dwa lata później zdobył mistrzostwo świata.

Potem się ożenił.

Małżeństwo było najgorszą decyzją w jego życiu, o czym gdy się żenił nie wiedział, mimo że inni żonaci mężczyźni przestrzegali go przed tym.

Przestał boksować, a zaczął pić i palić papierosy bez filtra. Pił, pił, pił i palił, palił, palił. Żona go zostawiła, dom poszedł się jebać, samochód poszedł się jebać, wszystko poszło się jebać. Musiał płacić alimenty na jakiegoś bachora, którego na dobrą sprawę dłużej niż kilka dni nie widział. Pomieszkiwał w melinach, pił, pił, pił, pił, pił oraz pił, pił, pił i już nie palił, bo musiał mieć pieniądze na picie.

Pił oczywiście alkohol.

Poszedł na odwyk. Przestał pić, ale zaczął palić, palić, palić i palić. Papierosy bez filtra.

Wyszedł na prostą. Znalazł pracę w magazynie Chinamerykańskiej Służby Zaopatrzeniowej w Gdańsku, dostawał pieniądze, kupił sobie mieszkanie.

Jakoś żył.

Chinameryka powstała po ostatnim Przerażająco Wielkim Kryzysie z lat 2008-2015, kiedy Chińczycy wykupili wszystkie długi USA, UE i paru innych państw afrykańskich, takich jak Zambia, Kongo, Uganda, Liberia i Grecja.

Chińczyków nie dotknął Kryzys, bo mieli dużo taniej siły roboczej.

Chujowo dużo. Chujowo taniej.

Chinameryka stanowiła przeciwwagę dla odrodzonego jako Imperium Rosyjskie Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.

Jedni i drudzy zbroili się, ale nie atakowali, a sprawdzali swoją siłę w Afryce czy Ameryce Południowej.

Kiedyś to nazywało się zimną wojną. W sumie ten stan nie różnił się wiele od tamtego. I jedni i drudzy uważali, że mają rację.

Świat stał się popierdolonym miejscem, kiedy tylko pojawił się na nim człowiek.

Świat stał się jeszcze bardziej popierdolonym miejscem, kiedy tylko człowiek zaczął zabijać i łączyć się w stada.

Świat stał się najbardziej popierdolonym miejscem, kiedy tylko człowiek nauczył się jak masowo zabijać inne stada.

Świat jest zły.

Bingowie po złożonej przez Marka przysiędze nadali tylko to:

„Doskonale, agencie 678. Zgłoś się znów za tydzień o dowolnej porze. Bez odbioru.”

 

Marek stał paląc kolejnego papierosa. Zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Tczew miał być Jądrem, a on nie przynosi żadnych profitów swoim mocodawcom. Zdumiało go to, bo zazwyczaj zadowalali się informacjami, które zasłyszał w telewizorze, albo zwykłymi plotkami z wielkiego świata. Rzadko wspominał o Tczewie.

Tczew to było brudne, zapuszczone miasto na peryferiach Gdańska, które nigdy niczym szczególnym się nie wyróżniało.

W Tczewie mieszkali zboczeńcy, zwyrodnialcy, alkoholicy, ćpuni, uzależnieni onaniści oraz inni przerażający ludzie, którzy w innych wielkich miastach trwożnie się ukrywali, tacy jak:

Zoofile, pedofile, dendrofile, masochiści, sadyści, podglądacze, ekshibicjoniści, pedałowie, transwestyci, ebelofile, nekrofile, hebefile, gerontofile, abasiofile, urofile etc, etc.

Wyżej wymienieni zaś uważali mężczyzn i kobiety, którzy uprawiali ze sobą seks, za zboczeńców.

Bywa i tak.

Oczywiście Tczew charakteryzował się także większością całkiem prawie normalnych ludzi.

Mniejszość nienormalna była jednak na tyle spora, że Tczew od lat pozostawał współczesną Sodomą.

Gomory jeszcze nie wybrano.

W Tczewie każdy był brudny. W Tczewie żyli tylko ludzie przegrani. Zresztą norma nienormalności była tylko normą. Może w innym czasie to dzisiejsi normalni staliby się nienormalni.

Cykl wciąż trwa. Kto wie? Dwieście lat temu w większości cywilizowanych krajów wprowadzono ustawy pozwalające pedałom (niestety tylko im) zakładać rodziny, w których wychowywaliby dzieci etc. Kilkadziesiąt lat później anulowano je i wprowadzono ustawy nakazujące pedałom leczyć się i zakładać rodziny z osobą płci przeciwnej. Powód był prozaiczny. Państwa potrzebowały jeszcze więcej żołnierzy i robotników, a mimo usilnych starań naukowców dwóch pedałów nie mogło obrodzić nowym człowiekiem.

Co innego lesby. One mogły, ale też podpadły pod ustawę, ponieważ większość z nich nie chciała dzieci, a tak przynajmniej wypowiadały się w mediach.

Prawdziwy powód był inny.

Większość lesb jest tak brzydka, że nawet zapijaczony zwyrol z Tczewa zastanowiłby się kilka razy, zanimby taką zerżnął.

Kiedy Marek był młody, bardzo młody, tak młody, że walił konia trzy razy w ciągu godziny, myślał, że ładne lesby występują tylko w pornolach.

Mylił się.

Większość lesb z pornoli była heteroseksualna.

Udawały.

Wszyscy ludzie udają.

Marek wstrząsnął się z obrzydzeniem. Czas wziąć się do roboty. Postanowił udać się na długi spacer po Tczewie, w czasie którego będzie swoim infonem robił notatki. Chcą informacji, dostaną ich.

Kiedy Marek był młody, bardzo młody, jeszcze młodszy niż wtedy, gdy walił konia trzy razy w ciągu godziny, wraz z przyjacielem z podstawówki ułożył wiersz o Tczewie, którego fragmenty pozostały mu w głowie.

Tczew wspaniałe miasto

Dostaniesz tutaj ciasto

Labandtki tu mieszkają

Pod drzewem sikają

Wąsik tutaj mieszka

I Pani Agnieszka

Brudno tu jak w chlewie

Tylko tutaj w Tczewie

 

Labandtki i Wąsik to byli sąsiedzi młodych poetów. Pani Agnieszka pasowała do rymu. Marek nigdy nie znał żadnej Pani Agnieszki. Podrapał się po brodzie. A nie, znał jedną. Nazywała się Agnes i była najtańszą dziwką w Przybytku Wesołego Misia w suterenie gdańskiej kamienicy.

Gdańsk ostatecznie oferował wiele dziwek na całkiem wysokim poziomie.

Najtańsza gdańska dziwka była trzykroć droższa od najdroższej dziwki tczewskiej.

Bywa.

W wierszy ww. było jeszcze więcej wersów, lecz Marek nie mógł sobie ich przypomnieć. Coś o oddawaniu moczu do pochwy kobiecej… Nieważne.

Młodym chłopcom sperma wypala obwody mózgowe.

Starszym i starym zresztą też.

Marek mijał kościół farny pod wezwaniem Świętego Krzyża. Kurwa mać, miał już ponad tysiąc lat… Był to jedyny warty obejrzenia zabytek Tczewa. Kościół zasadniczo nie był już kościołem, tylko Zborem Nowych Chrześcijan.

Nowi Chrześcijanie nie różnili się wiele od tych z początków I wieku po Chrystusie. Północ Polski była opanowana przez Nowych Chrześcijan. Ich cały system, hierarchia opierały się jedynie na Piśmie, ze szczególnym uwzględnieniem listów Pawła. Wrócili do korzeni.

Po śmierci ostatniego biskupa Rzymu w roku 2036, potocznie zwanego papieżem, katolicyzm praktycznie rozpadł się na wiele odłamów.

Papież zmarł na zawał, kiedy dowiedział się, że spółka, w którą zainwestował na nowojorskiej giełdzie, zbankrutowała. Papieżowi z siedemdziesięciu sześciu milionów dolarów chinamerykańskich została guma do żucia i stos niepotrzebnych papierów, w jakie zamieniły się akcje.

Papież był prawdziwym Chinamerykaninem z Teksasu. Nosił śmieszne wąsy, mówił z dziwnym akcentem i był człowiekiem czynu, który nie lubił zagłębiać się w spory teologiczne, a wiarę traktował jak Adam Smith rynek.

Krótko mówiąc, papież był liberałem. Nie lubił ponadto Murzynów i podatków.

Pierwsze co zrobił, to wyrzucił z kolegium kardynalskiego czarnych kardynałów, degradując ich do roli diakonów. W ogóle wszystkich czarnuchów zdegradował w Kościele Katolickim do roli diakonów.

Wydał encyklikę De humanum negrum.

Oto jej fragmenty.

Człowiek czarny ma duszę nieśmiertelną stworzoną ex nihilo, jednak Bóg tworząc dusze wyższy poziom nadaje Duszom Białym, niż czarnym, dlatego…

Człowiek czarny jest istotą niższą. Istnieje osobne niebo dla czarnych, tak jak istnieją osobne poczekalnie w czyśćcu. Jedynie w piekle nie ma oddzielnych sal dla czarnych, ale tam stanowią oni element upokorzenia dla będących w piekle Białych.

Człowiek czarny nigdy nie rozwinął w pełni swoich możliwości, ponieważ nigdy ich nie posiadał. Czarny został stworzony jako sługa Białego.

Ex cathedra postanawiamy, my papież Innocenty XV, że od dnia dzisiejszego, to jest od 22.11.2036, zabraniamy osobom koloru czarnego zasilania szeregów kapłaństwa. Osoby czarne pełniące funkcje biskupie zostają zdegradowane do najniższej funkcji kościelnej. Odmawia się im prawa udzielania Komunii, chyba że innym czarnym, odmawia im się ponadto prawa do udzielania wszystkich sakramentów.

Najniższe funkcje mają pełnić do dnia swojej śmierci. Jeżeli zechcą odejść, niech odejdą, my, papież ani Kościół nie będziemy za nimi płakać. We Mszy Przenajświętszej mogą brać udział jedynie jako ministranci, chyba że w pobliżu nie ma Białego księdza.

Dla wszystkich afrykańskich i tam, gdzie nie ma Białych, parafii, biskupstw, etc, Stolica Apostolska wydeleguje odpowiednich księży, biskupów, etc.

Każdy czarny kardynał traci z dniem dzisiejszym swoją funkcję i zostaje zdegradowany do diakona.

Niech czarni nie tracą nadziei, bo gdy umrą, to nie pójdą do nieba. Bóg jest miłością i nadzieją i wiarą, jednak w trochę inny sposób dla ludzi czarnych.

Nie było tam nic o żółtych, mieszańcach, etc.

Papież nienawidził tylko czarnych.

Było tam jeszcze wiele innych podobnych rzeczy, ale sam papież nie podejrzewał nawet co się stanie po publikacji tejże encykliki.

A oto powstało wielkie trzęsienie ziemi i słońce stało się czarne jak wór włosienny i cały księżyc stał się jak krew i gwiazdy z nieba spadły na ziemię, jak drzewo figowe zrzuca swe niedojrzałe owoce, gdy nim zatrzęsie wiatr wielki.

Objawienie Świętego Jana, rozdział 5, wersety gdzieś tam w środku.

Czarni kardynałowie się wkurwili. Bardzo. Zawiązano nawet organizację Ciemne Bractwo Wykluczonych Kardynałów, Biskupów i Księży Tylko Ze Względu Na Kolor Skóry Poszukujących Zemsty I Sprawiedliwości W Ukrytej Walce Zbrojnej Oraz Jawnej Walce O Dusze Wszystkich Ludzi, mające na celu obalenie papieża.

Życie było szybsze.

Następnego dnia papież miał zawał.

Zamach na niego przeprowadziła sama giełda.

Potężnych przeciwników miał papież.

Bractwo zwęszyło okazję. Ogłoszono, że to znak, palec Boży, a może nawet cała dłoń Boża. Bóg nie kochał już Watykanu. Ogłoszono, że katolicyzm stracił już swoje znaczenie. Zaczęły tworzyć się różne wspólnoty, najczęściej nie przekraczały zasięgiem terytorium swojego kraju.

Takie wspólnoty łatwo było kontrolować.

Takie wspólnoty podobały się państwom.

Takie wspólnoty czerpały ze wszystkich ksiąg, jednak większość z nich pozostała przy Biblii, a co bardziej mądrzy uznawali jeszcze wybrane sobory.

Losowo wybrane.

Obecnie na terenie Europy istniało szesnaście tysięcy takich wspólnot. Jeszcze więcej na całym świecie.

Nie miały większego znaczenia.

Jakiś skurwiel dawno temu powiedział, że religia to opium dla ludu. Miał rację.

Wspólnoty skutecznie zaspokajały potrzeby ludzi w sprawach transcendencji i innych groźnych rzeczy, których prawie nikt na dobrą sprawę zbytnio nie rozumiał.

Przestali być potrzebni teologowie. Narodzili się kaznodzieje.

 

Marek Młot szedł dalej, mijając brudne kamienice, nowoczesne biurowce na głównej tczewskiej arterii Aleji Umarłych.

Część firm stawiała tu biurowce, bo było najtaniej.

Aleja Umarłych nazywała się tak, ponieważ w czasie Narodowego Powstania Przeciw Obecnie Panującej Partii Postępu i Czegoś Tam Jeszcze w tym miejscu siły rządowe rozstrzelały siedemdziesiąt tysięcy Rebeliantów.

Po tej masakrze, jakich wiele było w krajach Afryki Środkowej, Chinameryka doprowadziła do zmiany rządu, a byli posłowie, senatorzy, premier, prezydent, ministrowie etc zostali skazani na hańbiącą śmierć.

Hańbiąca śmierć polegała na umiejętnym wbiciu delikwenta na pal, tak by przed śmiercią parę dni jeszcze się pomęczył.

Takie metody stosował między innymi Vlad Palownik w XV wieku, hospodar wołoski.

Człowiek jest z natury zły.

Kilkadziesiąt milionów ludzi, rodziny z małymi dziećmi, staruszkowie oraz inni przewijali się po Placu Defiladowym Tomasza Dżefersona podziwiając mękę byłych decydentów, szydząc z nich, robiąc sobie pod nimi zdjęcia i kręcąc filmy. Zaczęli nawet wykonywać pamiątki.

Człowieka raduje widok cierpień drugiego człowieka.

Po co, do kurwy nędzy, ktoś go stworzył?

Swoją drogą, Chinameryka mogła zareagować szybciej. Ale mieli swoje problemy.

Chinameryka w każdej chwili może dokonać zmian w Polskiej Republice.

 

Aleja Umarłych to była dawna 1. maja.

Ziemia przy niej była tania.

Przy budowaniu biurowców co rusz odkrywano nieodkryte ciała.

Budowlańcy część z nich nie zgłaszali, bo tak naprawdę, to za dużo roboty z papierami przy tym było.

Bogiem a prawdą zgłoszono chyba pięć trupów. Na jakieś dziesięć tysięcy. Zalewano je kwasem solnym.

Biurowce stanęły więc na trupach, a raczej na ich pozostałościach. Bardzo podobny był los Piotrogradu. Zbudowano go na trupach, bo Piotr Wielki chciał mocniej, wyżej, szybciej, lepiej.

Wszyscy przywódcy są popierdoleni.

Człowiek jest popierdolony.

Marek znalazł się przy Dworcu Głównym, z którego odlatywały pociągi do każdego prawie miejsca na świecie poza Afryką Środkową oraz Ameryką Południową. Pociągi nie miały opóźnień, chociaż już dawno utraciły swoją naturę. Przestały być pociągami, a stały się pojemnymi odrzutowcami pionowego startu i lądowania. Każde miasto miało swój terminal dla odrzutowców, zwane najczęściej Dworcem Głównym.

Nie było na nim ćpunów, alkoholików i bezdomnych.

W Tczewie byli, ale to nikomu nie robiło różnicy.

Nikt nie korzystał z tczewskiego Dworca Głównego, bo nikt w Tczewie nie miał pieniędzy na podróże. Korzystali jedynie pracownicy biurowców, ale oni nie byli z Tczewa.

Ci co pracowali poza miastem mieli własne środki transportu w postaci szybkoni lub autobusów pracowniczych, których każda korporacja czy firma miała przynajmniej kilka.

Autobusy nie straciły swojej natury. Wciąż oddychały trującym gazem, a piły benzynę.

Szybkonie były to mechaniczne konie na podróże do 500 kilometrów (zasięg maksymalny, potem trzeba było go ładować). Nie psuły się, były tanie i prawie każdy Polak mógł go mieć.

W Tczewie szybkonia miało sześć osób. Na sto siedem tysięcy.

Mijając Dworzec Główny Markowi przypominały się poprzednie rozmowy z Bingami. Wszystkie takie same. Zgłasza się agent, odbiór, ple, ple, ple, Dziękujemy. Bez odbioru. Dopiero w tej ostatniej rozmowie Bingowie byli jakby podenerwowani.

Jakby coś knuli.

Ale oni nie knują. Są przecież na wyższym poziomie rozwoju.

Marek wolno stawiał nogi, coraz wolniej, aż w końcu zaczął zapadać się w chodnik. Z tego stanu wyrwała go biegnąca wprost na niego, szykująca się do ataku pantera. Uskoczył przed jej szponami (czemu ta pantera miała szpony?) i nagle znalazł się po drugiej stronie miasta, w Czyżykowie, które nie wyglądało jak Czyżykowo, które on znał. Przypominało od wieków pozostającą wśród najdroższych ulic świata, Piątą Aleję w Nowym Jorku.

Ale dołem przepływała Wisła, układ ulic pozostał podobny.

Kurwa!

Czy o to chodziło Bingom?

To było to. Zakrzywienie czasoprzestrzenne! Przeniosłem się do innego wymiaru, w świat równoległy. Aberracja.

Aberracja od świata, który znał, była aberracją dla niego.

Dla tych, co żyli w tym świecie, aberracją niewątpliwie był on. I jego cholerny świat.

Czy w takim razie aberracje istnieją? Czy nie są to te same zachowania, które uznawane przez większość stają się normą? Czy cokolwiek istnieje? Czy cokolwiek jest realne? Czy cokolwiek nie jest snem?

Ciekawe, czy Bóg czasem zastanawia się nad tym, czy istnieje.

Marek o tym nie wiedział, ale jego bokserski umysł po kontakcie z Bingami przeszedł przemianę. Marek używał słów, pojęć, których nigdy nie znał, a jeśli je usłyszał to uznawał, że ten, który to wypowiadał ma zamiar obrazić go. I taki osobnik najczęściej dostawał w ryj.

Tymczasem dzięki Bingom jego umysł rozrósł się w nowe umiejętności, posiadł olbrzymią wiedzę. Marek tego nie zauważył, po prostu sądził, że zawsze się tak zachowywał.

Używając trudnych słów i regularnie uderzając głową w ławkę.

Po chwili wymiotował na chodnik w miejscu, gdzie napadła na niego pantera. Zwrócił całe śniadanie. Zaszkodziło mu, i to stąd te cholerne wizje. Powziął decyzję o powrocie do domu.

 

Włączył telewizor i wygodnie rozsiadł się z papierosem w ręku na fotelu. Nadawano materiał dokumentalny o Pionierach Kosmosu. Zawsze imponowali Markowi.

Oto krótka historia Pionierów Kosmosu.

Powołani zostali do życia dekretem Najjaśniejszego Przywódcy Chinameryki Mao

Tse-McCormaca von Koenig blisko dwadzieścia lat temu. Dostali najnowocześniejszy sprzęt. Rakiety kosmiczne, broń, jedzenie. Zostali przygotowani, aby ponad sto lat przetrwać w zamknięciu.

W próżni czas nie płynie tak jak na Ziemi.

Mieli kolonizować nowe planety, zaczynając oczywiście od Marsa. Na Marsie zostało ich całkiem sporo, bo okazało się, że to całkiem żyzne miejsce, tylko trzeba utrzymywać sztuczną atmosferę.

Część z nich pięć lat temu wyruszyła poza Układ Słoneczny. Lecieli szybko, ale wolno dla przeciętnego Ziemianina. Aktualnie znajdowali się za Jowiszem.

Za kolejne pięć lat mieli minąć Plutona i opuścić Drogę Mleczną.

Pionierów było dziesięć tysięcy. Pięć tysięcy najzdrowszych i najlepiej rokujących mężczyzn oraz pięć tysięcy najzdrowszych i najlepiej rokujących kobiet.

Przywódca Chinameryki powiedział do nich:

Lećcie i mnóżcie się, i napełniajcie planety, a czyńcie je sobie poddanymi.

Według niektórych tak właśnie rzekł Bóg stwarzając ludzi.

Pionierzy Kosmosu byli niczym ci kowboje i ludzie, którzy mnożyli się, tfu, zaludniali Dziki Zachód dawno, dawno temu, gdy Ameryka była wolna, a ludzie mieli strzelby i polowali na siebie na mniejszą skalę, ujeżdżając przy okazji konie, zakładając miasta, farmy, młyny i czyniąc inne niecne postępki.

Ludzie zawsze lubili na siebie polować.

Imperium Rosyjskie, zwane niegdyś Rusią, zwane niegdyś Złotą Ordą, zwane niegdyś Księstwem Moskiewskim, zwane niegdyś Wielkim Księstwem Moskiewskim, zwane niegdyś Carstwem Rosyjskim, zwane niegdyś Rosyjską Federacyjną Socjalistyczną Republiką Radziecką, zwane niegdyś Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich, zwane niegdyś Federacją Rosyjską, a potocznie Rosją ani myślało zostawać w tyle za Chinameryką.

Imperium Rosyjskie, które miało nadzwyczaj bogatą historię, powołało Skautów Wszechświata.

Mieli oni w zasadzie te same cele, co Pionierzy, tyle że wylecieli w sześć lat po nich.

Mimo różnic rozpoczęto współpracę. Pionierzy całkiem udanie współżyli (w każdym sensie) ze Skautami. Najlepiej było to widoczne na Marsie.

Imperium i Chinameryka nie były, rzecz jasna zadowolone z takiego obrotu sprawy, ale pogodziły się z tym, że na polu kosmicznym jednak muszą współpracować.

Wychodziło to całkiem dobrze.

Marek wyłączył telewizor i poszedł spać, uprzednio oddawszy mocz.

Spał całkiem dobrze, miał dobre sny o pałacu wśród gór oraz zielonej łące, na której ganiał za pięknymi, dużymi motylami, które zwały się admirałami. Przez łąkę płynął strumień, szemrząc cicho, a w nim skakały pstrągi. Trawa rosła bujnie i wysoko. Słońce świeciło, a po niebie przetaczały się z godnością chmury cumulus. Pachniało wszelkim zielem, a zwierząt pełnia hasała po łące. Marek był wśród nich i cieszył się z nimi. Łąkę z jednej strony otaczały góry (gdzie był ów pałac), a z jednej równiny i potężne puszcze, rysujące się na horyzoncie ciemną linią.

Pałac wbudowany był w górę, kamienny, surowy, poważny i dostojny niczym średniowieczna twierdza.

Pałac należał do Marka.

Marek szczęśliwy błądził po łące, gadał ze zwierzętami, pluskał się w wodzie.

Nie zabijał, bo nie miał takiej potrzeby. Świat go żywił.

Nawet ryba ma prawo do życia.

I karaluch też, rzekł Bóg.

Jaki Bóg?

Nie myślał o złych rzeczach.

Był szczęśliwy jak może być tylko człowiek umarły, który osiągnął już raj, Eden, nirwanę, etc.

Człowiek żyjący w świecie nie może być szczęśliwy, zaprawdę, zaprawdę powiadam wam.

Był to najpiękniejszy sen, który zaraz po obudzeniu zapomniał.

Może by coś zapamiętał, gdyby Atlas utrzymał sklepienie niebieskie na swych barkach.

A on zwyczajnie się zmęczył.

 

I wtedy Zakute Łby podjęły decyzję o wojnie.

Żeby rozbudzone siły znalazły ujście, a nie rozsadziły się od wewnątrz, co groziło wszystkim rewolucją.

Nieważne w sumie było od kogo zaczęła się wojna.

Świat był w takim stanie, że pomóc mu mogła tylko wojna.

Jeżeli cokolwiek mogło światu pomóc choć na chwilę stać się lepszym miejscem.

Bomby leciały zewsząd, chinamerykańskie siły w Polsce były zaskoczone atakiem Imperium Rosyjskiego. Jeszcze dzień wcześniej trwały całkiem owocne rozmowy rozbrojeniowo – pokojowe. No tak, pomyślał Marek, zasłona dymna. Skurwiele planowali to od miesięcy. Nie były to jakieś najnowsze bomby, pochodziły pewnie z dwudziestego pierwszego wieku, nie zdziwiłby się, gdyby niektóre wyprodukowano jeszcze wcześniej. Zwykłe bomby atomowe. Takie, po których na lata zostawało śmiertelne promieniowanie. Leżały zapewne przez dwieście lat w magazynach rosyjskich. Użyte po raz pierwszy na taką skalę. Trzeba uciekać do schronów, przemknęło mu przez głowę.

Z drugiej strony, te wybuchy, to drżenie ziemi, było w tym coś urzekającego i magicznego, coś co zmuszało do zatrzymania się, słuchania i patrzenia na odległe póki co grzyby po wybuchach jądrowych. Tak musiał wyglądać Dzień Sądu w oczach świętego Jana. Srogie, beznamiętne piękno zniszczenia. Identyczne dla bogacza i biedaka.

Alleluja!

Tylko czemu Bingowie do tego dopuścili? Sam nie wiedział jak znalazł się w parku. Dziwny zbieg okoliczności sprawił, że bomby jak na razie omijały Tczew. Słyszał ich złowrogi świst, lecz najwyraźniej były wymierzane w inne miejsca. Schron w rejonie Starego Miasta znajdował się niedaleko. Kto wie, ile czasu jeszcze mu zostało, zanim jakiś pocisk spadnie na jego rodzinne miasto. Zaczął uderzać głową w ławkę.

„Co się dzieje? Dlaczego oni nas atakują? Mieliście coś zrobić!”

Długo czekał na odpowiedź. W końcu się pojawiła.

„I robimy. Pewne pierwiastki, które obecne są w produktach rozszczepienia atomu, są obecne także w naszej atmosferze. Gdyby nie one, musielibyśmy nosić ciężkie i nieporęczne kombinezony. Te bomby, które wystrzelili Rosjanie sprawią, że Ziemia stanie się dla nas wspaniałym miejscem. Niedługo cała jej powierzchnia zamieni się w pogorzelisko. Wtedy przybędziemy.”

Marek Młot zapłakał. Wiedział do czego się przyczynił.

„Czyli o to wam chodziło? O miejsce do życia?”

„Tak.”

„A ludzie?”

„Większość zginie w czasie wybuchów.”

„A ci co pozostaną w schronach?”

„Dostaną wybór: przyłączyć się do nas, albo…”

Bingowie nie musieli kończyć tego zdania.

„Czyli my wszyscy, którzy uwierzyliśmy w lepszy świat, zostaliśmy po prostu oszukani?”

„Niedorzeczność! Przecież to będzie lepszy świat. Damy wam jedzenie i pracę. Rozwiążemy te problemy, z którymi od tysięcy lat sobie nie radzicie. Zapewniamy, że nikt nie będzie głodował.”

„Zabawne. Rzeczywiście rozwiązaliście problem przeludnienia. Wyrżnęliście wszystkich i wszystko. Wyrżnęliście. Ale zapomnieliście o Pionierach Kosmosu.”

„Jest ich niewielu, i prawdę mówiąc, wszyscy pod naszą kontrolą. My nie popełniamy błędów.”

„Część ludzi będzie walczyć. Wyjdą ze schronów i stoczą z wami bitwę!”

„To bardzo nieprawdopodobne. Wygłodzeni ludzie w niesprzyjających warunkach długo bez naszej pomocy nie przetrwają. Wasze zdolności reprodukcyjne także nic nie pomogą. Prędzej czy później, ale jesteście niestety skazani na zagładę. Wasze pisma religijne mówią to wyraźnie.”

„Obiecują też życie wieczne.”

„Po śmierci, czyli po procesie, który nas nie dotyczy. Wy umieracie, a my nie. Lecz wiedz, że po śmierci wracasz nie do jakiegoś mitycznego raju, tylko do twojej własnej gwiazdy. No i nic nie pamiętasz. Po prostu trwasz.”

„Gówno prawda. Wszystko umiera, nawet gwiazda.”

„Marku Młocie, okazałeś zdumiewające nieposłuszeństwo. Obawiamy się, że nasz kontrakt będzie anulowany. A mogłeś zostać nawet Cesarzem Tczewskim.”

„Na chuj mi to.”

Marek naprawdę sie zdenerwował.

„W świecie zniszczonym przez atomy to nie będzie przyjemne. Po prostu nas oszukaliście. Jesteście śmiertelni, żyjecie po prostu dłużej niż ktokolwiek lub cokolwiek wam znanego, może nawet gwiazdy, może nawet jesteście starsi od najstarszej galaktyki, a jednocześnie tak młodzi, że nikt jeszcze nie umarł, lecz to nastąpi. Wierzę w to. Co ma swój początek ma i koniec.”

„Niezwykłe słowa jak na prostego boksera. Nie obchodzą nas wasze ziemskie dywagacje. Dajemy ci ostatnią szansę. Czy przekonasz ludzi w swoim schronie, że warto nam pomóc?”

„Chyba was pojebało! Co to da? Wielu ludzi nie przekonam, nawet jeśli, to przecież w tym schronie będzie góra tysiąc, może dwa tysiące ludzi. Gdzie indziej przetrwa więcej.”

„Pamiętasz naszą rozmowę, gdy powiedzieliśmy, że Tczew to Jądro?”

„Tak.”

„Schrony w Tczewie są naszym dziełem, gdy przybyliśmy tu kilkaset lat temu i w kilka sekund je postawiliśmy, musieliśmy się nieźle natrudzić, by zakrzywić czas, bo toczyła się jakaś wojna i wszystko mogło się nie powieść. Jednak udało się. Schrony te potrafią łączyć się ze schronami na całej Ziemi. Trzeba powiedzieć tylko hasło. Teraz rozumiesz?”

„Tak.”

Kurwa, w co on się wpakował.

„Mają też dość ciekawą zdolność. Są ciałami żywymi, potrafią hipnotycznie oddziaływać na mieszkańców, oraz na wszystkich, z którymi nawiążą kontakt, ale tylko jeśli hasło wypowie Wybraniec. Ty nim jesteś. Masz wszystkie cechy głosowe, które spowodują, że przez ciebie nikt nie będzie chciał walczyć, a tylko nam pomagać. A ty zostaniesz Cesarzem.”

„Tylko czemu nie zainterweniowaliście wcześniej?”

„Nie było odpowiednich warunków. Sami musieliście dojrzeć do tego, żeby się nawzajem pozabijać za pomocą broni nuklearnej. My nie lubimy nikogo pozbawiać życia.”

„Ale kiedy musicie, to sie nie wahacie.”

Mimo, że to rzekł, czuł, że przegrywa. Jak w pierwszej w życiu profesjonalnej walce. Chciał być Cesarzem Tczewskim, tak zwyczajnie, jak człowiek, po prostu, kurwa, chciał. Nawet po tej apokalipsie. W końcu spełni marzenia o własnym haremie. Nie, przecież nie może tego zrobić Ziemi. Jeszcze bardziej ją upodlić. Zrobić ze swoich braci niewolników. Ale ten Cesarz Tczewski… Cesarstwo Tczewskie na całym kontynencie. Wielkie i Święte Cesarstwo Tczewskie, poprawił się w myślach. On jako najbliższy współpracownik przewspaniałych Bingów.

Do chuja! Nie. Trzeba walczyć! Lecz ta myśl przyszła do niego jakaś osłabiona, nie wiedział co robić.

„Pomożesz nam?”

Bingowie wyprowadzili ostatni lewy prosty. To pytanie, jego ton, a może i jakiś podświadomy przekaz sprawiły, że Marek zaczął się łamać, perspektywa władzy przysłoniła jego umysł, oddychał coraz ciężej, aż w końcu wysapał głośno, równocześnie bijąc głową odpowiednie słowa:

„Zrobię to.”

Bingowie użyli swych najbardziej przekonujących dźwięków, by Marek już na zawsze pozostał pod ich wpływem.

„Zatem do dzieła. Hasło brzmi: Koty poszły spać do kołyski. I powodzenia.”

Kontakt się skończył.

Czyli czas uciekać do schronu. Wybuchy były coraz bliżej. Ostatni raz spojrzał na niebo, brudne i poprzecinane pasmami pocisków, samolotów. Zaczynały zbierać się radioaktywne chmury. Rzut oka na żaby w fontannie i spadamy. Wtedy Marek przystanął tak zdumiony, że zapomniał o misji, zapomniał o wszystkim co działo się wokół.

Żaby wpatrywały się w niego z oburzeniem. W końcu pierwsza powiedziała:

– Kretyn.

Druga dodała:

– Przez tego idiotę Ziemianie będą w najgorszym możliwym położeniu. A po wojnie mogliśmy im pomóc. Tylko oni muszą być tacy… – widać było, że szuka z trudem odpowiedniego słowa. – ludzcy. Władza, pieniądze i seks. Nic więcej im nie trzeba. Źle, że tyle czekaliśmy.

– Masz rację. Czas się ewakuować. Musimy przyznać zwycięstwo Bingom. Ale Mędrzec mówił, że mamy duże szanse.

– Nawet on się myli. Poza tym dał tylko sześćdziesiąt procent szans na powodzenie.

– Wiesz co, może Bingowie zrobili jakiś błąd w budowie tego schronu i nie wszyscy Ziemianie poddadzą się władzy tego tu? – wskazała brodą (czy żaby mają brody?) na Marka.

– Nawet jeśli, to co? Nie będziemy przecież z nimi toczyć wojny. To tylko gra.

– W sumie to masz rację. Odkujemy się na innej planecie. Ale wtedy to my gramy rolę tych złych. I wymyślimy lepsze ostateczne przeznaczenie niż pośmiertna zamiana w gwiazdę. To było trochę naciągane. Zobaczymy jak zareaguje Międzygalaktyczny Związek Gier i Zakładów Sportowych.

Druga żaba z mądrością pokiwała głową.

– Najbardziej mnie boli, że stracimy na ich korzyść pierwsze miejsce w Kosmicznej Tabeli.

– Zdarza się. Za to w następnej kolejce uderzymy tak, że nie zostanie z nich nawet kawałek macki. Niech żyje Roxi!

Z tym okrzykiem zdematerializowały się. Marek Młot stał z szeroko otwartymi ustami, po czym uznał, że padł ofiarą halucynacji (tym razem ze stresu, bo śniadania nie jadł) i pobiegł do schronu. W ostatniej chwili, bo gdy zamykano za nim drzwi, wielka bomba atomowa, pochodząca aż z początków drugiej połowy dwudziestego wieku spadła na Kościół Świętego Józefa na Nowym Mieście, zamieniając Tczew w kupę dymiących, szarych zgliszczy. Marek Młot zaś zaczął realizować swoje zadanie.

Na początku Marek Młot powiedział hasło. A w schronie panowały przerażenie i rozpacz, i ciemności były wokół, a duch Marka Młota zapłonął ogniem pożądania. I rzekł Marek Młot: „Koty poszły spać do kołyski”. I schron stał się jasny. A Marek Młot widział, że jasność była dobra. I wtedy zaczął wszystko nazywać. I stał się wieczór i poranek, dzień jeden.

I odtąd zawsze działo się tak, jak chciał tego Marek Młot.

I uczynił Marek Młot siebie samego Cesarzem Tczewskim.

A ludzie słuchali go, kochali i oddawali mu cześć.

Każda kobieta, do której zapłonął pożądaniem Marek Młot stawała się jego. I każda rzecz, która należała do bliźniego jego, a mu się spodobała, stawała się jego. I jeśli mówił fałszywe świadectwo przeciw bliźniemu swemu, to świadectwo stawało się prawdziwe. I jeśli cudzołożył, to cudzołóstwo stawało się święte. I zabijanie, i kradzież takoż. A jeśli ktoś wzywał imienia Marka Młota nadaremno, to umierał najbardziej hańbiącą śmiercią, jaką Marek Młot sobie wyrażał. Takoż jeśli ktoś nie święcił dnia Marka Młota, także umierał. A dniem tym był Dzień Końca.

I widział Marek Młot wszystkie rzeczy, które był uczynił: i były bardzo dobre. I stał się wieczór i poranek, dzień szósty.

Siódmego dnia Bóg odpoczywał.

Siódmego dnia Marek Młot rżnął szesnastoletnią córkę swojej pierwszej kochanki w schronie.

Wszyscy jesteśmy marionetkami w rękach potęg.

Koniec

Komentarze

Jest kilka ciekawych pomysłów. Metoda komunikacji z Bingami bardzo oryginalna. Początek końcówki – rewelacyjny. A teraz minusy: zawsze byłam słaba z geografii, ale mogę się założyć, że Grecja nie jest państwem afrykańskim. Jest trochę drobnych błędów językowych. Chaotyczna narracja mnie osobiście męczy. (…) słońce stało się czarne jak wór włosienny i cały księżyc stał się jak krew i gwiazdy z nieba spadły na ziemię (…) Początek wygląda jak zaćmienie, ale wtedy nie bardzo widać Księżyc, a już na pewno nie cały. Ki diabeł? Rozumiem, że to słowa z Apokalipsy, ale opisujesz wydarzenie, które w tworzonej rzeczywistości miało miejsce i jakoś by je wypadało wytłumaczyć. Pozdrawiam. :-)

Babska logika rządzi!

grecja i polska jako państwa afrykańskie – ironia ;)

Przykro mi, ale nie podobało mi się. Zalewasz czytelnika masą informacji, wśród których ginie fabuła opowiadania. Zbyt chaotycznie to wszytko wygląda.   Pozdrawiam

Mastiff

Odniosłem wrażenie, iż pozbierałeś kilka wątków, jako tako pasujących do siebie – Obcy, schron, zagłada, agent Obcych – zamieszałeś w garnku, dosypałeś przypraw, jakie wpadły w ręce, i wyszło, co wyszło: ni to, ni owo. Ani do śmiechu, ani do strachu… Niestety.

dzięki za komentarze :D co do komentatorów z loży zgadzam się w 100% – ja sam stwierdziłem ongiś, że tekst jest zdecydowanie choatyczny i bez sensu – ale chyba taki miał być w zamierzeniu moim ;) w każdym razie cieszę się, że ktoś w ogóle te grafomańskie popisy pijanego historyka czyta :P  

Chaotyczne i leżące na granicy sensu teksty też miewają swoisty urok, więc nie przejmuj się niepowodzeniem akurat tego opowiadania. Pokombinuj solidniej, a wyjdzie lepiej.

spoko :) dzięki 

Nowa Fantastyka