- Opowiadanie: Lambert812 - Ogień ugaszony krwią

Ogień ugaszony krwią

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ogień ugaszony krwią

Po opuszczeniu karczmy, od której do Kihindurn była zaledwie godzina drogi, najemnik jadąc szeroką drogą ciągle rozmyślał o poznanym wczoraj młodym szlachcicu i rozmowie z nim. Zastanawiał się co szlachcic z daleko położonego na północy Dreyden mógł robić w południowo-wschodnich Kertlandach . Jedynym logicznym wyjaśnieniem dla Retmonda mogło być przypuszczenie, że szlachcic o imieniu Scott zatrzymał się w tych rejonach, w celu wypoczynku przed dalszą drogą na zachód. Gdyż niemal każdy cudzoziemiec przyjeżdżający do Kertlandów zmierzał na zachód kraju, na wybrzeże. Gdzie znajdowały się trzy z czterech największych faktorii handlowych świata. Do których co chwilę dobijały wielkie okręty z rozmaitymi i rzadkim towarami, pochodzącymi z wysp Darnel, Deanchor, Fertgardu i wielu innych odległych krajów. Oczywiście obcokrajowcy udający się na wybrzeże zazwyczaj zatrzymywali się w Kihindurn z oczywistych powodów. Tak też przedstawiała się dla Retmonda kwestia Scotta. Jednak było jeszcze coś co go intrygowało, a mianowicie owa propozycja zlecenia, jakie miał dzisiaj otrzymać. Czego chce ten szlachetka, myślał najemnik, dlaczego tak bardzo mu się spieszyło, skoro była północ? Czy na pewno podarował mi te parę marek bezinteresownie? Co go do tego skłoniło? Zadawał sobie pytania i bezskutecznie próbował na nie odpowiedzieć. W ten sposób znalazł nieświadomie metodę na unicestwienie czasu.

Nim zdążył się zorientować, stanął u bram Kihindurn. Strzeżonych przez dwóch strażników z halabardami, w niekompletnych zbrojach płytowych. Kihindurn, jak na miasteczko było dość okazałe i duże, posiadało mury miejskie, z których gdzie niegdzie wystawały niewysokie baszty pokryte czerwonymi dachami. Wrota jak zwykle za dnia były otwarte, a strażnicy nie sprawiali Retmondowi żadnych problemów, nawet nie zwrócili uwagi na niego. Dzięki czemu najemnik zaoszczędził trochę czasu, nie marnując go na bezsensowną dyskusję ze Strażnikami.

Miasteczko było dla niego niecodzienne i różniące się od innych – pierwszy raz widział miasto, w którym co trzeci budynek okazywał się zamtuzem, a połowę mieszkańców stanowiły prostytutki. Lecz do tej połowy nie należały tylko kobiety. Ulice, mimo wczesnej pory były pełne, głównie za sprawą osób trudniących się najstarszym zawodem świata. Od których Retmond nie mógł oderwać wzroku, a szczególnie od piersi widocznych spod głębokich dekoltów. Patrzył, a wręcz gapił się na nie z wielkim zainteresowaniem. Robił to bardzo niedyskretnie, dlatego niejednokrotnie został na tym przyłapany przez ich właścicielki. Którym najwidoczniej to się podobało, gdyż odpowiadały najemnikowi uwodzicielskim uśmiechem i ponętnym spojrzeniem. Żałował tylko, że nie ma czasu ani pieniędzy żeby lepiej poznać spotkane na ulicy kurtyzany. Zajęty obserwacją biustów zapomniał gdzie zmierza. Nie wiedział czym jest i gdzie jest, wspomniany przez Scotta „Dom Księżycowy”. Zapytał się o tą lokalizację przypadkowego przechodnie. I uzyskał od niego informacje, że „Dom Księżycowy”, mimo nazwy typowej dla burdelu, to gospoda, ale nie jakaś przydrożna karczma, pełna pijackiej hołoty, tylko najlepszy i najdroższy lokal w Kihindurm, w którym przesiadywała śmietanka towarzyska i bogaci podróżni. Według tego co przekazał mu przechodzeń, „Dom Księżycowy” znajdował się niedaleko. Aby tam dotrzeć musiał dojechać do końca ulicy, a następnie skręcić w prawo. Potem wystarczyło już tylko znaleźć szyld. Pognał konia, poszedł galopem i omal nie potrącił jakiegoś dziecka. Spieszył się; chciał jak najszybciej załatwić sprawę z młodym szlachcicem. Miał niemałą nadzieję, że dostanie zaliczkę, za którą mógłby odwiedzić jakiś zamtuz i skorzystać z usług.

Gdy znalazł się pod wysokim, strzelistym budynkiem przeczytał napis na szyldzie. Zgadzało się, przechodzeń pokierował go prawidłowo. Za nim wszedł do środka poprosił strażnika, pełniącego w tym miejscu wartę, by rzucił od czasu do czasu okiem na jego konia. Nie było go stać na nowego wierzchowca, więc wolał nie ryzykować. Strażnik zgodził się bez narzekań, nie zażądając czegokolwiek w zamian, choć pilnowanie cudzych koni nie należało do jego obowiązków. Retmond otworzył drzwi i przekroczył próg. Zastał duże pomieszczenie, w którym podłoga była wyłożona deskami z drogiego drewna. W oknach nie zobaczył zwykłych szyb, lecz kolorowe witraże. Szynkwas, przy którym stał bogato ubrany gospodarz i rozmawiał z jakąś kobietą, może żoną, był wykonany z dębu i pokryty zdobieniami. Wyposażenie wnętrza było dosyć jednolite; każdy stół, zrobiony z dębu wyglądał tak samo i przy każdym stała jednakowa ilość olchowych krzeseł. W środku nie przesiadywało zbyt wiele osób, dzięki czemu najemnik szybko zauważył siedzącego samotnie przy stole Scotta, kończącego konsumpcję gęsi, używając do tego srebrnych sztućców. Obok talerza stał półpełny kieliszek z czerwonym winem. Szlachcic również nie potrzebował dużo czasu, żeby dojrzeć zbliżającego się Retmonda, który po podejściu do niego, zdecydował nie tracić czasu na formalności związane z przywitaniem się. Bezceremonialnie odsunął krzesło i usiadł, a następnie zaczął:

– Widzę, że wybrałeś znakomite miejsce do rozmowy o interesach, gratuluję gustu.

– Ach, tak. Wybacz, lecz w Kihindurn nie ma lepszego miejsca do przeprowadzenia konwersacji w spokoju. Choć nie jest najgorzej. A za komplement w kwestii mojego gustu serdecznie dziękuję.

– Uwielbiasz upokarzać ludzi, prawda? – Retmond uśmiechnął się uszczypliwie.

Scott przełknął ostatni kawałek mięsa, odłożył sztućce i wziął łyk wina.

– Przepraszam, jednak nie zrozumiałem twojej aluzji. Mógłbyś mi wytłumaczyć co chciałeś mi przez to zakomunikować? – na twarzy Scotta pojawił się grymas, świadczący o niezrozumieniu wypowiedzi najemnika.

– Zaprosiłeś mnie do ekskluzywnego, drogiego lokalu. Ty zajadasz sobie pierwszorzędną gęś i popijasz ją wybornym winem, wiedząc, że na nic mnie tutaj nie stać. I każesz mi się zadowolić jedynie samym widokiem. To bardzo perfidne.

– Och, wybacz , ale nie miałem na celu cię upokorzyć. Gdyż lokal nie ma najmniejszego znaczenia; ciebie i tak na nic nie było stać jeśli zaprosiłbym cię do jakieś przydrożnej speluny. Jednak w tej sytuacji nietaktem było by odmówić gościowi jakieś strawy. – odpowiedział, z pełnym opanowaniem i udawanym uśmiechem na ustach Scott – Wino i kurczaka! Tylko szybko, proszę. – krzyknął głośno do gospodarza. – Jeżeli pozwolisz, przejdźmy do szkopułu naszego spotkania.

– Oczywiście, nie mogłem się wręcz doczekać. A więc mów, czego dotyczy te twoje zlecenie?

– Jak się zapewne domyśliłeś, podążam na wybrzeże, do Fon Arfle. Jednakże jestem pewny, że tym momencie się pomyliłeś, ponieważ nie interesy są powodem, dla którego tam zmierzam, lecz coś innego i znacznie ważniejszego.

-A niby co, w takim razie?

– Wydaję, mi się, iż ta kwestia nie powinna cię interesować. – odpowiedział stanowczo, wlepiając w Retmonda swój drapieżny, zielony wzrok.

– Skoro nie chcesz mi powiedzieć, to nie mów. Mi zresztą wszystko jedno. Chciałbym tylko wiedzieć jaka miała by być moja rola w twojej podróży do Fon Arfle.

– Masz świadomość tego, że w tych czasach podróżowanie samemu po odludziach, szczególnie w Kertlandach jest bardzo niebezpieczne. I tutaj właśnie rozpoczyna się twoje zadanie – masz zadbać abym dotarł na wybrzeże cały i zdrowy. Jesteś najemnikiem, potrafisz więc robić mieczem, prawda?

– Skoro przetrwałem już parę bitew w czasie wojny fertgardzko – srebnogrodzkiej, to myślę, że tak. Po za tym mam na swoim koncie trochę rycerzy, określających siebie jako niepokonanych. – odparł Retmond, zaczynając kroić dużym nożem, właśnie przyniesionego przez gospodarza kurczaka.

– Świetnie, doprawdy świetnie, a wręcz znakomicie. Naturalnie, pragnąłbyś, abym poruszył teraz sprawę wynagrodzenia.

– Jak najbardziej. Ile? – spytał się, przeżuwając kawałek mięsa.

– Tysiąc. Mówimy oczywiście o koronach darnelskich. Mam nadzieję, że to cię wystarczająco zadowoli. – odpowiedział, a jego twarz bardzo spoważniała.

– Ile?! – odparł z niedowierzaniem – Człowieku! Ja nie pamiętam kiedy ostatni raz trzymałem w ręku koronę darnelską, a ty mi oferujesz ich aż okrągły tysiąc. Za taką sumkę mogę nie pracować przez cały rok!

– Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo cieszy mnie twój entuzjazm. – jedynym co można było wykryć w jego głosie był najczystszy sarkazm.

– Taa..– burknął Retmond – Aczkolwiek jest coś co mnie, nie ukrywam, bardzo intryguje. Dlaczego potrzebujesz ochroniarza, jeśli jesteś rycerzem to czemu nie możesz się sam obronić?

– O czym ty do mnie mówisz? – Scott zdziwił się jeszcze bardziej niż poprzednio, zmarszczył brwi – Myślałeś, że skoro jestem szlachcicem to muszę być rycerzem? Skąd w ogóle takie supozycje? Stąd, że posiadam miecz? Nie bądź śmieszny, teraz nie mieć miecza to tak jak nie mieć obydwu rąk.

– W takim razie kim jesteś, szlachcicu, jak nie rycerzem?

– Ha – parsknął szlachcic – To prawda, wywodzę się z arystokracji, lecz nie jestem rycerzem. Moi rodzice zrobili rycerza mojego dużo starszego brata. Zginął w boju, w młodym wieku. Aby mnie uchronić od takiego losu postanowili, że wyślą mnie do prestiżowej akademii w Martynbergu, gdzie uczyłem się matematyki, geometrii, retoryki, gramatyki, dialektyki i muzyki przez długie dziesięć lat. Dodam również, że skończyłem krótki kurs podstaw szermierki. Jednakże mimo to nie sądzę, żeby to wystarczyło do samodzielnej obrony przed bandytami, bestiami i dzikimi zwierzętami.

– Aha, rozumiem. Więc mam przyjemność z młodym, wyrafinowanym i dosyć bogatym szlachcicem. Wytwornie, nie mogło być lepiej. – powiedział ironicznym tonem

– Ach, ten twój sarkazm, Retmondzie. Cóż, przykro mi, że mnie nim ranisz.

– Doprawdy? Mi też, możesz wierzyć na słowo. Jednak pozwól, że powrócimy do tego co ważne. Kiedy wyruszamy?

– Czyżbym miał rozumieć przez to, że się zgadzasz? Odpowiadam na twoje pytanie: jutro przed południem.

– Ależ oczywiście, że się zgadzam. Oferujesz zbyt dużo, a ja nie mogę przepuścić przez palce takiej okazji, więc nie będę wybredny. – stwierdził spokojnie najemnik i odrzucił włosy z czoła.

– Niezmiernie się raduję, że przyjąłeś moją propozycję. Zasługujesz za to na skromną zaliczkę, w wysokości trzydziestu koron. – wyciągnął swoją przepełnioną sakiewkę i wysypał z niej dokładnie trzydzieści koron na blat dębowego stołu. – Zabaw się, a uwierz mi, że w tym miasteczku można się nieźle zabawić.

Retmond przyjął zaliczkę bez żadnych pohamowań i wsypał ją do swojej pustawej sakiewki. Po chwili westchnął:

– Czyż to nie fascynujące? Kolejny raz nasza rozmowa kończy się na tym, że wręczasz mi bezinteresownie pieniądze. Ten twój altruizm jest niezwykle wątpliwy dla mnie.

– Cóż, szkoda. Wielka szkoda, że mi nie ufasz. – odrzekł, dosyć sprawnie udając smutek i rozczarowanie – Wystarczy dać komuś coś bezinteresownie, a już od razu jest się o coś posądzanym, a wszyscy tracą doszczętnie resztki zaufania.

Najemnik nie odpowiedział, nie chciał. Dokończył wino oraz kurczaka i wyszedł z „Domu Księżycowego”. Otrzymaną od Scotta zaliczkę wykorzystał zgodnie z jego radą, w pierwszym, lepszym napotkanym zamtuzie z młodą, uroczą, jasnowłosą elfką, od dużych, szarych oczach. Żałował jedynie, że musi rano wstać, a nie spał kilka dni. Więc nie mógł z nią spędzić zbyt dużo czasu, ale mimo to i tak był bardzo zadowolony z tej krótkiej chwili.

 

***

Wstał wcześnie. Kiedy się obudził słońce dopiero wschodziło. Nie odpoczął porządnie, jego sen był lekki, czujny i bardzo niespokojny. Miał koszmary, wyjątkowo przerażające i budzące niepokój. Retmond bał się ich, obawiał się zamknąć powieki i zasnąć. Nie chciał, aby przyśniły mu się ponownie. Jednak one nie dawały mu spokoju, każdy następny wydawał się straszliwszy od poprzedniego. Największą grozę budziła zawarta w nich jakaś mroczna tajemnica, której najemnik wolał by nie znać. Uciekał przed takimi tajemnicami, przerażały go, chciał się od nich całkowicie odciąć. Jednak nie zdawał sobie sprawy, że przed nimi nie ma ucieczki.

Ubrał się, obmył twarz w misce wody i spakował się do swojej torby. Znalazł mieszek, zszedł na dół, aby zapłacić właścicielowi kamienicy za izbę na poddaszu, którą wynajął. Wyszedł na podwórko, zastał tam Scotta gotowego do drogi na białej klaczy. Przypuszczał już wcześniej, że szlachcic pewnie dowie się gdzie spędzi noc. Więc jego widok nie zdziwił go zbytnio. Szlachcicowi najwyraźniej spieszyło się, skoro czekał na niego o tak wczesnej porze. Najemnik zaczepił torbę do siodła, a następnie wsiadł na konia. Przywitał się z Scottem gestem ręki i ruszył za nim w kierunku bram miejskich. Przejeżdżając przez ulicę mijali domy publiczne, na które Retmond patrzył z wielkim żalem, a jeszcze większy żal czuł kiedy pomyślał sobie o ich pracownicach. Było mu szkoda je opuszczać. Scott natomiast odnosił się do nich zupełnie obojętnie, nie zwracały jego uwagi. Zamiast na zamtuzy, patrzył się przed siebie. Mina szlachcica także była neutralna, nie było na niej żadnego nieprzyjemnego grymasu czy radosnego uśmiechu. Najemnik dopiero teraz spostrzegł, że Scott zmienił obuwie. Zamiast skórzanych trzewików założył wysokie, również skórzane buty jeździeckie. Dla Retmonda powód zmiany butów był zupełnie jasny, wręcz oczywisty, ponieważ trzewiki w ogóle nie nadawały się do długich podróży konno. Podeszwy się ścierały, a szwy puszczały już po kilku dniach nieustającej jazdy.

Przekroczyli zachodnie bramy miasteczka, słońce było za nimi i powoli rozświetlało jeszcze lekko granatowy nieboskłon nad zachodnim horyzontem. Najemnik zapomniał już o okazałych zamtuzach i urodziwych kurtyzanach. Jego umysł męczył stary już temat. A mianowicie: nadal rozmyślał o młodym szlachcicu i jego zleceniu. Zastanawiał się gdzie jest haczyk. Nie spotkał się jeszcze z nikim kto oferował by za eskortę tak wysoką nagrodę. Był pewny, że Scott nie podał mu wszystkich szczegółów. Ogółem powiedział niewiele. Po za tym Retmond nie mógł i nie chciał wierzyć tożsamość Scotta, domyślał się, iż jest kimś więcej niż bogatym i wykształconym szlachcicem. A fakt, że nie był rycerzem umacniał go w swoich supozycjach. Wszystko wydawało mu się niepokojąco tajemnicze, podobnie jak jego sny. Jednak nie chciał podejmować na razie żadnych kroków; postanowił zachować się pasywnie i czekać na rozwój sytuacji.

Gdy obejrzał się za siebie, nie zobaczył już pokrytych czerwonymi dachami baszt miejskich Kihindurn. Miasteczko znikło, w sercu najemnika znowu pojawiła się tęsknota, choć przebywał w miasteczku tylko jedną noc. Zakochał się w spotkanych kurtyzanach, jednak nie łudził się. Miał świadomość, że one potrafią zakochać się w tym, który ma najcięższy mieszek. Aczkolwiek nadal wspominał wieczór, który spędził z jasnowłosą elfką. Chciał to powtórzyć. Obiecał sobie w głębi ducha, że kiedyś powróci do Kihindurn. Miasteczka słynącego z najlepszych kurtyzan w Kertlandach. Lecz nie zdawał sobie sprawy w jakim jest błędzie, składając sobie takie przyrzeczenia.

Przed nim i Scottem, który jechał jak zahipnotyzowany, było pięć dni drogi przy pomyślnej podróży. Szlak do Fon Arfle, którym jechali wolnym galopem, wiódł głównie przez pola i wzgórza, ale mieli do pokonania także las Yerchengen, cieszący się złą sławą licznych napadów jakich w nim dokonywano. Dla Retmonda cisza stawała się nieznośna, krępująca i niezręczna. Po szlachcicu nie było tego w ogóle widać, po nim nic nie było widać. Sprawiał wrażenie zimnego posągu, który jest obojętny na wszystko co się wokół niego dzieje. Najemnik dostrzegł dopiero teraz na serdecznym palcu prawej dłoni, swojego towarzysza, wielki srebrny sygnet zdobny w spory szafir. Kamień rozbłysk tysiącami refleksów światła, pochodzącego z świetlistego promienia wschodzącego słońca. Retmond w końcu nie wytrzymał ciszy, dręczyła go niemiłosiernie. A on do najodporniejszych na psychiczne udręki nie należał.

– A zatem – zaczął, Scott błyskawicznie odwrócił głowę w jego kierunku – Skoro mamy spędzić razem kilka następnych dni, możesz mi zdradzić co jeśli nie interesy, sprowadza cię do Fon Arfle?

– Nie. – odpowiedział – Być może dowiesz się w swoim czasie. Może. A w kwestii dni, dlaczego zakładasz, iż będzie ich tylko kilka?

– Jak to? Nawet idąc na piechotę dojdzie się do Fon Arfle w tydzień, góra półtora. A my jedziemy konno. Jedynie wojna mogła by nas zatrzymać. No a na wojnę się ewidentnie nie zapowiada.

– Żebyś tylko wiedział w jakim możesz być błędzie… – westchnął – Nieważne, nie śpieszmy się z jazdą – Scott machnął ręką. – Wprawdzie w Fon Arfle muszę być najpóźniej dziesiątego czerwca. Jest siedemnasty maj. Dlatego nie ma żadnego powodu do pośpiechu.

– Ważne. – odpowiedział nieprzyjemnie i ozięble – Mam świadomość, iż za zaproponowane przez ciebie wynagrodzenie oczekujesz, abym nie interesował się zbytnio. Jednak to mi nie daje spokoju. Jeżeli mam wypełnić swoje zadanie, chcę znać wszystkie haczyki i szczegóły.

– Cierpliwość jest cnotą, Retmondzie de Hearne. Jak już powiedziałem; dowiesz się w swoim czasie, jeśli będzie taka potrzeba. A czy będzie? Nie mam pojęcia. Czas i ludzie pokażą. Naprawdę, jeżeli to będzie konieczne dowiesz się więcej. Ale na razie pozostań przy tym o czym już wiesz.

– Gryzie mnie to cholernie czego ode mnie tak naprawdę chcesz. I kim jesteś, szlachetko. – Retmond zmienił ton – Masz zamiar mnie w coś wplątać? Wyprowadzić na niezłe gówno? A następnie zrobić z mojej osoby walecznego bohatera ballad i opowieści, które opowiada się dzieciom na dobranoc? Uważasz, że moją ciekawość uda ci się zaspokoić złotem. Chcesz abym był cicho, więc uciszasz mnie pieniędzmi. Jednak muszę cię rozczarować, nie należę do tych, którzy trzymają język za zębami w zamiar otrzymując sowitą zapłatę.

Najemnik milczał, nie wierzył przez chwilę, że to powiedział. Nie wierzył, że zdobył się na tyle by wylać z siebie wszystko w tak krótkim czasie.

Scott skrzywił się i rzucił na Retmonda swoje dzikie, szmaragdowe spojrzenie.

– Jesteś jak dziecko, rębajło. Nie mam obowiązku mówienia ci o wszystkim, a ty nie możesz mnie do tego zmusić w jakikolwiek sposób. Zaufaj mi, ten twój mieczyk naprawdę stwarza dla mnie takie zagrożenie jak mrówka, która właśnie pokonała tą ścieżkę. Lecz skoro już tak koniecznie musisz wiedzieć… myślę, że mogę ci coś zdradzić. Niewiele, ale na więcej jest jeszcze za wcześnie. Może tylko na tym się skończy.

– Uważaj, niektóre mrówki potrafią ugryźć niezwykle boleśnie. – uśmiechnął się szelmowsko – Wybacz mi moje dziecięce zachowanie. Jednakże czy mógłbyś już przejść do rzeczy?

– Oczywiście. – potwierdził, po jego głosie można było poznać, że nie jest zadowolony całą sytuacją – Zatem oznajmiam ci, iż bardzo prawdopodobne jest, że twoje zadanie przedłuży się nieco. Nie będzie ograniczone tylko do eskortowania mnie na wybrzeże, do Fon Arfle. Właściwie będziesz mi jeszcze potrzebny tam, na miejscu. Ale dlaczego będziesz mi tam potrzebny dowiesz się już na miejscu. Czy tyle informacji na razie cię zadowala?

Najemnik zamyślił się.

– Powiedzmy, że tak. – powiedział Retmond – Wiem chyba już co należy do mych powinności. Jednak myślę, że zapoznanie mnie z powodami rozszerzenia zakresu mojego zadania, jest raczej niekonieczne. Chociaż jeżeli w twoim zamiarze powinienem jak najbardziej je znać, to wyjaw mi je. A, jeszcze jedno, powiedziałeś, że cytuję: stwarzam dla ciebie takie zagrożenie jak mrówka, która właśnie pokonała ścieżkę. Skoro tak jest, skoro sam mógłbyś się ochronić, skoro nosisz miecz, to po co ci do ciężkiej cholery ochroniarz? Kolejne niezrozumiałe dla mnie, prostego i głupiego siepacza, zagadnienie. Bulwersujące.

Szlachetka wstrzymywał się przez chwilę z odpowiedzią. Retmond zwrócił uwagę na jego miecz, a raczej na owego miecza rękojeść, gdyż była jedynym widocznym elementem. Jelec miał kształt prosty, wykonany z poczernianej stali, z zakręconymi calowymi odcinkami po obu bokach. Końcówki jelca wieńczyły niewielkie, stalowe, rzecz jasna, lilie. Trzon liczył około siedmiu cali długości, pokrywała go skóra, ewidentnie gadzia, podobna do jaszczurzej lub wężowej. Lecz miała znacznie większe łuski, co wykluczało definitywnie takową możliwość. Najemnik nie potrzebował wiele domysłów, było dla niego oczywiste, że jest to skóra smocza. Niebywale rzadka i jeszcze bardziej niebywale trudna do zdobycia. Przy czym wręcz nieziemsko droga. Po za tym trzon był wzmacniany dwoma żelaznymi okuciami. Całą rękojeść kończyła wypolerowana na błysk, srebrna głownia, o standardowym, okrągłym kształcie. Był na niej starannie wygrawerowany wizerunek wzbijającej się do lotu harpii – wyjątkowo nieciekawego stworzenia, którego szpony rozrywały ludzkie ciało jak pusty worek. Retmond chciałby zobaczyć ten miecz w pełnej krasie i sprawdzić jak się nim włada. Wstydliwie ukrył pod płaszczem skórzaną rękojeść, swojego zwykłego, brzydkiego i nieprzyciągającego uwagi, zdobytego w jakieś bitwie, miecza półtora-ręcznego.

– Widzisz, drogi Retmondzie – zaczął sentencjonalnie i przeciągle Scott. – Gdybym ci o tym teraz powiedział to właściwie wiedziałbyś o mnie wszystko. Co było by sprzeczne z moimi zamiarami. Wolę aby jak najmniej osób wiedziało o mnie jak najwięcej. Jednakże ty, w żadnym wypadku do tej mniejszości nie należysz. A więc zawrzyj łaskawie dziób i skup się na swoim zadaniu, a zwłaszcza na jego obecnym etapie. Mówiłem już; w razie potrzeby dowiesz się więcej. I tak wyznałem ci już wystarczająco dużo. A na chwilę obecną, wręcz za dużo.

Szlachcic uśmiechnął się wyniośle, a Retmond mruknął coś gniewnie pod nosem i zaklął.

– Twój miecz – najemnik wskazał ruchem głowy na miecz w zdobionej ornamentami pochwie, przy pasie Scotta. – Wygląda, że się tak wyrażę, na istne arcydzieło sztuki kowalstwa, przynajmniej sądząc po wyśmienicie reprezentującej się rękojeści. Podoba mi się i miałbym taką małą prośbę…

– Nie. Nie licz na to, nie oddam ci go.

– Nie to miałem na myśli. Chciałem zapytać czy mógłbym zobaczyć więcej niż samą rękojeść, znaczy w pełnej krasie. I sprawdzić jak się nim macha. Zatem, mogę?

– Na Karera, Alchaenę i cały panteon boski! – zawołał Scott, łapiąc się za czoło i odwracając głowę wraz z wzrokiem ku niebu – Myślałem już że chcesz mi się oświadczyć! A tu taka banalna prośba, na którą zmarnowałeś wiele słów i kilkanaście sekund swojego życia! Następnym razem stworzysz ustnie całą epopeję przed zaindagowaniem mnie o solniczkę. Masz ten przeklęty miecz, pomachaj sobie i naciesz się nim. Tylko zwróć mi go zaraz w nienaruszonym stanie.

– Spokojnie, nie zwykłem nabyć miana niszczyciela mieczy.

Szlachcic delikatnie, a szybko wyciągnął miecz z pochwy. Światło porannego słońca odbiło się w bladoniebieskiej, długiej na trzy stopy, klindze o mocnym sztychu. Złapał miecz ostrożnie pod jelcem, którego częścią jak teraz zauważył Retmond były ośle podkowy po obu stronach głowni. Ich zadaniem była ochrona dłoni. Klinga wyglądała na bardzo naostrzoną. Dlatego też najemnik subtelnie i powoli chwycił miecz za trzonek i pociągnął do siebie, tak aby nie pociąć Scottowi palców.

Miecz okazał się mistrzowsko wyważony, Retmond z łatwością wykonał nim kilka cięć i pchnięć w powietrzu. Na płazie widniało sześć run. Rębajło nie miał pojęcia co oznaczają, zresztą było mu to zupełnie obojętne. Podziwianie piękna i znakomitego wyważenia oraz wywijanie nim w powietrzu zajęło go o wiele bardziej niż zastanawianie się nad znaczeniem prastarych run.

– Ależ brzeszczot! W życiu równie dobrego nie widziałem, a ja już wiele takowego złomu miałem przed oczami. W ogóle nie czuje żadnego oporu. Klinga cienka jak kartka, a twarda niczym kamień! Skąd żeś go wziął?

– Ten miecz należał do mojego pradziadka – wyjaśnił Scott – nie wiem jak znalazł się w jego rękach, ale przechodził z pokolenia na pokolenie. Z syna na syna. Aż w końcu dotarł do mnie. To krasnoludzka stal, Retmondzie. Topiona przez krasnoludy, wykańczana przez gnomy. Nie wiem jaki to stop i przypuszczał, iż żaden człowiek tego nie wie. Ta broń musi być bezcenna, ale póki nie popadłem w biedę nie mam zamiaru sprzedawać rodzinnej pamiątki. Takich mieczy musi być niewiele. Co za tym idzie, zapewne są, za przeproszeniem, kurewsko drogie i praktycznie nie dostępne w handlu. Głowica wykonana jest z srebra, a trzon z twardego dębu i pokryty skórą szmaragdowego smoka z gór Złocistych.

– Miałeś już sposobność użyć go w walce? Jeśli tak, to jak się sprawuję, bo suponuję, że znakomicie.

– Tak, masz rację. Tym mieczem możesz pokroić na malutkie kawałeczki opancerzonego w grubą zbroję płytową rycerzyka i wcale się przy tym nie zmęczysz.

– Nie wątpię. Ale…miałeś już okazje owego rycerzyka poporcjować?

– Tak.

Koniec

Komentarze

Kolejne dwa podrozdziały, kontynuacja tamtych poprzednich. Niestety to nadal nie jest koniec. Sorry za akapity, ale nie ogarniam jeszcze tej strony. Z góry przepraszam za wszelkie błędy i obiecuje się poprawić.

Ojejku. Nie dotrwałam zbyt daleko. Niestety, sposób napisania mnie zniechęcił. No, bo tak się nie pisze… Poczynając od tego, że początek roi się od nazw własnych. Trzy pierwsze zdania – pięć nazw, których czytelnik i tak nie zapamięta, a zaczyna mu od nich dymić mózg.   Jeżeli spodziewasz się, że ktoś przyczepi się do tytułu, to czemu taki nadałeś?   Zaraz na początku pojawiają się dziwne, urywane zdania. Piszesz: "szlachcic o imieniu Scott zatrzymał się w tych rejonach, w celu wypoczynku przed dalszą drogą na zachód. Gdyż niemal każdy cudzoziemiec przyjeżdżający do Kertlandów zmierzał na zachód kraju, na wybrzeże. Gdzie znajdowały się trzy z czterech największych faktorii handlowych świata. Do których co chwilę dobijały wielkie okręty z rozmaitymi i rzadkim towarami, pochodzącymi z wysp Darnel, Deanchor, Fertgardu i wielu innych odległych krajów." Wszystko, co pogrobione, powinno stanowić kontynuację zdania, a nie początek nowego. Nie można ot tak sobie uciąć zdania w dowolnym momencie i kontynuować po kropce. Przez takie zabiegi tekst zdaje się poszarpany, dziwny i zdecydowanie nie jest gramatyczny. Nie tylko z tego powodu zresztą.   "Oczywiście obcokrajowcy udający się na wybrzeże zazwyczaj zatrzymywali się w Kihindurn z oczywistych powodów." Oczywiście.   Opisy wydają się nadmiernie szczegółowe (a kogo obchodzi, że bar był dębowy, a krzesła olchowe?), zdarzają się literówki, dialogi są zapisane nieprawidłowo, stylizacja języka mówionego jest sztuczna. Tyle zdążyłam stwierdzić przez krótki kawałek, który przeczytałam.   Nie piszę tegto, żeby zniechęcaż, tylko żeby zachęcić do pracy. Bo pracy przed Tobą, i to podstawowej, bardzo dużo.   Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

~joseheim, twoje uwagi wydają mi się zrozumiałe. Zaręczam, iż dołoże wszelkich starań, aby się poprawić. Jednak nie wiem o co ci chodzi, wyrażając opinie, że dialogi są zapisane nie prawidłowo, a język mówiony jest sztuczny? 

Cóż, w kwestii sztuczności to oczywiście wrażenie subiektywne. Tekst mi nie płynie, nie wydaje się naturalny. Tak jakbyś na siłę starał się sprawić, by słowa szlachcica brzmiały elegancko i dystyngowanie. Głównie wychodzi dziwnie. "– Przepraszam, jednak nie zrozumiałem twojej aluzji. Mógłbyś mi wytłumaczyć co chciałeś mi przez to zakomunikować?" – po pierwsze, to nie była aluzja, po drugie, choćby to "zakomunikować" brzmi nienaturalnie. Albo: "Jeżeli pozwolisz, przejdźmy do szkopułu naszego spotkania." – Szczerze wątpię, by ktokolwiek użył słowa "szkopuł" w takim kontekście.   W kwestii zapisu dialogów: Jeśli po części mówionej jest myślnik, a po nhim "odgłos paszczą" (powiedzial, rzekł, zawołal, westchnął itp.), to przed myślnikiem nie stawiamy kropki, po myślniku piszemy małą literą, a zdanie po myślniku kończymy kropką. Przykład. Piszesz: "– Nie. – odpowiedział –" Powinno zaś być: "– Nie – odpowiedział. -"   Dalej: jeżeli po kwestii mówionej mamy myślnik, a po nim opis nie związany z dialogiem, to kwestię mówioną kończymy znakiem interpunkcyjnym, a część po myślniku traktujemy jak odrębne zdanie i zaczynamy wielką literą. Przykład. Piszesz: "– Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo cieszy mnie twój entuzjazm. – jedynym co można było wykryć w jego głosie był najczystszy sarkazm." A powinno być: "– Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo cieszy mnie twój entuzjazm. – Jedynym co można było…"   Ładnie jest to rozpisane w wątku ze wskazówkami dla piszących podpiętym w Hyde Parku.   Pozdrawiam ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Kiedy ostatnim razem czytałem Twój tekst, roił się od wszechświata błędów. Wtedy Twoje teksty były tragiczne, lecz obecnie są jeszcze gorsze. Dlaczego? Po pierwsze, wciąż popełniasz te same błędy, o których Ci mówiono. Po drugie, nie starasz się, aby to zmienić. Poza tym wydaje mi się, że na tym etapie pisania powinieneś wrócić do elementarnej nauki poprawnej polszczyzny i dużo czytać. Tobie potrzebny jest nie krytyk literacki, tylko nauczyciel języka polskiego. Pozdrawiam i czekam na bardzo dobry tekst.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Nowa Fantastyka