- Opowiadanie: michaldomagalski - Osiedle Wyzwolenia

Osiedle Wyzwolenia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Osiedle Wyzwolenia

 

(akcja opowiadania dzieje się w tym samym świecie, w którym wcześniejsze "Szpital Ostatniej Potrzebyi", ale nie łączy się z nim fabularnie)

 

Marta, odwracając się, naciągnęła cięciwę, aby wystrzelić zaraz po krótkim mierzeniu. Lotki zaszumiały w powietrzu i strzała dotarła do celu. Wbiła się w oko gryzaka, który zatopił swoje kły w ramieniu Roberta. To właśnie zduszony krzyk towarzysza spowodował reakcję Marty. Bez zastanowienia odwróciła się, założyła strzałę na cięciwę drewnianego, własnoręcznie zrobionego łuku. I choć czuła wewnętrzne rozdygotanie, narastający stres, serce zaczynające rwać w szaleńczym tempie, to uspokoiła oddech.

 

Wymierzyła w szarą, wychudłą twarz gryzaka siedzącego na Robercie niczym jeździec na koniu. Wystarczył jej ułamek sekundy, żeby wyczuć dudniące uderzenia serca, żeby wymierzyć w łysą łepetynę stwora, który zaczynał szarpać, chcąc wyrwać kawał mięsa z barku mężczyzny.

 

Zanim strzała dotarła do celu, Marta wyciągnęła z kołczanu kolejną i nałożyła ją na cięciwę. Ale nie wypuściła jej w ślad za poprzednią. Naciągnęła tylko lekko żyłkę. Gryzak i tak już nie żył. Wokół oczodołu zbierała się krew wymieszana ze śluzem. Marcie ten widok przypominał skórę polaną silnie żrącym kwasem. Kiedyś widziała… Szybko jednak odsunęła tworzące się w myślach skojarzenie. Głównie dlatego, że to było dawno temu (nie chcę pamiętać, nie chcę pamiętać), ale także dlatego, że teraz musiała myśleć o nowym zagrożeniu. O gryzakach (jak nazywał je ojciec). Tych ludziach, o których ona wolała myśleć człekopodobni. Byli niscy i wychudzeni. Nie przypominali dzieci. Raczej staruszków, cholernie zwinnych staruszków, którzy rzucali się na innych z tego samego powodu, z jakiego ona wraz z Robertem przemierzała ulice Poznania.

 

Głód!

 

Nieprzerwane ssanie, które włącza się w organizmie niczym syrena alarmowa. Wyje i rozżarza się z każdą kolejną sekundą, dając do zrozumienia, że nie wyłączy jej nic oprócz żarcia. Wyruszasz przez pozornie wymarłe ulice, miejsca przepełnione oznakami niedawnej bytności innych głodujących; podobnie jak tutaj, gdzie teraz znalazła się Marta – na chodniku, na odległość dwuklatkowego bloku, płonął fotel. Ogień przeważnie oznaczał obecność innych. Takie rzeczy nie działy się same z siebie. Wiedziała o tym od dziecka. Nie potrafiłaby nawet powiedzieć, skąd pochodzi ta wiedza. Przyszła do niej tak samo, jak świadomość najprostszych potrzeb. Jedzenia, wydalania, pożądania. Inni mogli okazać się pomocni, ale przeważnie stanowili zagrożenie. Traktowali każdego – zresztą słusznie (dodała w myślach Marta) – jak kolejnego głodnego. Jeszcze jedną spragnioną mordę, która rzuci się do miski z resztkami. A przecież nie wykarmi się całego stada marnymi ochłapami.

 

Głód!

 

Marta czuła głód. Stawał się już nie tylko sygnałem z żołądka, ale silnym bólem, realnym prawie tak samo jak łuk trzymany w dłoniach, jak kosmyki brudnych włosów, które uciekły z końskiego ogona i plątały jej się po twarzy. Czasami, gdy bardzo długo z Robertem nie mogli zdobyć jedzenia, głód wydawał jej się bardziej rzeczywisty niż te szmaty, które zwykli nazywać ubraniem, a które rzucone na podłogę zamieniały się znowu w zwykłe proste kawały materiału – nikt nie rozpoznałby w nich stroju.

 

Od roku (może więcej, może mniej – nie liczyła dokładnie czasu, nie miało to dla niej znaczenia) musiała dbać jeszcze o dziecko. Chłopca, którego Robert nazywał Kuba, a ona Michał. Nie potrafili się zdecydować na jedną wersję, ale nie powodowało to między nimi spięć. Sprawę dwóch imion traktowali niczym naturalną kolej rzeczy. Przed jego narodzinami zresztą też nie rozmawiali o imieniu. Cała ciąża nie zajmowała ich specjalnie.

 

Poród przebiegł szybko. I zaraz potem wróciła do swoich zajęć. W środku nosiła skrytą nadzieję, do której nie umiała się przyznać nawet przed sobą samą, że dziecko umrze. Nie chciała go porzucić, nie potrafiłaby go zabić. Te możliwości nie docierały do jej świadomości, jakby natrafiały na blokadę nie do przebicia, zbudowaną dawno temu, prawie mityczną, a jednocześnie niedostrzegalną. Nie zdawała sobie sprawy z faktu, że ktoś ową blokadę w ogóle budował. Że w ogóle są jakieś myśli, którym broni się dostępu do jej głowy. Bo niby kto miał bronić? Bo niby kto miał zbudować zabezpieczenia przed niedozwolonymi myślami?

 

Skrycie liczyła jednak na to, że dzieciak szybko umrze. To często zdarzało się w czasach, w których przyszło jej żyć. Włócząc się po Poznaniu i okolicach, co jakiś czas natrafiali z Robertem na martwe niemowlaki. Leżały porzucone jak niechciane szmaciane zabawki, tylko sine albo nawet w fazie rozkładu. Zdarzało się, że, jeśli najpierw gryzaki znajdywały martwe dzieci, pozostawały niedokładnie poobgryzane kości.

 

To szczątki zwierzęcia, to szczątki zwierzęcia – wygłaszała w głowie mantrę w takich sytuacjach.

 

Kości jednak nie mogły oszukać. Ani wielkość, ani kształt.

 

Ale Kuba/Michał nie umierał.

 

Przed oczyma miała wspomnienie łysego malucha, który w panicznym łaknieniu zaciskał powieki, otwierał usta i ryczał jakby go zarzynali. Niecierpliwie spoglądała na niego i powoli zaczynała rozumieć całą tajemnicę. Nawet nie tyle rozumieć, co czuć. Jakby cała wiedza, jaka posiadają matki, spływała na nią z niewidzialnych sfer. Gdzieś spoza tego, co człowiek może objąć zmysłami. To życie wyszło z niej i jeszcze przez pewien czas sobie bez niej nie poradzi. Właśnie taka informacja kryła się za jego panicznym płaczem. Dawał Marcie do zrozumienia, że to ona musi zaspokoić potrzebę życia, które przyprowadziła na świat. Beznadziejnie szary, pełen nienawiści świat.

 

Patrzyła na niego z podziwem dla samej siebie, ale i strachem rodzącym się z odpowiedzialności za małego człowieczka, którego trzymała w rękach, owe kruche stworzonko, które samodzielnie potrafiło na razie wyrażać zaledwie swoje potrzeby. Nie umiał ich nawet nazywać. Ryczał, co oznaczało, że czegoś chce, ale rolą jej, matki (Jestem matką, jestem matką – myślała z mieszaniną radości oraz lęku) było zrozumieć co.

 

 

 

*

 

 

 

Robert osunął się na chodnik pod ciężarem wiszącego na nim gryzaka. Dało się słyszeć lekkie chrupnięcie i kolejny tłumiony w gardle krzyk bólu. „Pękła mu pewnie jakaś kość” – pomyślała Marta, przechodząc na drugą stronę ulicy na lekko ugiętych nogach. Przypominała czającego się kota. Rozglądała się wokoło w poszukiwaniu kolejnych gryzaków. Doświadczenie ją nauczyło, że nigdy nie atakowały w pojedynkę, więc zamiast rzucić się z pomocą Robertowi, wolała zachować ostrożność.

 

Pamiętała, jak dawno temu, kiedy chowali się w dwójkę na obrzeżach miasta w od dawna nieczynnym tunelu tramwajowym, spytała ojca, dlaczego gryzaki nie zjadały siebie nawzajem, ale polowały na innych. Była jeszcze wtedy małą dziewczynką, ukrytą w silnych ramionach swojego taty. Przez chwilę czuła się bezpiecznie (później podobnie chowała się w objęciach Roberta, dopóki nie urodził się ten dzieciak), jak w śnie, jakby cała otaczająca ją rzeczywistość, gryzaki, wieczna tułaczka i pozostałe zagrożenia stanowiły tylko wymysł, ciekawą opowieść.

 

– Aniołku – zwrócił się do niej ojciec. Zawsze tak na nią mówił, chociaż ona nie do końca zdawała sobie sprawę ze znaczenia tego słowa. Kryło się w nim ciepło, bliskość oraz coś, czego nie potrafiła nazwać. – Widzisz, zwierzęta polujące w stadzie, takie wilki na przykład, też nie zabijają swoich. Gdyby zabijały siebie nawzajem, wówczas… no cóż, wyginęłyby.

 

– Wilki?

 

Ojciec westchnął, ale chwilę później zatopił się w opowieści o dzikich psach, najczęściej o szarej maści, które żyją w odległych lasach. Ojciec…

 

Ale wolała nie myśleć (nie chcę pamiętać) o ojcu i (nie chcę pamiętać) kwasie (nie chcę pamiętać).

 

Skupiła się na swoim oddechu oraz na trzymanym w ręce łuku. Ataku spodziewała się od strony wyłamanych drzwi kamienicy znajdujących się za Robertem. To stamtąd prawdopodobnie wypadł pierwszy gryzak. Stała teraz naprzeciw, tuż przy chodniku po drugiej stronie ulicy. Na tle szarych, obdartych z tynku murów ziała czarna pustka. Nicość, z której w każdej chwili mógł wyskoczyć niczym oszalały kolejny gryzak. Okna w kamienicy były pozbawione szyb, ale w prawie każdym widniały deski lub płyty, szczelnie pozatykane szmatami. W środku panowała zapewne zupełna ciemność. Takie warunki odpowiadały gryzakom najbardziej.

 

 

 

*

 

 

 

Nie zachowali odpowiedniej ostrożności. Zdarza się. Za bardzo myśleli o swoim celu, o zdobyciu jedzenia dla siebie i syna. Kierował nimi głód. Podobnie zresztą jak i gryzakami. Teraz właśnie na to liczyła, że głód wyryje w głowach ukrytych drapieżników oślepiającą pustkę. Zagnieżdżony w brzuchu przerzuci się do mózgu i rozrośnie się. Rozedmie niczym pęcherz przepełniony moczem. Chociaż nie, raczej jak pęcherz ryby, który rozdyma powietrze albo jak te balony fruwające czasami nad miastem. Gdzieś tam w górnym, nowym Poznaniu (a może nad Poznaniem – czy tam pod samymi chmurami jest jeszcze Poznań? Ojciec mówił… Ale nie ma czasu teraz na myślenie o ojcu). Puste w środku – tak sobie przynajmniej wyobrażała je Marta, kiedy sunęły w przestworzach o wiele szybciej niż ona chodziła.

 

Liczyła na to, że podobną pustkę spowoduje w gryzakach uczucie głodu. Staną się nieuważne, opanowane potrzebą żarcia. Wyskoczą na zewnątrz, a wtedy ona…

 

Robert przeraźliwie jęczał niczym pobity pies. Próbował niezdarnie zrzucić z pleców wczepionego w ramie martwego gryzaka. Wyglądał jak zepsuta nakręcana lalka, którą ktoś po połamaniu kilku elementów, dla zabawy nakręcił, żeby móc przyglądać się epileptycznemu tańcowi.

 

Dlaczego nie wstawał? – przemknęło przez głowę Marty. – Dlaczego nie wstawał?

 

Ponieważ miał złamaną nogę – skarciła się również w myślach.

 

Przypomniała sobie głuchy chrzęst, jaki usłyszała, gdy Robert upadał na chodnik. Pękła mu kość. Zrozumiała to dokładnie, kiedy zauważyła prawą nogę nienaturalnie wykrzywioną w kolanie do przodu.

 

Pomóż mu szybko, podnieś go i idźcie po to pierdolone żarcie – podpowiadał jej głód mieszający się teraz w głowie wraz z błagającymi jękami Roberta. Musiała się powstrzymać. Musiała stać z lekko napiętym łukiem i czekać. W końcu gryzaki nie działają same. Na pewno zaraz wyskoczy z mrocznych drzwi kamienicy kolejny.

 

W brzuchu czuła uciążliwe ssanie, dopadała ją myśl o dziecku, które cierpiało głód w piwnicy na osiedlu oddalonych pół godziny szybkiego marszu stąd (czymś, co kiedyś było osiedlem, czymś, co nazywała osiedlem Wyzwolenia, ale przypuszczała, że ta nazwa była tylko wymysłem jej ojca). I ta myśl pchała ją jeszcze bardziej w stronę Roberta. Z lewej strony cały czas płonął fotel. Słyszała trzaski ognia trawiącego materiał i nadgryzającego już drewniany stelaż mebla. Ogień pożerał właśnie swój posiłek, zaspokajał głód. Był żywym stworzeniem, które po przetrawieniu fotela najprawdopodobniej zniknie. Jakby zbyt gwałtowne uleganie własnym potrzebom miało go zgubić. Wiedziała, że podobnie może stać się z nią. Jeżeli rzuci się teraz na pomoc Robertowi – zginie.

 

Kto podpalił fotel? – pomyślała, z trudem przezwyciężając ochotę spojrzenia w jego stronę. – Jeżeli ten ktoś nadal czai się gdzieś w pobliżu? Może to gryzaki przygotowywały jakąś sztuczkę?

 

Usłyszała pisk.

 

Podobny do tego, jaki wydobywał się spod kół samochodów doliniarzy, przejeżdżających czasami (ostatnio spotykała je coraz rzadziej) przez ulice. Ten pisk był jednak bardziej przeraźliwy. Wpadał w uszy, ale na narządach słuchu nie kończył swojej podróży. Wdzierał się w głąb całego organizmu, zaczynał wibrować w kościach, przeszywać strukturę mięśni, bez mała paraliżować ścięgna.

 

Marta wiedziała, skąd dochodził ten dźwięk. Wiedziała, kto był sprawcą owego hałasu. Wiedziała też, że udało jej się wygrać walkę na przetrzymanie. Za chwilę z pustki kamienicznych drzwi wyskoczy gryzak. Możliwe że nie jeden, ale kilku. I pewnie nie tylko rzucą się na wijącego się bezradnie na chodniku Roberta. Któryś skoczy w jej stronę. Będzie miał oczywiście spore szanse. Łuk nie należał do szybkostrzelnych broni. Jeżeli nie pierwszy, to może drugi, trzeci, czwarty… Któryś ją dopadnie, aby w końcu…

 

Gdyby miała pistolet. Załadowany pistolet. Albo karabin, który zostawili w piwnicy razem z Michałem (Kubą – powiedziałby Robert). Zostawili go tam, ponieważ nie mieli do niego amunicji. Mógł więc co najwyżej robić za pałkę w trakcie walki. Był równie użyteczny co przypadkowy kawał gałęzi. Karabin mógłby nawet wydawać się mniej poręczny.

 

Marta miała do dyspozycji tylko łuk i kilka wykonanych przez siebie lub Roberta strzał, które znajdowały się na plecach w kołczanie – połączeniu znalezionych na wysypisku plastiku, metalowych obręczy oraz kawałków materiału. Wiedziała, że zdoła pokonać maksymalnie dwóch, zanim któryś do niej doskoczy, piszcząc przy tym równie przeraźliwie jak teraz w ciemności. Myśl o zatapiających się w jej ciele zębach gryzaka rozsiadła się w jej głowie i nie zamierzała jej opuścić. Czuła się tam dobrze. Karmiona lękiem oraz chęcią ucieczki, rozgościła się na zwojach mózgu, wypędzając chwilowo wszystkich innych lokatorów.

 

Marta nawet z karabinem miałaby ograniczone szanse, jeśli wziąć pod uwagę przewagę liczebną gryzaków. Pojedynczy zwierz (nawet olbrzymi) ulegnie ogromowi stada – a ona była tylko głodną, zmęczoną kobietą.

 

 

 

*

 

 

 

Gdyby ktoś spoglądał z boku, mogłoby mu się wydawać, że Marta wypuściła z palców cięciwę, jeszcze zanim w pustce pozostawionej po wyłamanych drzwiach prowadzących do kamienicy ukazał się gryzak. Jakby wyczuła, w jakim miejscu owej pozbawionej drzwi pustki wyłoni się pragnąca jeść morda. Ona sama miała wrażenie, że zrobiła to dopiero, gdy szara łysina zaznaczyła półcieniem swoją obecność. Na pewno strzała przeszyła powietrze ze świstem i, nim gryzak zdążył dotrzeć do Roberta próbującego niezdarnie zrzucić z siebie poprzedniego intruza, trafiła w samo sedno – między zęby otwartej mordy.

 

Marta strofowała się w myślach: „Celowałam wyżej.”

 

Jak na odrzwia wejściowe do kamienicy, te były niezwykle małe. Ciało gryzaka, ze sterczącą spomiędzy ust strzałą, osunęło się w progu i zajęło całą przestrzeń. „Następny będzie musiał nad nim przeskoczyć.” – pomyślała z ulgą Marta. Z kołczana wyjmowała już następną strzałę i naciągała na cięciwę. Kolejny gryzak pokonał już przeszkodę zbudowaną ze swojego towarzysza. Przeskoczył nad Robertem i od Marty dzieliło go zaledwie jakieś pięć metrów, kiedy w jego gardle przerażający pisk przerodził się w skrzek przypominający gdakanie starej kury. Zrobił dwa małe kroczki niczym zawstydzony wzrokiem zebranych gapiów tancerz, a potem padł do przodu, wyciągając rękę, w niezdarnym geście próbując złapać Martę. W jego oczach, w które spojrzała przez ulotną chwilę, dostrzegła rozpacz i zdziwienie. Gryzak upadł na wznak. Asfalt przepchnął strzałę, tkwiącą w sercu, przez martwe ciało. Wystawała teraz z pleców jak parodia masztu, na którym ktoś mógłby w geście poddania zawiesić białą flagę.

 

Dwa następne, które wydostały się z czeluści kamienicy niczym dwa duchy uciekające z piekła z potępieńczym krzykiem, biegły prawie równolegle i zdążyły pokonać połowę dystansu dzielących ich od Marty, zanim udało jej się wyciągnąć przedostatnią strzałę z kołczanu i załadować na cięciwę. Jeden z gryzaków schylił się i zaczął biec na czworakach, przypominając wygłodniałego psa. Ten manewr uratował go jednak (przynajmniej na chwilę) od śmierci.

 

Marta skierowała grot strzały w drugiego gryzaka. Celowała w korpus, nie chcąc ryzykować pudła. Trafiła tuż pod lewymi żebrami. Szelest, uderzenie, piskliwy krzyk zmienił się w mokre kaszlnięcie. Zgięty w pół, gryzak przebiegł jeszcze kilka kroków z rozpędu, jakby jego nogi nie zrozumiały wystarczająco szybko, że ciało właśnie umarło. Ale w końcu prawie zdziwione osunęło się na asfalt.

 

Drugi gryzak już składał się do skoku. Wygłodniałe, wściekłe zakrwawione oczy namierzały cel, którym – jak słusznie obawiała się Marta – było jej gardło. Nie miała czasu na załadowanie ostatniej strzały, jaka spoczywała samotnie w kołczanie na plecach – w tej sytuacji okazała się zupełnie bezużyteczna prawie jak karabin bez naboi, który zostawili w piwnicy obok swojego dziecka. Równie dobrze mogła tam zostawić ostatnią strzałę. Bezużyteczna rzucona na posadzkę piwnicy strzała stała się obrazem tak wyrazistym, jak i krótkotrwałym. Pojawił się i znikł w tym samym momencie.

 

I dobrze. Marta nie miała czasu na rozważanie jakichkolwiek kwesti.

 

Opuściła łuk na ziemię jednym końcem. Chwyciła oburącz drugi. Szarpnęła. I w ten sposób uniosła go prawie do pozycji pionowej. Wyglądała przez chwilę jakby miała zamiar grać w palanta (w którego jeszcze ponoć poza dużymi miastami ktoś odważył się grywać, ale nie bardzo jej się chciało wierzyć, że są ludzie potrafiący tracić energię na takie zabawy), jakby za chwilę miała zamachnąć się łukiem i walnąć w podrzuconą szmacianą piłkę. Nie ruszyła się jednak. Czekała. Przez okamgnienie stała się pomnikiem postawionym na część bezimiennym zawodnikom wszelkich – dających pozbawioną racjonalnych podłoży radość – gier. Trwało to tak krótko, że przypadkowy obserwator zaraz zapomniałby o tej pauzie. Potem gryzak otwartą paszczą nadział się na wymierzony w jego stronę koniec łuku.

 

Leciał z takim impetem, że drewniany trzonek z drugiej strony wbił się mocno w brzuch Marty (później zauważy w tym miejscu olbrzymi siniak, teraz skupiła się na walce). Poleciała do tyłu. Gryzak zamilkł. Drewno rozszarpało mu gardło. Upadł przy nogach Marty. Nagie ciało plasnęło o ulicę. Z jego ust obejmujących łuk (wyglądał jakby miał zamiar zjeść jakiś olbrzymi kawał smakołyku i nie umiał powstrzymać swego łakomstwa, więc wsadził do ust całość – niestety wybijając sobie jednocześnie kilka zębów) wyciekała krew. Nie ruszał się.

 

Martę przez kilka uderzeń serca – walącego tak szybko i mocno o klatkę piersiową, jakby zamierzało z niej spieprzyć gdzie pieprz rośnie – sama myślała, że już nie żyje.

 

Zamrugała oczami. Spojrzała na leżącego u jej stóp gryzaka. Krew tworzyła coraz większą kałużę o nieregularnym kształcie wokół głowy tego… człowieka. Nie potrafiła tak myśleć o tych istotach. Byli człekokształtni, ale to jeszcze nie czyniło ich ludźmi.

 

W powietrzu unosił się słaby zapach krwi, który nie mógł przebić się nad smrodem brudnej ulicy. Słyszała jęki. Po chwili dotarło do niej czyje. Roberta. Z oddali dobiegał trzask ognia pożerającego fotel. I jej własne sapanie. Nic więcej?

 

Nie, nic więcej!

 

Co to oznaczało?

 

Nic.

 

Nie, coś oznaczało!

 

Co? Co? Co?

 

Nie ma więcej – tylko czterech? naprawdę tylko czterech? – gryzaków?

 

Podparła się na dłoniach i powoli zaczęła się podnosić. Dopiero teraz odezwał się, przeszywając brzuch, tępy ból w miejscu, w które wbił się łuk. Poczuła także rwanie z tyłu czaszki. Musiała uderzyć się, kiedy z impetem poleciała na plecy. Kiedy się podniosła i spojrzała na Roberta, zauważyła, że międzyczasie udało mu się pozbyć z pleców gryzaka oraz doczołgać do kamienicy. Siedział na chodniku, a plecy opierał o ścianę – przypominał szmacianą lalkę, którą po długich sadystycznych zabawach dziecko porzuciło nie dbając zupełnie, gdzie upadnie. Ręce zwisały mu wzdłuż ciała, dłonie spoczywały obok nóg. Ubranie – składające się głównie z jasnych, przybrudzonych szmat poprzewieszanych wokół tułowia na różne sposoby – na lewym ramieniu nabrało ciemnobrunatnej barwy. Głowę trzymał prosto, wpatrując się w dal, ale zanim Marta zdążyła ruszyć w jego kierunku (z każdym krokiem odczuwając upadek i uderzenie łukiem w brzuch, co wywoływało na jej ustach grymas bólu) opadła na klatkę, jakby Wielki Władca Marionetek porzucił wszystkie sznurki służące do zabawy Robertem.

 

Chciała podejść szybciej w jego stronę, ale to wywołało o wiele silniejszą falę bólu prawie we wszystkich miejscach w ciele.

 

Bała się, że umarł. To oznaczałoby samotność. Samotność, w której znajduje się miejsce na dziecko, ale to raczej potęgowało strach. Odpowiedzialność za inną istotę przytłaczała Martę od samego początku narodzin Michała. Śmierć Roberta nie wydawałaby się straszna, gdyby zmuszała ją do zupełnej samotności. Jeśli nie zdobyłaby jedzenia, po prostu głodowałaby. Jeśli nie zdobędzie jedzenia teraz, skaże na głód (a może i głodową śmierć) dziecko, którego nie kochała, ale za które czuła się odpowiedzialna.

 

Takiego traktowania ludzi nauczył ją ojciec. Przynajmniej tak jej się wydawało. Może to przyszło jakoś samo. Od zawsze stanowiło jej część – urodziła się z tym. Jednak, czy to nie oznaczało, że odziedziczyła całą tą odpowiedzialność po ojcu właśnie albo po… matce, ale o matce wolała teraz nie myśleć (nie pamiętać), jeszcze bardziej niż o ojcu (nie pamiętać) i o kwasie (nie pamiętać).

 

Szła powoli. Z każdym krokiem miała wrażenie, że ból stawał się słabszy. Przypominał odczucie związane ze stłuczeniem sobie kolana, uderzeniem się głową o framugę niskich drzwi. Na początku ból skupia na sobie uwagę wszystkich zmysłów. Później, po chwili, po kilku sekundach nawet, odpływa, zostawiając tylko wątły ślad. Kiedy będzie się dotykać uderzone miejsce, wróci – jakby tylko schował się za rogiem, czekał, żeby znowu skupić na sobie całą uwagę. Pępek świata. No, przynajmniej pępek ciała.

 

Dotarła do chodnika. Ciało Roberta

 

(Robert, Robert. Nie myśl o nim jako o ciele, to nadal jest Robert.)

 

miała od siebie zaledwie dwa, trzy metry.

 

Jego klatka piersiowa unosiła się. Oddychał. Robert oddychał.

 

„Będzie dobrze” – pomyślała i ta myśl uspokoiła ją.

 

 

 

*

 

 

 

Przyklęknęła przy Robercie.

 

Stracił dużo krwi. Ubranie miał nią przesiąknięte aż do pasa. Ten pierdolony gryzak musiał zatopić swe zęby bardzo głęboko albo mocno nimi szarpać zanim strzała wystrzelona przez Martę przeszyła mu oko. Poza tym wszystko wskazywało na to, że Robert, upadając, złamał sobie lewą nogę, która wykrzywiła się w nienaturalny sposób.

 

Niedawny spokój wylał się niczym woda z rozbitej butelki. Resztki wsiąkały w piaszczyste podłoże i niknęły bezpowrotnie.

 

Robert żył co prawda, ale nie wydawał się mieć tyle sił, żeby samodzielnie dotrzeć do Szpitala – jak sam nazywał ten olbrzymi budynek pozbawiony okien, z którego wysypywano czasami mięso. Prawdopodobnie nie dotrze nawet z powrotem do ich piwnicy. Będzie musiała go prowadzić.

 

Rozejrzała się wokoło, żeby znaleźć coś, na czym Robert mógłby oprzeć się tak, aby nie stawiać na ziemi złamanej nogi. Wokoło walały się najróżniejsze śmieci, jednak większość z nich nie nadawała się do niczego. Nazwa śmieci pasowała do nich w pełni. Papiery, szmaty, połamane listwy…

 

Na rogu fotel płonął coraz słabiej, jakby ogień wyżarł już wszystkie najlepsze kąski i niechętnie brał się za to, co niesmaczne, gorsze – jakieś kości, które można obgryź, ale nie da się tego zrobić szybko, efektownie. Raczej należy ślęczyć nad kolejnymi drobnymi, mocno trzymającymi się gnatów żylastymi kawałeczkami. Marta nie wiedziała, kto odpowiadał za podpalenie fotela. Teraz jednak nie zajmowało jej to w ogóle.

 

Łuk!

 

To będzie najlepsza podpórka dla Roberta. Łuk, który zostawiła w gardle jednego z gryzaków. Odwróciła się i spojrzała przez ulicę. Oprócz ścielących się wszędzie śmieci widać było także cztery trupy niskich, wychudłych ludzi (człekopodobnych, człekopodobnych tylko, przecież człowieka jeszcze nigdy nie zabiłam). Z ust ostatniego z nich cały czas sterczał drewniany gryf i żyłka cięciwy. Łuk nie był wielki, ale powinien wystarczyć do podparcia się Robertowi. Właściwie podejrzewała, że idealnie zmieści się pod jego ramieniem. Nie miała pewności. Nie wywnioskowała tego z żadnych sensownych przesłanek. Może więc nie tyle podejrzewała, co raczej jej głowa chciała znaleźć w rzeczywistości jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności. Kolejna przeciwność losu mogłaby ją po prostu załamać.

 

Pewnym krokiem ruszyła przez ulicę. Ból – ten brzucha i ten dobiegający pulsacyjnie z tyłu głowy – zamienił się w niewyraźne ćmienie. Marta go zignorowała, ponieważ zaangażowała się w zdobywanie podpórki dla Roberta. Nie mogła poświęcić bólowi teraz swojej uwagi, więc wyparła go zupełnie. Właściwie to nie ona go wyparła, to działo się bez jej woli. Jakby została uruchomiona jakaś funkcja. Albo jakby ktoś (Wielki Władca Marionetek?) uruchomił jakąś funkcję.

 

Organizm to jednak cudowny mechanizm – pomyślała zdumiona jak łatwo potrafiła skupić się na istotniejszych zadaniach.

 

Dotarła do ostatniego gryzaka. Złapała go za twarz prawą dłonią. Gdyby nie kciuk, który wylądował pod nosem, wyglądałaby jakby chciała sprawdzić, czy gryzak nie ma gorączki. Temperatura nie była za wysoka. Zdziwiła się nawet, jak szybko trup stał się zimny. A może to jej tak dużo czasu zajęło chodzenie w jedną i drugą stronę po ulicy? Spojrzała do góry, ale chmury dzisiaj tak gęsto rozsiadły się na niebie, że nie sposób było stwierdzić, gdzie w swej wędrówce dotarło Słońce. Lewą ręką chwyciła drewniany gryf i mocno szarpnęła. Z gardła gryzaka wydobył się najpierw syk powietrza, a potem mokre mlaśnięcie i łuk wyskoczył na zewnątrz.

 

W tym samym momencie, w którym Marta zorientowała się, że koniec gryfu cały uwalany jest śluzem wymieszanym z krwią, do jej nozdrzy dotarł okropny smród wnętrzności. Odór był połączeniem rozkładającego się w układzie pokarmowym resztek jedzenia oraz mięsa samego gryzaka, które niedługo może także zamieni się w czyjeś jedzenie. Myśl, że sama mogłaby zjeść leżące przed nią truchło, spowodował w Marcie odruch wymiotny. Z trudem powstrzymała się, żeby nie wyrzucić z gardła… żółci chyba tylko. W końcu zjedzone rano resztki zapewne dotarły już w swojej podróży przez układ trawienny zdecydowanie za daleko, aby mogły się jeszcze wrócić.

 

Podniosła się. Spojrzała dookoła. Panował spokój. Może nawet zbyt duży spokój. Trzymając łuk w prawej ręce, lewą sprawdziła, czy znajdzie w wiszącym na plecach kołczanie ostatnią strzałę. Niestety nie natrafiła na cienkie drewno. Nie tracąc nadziei, pomyślała, że na pewno strzała wypadła z kołczanu, kiedy rozpędzony gryzak ją przewrócił.

 

I nie myliła się.

 

Leżała na końcu chodnika, dokładnie po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko Roberta. Co więcej, wszystko wskazywało na to, że strzała jest cała. Marta zrobiła dwa kroki. Schyliła się, ujęła w rękę kawałek drewna. Miała szczęście. Strzała najwyraźniej po prostu wysunęła się. Marta nie upadła na nią ani nie wydarzyło się nic innego, co mogłoby ją uszkodzić. Było to naprawdę uspokajające. Nie można powiedzieć, że los dzisiaj Marcie sprzyjał, ale przynajmniej niektóre elementy dnia stanęły po jej stronie. Większość oczywiście gruntownie się spierdoliła w momencie, kiedy gryzak zaatakował Roberta.

 

Wsunęła strzałę do kołczanu i, trzymając łuk w prawej ręce, ruszyła z powrotem.

 

 

 

*

 

 

 

Kiedy okazało się, że łuk naprawdę idealnie nadawał się dla Roberta jako podpórka, mimowolnie uśmiechnęła się i pomyślała z ulgą, że po raz kolejny miała rację. Wszystko zaczęło się układać.

 

Najpierw musiała jednak docucić Roberta. Wyjęła zza jego paska wypełnioną do połowy manierkę – miał ją od zawsze, a przynajmniej od czasu, kiedy się poznali – i delikatnie zwilżyła mu usta. Język oblizał wargi. Miała wrażenie, że pod powiekami poruszyły się też gałki, ale równie dobrze mógł być to jakiś świetlny refleks. Fałszywy błysk odbitego światła – choćby od tego spalonego prawie zupełnie fotela.

 

Wylała kilka kropel wody na dłoń i obtarła mu całą umorusaną twarz. Tym razem osiągnęła lepszy efekt. Robert zamrugał i wyprostował głowę.

 

– Marto?

 

Głos miał słaby, prawie niesłyszalny. Spojrzał na nią, ale jego oczy zaraz się przymykały.

 

– Wstań! – powiedziała.

 

Zamknęła manierkę i odłożyła ją obok. Włożyła mu ręce pod pachy. Szarpnęła do góry jakby chciała wyrwać z korzeniami mały krzak. Robert jęknął, a twarz wykrzywił grymas bólu, ale oczy miał nadal otwarte.

 

Marta dźwigała cięższego od siebie mężczyznę, sunąc go plecami po ścianie. Aby dodać sobie energii prawie zaczęła krzyczeć. Był to gardłowy głos, jaki wydają z siebie czasami ludzie podczas walki.

 

W końcu Robert stanął w pozycji prawie wyprostowanej. Sapał miarowo, ale ten gwałtowny manewr spowodował, że odzyskał w pełni świadomość. Sunięcie powoli w górę plecami po chropowatej ścianie nie mogło należeć do najprzyjemniejszych, ale Marta uznała, że nie ma lepszego sposoby, aby w końcu postawić go na nogi. Na całej twarzy Roberta perliły się krople. Marta przez chwile pomyślała, że to woda, której użyła, aby docucić Roberta. Dopiero po chwili zrozumiała:

 

To pot.

 

Pot był efektem wysiłku i bólu. Ramię i złamana noga musiały mu naprawdę dokuczać. Stał oparty o ścianę. Nawet głowę odchylił do tyłu tak, żeby przylegała do muru. Gdyby nie grymas cierpienia wykrzywiający mu rysy twarzy, wyglądałby jakby czaił się na kogoś, kto zaraz powinien wychylić się z odrzwi. Marta liczyła, że nikt stamtąd nie wyskoczy, że czwarty gryzak, który skończył z łukiem w ustach, był ostatni. Pewności oczywiście nie miała.

 

Robert przez kilka sekund musiał stać samodzielnie, opierając się o brudną ścianę kamienicy. Marta wykorzystała ten czas, żeby podnieść z chodnika łuk. Wsunęła go pod ramię Roberta. Pasował idealnie. Wiatr, który – jak mawiał Robert – zazwyczaj wieje tam, gdzie chce, zaczyna jej sprzyjać.

 

Będzie dobrze – pomyślała.

 

Chwyciła Roberta za prawą dłoń i powiedziała:

 

– Wracamy.

 

Wiedział, o co jej chodzi. Takie przynajmniej sprawiał wrażenie. Drgnął, zamrugał oczami, sapnął i odsunął się od ściany. Złapał równowagę wsparty na prawej nodze, gryfie łuku oraz podtrzymywany przez Martę. Mimo wszystko chwiał się. Przypominał wątłe drzewo potrząśnięte przez przebiegające w ucieczce przed drapieżnikiem zwierzę.

 

„Zaraz się przewróci” – zaniepokoiła się Marta.

 

Odepchnęła tę myśl. Nie mogła teraz się poddawać. Gdy jednak pod Robertem zgięła się prawa noga i powoli – niczym bujany wiatrem liść pokonujący drogę od gałęzi do gruntu – osunął się na chodnik, a ona nie mogła go utrzymać, uznała, że los najwyraźniej znów przestał jej sprzyjać. Odwrócił się na pięcie, żeby udać się w inne rejony miasta, pozostawiając Martę i Roberta na tym brudnym chodniku w centrum. Wiatr po raz kolejny pokazał, jak bardzo wszystko zależy od jego widzimisię, które nie pokrywało się najwyraźniej z troską o los głodujących ludzi.

 

 

 

*

 

 

 

Mogłaby go zostawić, ale od czasu, kiedy go poznała, zdążyła się przyzwyczaić do obecności Roberta tak bardzo, że nie wyobrażała sobie już życia bez niego. Co więcej, w ogóle w jej głowie nie stanęła taka możliwość. Wiązałaby się ona z próbą wykarmienia („wychowanie” było zbyt dużym słowem, aby zmieścić się w słowniku Marty) chłopca, który zapewne po śmierci Roberta stałby się na zawsze Michałem. Wolałaby jednak zaakceptować już mówienie Kuba, byleby nie okazała się jedyną osobą nazywającą tak dziecko. Dziecko oczekujące rodziców i jedzenia. A może – jeżeli kolejność ma mieć tutaj znaczenie – jedzenia i rodziców.

 

Nie wyobrażała sobie życia bez Roberta, ponieważ był z nią od…

 

(kwas, ojciec)

 

…od czasu, kiedy przestał z nią być jej ojciec.

 

W pewien sposób go zastąpił.

 

Robert pomagał jej zdobywać pożywienie, rozpalał z nią ognisko, wyszukiwał miejsc na nocleg.

 

Poza tym – co z jakiegoś niejasnego dla siebie powodu przyznawała przed sobą niezwykle nieśmiało – zaspokajał ją seksualnie. Zresztą nie zawsze ich bliskość musiała kończyć się seksem. Kiedy po prostu przytulał ją, gdy leżeli obok siebie (on – większy z tyłu – ona z przodu) ułożeni niczym dwa ściśnięte płody lub zapakowane bardzo ciasno podobne kształtem kawałki suszonego mięsa (najłatwiej ową pozycję byłoby przyrównać do ułożonych w opakowaniu nowych łyżeczek, ale Marta nie mogła sobie tego wyobrazić, ponieważ nigdy nie widziała zestawu sztućców), czuła się bezpiecznie. Nie dlatego, że leżący za nią Robert mógł samą swoją obecnością zlikwidować wszelkie zagrożenie. Nie dlatego, że niczym nieznana siła, jakaś magiczna moc odganiał gryzaki oraz zwierzęta (inne zwierzęta). Czuła się bezpieczna tak po prostu. A może czuła się potrzebna. Może jego ramię owinięte wokół niej świadczyło o tym, że po śmierci ojca znalazł się na tej pieprzonej kuli ziemskiej ktoś, komu zależy na niej. Na bezsensownie krążącej po ulicach Poznania Marcie.

 

Nie wyobrażała sobie pustki, jaka zapanowałaby po odejściu Roberta. Brakowałoby jej nawet jego przyzwyczajeń i dziwactw. Drapania się po lewym policzku, gdy się nad czymś zastanawiał; tupania trzykrotnie prawą nogą, zanim zaczęli jeść (zwyczaj, którego nigdy jej nie wyjaśnił); noszenia wszędzie manierki…

 

Chociaż akurat manierka się przydawała. Dziwiło Martę bardziej to, że udawało mu się o niej za każdym razem pamiętać, za każdym razem, gdy tylko trafiła się taka możliwość napełniać ją, a potem przymocowywać do paska. Dzięki temu zawsze mieli przy sobie wodę i wielokrotnie mu w duchu za to dziękowała. Rzadko okazywała się niezbędna, rzadko pragnienie stawało się nie do wytrzymania, ale często ślina gęstniała jej w ustach stając się białą masą, przełyk zamieniał się w dwie tarki trące się swymi powierzchniami o siebie, a głowa pulsowała nieprzyjemnie jakby buczała tajemniczą mantrę, która spowoduje nadejście wilgoci. Wówczas, choć to przecież dopiero stanowiło ostrzeżenie, manierka z wodą – nawet brudną czerpaną bezpośrednio z rzeki – niosła ukojenie.

 

Manierka, od której zaczęła się ich znajomość. Zobaczyła ją w tym samym momencie, co samego Roberta.

 

 

 

*

 

 

 

– Chcesz wody?

 

To były pierwsze słowa, które powiedział do Marty. Usłyszała je zaraz po tym, jak otworzyła oczy i zobaczyła…

 

…manierkę, a za nią szarą wychudłą twarz chłopaka otoczoną rozczochraną czupryną pozlepianych brudem włosów. Jego spojrzenie było poważne, ale jednocześnie przepełnione troską jakby przyglądał się przejechanemu przez samochód doliniarzy psu, który leży na poboczu i rzężąc dokonuje swego żywota.

 

Od kilku dni (może kilkunastu – nie umiałaby tego ustalić, gdyby nawet liczyła czas, była na to zbyt zmęczona) sama włóczyła się między ruinami bloków osiedla Wyzwolenia, jedząc znajdywane resztki i pijąc substancje, które nawet przy najszczerszych chęciach trudno byłoby nazwać czystą wodą – najczęściej zebraną w najróżniejszych przedmiotach deszczówkę zamienioną w rdzawą lub szarą (zależnie od pojemnika) breję. Od pewnego czasu chodziła sama, ponieważ jej ojciec umarł.

 

Teraz stał nad nią chłopak prawdopodobnie w jej wieku, któremu spośród brudu na twarzy wyrastały pierwsze włosy zamieniające go w mężczyznę i chciał dać jej się napić ze swojej manierki. Poderwała się do pozycji siedzącej, pobudzona jakąś wewnętrzną potrzebą uciekania, kierowana przyzwyczajeniem i naukami ojca, zgodnie z którymi większość ludzi (większość stworzeń), jeżeli nie chce cię zabić, to na pewno spróbuje wykorzystać.

 

Kiedy jednak wyrwała się już spod koca, którym przykryła się do snu, zrozumiała – jakąś częścią siebie, czymś, co gnieździ się głęboko na dnie umysłu, pod warstwą wiedzy i przyzwyczajeń, jakimś pierwotnym instynktem odpowiadającym nie za to, co rozumiemy, ale raczej za to, co po prostu wiemy; wiemy i już! – że ów chłopak chce dobrze. Jakkolwiek nie brzmiało to nawet w myślach banalnie i naiwnie, to właśnie tak poczuła. Ten chłopak daje jej swoją wodę, aby mogła się napić, ponieważ prawdopodobnie wyglądała według niego na spragnioną. Był dobry – jakby przybył z innego świata.

 

Wyciągnęła rękę niepewnym gestem – w końcu niełatwo zwalczyć nagromadzone przez lata przyzwyczajenia – po manierkę. Chłopak przysunął dłoń bliżej. Bez pośpiechu, zachęcająco. Chwyciła naczynie – ciężkie od wypełniającej je wody. Zdjęła zatyczkę i zbliżyła otwór do ust. Przyjemny chłodny strumień czystej wody spłynął jej na język i przedostał się do przełyku. Dawno nie piła nic tak… dobrego.

 

Skąd on bierze czystą wodę? – zadała sobie pytanie w głowie.

 

Zapewne nawet woda nie była taka rewelacyjna, jak jej się wydawało. Przełknęła dwa razy i odsunęła manierkę od ust. Oddała ją chłopakowi. Ten potrzymał ją w dłoni, spoglądając niepewnie w stronę otworu. Najwyraźniej zastanawiał się, czy sam powinien wypić trochę, czy może lepiej zostawić na później.

 

W końcu zamknął manierkę i przypiął do paska. Rozsądek wziął górę nad chwilowym pragnieniem.

 

Uśmiechnął się do Marty, ale w tym uśmiechu udział wzięły tylko usta, oczy pozostały bez wyrazu. Wyglądało to tak, jakby raczej wykonał jakiś nieświadomy grymas. Potem, wykonując kolisty ruch głową i unosząc brwi, zapytał:

 

– Takie sobie wybrałaś paskudne miejsce na nocleg?

 

Rozejrzała się po pokoju, w którym tym razem przyszło jej spać. Mieścił się na pierwszym piętrze (pamiętaj, nie wybieraj parteru, zbyt łatwo może tam wleźć każdy, wchodź przynajmniej na piętro) bloku na osiedlu Wyzwolenia. Ze ścian odpadał tynk. W zapomnianych i ciemnych zakamarkach widniały resztki czegoś, co mogło być tapetą (W zamierzchłych, niezrozumiałych czasach, kiedy ludzie poświęcali więcej energii na wygląd niż użyteczność – pomyślała), teraz zaś przypominało kawałki papieru lub szmat. Wszędzie walały się najróżniejsze przedmioty, a właściwie części przedmiotów. Jeżeli byłyby całe, już dawno ktoś by je zabrał.

 

Marta spała na szarym kocu. Drugim zaś się przykrywała. Jeden z nich należał kiedyś do niej i do ojca, drugi znalazła (nie pamiętała dokładnie gdzie i kiedy). Resztę jej dobytku stanowił łuk (jeden z wielu – ostatni – z wszystkich, które razem z ojcem wykonywała od najmłodszych lat) i kilka strzał w kołczanie. Broń spoczywała obok koców.

 

– Paskudne – powiedziała.

 

– No.

 

Rozejrzał się dookoła, usiadł obok niej jakby to miał być jakiś wieczorek zapoznawczy albo jakby spotkali się na jednej z wielu imprez (choć żadne z nich nie wiedziało nic ani o wieczorkach, ani o imprezach). Marta patrzyła na niego uważnie, raczej przepełniona ciekawością niż brakiem zaufania. Nie potrafiła zrozumieć swojego nastawienia, co jednak nie powodowało u niej lęku. Chłopak spojrzał jej w oczy i powiedział:

 

– Mam na imię Robert.

 

Kiwnęła głową. Dopiero kiedy on dodał…

 

– A ty? Jak masz na imię?

 

…powiedziała:

 

– Marta. Jestem Marta.

 

Marta poczuła coś dziwnego we wnętrzu. Jakby zawstydziła się. Wymówiła głośno swoje własne imię. Zastanawiała się jakiś czas, czy kiedykolwiek robiła to wcześniej. Dotychczas słyszała je z ust ojca i taka kolej rzeczy wydawała się naturalna. Teraz wypowiadała je sama. Przedstawiała się. Ta myśl wydała jej się równie dziwna jak sama czynność. Ktoś chciał, żeby się przedstawiła. Robert chciał, żeby się przedstawiła, żeby podała mu swoje imię.

 

„Stałam się kimś więcej w jego oczach niż człowiekiem” – pomyślała – „Stałam się konkretnym człowiekiem.”

 

Uśmiechnęła się. Bardziej do siebie niż do niego.

 

– Jeżeli nie masz jedzenia, to zostało mi trochę jabłek, które pozbierałem poza Poznaniem. Tam są takie ogrody, pełne jabłoni. Wiesz?

 

– Tak.

 

Robert zacisnął usta, zmrużył oczy. Zastanawiał się.

 

– „Tak” znaczy, że wiesz czy „tak” znaczy, że chcesz jabłko.

 

– I to, i to.

 

Robert zdjął nieduży worek przerzucony przez ramię i wyjął z niego dwa czerwone jabłka. Podał jedno Marcie. Miało ono widoczną skazę, zapewne po uderzeniu. Wszystko wskazywało na to, że owoce mocno się pobijały, kiedy kołysały się w rytm marszu Roberta na jego plecach. Kilka brązowych śladów nie przeszkodziło Marcie w pałaszowaniu jabłka, które pożerała łapczywie jakby nigdy nie jadła nic pyszniejszego. I przynajmniej wtedy tak jej się zdawało. Od czasu, kiedy sama musiała szwendać się po ulicach i sama zdobywać pożywienie, jadła resztki pozostawiane przez innych.

 

Właściwie nigdy nie widziała tych, którzy pozostawiali niepoobgryzane dokładnie kości zwierząt (jesteś pewna, że zwierząt), nadgniłe ogryzki owoców, pojedyncze warzywa. Najczęściej natrafiała na jedzenie, kiedy po ucztujących w danym miejscu nie pozostawał zbyt wiele śladów. Czasami, gdy przykładała dłoń do wygasłego ogniska, czuła słabe, zduszone ciepło; czasami owoce w miejscach nadgryzienia kusiły jeszcze soczyście, co wskazywało, że ugryziono je niedawno; czasami rozlana gdzieniegdzie woda nie zdążyła wyparować ani – jeżeli wylano jej naprawdę dużo – wsiąknąć w spragniony beton podłogi. Działo się tak tylko, wtedy, kiedy miała szczęście, czyli naprawdę czasami. Nawet bardziej odpowiednim słowem byłoby tu „rzadko”.

 

Największą ucztą cieszyła się, gdy udało się jej znaleźć jajka. Pozostawione przez innych lub w gniazdach jakiś nisko gnieżdżących się ptaków. Raz udało się rozwalić gniazdo jaskółki, które mieściło się w jednym z bloków bliżej centrum (sporadycznie, ale wypuszczała się poza osiedle Wyzwolenia). Wdrapała się na skrzynkę i, znalezioną w tym samym pomieszczeniu listewką, zamachnęła się, niszcząc efekt długiej pracy ptaka. Gniazdo rozsypało się na progu. Marta wyżarła wszystkie jaja jaskółki, gdy ta spoglądała na nią, przysiadłszy na parapecie okna.

 

Byłoby zapewne Marcie wówczas wstyd, gdyby nie fakt, że odczuwała pożerający wszelkie szlachetne odruchy głód. Głód wielokrotnie większy niż wtedy, kiedy odgryzała olbrzymie kęsy jabłka podarowanego przez Roberta.

 

– Mogę dać ci jeszcze jedno, ale potem musielibyśmy wyruszyć po nowe zbiory.

 

Marta kiwnęła głową, nie przerywając pałaszowania ogryzka, aż pozostał po jabłku ostatni ślad w postaci ogonka.

 

Robert sięgnął po następny dojrzały owoc i podał nowopoznanej dziewczynie, którą nie wiedział, czemu obdarzył zaufaniem.

 

„Nie tylko zaufaniem, ale także wodą i jabłkami” – pomyślał rozbawiony.

 

Rzadko zdarzało mu się odczuwać podobną satysfakcję jak wówczas, kiedy patrzył na Martę pożerającą drugie jabłko. A potem razem ruszyli po kolejne owoce.

 

 

 

*

 

 

 

Od tamtego czasu zawsze byli razem. Nie mogłaby więc zostawić go teraz rannego, prawie zemdlałego na pastwę gryzaków albo jakiegokolwiek innego paskudztwa.

 

Kiedy upadł, bo nie umiał utrzymać się oparty o łuk, tylko przez chwilę poddała się rozpaczy, jaka nadeszła, gdy los odwrócił się od niej swoim olbrzymim tyłkiem. Chwilę później przerzuciła sobie łuk przez głowę tak, że cięciwę miała na klatce piersiowej między dużymi – częściej przeszkadzającymi niż przydatnymi (nie licząc karmienia Michała i… ale o sporadycznych pieszczotach, jakim oddawali się z Robertem wydawało jej się, że w obecnej sytuacji nie powinna myśleć) piersiami, a drewniany gryf wylądował na plecach. W ten sposób będzie najmniej przeszkadzał. Jednocześnie – a ta myśl wydawała się straszniejsza – bardzo dużo czasu minie zanim go zdejmie. Została jej jedna strzała, ale miała nadzieję (próbowała sobie wmówić), że nie będzie jej musiała użyć.

 

Zresztą podjęła już decyzję. Zaciągnie Roberta do piwnicy, w której ukryli Michała, a potem sama wróci pod szpital, aby zdobyć jedzenie. Obawiała się, że zanim wykona ten plan, pod murami szpitala nie zostanie już zbyt wiele jedzenia, jednak zdawało się jej, że nie ma innego wyjścia.

 

Rozejrzała się dookoła, ale nie zauważyła żadnej plandeki, nawet szmaty, na której dużo wygodniej, a przede wszystkim bezpieczniej mogłaby ciągnąć Roberta. Zdecydowała, że złapie go pod ramiona i z odkrytymi na najróżniejsze niebezpieczeństwo plecami będzie ciągnąć po drodze. Zdecydowała, ale strach sparaliżował jej ruchy co najmniej na czas potrzebny do wystrzelenia pięciu strzał. Nie liczyła go oczywiście i mogła się mylić co do tego, jak długo stała skamieniała obok Roberta, czekając aż ciało podda się dyktatowi woli a nie lęku.

 

W końcu niepewnym chwytem dłoni złapała leżącego na asfalcie mężczyznę pod ramiona i zaczęła ciągnąć. Pamiętała, że kiedyś razem z ojcem w podobny sposób wlokła martwą krowę, a właściwie połowę martwej krowy. Wspomnienie było tak silne, że nie mogła się od niego uwolnić, chociaż tamten dzień, właśnie po części może przez ową znalezioną wśród jabłoni na obrzeżach Poznania krowę, miał zakończyć się (kwasem)…

 

Obraz rozciętego na pół zwierzęcia, które szarpali po trawie we dwoje, był natrętny niczym komar latający wokół głowy tuż przed zaśnięciem i bzyczący upierdliwie przy uchu. Różnica była taka, że wspomnienia Marta nie mogła nawet spróbować zabić ani odgonić. Szła więc dalej, ciągnąc zamroczonego z bólu Roberta. Hipnotyczny odgłos trącego się o asfalt ubrania, jakie miał na siebie założone, pozwolił Marcie wsunąć się w rzeczywistość sprzed lat niczym dłoni w skrojoną na miarę rękawiczkę. Znalazła się w takim stanie, że zupełnie straciła czujność.

 

 

 

*

 

 

 

Krowa została przez nich znaleziona w sadzie, do którego udawali się po jabłka.

 

– Pamiętaj – pouczał Martę ojciec, kiedy już stanęli na obrzeżach terenu porośniętego owocowymi drzewami. – Że najbezpieczniej jest wpaść tu wcześnie, zanim jabłka dojrzeją, a na pewno zanim zaczną same spadać. To znaczy późną wiosną. Akurat owoce, które można zebrać w tym konkretnym sadzie wówczas zaczynają być dobre do zrywania. Jeżeli poczekasz, aż dojrzeją, napatoczysz na innych amatorów jabłek. A to…

 

– Niebezpieczne – dokończyła dziewczynka znudzona nieco gadaniem o zagrożeniach czających się w każdym możliwym miejscu.

 

Była jeszcze mała, ale ojciec dostrzegał, jak szybko się rozwija, jak w lot łapie czynione przez niego uwagi. Zauważał też, że rośnie w przerażającym tempie – często (według niego nazbyt często) musieli szukać dla niej nowych materiałów służących za odzież. Ojca przerażały zmiany zachodzące w młodym ciele córki. Bał się, że nie uda mu się dostarczyć odpowiedniej ilości pokarmu, żeby mogła zdrowo rosnąć. Organizm potrzebuje najróżniejszego pożywienia, a oni najczęściej jedli owoce, owoce i jeszcze raz… To prawda czasami (bardzo rzadko) udawało im się znaleźć jakieś jajka albo zdechłego kota lub psa. Gdyby żył sam, pewnie odważyłby się zapolować, wybrać na poszukiwanie ptasich gniazd, w których oprócz jajek można natrafić na bardzo smaczne, choć składające się głównie z kości obciągniętych luźną skórą, pisklęta. Nie wątpił, że wyruszałby także między ludzi i wykradałby im jedzenie. Kto wie, może nawet postarałby się stać członkiem doliniarzy?

 

Bał się jednak o córkę z jeszcze innego powodu. Marta nie tylko rosła, ale także dojrzewała. Rozumiała coraz więcej, a to oznaczało, że coraz bardziej świat, który ją otaczał zaczynał przypominać jej pozbawione większego sensu gówno zrobione gdzieś na rogu placu przez przypadkowego gryzaka. Życie na takim szajsie to żadna wartość. On sam wiedział o tym aż za dobrze. I ta wiedza wcale nie pozwalała mu łatwiej kroczyć przez kolejne dni.

 

Paradoksalnie radość sprawiało mu, że Marta stała się taka bystra. To cecha, która może jej pomóc przeżyć w niesprzyjających warunkach, kiedy on już odejdzie. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że stanie się to niedługo. A można nawet rzec, że jeszcze szybciej.

 

Pogładził Martę dłonią po pięknej, ale wychudzonej twarzyczce. Choć jego dotyk przypominał delikatne muśnięcie spadającego jesienią liścia, który tylko przez przypadek ociera się o czyjś policzek, to i tak poczuł na opuszkach palców wystające kości policzkowe.

 

– Chodź, pokażę ci, jak najlepiej zrywać jabłka.

 

– Tato!..

 

– Co?

 

– Chcesz to robić przy każdej wizycie w sadzie?

 

Zapadła krótka cisza, w trakcie której ojciec z córką spoglądali na siebie bez najmniejszego gestu czy nawet mrugnięcia zdradzającego emocje. Przypominali posągi obojętności albo jakieś postacie z obrazu. Widywała je czasami – pojedyncze i najczęściej zniszczone – w budynkach, które ojciec z niezrozumiałym dla niej szacunkiem, prawie z uwielbieniem, nazywał muzeami lub galeriami. Udało jej się ustalić, że sam dobrze nie rozumiał swojego stosunku to tego rozsypanego w gruzy świata. Jakby było to przyzwyczajenie odziedziczone po przodkach i nigdy nie poddane pod osąd rozsądku. Marta zresztą sama przechodziła przez kolejne pomieszczenia takich budynków niczym skradający się drapieżnik lub jego ofiara bojąca się najmniejszym szelestem zakłócić senny spokój wroga, mogącego bardzo szybko przyjąć rolę kata.

 

Przypominaliby te obrazy, gdyby nie ciepłe wiosenne podmuchy wiatru, poruszającego ich włosami, przeganiającego je delikatnie.

 

– W każdym sadzie? – przerwała niezręczną ciszę.

 

– No, no, no…

 

Ojciec roześmiał się, a potem objął szyję Marty ramieniem i przytulił do siebie w udawanej walce.

 

– Tato, przestań!

 

Tak naprawdę jednak udawała złość. I w głosie Marty można było to wyczuć. Pod złością – tuż pod cieniutką warstwą – skrywała się radość. Uwielbiała, kiedy ojciec bawił się z nią, nawet jeżeli po takiej zabawie pulsowało jej obtarte ucho lub uderzona przypadkowo warga. Wiedziała, że wszystkie te szalone harce stanowiły sposób, aby wyrazić… Coś, czego sama właściwie nie potrafiła nazwać.

 

Nie wiedziała również, jak określić własny stosunek do niego. Później zrozumie, że już nikogo nie obdarzy takimi uczuciami. Bliski stanie się Robert, bliski stanie się Michał. Jednak nie zastąpią ojca.

 

Goniąc się i zaczepiając, wbiegli roześmiani między drzewa. Słońce, wschodzące coraz wyżej, rozświetlało roześmiane twarze. Przez chwile oboje zapomnieli o bezpieczeństwie, o którym mówił ojciec, jakby powtarzał mantrę. Teraz mieli tylko siebie i przez kilka minut wierzyli, że nikt nie może wkroczyć w mały świat, świat dla dwojga. Azyl istniał jednak wyłącznie w ich wyobrażeniu. Bezpieczne granice były pozorne.

 

Mężczyzna biegł za dziewczynką, udając, że daje z siebie wszystko, a w rzeczywistości dbając, aby zachować dystans. Marta śmiała się, zadowolona zapominając o napomnieniach ojca, który zabawę uważał za zbędną. Często napominał córkę, która beztrosko wskakiwała na krawężniki i najróżniejsze murki, mówiąc, że to strata energii, jaka będzie jej jeszcze potrzeba i lepiej zachować ją, bo nie wiadomo, czy nie nadejdzie moment, kiedy będą musieli uciekać. Zawsze było przed kim uciekać. Przed gryzakami, doliniarzami, a i tych z góry też nie wiadomo, czy licho na ziemię nie puści. Mężczyzna pamiętał czasy, kiedy ci bogaci ludzie mieszkający teraz ponad ziemią, jeździli swoimi samochodami po ulicach – chociaż czasami wydawało mu się, że mogły to być tylko opowieści jeszcze starszych, które powtarzane w młodym wieku przyswoił i nie umiał rozróżnić od swoich własnych wspomnień. Dodatkowo zasłyszane historyjki mieszały się z widokiem samochodów doliniarzy – oni jako jedyni, tu na dole, używali nowoczesnych sprzętów. W końcu cały czas walczyli o to, aby zamienić się miejscem z mieszkańcami Górnego Poznania.

 

Dla ojca Marty wszyscy obcy byli niebezpieczni. Nawet ludzie tacy jak on sam. Skazani na próbę przetrwania tutaj, na dole, w porzuconych przez najbogatszych miastach i wsiach. W miejscu, w którym zapanowało absolutne bezprawie. Gdzieś tam, do góry, gdzie ludzie beztrosko niczym na otyłych ptakach podróżowali w swoich balonach, ponoć tam nadal panował względny porządek i… spokój. Jeśli wierzyć doliniarzom, te strzeliste betonowe wieże bez okien i ginące gdzieś w chmurach miały służyć bogaczom za mieszkania, szpitale a nawet świątynie ku czci Władcy Marionetek. Ale on nie ufał doliniarzom i miał ku temu swoje powody.

 

Gdyby zobaczył samochód doliniarzy zmierzający w ich stronę, kazałby Marcie uciekać ile sił w nogach. Teraz jednak to wszystko wydawało mu się bardzo odległe. Uległ czarowi wczesnowiosennego sadu. Zapachowi zielonej trawy, dojrzewających leniwie w słońcu jabłek, ciepłej sielance przyrody, o którą kiedyś dbał jakiś człowiek, a która teraz radziła sobie świetnie bez jego pomocy. Może trochę zdziczała – trawa wymieszana z najróżniejszym zielskiem przypominała raczej zbiorowisko przypadkowych śmieci niż zadbaną łąkę i zapewne kryła robactwo, jakiego ojciec Marty jeszcze nie widział w swoim życiu, o jakim nawet nie pomyślał, o kształtach, jakie nie przyśniły mu się nawet w najmroczniejszych koszmarach – ale tym bardziej jawiła mu się bezpieczna. W końcu nie bał się tak natury (nie bał się tak niczego!) jak człowieka.

 

Biegł za Martą, pozwalając jej cały czas znajdować się w takiej odległości, że czuła jego obecność, ale jednocześnie mogła cieszyć się z przewagi. Śmiech córki potęgował nastrój beztroski i spokoju panującego w sadzie. Przestał w ogóle myśleć o…

 

Przestał myśleć.

 

Marta męczyła się, nie samym biegiem, ale śmianiem się podczas niego. Nie umiała wyrównać oddechu. To jednak przez chwilę nie miało znaczenia. Kiedy ona zwalniała, jej ojciec zwalniał również. Widziała, że robił to specjalnie, że chciał, aby wygrała ten wyścig donikąd. To nie przeszkadzało się świetnie bawić. Milcząca umowa stanowiła część dobrej zabawy. Zbliżała się do jabłonki – jednej z wielu. Ale właśnie przy niej wykona manewr, którym zaskoczy ojca. Drzewo miało pień grubszy niż Marta, a korona rozłożystych gałęzi obciążonych zielonkawo-czerwonymi owocami rozpościerała się wyżej niż sięgała głowa dziewczyny. Mogła więc spokojnie w pełnym pędzie, na jaki było ją jeszcze stać, złapać prawą dłonią szorstką (nie na tyle szorstką, aby spowodować znaczne obtarcie) korę i gwałtownie skręcić, kreśląc ćwiartkę koła, którego środek wyznaczy pień.

 

Dzieliło ją od drzewa zaledwie kilka kroków. Pozwoliła nawet ojcu zmniejszyć dystans. Im bliżej będzie, tym bardziej go zaskoczy manewr, jaki przygotowała Marta. Dwa kroki. Wyciągnęła już rękę, rozkładając palce. Czuła rosnące podniecenie, jakie potrafią odczuć wyłącznie dzieciaki podczas zabawy tak udanej, że zapominają o całym otaczającym je świecie, o wszelkich problemach (gryzakach, doliniarzach, głodzie). Krok. Oczy rozszerzyły się – już nic nie mogło zepsuć jej planu. Uśmiech nie opuszczał twarzy (nie tylko ust, ale całej twarzy; oczu, polików, brwi oraz – rozsiadając się serią chwilowych zmarszczek na młodej skórze – czoła).

 

Dłoń złapała chropowatą korę. Palce ojca musnęły jej włosy. Marta gwałtownie skręciła w prawo. Ojciec poleciał prosto. Stracił równowagę i padł w trawę, wykonując w trakcie upadku kilka groteskowych gestów, które miały go uratować przed bliskim i gwałtownym spotkaniem z trawą. Nie udało się.

 

Marta przez krótką chwilę, przez ułamek sekundy, zanim zdążyła – zamieniając się w żywy cyrkiel – wyrysować całą ćwiartkę koła, była zwycięzcą. Pokonała ojca w niezaplanowanej zabawie i duma połączona z radością przepełniały ją w pełni.

 

Trwały, aż Marta natrafiła prawą stopą na coś ukrytego w trawie i podzieliła los ojca. Przeleciała z rozpędu nad wielką bryłą, która była przyczyną krótkotrwałości jej sukcesu. Była tak zaskoczona, że nie zdążyła nawet wyciągnąć, co pozwoliłoby jej złagodzić upadek. Wpadła twarzą prosto w trawę i zajmujące na równi z nią przestrzeń chwasty. Rośliny złagodziły uderzenie, ale poczuła pulsujące w kilku miejscach na skórze obtarcia. Zdezorientowana przez chwilę leżała bez ruchu. Gdy odwróciła się na plecy, zobaczyła nad sobą oblicze ojca. Zmartwienie zniekształcało i tak już zniszczoną twarz.

 

– Nic ci nie jest?

 

„On żyje tylko dla mnie – pomyślała Marta. – W tym swoim poświęceniu stał się tak służalczy, że zgubił nawet swoje imię. Stał się tatą. Nie ma nikogo w naszym życiu, kto traktowałby go inaczej niż ojca. Nie ma nikogo oprócz mnie”

 

– Nic – odpowiedziała.

 

Schylił się i pomógł jej wstać.

 

Gdy obaj się wyprostowali, zapytała:

 

– Co to było?

 

– Co?

 

– To, o co się wywróciłam.

 

Był tak przejęty jej upadkiem (a właściwie jego ewentualnymi efektami), że nawet przez chwilę nie zastanowił się, co było jego przyczyną. Dopiero teraz się rozejrzał.

 

– Leży tam – powiedział i wskazał wyłaniający się z trawy czarno-biały owalny kształt przypominający balon, który rozpierany siłą jakiegoś lekkiego gazu, chce uciec spod ziemi.

 

Przez chwilę stali w miejscu, niepewni, czy aby powinni zobaczyć, co stało się przyczyną upadku Marty, czy może lepiej ruszyć dalej, zbierać jabłka z innych drzew. Wiatr spokojnie kołysał gałęziami, liście wprawiając w hipnotyczny ruch. Słońce – nie poddając się nastrojom ludzi – nadal oświetlało łagodnymi promieniami cały sad. Pośród tego prostego, sielankowego krajobrazu, stało dwóch ludzi – ojciec i córka, zupełnie nie pasujący do reszty przez swoje poddenerwowane niezdecydowanie. A potem Marta wykonała pierwszy krok w stronę owej ukrytej w trawie… rzeczy. Nie dlatego że chciała. Nienaturalność biało-czarnych plam na wielkim balonie podpowiadała jej raczej ucieczkę, ale jakaś nie do końca uświadomiona ciekawość poruszała nogami za Martę. Sterowała nią jakby myślenie, dokonywanie w życiu wyborów (o którym tak często przed snem opowiadał jej ojciec, zwracając uwagę, że właśnie w ten sposób wyróżniamy się spośród innych stworzeń) było tylko pustą gadaniną, dobrą opowieścią dla dzieci, aby podnieść w nich samoocenę. Szła.

 

Ojciec szedł za nią.

 

Nic nie powiedział. Po prostu ruszył za córką wiedziony tym samym instynktem. Lub przeczuciem. Leżący w trawie duży przedmiot (a może wcale nie przedmiot) coś mu przypominał; coś, co nie mogło być groźne. Przypominał mu…

 

– Krowa.

 

Marta odwróciła się, spojrzała na niego pytająco.

 

– Krowa – powtórzył.

 

Miał rację. Nie całkowitą, ponieważ, gdy podeszli bliżej, okazało się, że w trawie obok drzewa, wokół którego okręciła się Marta leżała nie cała krowa, a zaledwie jej kawałek. Oszacował, że zapewne więcej niż ćwiartka zwierzęcia. Przez chwilę, wpatrując się bez mała hipnotycznie w padlinę, zastanawiał się, skąd w środku sadu znalazł się taki duży połać mięsa. Prawdopodobnie porzuciło je jakieś zwierzę, gryzaki bądź inni ludzie, którzy zaspokoili swój głód i ruszyli dalej. Może ktoś uznał, że nie ma większego sensu dźwigać za sobą kawała krowy, więc zostawił ją na pastwę przypadkowych padlinożerców. „No tak, jesteśmy częściowymi padlinożercami” – przemknęło mu przez głowę. I wraz z tą myślą zakończył swoje zastanawianie się nad pochodzeniem owego mięsa. W końcu nie interesowało go, kto sadził drzewa w tym opuszczonym sadzie, to po co miał rozstrzygać, kto pozostawia po sobie tak spore resztki.

 

– Teraz jest nasza – powiedział do Marty.

 

– Tak, tato, tylko jak zamierzasz ją zabrać?

 

– Całości nie musimy brać.

 

Przyjrzał się uważnie leżącemu w trawie ścierwu, od którego zaczął rozchodzić się już silny zapach, jaki zwabił pierwsze owady, a niedługo wezwie także innych głodujących delikwentów, rozpoznających raczej w owej woni zapowiedź smakowitego posiłku niż nadchodzący rozkład.

 

Była to tylna część krowy, obejmująca spory kawał mięsa wokół jednej nogi. Skóra na całym kawałku była nienaruszona – przykrywała lędźwie i spory fragment brzucha. Spod spodu ktoś wyżarł wymię (wyglądało jakby jakiś bardzo głodny cielak rozpędził się nadto i w szale zaspokajania głodu wyrwał podbrzusze), ale reszta prezentowała się naprawdę smakowicie.

 

Dawno nie jedli mięsa, a on uważał, że dla rozwoju organizmu – szczególnie dziecięcego – jest to pokarm niezbędny. Nie miał na to żadnych dowodów, ale w końcu nikt na nic ostatnio nie przedstawiał żadnych dowodów. Poza tym, znaleziona przez nich stanowiła po prostu dobre żarcie. Zaspokoją głód.

 

Trzeba tylko zaciągnąć ową zdobycz w mniej odsłonięte miejsce.

 

Rozejrzał się i stwierdził, że bawiąc się berka dotarli do połowy sadu. Znajdowali się prawie w jego środku. Po drugiej stronie od tej, od której wbiegli między owocowe drzewa, stała jakaś stara zabudowa. Ruiny niskich budynków. Do zamieszkania zupełnie się nie nadawały, za to świetnie sprawdzą się jako stołówka.

 

– Moja droga, szykuje się niezły obiad.

 

Marta uśmiechnęła się, zadowolona, że w końcu zaspokoją głód czymś, co zatrzyma granie przez kiszki Głodowego marsza dłużej niż owoce przelatujące przez organizm niczym woda.

 

– Zatargamy ten kawał mięcha tam – wskazał ruiny – a potem już pozostanie tylko oddać się przyjemności.

 

 

 

*

 

 

 

Tak, to na pewno była zaledwie ćwiartka krowy, a nie cała, jak wydawało jej się, gdy brała Roberta za ręce, aby przeciągnąć go do kryjówki, w której czekał na nich (na to, co ze sobą przyniosą) Michał. Teraz, kiedy przeciągnęła go dopiero przez połowę długości jednej ulicy, świetnie wiedziała, że z połową zwierzęcia jej ojciec by sobie nie poradził, tak jak ona chyba sobie nie poradzi z Robertem. Nie pokonali nawet długości jednej ulicy, a czas mijał.

 

Jego mijanie było straszne z kilku powodów.

 

Rana na ramieniu Roberta, zadana przez gryzaka, nie przestawała krwawić, barwiąc brudną czerwienią materiał owinięty wokół ramion. Dodatkowo złamana noga spuchła tak, że spodnie groziły pęknięciem. Ciągnięcie go po asfalcie w takim stanie, wcale nie polepszało sprawy, ale pozostawienie oznaczało jego śmierć. Śmierć Roberta oznaczała samotność.

 

Michał czekał głodny na jedzenie, którego wcale jeszcze nie zdobyła. Nic zresztą nie zapowiadało, że uda jej się je zdobyć. W obecnej sytuacji raczej odpadała samotna podróż do Szpitala. Cały czas próbowała znaleźć w głowie odpowiedź na pytanie, skądinąd wziąć jedzenie dla dziecka.

 

Ona sama czuła już nie tylko burczenie w brzuchu, ale ssanie. Jakby w środku zagnieździł się jakiś żartowniś, pragnący wyssać z Marty olbrzymim odkurzaczem wszystkie wnętrzności i zamienić ją w pustą skorupkę, wydmuszkę. A może zaczęła zjadać sama siebie od środka. Oczyma wyobraźni zobaczyła żołądek wyposażony w wielkie zębiska, które kęs za kęsem odgryzały wątrobę, śledzionę, płuca… Nie umiała pozbyć się tej absurdalnej wizji. Wiedziała, że to tylko bzdurny wymysł zmęczonego umysłu, ale całkowite odepchnięcie jej od siebie okazywało się niewykonalne. Rozsiadła się w głowie jak sęp na padlinie i jak ów ptak próbowała zjeść mózg niczym kawał cuchnącego mięsa.

 

Tak jak ona z ojcem próbowała wtedy zjeść mięso krowy. Ale nie zjedli.

 

 

 

*

 

 

 

Ojciec odwrócił mięso na stronę, gdzie było jeszcze pokryte skórą – tą, która wybrzuszała się wcześniej ponad trawę i straszyła ich swoim kształtem. Bał się, że ciągnięcie połaci mięsa po stronie wnętrzności może je zabrudzić, a tak skóra po raz ostatni je ochroni.

 

Gdyby kawał był większy miałby znaczny problem z dotaszczeniem go do ruin znajdujących się na końcu sadu. Wiedział, że jednocześnie nie umiałby się zdecydować na odcięcie jakiejkolwiek części. Mięso stanowiło niesamowicie dobre źródło wartości odżywczych. Wielu za takie żarcie gotowych było zabić.

 

I kiedy tak, idąc tyłem, szarpał się wśród wysokiej trawy kołyszącej się pod lekkimi podmuchami wiatru niczym powierzchnia jeziora lub stawu, obejmując dłońmi krowie śródstopie, myśl ta zaczęła wygrywać z radością ze zdobyczy. To, co na początku wydawało się sukcesem, równie dobrze mogło zamienić się w nośnik zagrożenia. Co jeśli zaniedbali obowiązki związane z bezpieczeństwem, jeśli ktoś zdążył już ich zauważyć i dodatkowo jeszcze czeka tylko gdzieś w pobliżu ruin, aż wykonają za niego zadanie, a potem ich zabije?

 

Go zabije, a Martę najprawdopodobniej zatrzymają żywą. Wizja niezliczonych gwałtów dokonanych na córce nie dawała się odpędzić. Zajęła go tak bardzo, że mimo obaw i lęku nie potrafił skupić swej uwagi na niczym innym. Zdawał się nawet nie zauważać Marty, która idąc z drugiej strony, starała się pomóc, pchając wspólną zdobycz.

 

Była dumna. To w końcu dzięki jej upadkowi udało się znaleźć im tyle mięsa. Dzisiaj zamiast owoców będą opychać się wołowiną. Każdego z nich zajmowała inna myśl, ale obie były równie zaborcze – niszczyły czujność.

 

Trzask! Krótki, ale głośny i przeszywający dźwięk spowodował, że zatrzymała się. Nie tylko ona, całe otoczenie zamarło – tak przynajmniej się wydawało. Nie był to jednak spokój, raczej strach i wyczekiwanie. Przesiąknięta lękiem stopklatka nie trwała dłużej niż mgnienie oka. Potem zobaczyła, że jęczący z bólu ojciec puszcza nogę krowy, a ręce kieruje w stronę własnej stopy. Z jego ust dobywa się długi rzężący pomruk, który ma próbować powstrzymać przed wydostaniem się tłoczący w gardle krzyk. Krzyk zdradziłby ich na pewno, wiedzą o tym oboje. Wiedzą też, że ktoś i tak ich obserwuje.

 

Marta zerka w stronę prawej stopy ojca. Pośród źdźbeł trawy dostrzega błyszczący wesoło metal, który niczym zęby jakiegoś mechanicznego zwierzęcia zaciska się tuż pod łydką. Paszczęka wnyków choć pozbawiona mięśni trzyma zdobycz bardzo mocno. Najwyraźniej ojciec nieopacznie, stąpając tyłem, wdepnął w sam środek cierpliwie oczekującej metalowej mordy.

 

Krew przeciekła już przez materiał spodni i rozpływała się po metalowych zębach, które – jak się Marcie wydawało – wyglądały na zadowolone z nawilżającej ich posoki.

 

– Marto!

 

Dziewczynie z trudem przyszło oderwać oczy od przerażającej paszczy ukrytej w trawie (przez chwilę nawet w jej głowie pojawił się obraz całej bestii, której ciało nie składało się wyłącznie z metalicznych zębów, ale miało swoją potężną w rozmiarach kontynuację pod ziemią i schowana tutaj pod łąką, czekała aż ktoś wreszcie wpakuje w uśpioną mordę swoją nogę, kły zacisną się odruchowo, a bestia – prawie jak olbrzymia larwa mrówkolwa – będzie czekała aż ofiara się zmęczy i podda ostatecznie, żeby ją wyssać z wszystkich soków). Zamrugała i…

 

– Marto!

 

…przeniosła spojrzenie na twarz ojca wykrzywioną przerażeniem i bólem. Spoglądał na nią zmatowiałymi oczyma. Osłabienie spowodowane upływem krwi (a może i złamaniem nogi, jeżeli metalowe zębiska zacisnęły się wystarczająco mocno) nasilało się.

 

– Marto! Słuchaj mnie uważnie – mówił, robiąc nieznaczne pauzy.

 

Dziewczyna mrugnęła raz jeszcze, próbując skupić się na tym, co miał jej do powiedzenia ojciec, ale zanim zaczął, wygrało w niej współczucie oraz chęć niesienia pomocy swojemu tacie. Wyciągnęła ręce w jego stronę i zrobiła krok, próbując wyminąć leżącą między nimi połać mięsa, która jeszcze przed chwilą wydawała się smakowitą zdobyczą, a teraz stała się w jej oczach przyczyną nieszczęścia.

 

– Tato…

 

– Nie teraz, Marto. Nie teraz!

 

Zatrzymała się.

 

Ojciec cały czas się pochylał. Dłońmi trzymał nogę tuż nad zakleszczonymi wnykami. Mówił, z trudem przezwyciężając ból:

 

– Musisz biec. Uciekać.

 

Marta nie rozumiała jeszcze, co chciał jej tak naprawdę powiedzieć.

 

– Pamiętaj o wszystkim, czego cię nauczyłem. Nie ufaj nikomu. Dbaj o łuk…

 

– Ta…

 

Nie dokończyła. Z krzaków mieszczących się obok ruin, do których zmierzali dobiegły głośne piski oraz ryki. We wszystkich tych dźwiękach wyczuwała dziką radość. Marta podniosła lekko oczy, wlepiając wzrok w ścianę zieleni. Ojciec odwrócił się na tyle, na ile pozwalała mu zaciskająca się na nodze szczęka, aby również móc zobaczyć źródło owych ryków, które – pomimo słyszalnego w nich radosnego uniesienia – niosły ze sobą zapowiedź niebezpieczeństwa.

 

Patrzyli na krzaki jak zahipnotyzowani, musieli bowiem chwilę poczekać, zanim wyskoczył z nich pierwszy… człowiek. Mężczyzna nagi od pasa wzwyż, na którym poszarpane spodnie zwisały niczym przypadkowe szmaty. W prawej ręce trzymał topór, a w lewej drewnianą maczugę, będącą zapewne po prostu znalezioną gdzieś grubą gałęzią, z której zdarł korę. „Wystarczyła, aby zadać komuś sporo bólu” – przemknęło przez głowę Marty. Mężczyzna zatrzymał się, potrząsnął łysą głową i rozejrzał się dookoła, jakby chciał dokładnie zapoznać się z sytuacją panującą w sadzie. Do sznurku przewiązanego w pasie przytroczony miał woreczek.

 

Krzaki rozstąpiły się jeszcze dwukrotnie. Z prawej strony łysego zbira pojawiło się dwóch następnych (jeden z nich trzymał w ręce wielki nóż, a drugi maczugę podobną do tej, którą dzierżył ten z toporem). Stali razem, ale było aż nazbyt jasne, że zaraz ruszą w stronę dziewczynki i jej ojca. Na pewno nie po to, aby im pomóc.

 

Ojciec odwrócił się w stronę Marty.

 

– Uciekaj! – rozkazał jej, ale w jego głosie od rozkazu wyraźniejsza była drżąca rezygnacja.

 

Go mogli zabić – tylko zabić. Jej groziło o wiele więcej.

 

– Proszę cię, uciekaj.

 

Zaczęła iść tyłem. Robiła małe kroki. W jej głowie walczyły ze sobą najróżniejsze myśli i obrazy, żaden nie umiał stać się dominującym. Nie potrafiła więc rzucić się do ucieczki ani podbiec do ojca, aby mu pomóc wydostać się z trzymających go mocno zębów. Wtedy mogliby razem… Nic nie mogli już razem. Ojciec nie ucieknie. Ma ranną nogę. Może nawet złamaną. A tam stoi trzech silnych mężczyzn. Każdy dzierżył w ręce jakąś broń. Ona miała na plecach kołczan z kilkoma strzałami, natomiast ojciec… ojciec był coraz słabszy. Pomimo że w torbie przerzuconej przez ramię miał nóż (wielki myśliwski nóż), a na plecach – podobnie jak ona kołczan oraz łuk, to nie podejmie walki. Przynajmniej nie na równi z tymi osiłkami, którzy wyskoczyli z krzaków.

 

Po tej stronie barykady zostawała tylko ona.

 

– Uciekaj, proszę.

 

I wtedy oni zaczęli iść w ich stronę.

 

 

 

*

 

 

 

Opadała z sił. Robert jednak ważył za dużo (co najmniej tyle, ile ćwiartka krowy). Przeciągnęła go przez dwie ulice. Od czasu do czasu wydawał z siebie pomruki. Był zupełnie nieobecny. Pod zamkniętymi powiekami nerwowo poruszały się gałki oczne. Pot zrosił całe jego ciało. Perlił się, a później łączył w większe krople i w tej postaci ściekał, aby wreszcie odczepić od mizernej postaci.

 

„Nawet pot nie chce już w tobie siedzieć” – pomyślała Marta, układając Roberta pod ścianą kolejnej mijanej kamienicy. Usiadła obok niego. Wyglądali niczym porzucone lalki. Marta jeszcze nadawała się do użytku, lecz na Roberta dziecko nie zwróciłoby uwagi. Ale żadne nie przechodziło. Ulice Poznania przeważnie świecą pustkami. Bogaci uciekli w chmury. Biedni albo poumierali, albo pouciekali na obrzeża, licząc na to, że życie poza miastem okaże się łatwiejsze (Marta bardzo dobrze wiedziała, co może ich spotkać w lasach… lub sadach). Ci, którzy zostali (może jakby ich zebrać na jednym placu prezentowaliby nawet znaczną grupę; tak naprawdę nikt nie wiedział – nikogo to nie obchodziło – ilu ich jest), rozproszyli się po Poznaniu, czasami natrafiając tylko na siebie. Najczęściej wówczas, gdy musieli walczyć o jedzenie, na przykład pod Szpitalem. Byli jeszcze doliniarze robiący wszystko, aby zająć miejsce bogaczy na górze. Takich jak Marta i Robert – pozbawionych według nich ambicji – uznawali za gorszych.

 

Oczywiście w każdym budynku mogły czaić się gryzaki lub zwierzęta.

 

– Dlaczego ty musisz być tak cholernie ciężki?

 

Mówiła to z rezygnacją.

 

– Wyglądasz tak mizernie, a mimo to ważysz jakbyś był…

 

(krową? ćwiartką krowy?)

 

… nie wiadomo z czego zrobiony.

 

W jej głowie szum zmęczenia oraz najróżniejszych tłoczących się obrazów i myśli (Michał, samotność, niebezpieczeństwo) mieszały się z coraz silniejszym ssaniem w żołądku. Głód pulsował nawet w skroniach. Zniewalał ją zupełnie. Dodatkowo słońce przegoniło chmury i opierało się właśnie o nich.

 

„Dlaczego nie usiadłam z Robertem po drugiej stronie ulicy?”

 

Przez chwilę myślała o swoim rocznym chłopcu, któremu głód doskwiera zapewne jeszcze bardziej, który czeka na powrót do piwnicy (gniazda?) rodziców z jedzeniem, którego zostawiła tak jak wtedy zostawiła ojca.

 

 

 

*

 

 

 

Nie miała zbyt wiele czasu na decyzję. Uciekać (co oznaczało pozostawienie ojca we wnykach na pewno śmierć oraz tułanie się samotnie do – jak wówczas przypuszczała – końca życia), zostać (i zginąć razem z ojcem, bo jej pomoc – jak ustaliła – wypadłaby raczej marnie; zresztą w oczach ojca dostrzegła, że tu nie tylko o śmierć chodzi, mogli ją skrzywdzić o wiele bardziej).

 

Uznała, że powinna wykonać prośbę taty.

 

(Proszę cię, uciekaj)

 

Odwróciła się i zaczęła biec.

 

Usłyszała te same przeciągłe ryki i piski, jakie wydawali z siebie mężczyźni ukryci w krzakach zaraz po zakleszczeniu się wnyków na nodze jej ojca. Obejrzała się. Nie biegli. Szli powoli, jakby w ogóle nie zależało im na niej, jakby wystarczył im jej ojciec. Zwierzyna złapana we wnyki. Taka, która nie ucieknie, więc nie trzeba się wcale męczyć, żeby ją dogonić. Wystarczy podejść i walnąć pałką…

 

Marta dobiegła do jabłonek. Kluczyła między drzewami, mając nadzieję, że dzięki temu półnadzy faceci nie będą mogli dokładnie określić, gdzie się znajduje. Chciała ich zmylić, a potem… jeszcze nie wiedziała co potem.

 

Przyklęknęła za jedną z jabłonek. Może nawet za tą, przy której znalazła spory kawał mięsa. Ciekawe, czy krowa stanowiła przynętę? Leżała tutaj, aby jacyś naiwni odkrywcy, ucieszyli się z przypadkowej zdobyczy i zamroczeni szczęściem dali się zabić? Nie wierzyła, żeby troje dziko wydzierających się mężczyzn potrafiło tworzyć tak zawiłe intrygi. Prawdopodobnie rozstawili wnyki, ale pozostałość po krowie wplątała się w całą sytuację przypadkiem – jakkolwiekby to nie brzmiało. Zresztą nie miało to większego znaczenia.

 

Nie mogła cofnąć czasu. Musiała patrzeć w przyszłość, starać się podejmować trafne decyzje, a te błędne…

 

Mężczyźni stali już przy ojcu. Jeden zamachnął się maczugą i trafił w rękę, którą tata próbował się zasłonić przed ciosem. Ręka opadła. Całe ciało osunęło się, przypominając worek ze szmatami w środku. Nawet z perspektywy Marty było widać, że jej ojciec nie ma już sił. Mężczyzna stojący obok niego zamachnął się raz jeszcze. Tym razem nawet ręka nie próbowała stać się obroną przed atakiem.

 

Marta widziała, jak mężczyźni pochylają się nad ciałem. Wykonywali jakieś czynności, których z daleka nie szło jednoznacznie określić. Potem jeden z nich uniósł głowę. Wystawał teraz nad pozostałymi jak wiewiórka nad trawą, kiedy wypatruje zagrożenia. Rozglądał się. Wiedziała, że chce odnaleźć ją wzrokiem, więc szybko cofnęła się za pień drzewa.

 

Serce waliło jej coraz mocniej, jakby próbowało uciec z więzienia klatki piersiowej i stać się samoistnym bytem. Położyła się w trawie i wykorzystując ją oraz pień drzewa za schronienie, wysunęła się nieznacznie. Bała się, że ją zauważą, ale z drugiej strony musiała sprawdzić, co dzieje się… z ojcem. A może czy nie idą już w tą stronę.

 

Nie, stali ciągle przy ojcu, przy swojej zwierzynie złapanej we wnyki.

 

„Ale przecież człowiek nie może być zwierzyną” – jak mantrę, jakby te słowa miały ją wyzwolić z potrzasku, powtarzała naukę, wpajaną niejednokrotnie przez – leżącego teraz niczym upolowana sarna – ojca.

 

„A może zwierzem? Czym różni się zwierzę od zwierzyny? Może…”

 

Nie mogła jednak dokończyć swojej myśli. Jeden z mężczyzn – ten, który pierwszy wyskoczył z krzaków wyciągnął z torby buteleczkę. Uśmiechnął się szeroko. Jego łysa głowa i wyszczerzone zęby spowodowały, że przypominał Marcie czaszkę kościotrupa, jakie widywała (w towarzystwie pozostałych szczątków ludzi bądź same). To mroczne skojarzenie wywołało na jej plecach nieprzyjemny chłód, który spowodowały niekontrolowane drgawki. Przymknęła na chwilę powieki, aby się opanować.

 

– Hej!

 

Kiedy usłyszała krzyk, otworzyła oczy.

 

– Dziewczynko!

 

To wydzierał się facet z buteleczką. Nie wołał w stronę Marty, z czego wywnioskowała, że nie wiedzą, gdzie się ukryła. Proste manewry między jabłonkami odniosły skutek.

 

– Posłuchaj mnie uważnie. Bardzo nam się spodobałaś. Chcielibyśmy móc z tobą porozmawiać, ale jak rozumiemy, ty nie masz specjalnie takiego zamiaru. Cóż! Zdarza się. Ale mam w ręce coś, co może przekona cię do współpracy.

 

Wypowiadając ostatnią kwestię, uniósł do góry buteleczkę. Zrobił krótką pauzę. Czekał na jakiś znak? Czekał na jej reakcję? Może po prostu chciał, aby dobrze przemyślała to, co już jej powiedział? Najprawdopodobniej zrobił pauzę nieświadomie. Tak, ta wersja podobała jej się najbardziej. Poza tym była bardzo uspokajająca.

 

– Mam tutaj kwas, moja droga – kontynuował mężczyzna. – Czyli taki płyn, który wypali twojemu ojcu ryj, jeżeli nie przyjdziesz do nas.

 

Pauza. Tym razem na pewno po to, aby mogła sobie dokładnie przemyśleć, co zostało powiedziane. Marta rozumiała wszystko, ale nie mogła uwierzyć. Nie mogła pojąć, że za chwilę jej ojciec, z którym tak radośnie bawiła się (wszystko przez zabawę dającą złudne szczęście) po wejściu do sadu, z którym planowała taki dobry posiłek (dzisiaj wołowina), może zginąć. Może zginąć w męczarniach.

 

Leżał u stóp faceta trzymającego buteleczkę. Właściwie nie leżał. Facet trzymał go za włosy lewą ręką (w prawej miał buteleczkę) przy swoich nogach. Kiedy Marta chowała się za drzewem lub gdy przymknęła oczy, mężczyzna oddał topór i pałkę swoim towarzyszom, więc teraz mógł skupić się nad przygotowaniem się do tortury.

 

Musiała podjąć decyzję. Może nie tak szybko jak w przyszłości, kiedy na Roberta z kamienicy wypadnie gryzak, ale nie miała czasu, aby leżeć w trawie bez końca. Powinna albo wycofać się schylona, a potem uciec z sadu lub… wykorzystać łuk. Wykorzystać łuk, aby zabić człowieka. Trzech ludzi. Ludzi, którzy mieli zamiar znęcać się nad jej ojcem tak długo, aż umrze.

 

Śmierć za śmierć!

 

– No, mam nadzieję, że już się, kurwa, zastanowiłaś – powiedział facet trzymający zemdlałego ojca za włosy. – Rozumiesz skarbeńku, nie możemy tutaj na ciebie czekać. Czas nagli. Jak nie przyjdziesz, z prawdziwą przyjemnością wyleję zawartość tej oto buteleczki na mordę twojego starego.

 

– A może kochanka – powiedział ten, który teraz trzymał topór i zachichotał histerycznie, jakby nieudolnie próbował przykryć fakt, że nie było się z czego tak naprawdę śmiać.

 

– Wiedz, maleńka – mówił dalej ten z buteleczką – że uwielbiam obserwować, jak kwas zżera ludzką skórę. Robi to, jakby naprawdę był żywą istotą potrzebującą jedzenia jak ty albo ja. Taki to cholerny płyn.

 

Zadrżała. Nagle kwas dzierżony przez owego obnażonego od pasa wzwyż mężczyznę wydał jej się przerażającym potworem, o tyle straszniejszym od wnyków, o ile bardziej tajemniczym. Jeżeli istniała na świcie jakakolwiek ciecz, która była żywa, która mogła pożerać inne organizmy, to nie mógł się z nią równać żadna bestia – nawet ta z najmroczniejszych koszmarów. Każda z nich w końcu wyglądem przypominała żyjące już stwory, pochodziła z niebezpiecznego, ale oswojonego świata. Tymczasem kwas (a może Kwas?)…

 

– Daję ci dziesięć sekund maleńka, a potem przystępujemy do tortur.

 

Krew w organizmie Marty zaczęła krążyć coraz szybciej. Popychana walącym opętańczo sercem, szumiała jej w skroniach oraz uszach.

 

– Jeden, dwa, trzy…

 

Właściwie Marta nie podjęła ostatecznie decyzji. Przynajmniej nie do końca świadomie. Jakby jej ciało uznało za niepotrzebne jakiekolwiek konsultacje z umysłem. To całe dzielenie włosa na czworo, szarpanie się z wszelkimi zaprzeciw. Ciało Marty zrobiło to, co z jakiegoś niekoniecznie popartego logiką względu, wydało mu się słuszna. Jakby pierwotniejsze niż umiejętność argumentacji, z której kazał Marcie zawsze być dumny ojciec.

 

Po prostu zdjęła z pleców łuk, co w pozycji leżącej nie było najłatwiejsze…

 

– …cztery, pięć…

 

…potem sięgnęła po strzałę do kołczanu.

 

– …sześć, siedem…

 

Zerwała się na nogi jakby wystrzeliła spod ziemi. Zachwiała się na nogach, ale szybko złapała równowagę.

 

– …osiem… – mężczyzna liczył nadal, bo jeszcze nie zauważyli Marty.

 

Nałożyła strzałę na cięciwę. Skierowała grot w faceta z buteleczką. Uznała go za przywódcę i podejrzewała, że po jego śmierci może nastąpić chwilowy chaos, że pozostałych dwóch nie będzie wiedziało, jak powinni zareagować.

 

– … dzie…

 

Zauważył ją.

 

Wyrównała oddech, ale nie umiała uspokoić ręki, która drżała prawie niedostrzegalnie pod wpływem szalonego serca. Wiedziała, że mimo wszystko zaryzykuje.

 

Facet patrzył na nią. Zaskoczyło go to, co zobaczył. Nic nie mówił. Czekał na dalszy przebieg wypadków.

 

Marta – ta mała dziewczynka podróżująca przez świat z ojcem, który jednocześnie był jej nauczycielem – próbowała uwzględnić własne tętno podczas celowania.

 

Nigdy wcześniej świst strzały przecinającej powietrze nie zabrzmiał w jej uszach tak wyraźnie. Dźwięk przebił się przez szum wywołany tętnem. Strzała pokonywała drogę przez sad i zmierzała prosto w kierunku czwórki mężczyzn.

 

Marta nie wie, co się stało. Może po prostu spudłowała albo osiłek trzymający jej ojca za włosy zdążył się uchylić, albo strzała miała jakąś wadę, która spowodowała minimalne zboczenie z nadanego jej pierwotnie kursu. Albo wszystkie te opcje sprzysięgły się przeciwko dziewczynce pragnącej uratować tatę.

 

Strzała uderzyła w butelkę, roztrzaskując szkło siłą rozpędu. Kwas prysnął we wszystkie strony, oblewając obficie dłoń oraz tułów półnagiego mężczyzny. Kilka kropel poleciało nawet w stronę oczu i ust, które zdążyły otworzyć się w krzyku bólu. Przez ułamek sekundy, Marta odczuwała okrutne zadowolenie. Kwas zada facetowi o wiele więcej cierpienia niż zrobiłby to grot strzały, gdyby trafiła prosto w serce. Śmierć byłaby równie szybka, co bezbolesna. Od rozpryskującej się z roztrzaskanej buteleczki cieczy może nie zginie od razu, ale…

 

Wstrzymała oddech, otworzyła szeroko oczy jakby próbowała wypchnąć gałki z głowy.

 

… ale najwięcej kwasu poleciało prosto w dół.

 

Na twarz taty.

 

Fakt ten sparaliżował jej ruchy.

 

Ojciec, nie trzymany już przez wijącego się z bólu faceta, opadł na ziemię jak wypuszczona z ręki szmatka. Nie ruszał się.

 

„To oni go zabili wcześniej, bijąc pałkami” – wmawiała sobie.

 

Nie ruszał się, ale kwas ożywiał jego twarz. Nie! Nie ożywiał. Powodował po prostu, że cała drgała, kiedy kawałek za kawałkiem pożerał skórę, a potem mięso. Nie widziała tego dokładnie, ale wyobrażała sobie przepełnione bąblami oblicze ojca, które przypominało brudną wodę bulgoczącą w garnku trzymanym nad ogniskiem.

 

Jej pusty żołądek skurczył się, choć wydawało się to niemożliwe. Poczuła mdłości. „Przecież nie mam czym rzygać” – pomyślała. Ale jakby jej na przekór, kolejny spazm spowodował, że zgięła się w pół i otworzyła szeroko usta, z których wytrysnęła wąska stróżka żółtej cieczy. Niewiele. Jednak wystarczająco, aby pozostawić w ustach gorzki, cierpki posmak.

 

Wyprostowała się. Obtarła usta wierzchem dłoni.

 

Mężczyzna, który trzymał do niedawna butelkę, leżał teraz w trawie, niedaleko ojca Marty. Różnił się od niego tym, że tarzał się i wył. Pozostałych dwóch stało nieruchomo, wpatrując się w swojego towarzysza oblanego kwasem. Najwyraźniej jeszcze przez chwilę nie będą zainteresowani Martą.

 

Nagle zrozumiała, że (poczuła prawie fizyczne kliknięcie w głowie, jakby jakieś trybiki wskakiwały na swoje miejsce) musi uciekać, że nie uratuje już ojca, że stanie dłużej w tym miejscu nie ma większego sensu. Bez zastanawiania się, kim tak naprawdę byli ci mężczyźni, którzy ich zaatakowali, co stało się…

 

Odwróciła się i zaczęła biec, walcząc z goniącą ją najpierw wśród drzew, potem wśród betonowych budynków Poznania (goniącą ją już zawsze, bo zawsze będzie też przed nią uciekać, nawet podczas snu, podczas odpoczynku, podczas karmienia piersią Michała, podczas uprawiania seksu z Robertem, zawsze już będzie…) myślą, że opuściła ojca.

 

Goniła Martę myśl, że opuściła ojca, chociaż odpychała ją, dokonując najróżniejszych logicznych wyjaśnień (kazał mi uciec; i tak już nie żył).

 

 

 

*

 

 

 

Właśnie tego się bała.

 

Że jak zostawi teraz Roberta, to będą gonić ją dwie myśli. Niezmordowane tropicielki, których receptory węchu wyczulone były szczególnie na zapach Marty. Potrafiły wyczuć jej pot; pot śmierdzący strachem – ciężki, duszny smród niemytego ciała.

 

Nie miała jednak wyboru. Nie dociągnie go do piwnicy, w której zostawili Michała. Będzie musiała zostawić go tutaj. Wciągnie tylko do najbliższej bramy w kamienicy. I wróci po niego.

 

Wróci?

 

Ale gdzie w ogóle pójdzie?

 

Słońce było coraz niżej. Wyprawa pod Szpital zdawała jej się zupełnie bezcelowa.

 

Z poprzednich wypraw pamiętała, że zmielone mięso wyrzucano z otworu mieszczącego się na jednej z szarych ścian monumentalnego budynku. Dziura znajdowała się wystarczająco wysoko, aby nikt do niej nie sięgnął. Marta przypuszczała, że nawet jakby weszła na ramiona Roberta i z całych sił wyciągnęła ręce, to i tak nie dotknęłaby krawędzi otworu. Sama budowla napawała ją przerażeniem, jakie odczuwa człowiek wobec spraw, których do końca nie rozumie. Mimo wszystko szła tam, gdyż jedzenia zrzucanego przez ludzi z góry (przez bogaczy? czyżby naprawdę mieli ochotę dokarmiać biedotę?) było naprawdę dużo. Jeżeli udało się dotrzeć tam na czas, to można spokojnie najeść się do syta oraz zabrać spore porcje na później. Nikt się nie szarpał, nie przepychał. Każdy skupiał się na zaspokajaniu głodu. Później, kiedy najlepsze kąski już zostały zjedzone, a po placu walały się resztki, pojawiali się spóźnialscy, którzy częstokroć musieli walczyć o ochłapy. Robert zawsze wiedział, kiedy powinni się tam pojawić (liczył czas na te swoje różne sposoby, jakich ona nie zamierzała się uczyć), ale dzisiaj sama wiedziała, że jest zdecydowanie za późno.

 

Inną opcją był powrót do Michała… bez jedzenia. I jakby na samą myśl o tym, wyraźnie poczuła ssanie. Już nie tylko w żołądku. Jeżeli sama zaraz czegoś nie zje, prawdopodobnie opadnie z sił. Będzie tutaj leżeć obok Roberta.

 

Musi działać.

 

Wstała. Rezygnując z wciągania Roberta do kamienicy, ruszyła w drogę powrotną, wmawiając sobie, że może gdzieś po drodze uda się natrafić na jakieś żarcie, że może jednak nie wszystko stracone.

 

„A może…”

 

Zatrzymała się, przerażona myślą, jaka pojawiła się teraz w jej głowie. Chociaż w tym przypadku był to naprawdę dobry (logiczny) pomysł.

 

„Ale nie można go zrealizować, ponieważ…”

 

(ponieważ co? moja droga?)

 

„… ponieważ nie można. Tak uczył ojciec.”

 

(ojciec uczył nie zabijać człowieka, aby go potem zjeść, ale czy wspominał coś o takiej sytuacji, w jakiej się zna…)

 

„To bez znaczenia!”

 

(chociaż właściwie ma znaczenie, bo inne prawdy głosi się z pełnym brzuchem)

 

„Może tak, ale…”

 

(ale nie chodzi tylko o ciebie)

 

Bała się, że to była prawda. Że logiczne argumenty okażą się wystarczająco przekonujące, aby wrócić do Roberta, odrąbać taki kawał ciała, który uda się jej unieść i zanieść go do jedzenia Michałowi. Kiedyś mały wymiotował mięsem, ale organizm się przyzwyczaił, zajadał się przynoszoną padliną.

 

„Nie mogę tak po prostu karmić dziecka jego ojcem. Nie mogę sama jeść Roberta.”

 

(ale właściwie dlaczego?)

 

„Bo to… nie powinno tak być!”

 

(nie powinno, ale jest!)

 

I to nagle wydało jej się najważniejszym argumentem.

 

(poza tym, zobacz, do czego ojca doprowadziły zasady, które głosił)

 

Ojca tutaj nie było. Wszystkie przez niego głoszone zasady, to tylko zasady nieżyjącego już człowieka. Ale jednak jej ojca. Z jakiegoś powodu uważała, że to ważne. Że ta relacja córka – ojciec oznacza wiele. Bardzo wiele. Że to dla niej poświęcił…

 

(ale teraz jesteś głodna, twoje dziecko jest głodne)

 

„Mogę umrzeć razem z nim. Mogę umrzeć z Robertem razem. On pogryziony przez gryzaka i ze złamaną nogą. Ja z głodu, a Michał…”

 

Michał był gdzieś tam i czekał. A może był tylko wymówką dla niej samej.

 

Stała cały czas na ulicy. Przypominała posąg niezdecydowania, wahającą się boginię, która musi zawyrokować o losie człowieka. Stała jak wmurowana. Nad jej głową sterczał grot łuku, narzucony na ramiona materiał stracił swoją pierwotną barwę przykryty warstwami brudu – podobnie zresztą jak podarte miejscami spodnie oraz obwiązane sznurkiem, żeby się nie rozleciały, buty. Do potu na twarzy przylepiał się kurz. Włosy zwinięte rano w końską kitę, teraz przyjmowały chaotyczne konfiguracje, łącząc się w tłuste strąki. Przy tym wszystkim była naprawdę wychudzona. Nie miała sił na podejmowanie takich trudnych decyzji. Wiedział, że jej organizm nie miał zamiaru czekać na ostateczne pozwolenie. Zaraz odwróci się i uda w stronę Roberta, aby wyciągnąć zza jego pasa maczetę i odrąbać mu… chyba nogę. Tak nogę. Obie nogi. Powinny wystarczyć na jakiś czas. Może nawet skosztuje jej kawałek zanim jeszcze wyruszy nakarmić swoje głodne dziecko. Właściwie czemu nie?

 

(bo musisz przede wszystkim myśleć o Michale)

 

„No tak, zaspokoiwszy głód, mogłabym zmienić zdanie.” – pomyślała i odwróciła się w stronę Roberta. Starała się nie patrzeć mu w twarz. Tak o wiele łatwiej będzie potraktować go jak kawał mięsa, a nie ojca jej…

 

(to jest już tylko kawał mięsa, pamiętaj)

 

Tak, ale…

 

(przez chwilę staraj się nie myśleć)

 

Podeszła więc do ciała leżącego pod ścianą, wyjęła maczetę zza pasa Roberta i nawet nie sprawdziła, czy (ta istota) jeszcze żyje.

 

 

 

*

 

 

 

Odcięła nogi. Bała się odcinać ręce, ponieważ przez przypadek mogła spojrzeć w oczy – zamknięte i martwe, ale mimo to jednak oczy. Właściwie sama twarz napawała ją odrazą. Odcięła nogi. Powinno im wystarczyć. Nakarmi nimi i siebie, i Michała. Chociaż wolała myśleć o tym karmieniu w odwrotnej kolejności. Jej czyn stawał się wówczas w jakiś sposób usprawiedliwiony. Dbała o dziecko, robiła to w imię dziecka. Poświęcała się dla niego jak jej ojciec poświęcał się wcześniej dla niej.

 

(jesteś dobrą matką)

 

Zdarła z ciała leżącego pod kamienicą materiał, jaki narzucony miał na plecy. Wrzuciła na szmatę ociekające jeszcze krwią kończyny i zawinęła tak, żeby pakunek przerzucony przez ramię wygodnie się niosło. Zabrała Robertowi także maczetę – w końcu mogła przydać się nie tylko do odrąbywania kończyn – oraz manierką. Manierka…

 

(ale teraz o niej nie myśl)

 

Szła szybko na tyle, na ile wystarczyło sił. Słońce było coraz niżej, przedmioty rzucały długie cienie. Miasto o tej porze dnia zamieniało się w z jednej strony straszny, a z drugiej w prześmiewczy obraz samego siebie. Nadciągała noc. Najpierw świat opanuje szarówka, w której nie będzie można wszystkiego dokładnie zauważyć, w której pod murem niezauważony może przemykać…

 

…każdy. Każdy mógł wykorzystać tę porę. Wiedziała, że powinna wrócić do Michała zanim długie, groteskowe cienie rozleją się w jedną niewyraźną plamę późnego wieczoru. A potem zamienią się noc.

 

Wszystko to wiedziała. Ale kończyły jej się siły. Jakiekolwiek przyspieszanie okazało się niemożliwe. Musi zdążyć w tym tempie.

 

 

 

*

 

 

 

Kiedy zobaczyła blok, w którego piwnicy pozostawili Michała, wieczór prawie zupełnie rozsiadł się na całym Poznaniu niczym na miękkim fotelu. Przykrył sobą brud widoczny w pełnym świetle. Miasto przestało przypominać zwłoki rozkładającej się cywilizacji, która ginęła nie podczas wielkiej, głośnej acz krótkiej fety zmierzchu, ale płód gniła zapętlony w pępowinę, do której sam doprowadzał zanieczyszczony pokarm. Przestało przypominać zwłoki rozkładającej się cywilizacji. Zamieniało się w ich czarno-białą fotografię wykonaną na sprzęcie tak kiepskiej jakości, że zacierały się kontury, przedmioty traciły wyrazistość, aby wreszcie przekształcić się w pierwotną zupę, mieszaninę wszystkich elementów, jakby już stało się oczywiste – na końcu będzie chaos.

 

Wokół żaden dźwięk, żaden ruch, żaden zapach nie zdradzał czyjejkolwiek obecności. Było naprawdę spokojnie, co Martę dziwiło, jednak zmęczenie nie pozwalało na jakiekolwiek podejrzenia. Chciała wreszcie się…

 

(nakarmić dziecko)

 

Tak, wejść tam i razem z Michałem wreszcie coś zjeść.

 

Podeszła do bloku. Szła wzdłuż aż do trzeciej klatki, w której drzwi wejściowe były wyłamane, ale drzwi do piwnicy…

 

… też zostały wyłamane. To nie drzwi zostały wyłamane, tylko ktoś je wyłamał. Tak należało o tym myśleć i świetnie o tym wiedziała. Co więcej, ten ktoś mógł tu jeszcze być. Pewnie wszedł do środka, wszedł do piwnicy, w której zostawili Michała. Wiedziała, że znajdowało się tam wiele pomieszczeń, lecz Michał był tylko dzieciakiem; głodnym dzieciakiem, który na pewno zaczął płakać. Płakał tak głośno i tak długo, aż zdradził swoją obecność. Zdradził swoją obecność komuś, kto…

 

Musiała powstrzymać grę wyobraźni.

 

Najprawdopodobniej się nic nie stało. Drzwi wyłamały się.

 

Się wyłamały?

 

Ominęła pokrzywione zawiasy i połamane drewniane drzwi, które w szczątkach leżały na całej długości schodów prowadzących w dół. Nie widziała ich dokładnie, ponieważ wieczór, który na zewnątrz na razie rozsypał tylko szary mrok, w piwnicy rozlał się zupełną ciemnościom. Nie miała ze sobą niczego, czym mogłaby oświecić korytarze. Łuczywo nosił przy sobie Robert i przy nim je zostawiła. Zapewne coś było też w pomieszczeniu, w którym zostawili Michała, ale najpierw musiała tam dotrzeć, aby móc sobie poświecić. Była skazana na słuch dotyk i węch.

 

I to właśnie ten ostatni zmysł podpowiadał Marcie, że w piwnicy znajduje się coś (ktoś), czego (kogo) tutaj nie powinno być. Nie umiała wyodrębnić tego zapachu, nie umiała nazwać tego…

 

Smrodu! Tak, to dobre określenie. To była mdła woń zgnilizny połączona z metalicznym i ostrym zapachem… nie wiedziała czego.

 

Skręciła w lewo. Michał powinien znajdować się w trzecim pomieszczeniu wzdłuż tego korytarza. Położyła prawą dłoń na ścianie, a w lewą chwyciła zabraną od Roberta maczetę. Chciała już ruszyć, ale pomyślała, że w przypadku ewentualnego zagrożenia dobrze zrzucić z siebie te kilka dodatkowych kilo, jakie stanowiły odcięte nogi w zawiniątku na plecach. Zostawi je tutaj. Jeżeli nic się nie stanie, to zaraz po nie wróci.

 

Ruszyła. Prawa dłoń liczyła otwory wejściowe do kolejnych pomieszczeń.

 

Pierwszy.

 

To na pewno była zgnilizna, a ten drugi zapach? Nie tyle właściwie drugi zapach, ile składowa ogólnego smrodu. Metaliczna jak…

 

Drugi.

 

Krew. To był zapach krwi. Był zbyt intensywny, żeby dochodził z odciętych nóg (ciała) Roberta. Tamta krew w najlepsze już zakrzepła, a poza tym przykryta była materiałem, co jeszcze bardziej blokowało jej słabą woń. I zostawiła ją już za sobą. Tymczasem zapach krwi uderzał ją w twarz – mocno, zdecydowanie, jakby za chwilę miał się zmaterializować.

 

„A może jestem już tak zmęczona, że wmawiam sobie te zapachy, podsycana nastrojem ciemnej piwnicy. Może wcale nie są takie…”

 

Trzeci.

 

Metaliczny smród krwi przestał ją interesować, bo gdy jej dłoń dotarła do trzeciego otworu w ścianie, całą uwagę poświęciła dźwiękom. Jednemu dominującemu dźwiękowi. Mlaskanie. Takie, jakie towarzyszy szybkiemu jedzeniu dużej porcji. Jakby ktoś chciał się nażreć i uciec.

 

„Dlaczego musi tutaj być tak ciemno?”

 

Mlaskanie ucichło. Nie, to złe słowo. Ono się urwało. Jakby nagle przestało istnieć. W tej ciszy poczuła wyraźnie głód, o którym zapomniała przejęta wywarzonymi drzwiami. Głód oraz pulsujące w skroniach zmęczenie. W piwnicznej ciszy zdawało się jej, że szum pod czaszką zaczyna opuszczać jej głowę, że nie tylko ona go odczuwa, ale staje się słyszalny dla…

 

Dla tego stworzenia… dla tych stworzeń…

 

– Michał! – zawołała.

 

Była zmęczona, przerażona, ale przejmowała się także losem swojego dziecka. Nie, to nie to. Po prostu miała dosyć. Najwyższy czas, żeby nareszcie skończyć. Niech to coś wyjdzie z tej kurewskiej ciemności. Niech wszystko stanie się jasne, nawet jeżeli to miało oznaczać walkę. Nie, nie będzie żadnej walki, nie ma na to siły. Jedyne, co mogło nadejść to natychmiastowa kapitulacja. To złe słowo. Bardziej pasuje do jej obecnego stanu: porażka. Tak, całe dzisiaj było porażką. Cała ta nieudana wyprawa pod Szpital, to szarpanie się z ciałem Roberta przez dwie przecznice, a teraz jeszcze ma walczyć.

 

Niech się to wreszcie kończy.

 

Opuściła zrezygnowana maczetę. To, co kryło się w ciemności, na pewno pożarło już jej dziecko, więc niech teraz pożre i Martę.

 

– No da…

 

Usłyszała głośny pisk. Znała go. Słyszała go już dzisiaj. Kiedy stała w centrum miasta z łukiem wycelowanym w drzwi prowadzące do kamienicy. Tylko że w piwnicy, odbijając się od ścian, nie mogąc się wyrwać z małego pomieszczenia, pisk stawał się nie do zniesienia. Jakby się kumulował, nakładał na siebie.

 

A potem poczuła jak wpada na nią małe ciało gryzaka. I zaciskające się na prawym policzku zęby. Gryzak objął Martę w ten sposób, że zablokował jej ruchy rąk, ale i tak nie miała zamiaru się bronić. Wpadł na nią tak gwałtownie, że obaj się przewrócili.

 

„Jak on tak dobrze wycelował we mnie w tej ciemności” – pomyślała, zanim uderzyła się głową o wystający z ściany pręt.

Koniec

Komentarze

Nudne, niestety. Nawet nie będę udawał, że przeczytałem całość. Brakuje choćby śladowego napięcia, właściwie jest tu ciągłe międlenie o tym samym, w jednostajnym rytmie. Mimo że tekst dość długi, to prawie nic się nie dzieje. I przede wszystkim brakuje opisów. Bo zainteresowało mnie to, że akcja dzieje się w moim mieście po jakimś katakliźmie i … nieczego się nie dowiedziałem. Równie dobrze mogłoby się to dziać we Wrocławiu czy jakimkolwiek innym mieście, nie ma żadnych szczegółów topograficznych.

Początek, istotnie, bardzo się dłuży. Wspomnienia o wizycie w sadzie wyglądają na dygresję, której zakończenie czytelnik już zna i przez to ciężko przez nią przebrnąć. Nie lubię, kiedy bohaterowie zachowują się głupio. A tu najpierw stracili czujność. Potem on miał maczetę, ale nie użył. Ona gryzaka nie mogła zjeść, bo to człowiek, ale dwie ulice dalej partnera… Szpital podobał mi się znacznie bardziej. Tam miałeś ciekawe pomysły, a tu tylko obrzydliwość stworzonego świata.

Babska logika rządzi!

@Agroeling: Na swoje usprawiedliwienie mam tylko tyle, że jak wynika pośrednio z tekstu, żadnego kataklizmu nie było. I – po drugie – nie chciałem umieszczać szczegółów topograficznych. @Finkla: maczety nie użył, ponieważ – jeżeli myślimy o tej samej scenie – został zaskoczony. Co do reszty pewnie masz rację. Co do głupoty… Czasami są głupi. Czasami są głodni. Pozdrawiam. Dziękuję Wam za opinie.

Przeczytałam. Zgodzę się z tym, że jak na tak długi tekst, wiele opisane nie zostało. Rozumiem przemyślenia, impresje, opisy wydarzeń, ale już szczegółowe opisy poszczególnych czynności wykonywanych przez bohaterów czy niektóre sekwencje rozciągnięte do granic możliwości zaczynają nużyć. Nie służy to wcale bowiem budowaniu napięcia, jeśli miało, to raczej nie wyszło. Pomimo tego tekst czytało mi się dobrze i dotarłam do końca – który to koniec mnie rozczarował. Nie zostało za dobrze oddane to, że Marta dla dziecka zrobiłaby wszystko, że osiągnęła granicę, której wcześniej przekroczyć nie mogła, a teraz ciach! i bierzemy nóżki na kolację. Jakoś nie robi to wrażenia. Od momentu sceny w sadzie (kwas), poziom toczy się miarowo w dół. Moim zdaniem, rzecz jasna. Jakby było krócej, sprawniej, nieco bardziej zwarto, deczko wiarygodniej… no, na pewno spodobałoby się bardziej ; )   Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dziękuję za opinię.

Nowa Fantastyka