
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Okej, tak na początek to chciałbym napisać, że jest to opowiadanie (czy może raczej, sądząc po przyzwoitej długości, powieść), które piszę od dłuższego czasu na takim jednym forum związanym z grą. (Margonem, ktoś kojarzy może?). Na dobrą sprawę wcale nie jest dokończone, chciałbym jedynie poznać opinie ludzi o wiele bardziej doświadczonych niż tamtych z forum, które, mimo wszystko, w większości związane jest z grą. Poza tym początkowe części pisałem jeszcze w tamtym roku, więc mogą być małe "skoki jakościowe" przy czytaniu, za co przepraszam, jeśli mogą sprawić jakiś kłopot lub coś. A, i zapomniałbym wspomnieć – mam dopiero czternaście wiosen na karku, więc jeśli treść będzie miałka, mam nadzieję, że to mnie jakoś usprawiedliwi. :c
– Spieprzaj stąd, cholerny obdartusie! – wrzasnął krasnolud, przy okazji opluwając swoją czarną brodę resztkami piwa, gdy jego pobratymiec wpadł na stół, przy którym siedział ów wrzeszczący. – Wróćmy jednak do rozmowy, na czym skończyłem?
– Zaczynałeś opowieść o człowieku, który żył w czasach dawnego Imperium pod wodzą elfickiego cesarza, D`Arelotha. Wspomniałeś o buncie, walkach i tym podobnych zdarzeniach. Ale szczerze powiedziawszy, nie zainteresowałeś mnie nią – odparł szczerze, ale wstydliwie i bez przekonania inny brodaty człowieczek, wyraźnie młodszy od towarzysza rozmowy.
– Ciebie to trudno czymkolwiek zainteresować, Forggunphie. Młodyś jeszcze, więc nie jesteś zaciekawiony błahymi w twoich oczach opowiastkami o starych dziejach, a szczególnie gdy przesiadujesz w karczmie po zmierzchu – uśmiechnął się.
– Możesz mieć rację. Zmieniając jednak temat, co u ciebie słychać? – spytał.
– A cóż takiego ciekawego może być u starego Narrgara, co? – zaśmiał się. – Nic szczególnego się nie wydarzyło od czasu naszego ostatniego spotkania, lepiej opowiadaj jak układają się twoje sprawy.
– Jeśli by się tak zastanowić, to u mnie także niewiele nowinek. Za to w mieście aż huczy od plotek po ostatnim wydarzeniu z udziałem gwardii.
– O, aż ciekaw jestem co od ciebie usłyszę – Narrgar uśmiechnął się pod nosem na samą myśl.
Gwoli wyjaśnienia. Z gwardią jest jak ze szczęściem, raz jest, raz jej nie ma. Choć szczęście to chyba temat rzeka. Wracając, z tą jednak różnicą, że gdy tylko pojawi się w jakimś miejscu, zaczyna się robić dość ciekawie. Mianowicie zdarzają się nieco zabawne sytuacje, oczywiście z pośrednim bądź bezprośrednim udziałem mieszkańców, co owocuje najróżniejszymi żartami, a w trakcie rozmów także wielorakimi odniesieniami do coraz to nowszych sytuacji. A to jeden z gwardzistów wleciał na świnię popędzoną przez któregoś z wieśniaków, gdy biegł przez obrzeże miasta w pogoni za złodziejem, a to wpadł do rzeki z malusieńką pomocą dzieciaków biegających dookoła niego. Na dobrą sprawę władzom miasta nawet przez myśl nie przeszło, by jakoś ukarać sprawców wszystkich zajść. Właściwie nie zdarzały się one na tyle często, by w jakiś sposób im to przeszkadzało. Oczywiście zdarzały się kłótnie, czasem było blisko bójki. Ale wracając do poruszonej rozmowy:
– Cóż, ten uśmiech prędko zejdzie ci z twarzy – mruknął Forggunph. – No nic, słuchaj. Ze trzy dni temu pojawiły się doniesienia, że grupa bandytów wsiąkła gdzieś na Złotej Drodze, która prowadzi do miasta. Od razu skojarzono gdzie mogli się zaszyć. Wczoraj, rankiem, gwardziści przetrząsnęli wszystkie biedniejsze dzielnice. W połowie drogi do kolejnej ulicy spostrzegli elfa awanturującego się z człowiekiem. Miało to jedynie odwrócić ich uwagę. Odruchowo podeszli do nich z zamiarem wyjaśnienia całej sprawy, a w tym samym czasie zza rogu wyszło kilku bandziorów. W pewnej chwili któryś z nich poderżnął gardło żołnierzowi, w ślad za nim pozostali zrobili to samo z innymi gwardzistami niemal natychmiast. Właściwie nie doszło nawet do walki, kilka ruchów sztyletem i było po wszystkim. Części świadków tego wydarzenia nie znaleziono, odnotowano natomiast zaginięcie paru mieszkańców. Po południu cały oddział ruszył w tamto miejsce po zgłoszeniu jakiegoś mieszkańca, jednak nikogo nie odnaleziono. Popytali też strażników przy bramach, ale nie widzieli nikogo podejrzanego, który opuszczałby miasto.
– Więc nadal grasują w Nevralu? To nieciekawie – powiedział poruszony. – Przypomniałeś mi za to, że miałem już się zbierać. I tak przesiedziałem tutaj o wiele więcej niż powinienem. Tak więc trzymaj się. – Wstał, uprzednio dopijając resztkę piwa.
– Do zobaczenia. Zajrzyj kiedyś do mojej pracowni.
– Z pewnością tak zrobię.
W drodze do wyjścia wymienił kilka słów ze znajomym centaurem, aż w końcu wyszedł. Forggunph oparł się o skrzypiące krzesło, a chwilę później zwyczajnie zasnął. Rankiem obudził się na podłodze, cały zaśliniony. To jednak miał w zwyczaju, gdy zasypiał na czymś twardszym niż łóżko. Wytarł twarz, rozejrzał się dookoła zmęczonym wzrokiem i wstał. W środku nie było nikogo poza goblińskim barmanem, który starał się zetrzeć z podłogi nocne wymiociny, niestety z marnym skutkiem. Stworzenie obleśnie i soczyście przeklinało każdego bywalca karczmy, którego wczoraj widziało, bowiem każdy mógł mu zostawić taką niespodziankę. Krasnolud ziewnął przeciągle i ruszył, ledwo stawiając kroki, w stronę drzwi. Przystanął i rozejrzał się. Musiało być dość wcześnie, po ulicach przechadzało się niewiele osób. Nie przejął się tym i ruszył w stronę domowego zacisza.
Po drodze natrafił na sporą zbitkę wszelkiej maści stworzeń, zebranych dookoła podestu pośrodku drogi. Na nim zaś stał nieco podstarzały i niewysoki, oczywiście jak na krasnoludzkie standardy, starzec. Głowę zdobiły długie, siwe włosy, a na sobie miał mnisią togę. Jasne było, że odpowiednio skróconą. Już samym ubiorem przyciągał uwagę, dodatkowo wykrzykiwał coś do zgromadzonych, jednocześnie żywo gestykulując. Nie czekając ani chwili, młody krasnolud ruszył ku zgromadzeniu.
– …Nie widzicie tego? Wpajają nam tylko te idiotyczne kłamstwa, a my w to wierzymy! – krzyczał. – Owijają nas sobie wokół palca, a następnie wyciskają z nas cały pogląd na rzeczywistość! Jak myślicie, Bóg istnieje? – spytał niespodziewanie, ale wydawać by się mogło, że właśnie do tego zmierzał.
Nastąpiła cisza, mącona od czasu do czasu chrząknięciem, kaszlnięciem bądź innym dźwiękiem. W pewnej chwili Forggunph nie wytrzymał.
– Oczywiście, że istnieje – powiedział i usłyszał go każdy ze zgromadzonych, łącznie ze starcem.
– I tu się mylisz, mój bracie. Już dawno zwalczyłby każde, choćby najdrobniejsze zło, które wciąż i wciąż jest wokół nas. Ale nic z tym nie zrobił, więc nie istnieje – rzekł zadowolony w duchu.
– Oczywiście, że istnieje – powtórzył. – Jednak nie w tej formie, w jakiej go sobie wyobrażamy. Nie chodzi mi o jego wygląd, zresztą każdy przedstawia sobie inny obraz Boga. Chodzi o jego wnętrze, bynajmniej nie bebechy. On jest… Wszystkim. I zarazem niczym. Według mnie zatracamy się w rzeczywistości, którą stawiamy sobie jako prawdę, a która jest zachwiana, nieprawdziwa. Nieliczni, których uznajecie za heretyków, poznali tą prawdziwą rzeczywistość. Choć nie uważam, że wszyscy. Poznali coś, czego my za naszego życia nigdy nie dostąpimy. I to dla mnie jest właśnie Bogiem. Mam takie samo prawo myśleć tak jak ty. Z tą różnicą, że ja uznaję jako takie istnienie czegoś większego oraz to, że nie wygłaszam takich wywodów na prawo i lewo. Zgadnij, czemu? Bo potrafię zrozumieć to, że pozostali niekoniecznie tak myślą. Bo mogę zachwiać ich światopogląd. Jeśli czują się dzięki wierze spełnieni i szczęśliwi, po co psuć to wszystko? Jaki sens ma włażenie z ubłoconymi buciorami w ich życie i zadeptywanie prawdopodobnie fundamentów ich egzystencji? Nie jestem w stanie pojąć ciebie i tego, co wygłaszałeś tutaj do tej pory. Może jestem tym pieprzonym heretykiem, może nie mam racji. Być może nikt nie ma racji. Lecz cóż z tego? Żyjemy tu i teraz, po co zamartwiać się rzeczami niezwiązanymi bezpośrednio z tym światem? Chcę coś zmienić, chcę zaistnieć. Ale nie takim kosztem. To niepojęte głupstwo. Jeśli pozwolisz, oddalę się, bo nie mogę już na ciebie patrzeć – powiedział przejęty i poszedł dalej.
– O, patrzcie tylko! Kolejny się tu przypałętał! Skończ ten bełkot i spieprzaj stąd, bom nie jest w stanie zdzierżyć takiego aktu idiotyzmu! – szydził z poglądów Forggunpha.
Nie przejął się jego słowami, bo jakąż one miały wartość dla niego? Ktoś, kto nazywa bełkotem coś, czego nie jest w stanie pojąć, nie był wart choćby splunięcia w twarz.
Po jakimś czasie wreszcie dotarł do domu. W głowie nadal miał obraz tamtego starca wygłaszającego swe, jakże wybijające się ponad przeciętną samym sposobem przekazu, wielkie tezy i wywody. Wszedł do środka i zajrzał do szafki będącej w salonie w poszukiwaniu czegoś do przegryzienia. Dość często bowiem chował tam przeróżne rzeczy z podróży, zapominał o nich na pewien okres czasu, a następnie po kilkunastu dniach mimowolnie tam zaglądał. W środku znalazł jedynie niedojedzoną tabliczkę czekolady, którą wolał jednak zostawić. Rozsiadł się w fotelu i rozmyślał. Chciał posłać stare, ustatkowane życie w diabły, jednak nie potrafił oprzeć się wszystkim wygodom, które miał w mieście. Zresztą, nie miało to nawet jakiegoś większego celu. Ot, zwykła zachcianka, jakich wiele już przeszło mu przez głowę.
Zbliżało się południe, toteż, jak to miał w zwyczaju, wyszedł na rynek. Zamierzał porozmawiać z kilkoma znajomymi, kupić coś do jedzenia i zwyczajnie się przejść. Nawet nie oddalił się od domu, gdy spotkał Narrgara, który wyraźnie gdzieś się spieszył.
– O, witaj! Gdzie ci się tak spieszy? – spytał uśmiechnięty.
– Co…? A, witaj, Forggunphie. Nie słyszałeś? Zamieszki! Jakiś idiota, który wygłaszał tezy w połowie drogi stąd do karczmy, popierdzielił ludziom w głowach i masz! Do tego jeszcze bandyci. Uciekam stąd, bo co tu robić? Czekać aż uznają mnie za heretyka i zabiją? Dziękuję bardzo – rzucił.
– Cóż. Ten jegomość może mnie jeszcze pamiętać. Namieszałem mu trochę w mowach, gdy akurat przechodziłem i słyszałem co mówił. Ale ale, chwila. Co na to gwardia?
– Nie mam pojęcia. Pewnie wysłali już oddziały, ale to nic nie da. No nic, ja już się zbieram.
– Najbliższe miasto jest za trzy dni drogi – stwierdził.
– Zatrzymam się w jakimś przydrożnym zajeździe, póki to wszystko się nie uspokoi. O, cholera! Idą tu! – krzyknął, gdy tylko popatrzył na główną ulicę.
Kilkunastu krasnoludów, ludzi i elfów biegło w ich stronę. W rękach trzymali kosy, widły oraz noże. Forrgunph chciał przed ucieczką wziąć kilka rzeczy, ale zrezygnował z tego z wiadomych powodów.
Zaczęli biec w stronę bramy, która była zajęta przez gwardzistów. Przepuszczali mieszkańców, którzy także uciekali. Gdy minęli główną bramę, zwolnili kroku. Inni mieszkańcy dość szybko ich mijali, niektórzy wciąż biegli, choć byli bezpieczni. Powoli zbliżał się wieczór, a, jak dowiedział się od jakiegoś człowieka Narrgar, pierwszy zajazd był kilka godzin drogi stąd. Nie mieli więc gdzie przeczekać nocy. Na szczęście Forggunph miał przy sobie pieniądze, które wziął z myślą zakupu jedzenia na rynku. Musieli więc wytrzymać tylko dziś.
Nagle w oddali usłyszano wybuch. Większość uciekinierów odwróciła się, by zobaczyć walącą się wieżę ratusza w mieście, pozostali uciekali w popłochu, nie patrząc za siebie.
– Coś mi się zdaje, że w pozostałych miastach może być podobnie – rzucił zdyszany już Narrgar, kilka chwil po wcześniejszym zajściu. – A ty jak sądzisz?
– No cóż… – westchnął jego towarzysz. – Nie zdziwiłbym się, gdyby doszło do kilku akcji już w stolicy. Z kolei przygraniczne miasta mają bardziej rygorystyczne zasady, ponadto zawsze jest tam sporo żołnierzy. Może tam powinniśmy się udać?
– Taak, a potem tylko czekać na wyrżnięcie przez graniczące z nami królestwa, które zauważą wojnę domową – powiedział z pretensją w głosie.
– Więc co takiego zamierzasz? – odpowiedział z takim samym wyrzutem.
– Nie wiem, teraz chcę tylko zwykłe, miękkie łóżko. Skończmy, bo to sensu nie ma, przy innej okazji wrócimy do tego tematu – uciął.
Po kilkunastu minutach marszu zauważyli na wzgórzu jakąś plantację, najpewniej winogron. Ruszyli tam niemal od razu, jednak niezbyt szybko. Byli wykończeni, nigdy nie wędrowali tak długo. Oczywiście Forggunph od czasu do czasu gdzieś wyjeżdżał, jednak razem z karawaną. Pół biedy, jeśli chodzi o niego. Narrgar ledwo zipał, na karku miał już osiemdziesiąt lat. Jednak trzymał się dość dobrze w porównaniu z jego pobratymcami w podobnym wieku.
Gdy już dotarli, zauważyli elfa z poderżniętym gardłem, zaraz przy drzwiach. Musiał tu leżeć długo, ponieważ krew zdołała zakrzepnąć.
Weszli do środka, powoli uchylając drzwi i cicho stąpając po podłodze. W środku niemal cały dom był zdemolowany.
– Co tu się mogło stać? – spytał młodszy krasnolud.
– A jak myślisz? To miejsce leży niedaleko Złotej Drogi, przecież ona jeszcze okrąża miasto i biegnie dalej. Bandyci pewnie obeszli całe miasto, by zmylić tropy, a następnie zaszyli się w biedniejszych dzielnicach – stwierdził.
– Czekaj… Hej, przecież oni mogli wykorzystać zamieszki! Może wiedzieli o nich?
– Wychodzi na to, że na południu już doszło do starć.
– Nigdzie nie jesteś bezpieczny, cholera… – powiedział do siebie.
– Spójrz, wszystkie zamki w kufrach porozwalane – powiedział Narrgar, podchodząc do jednego z nich. – To musieli być bandyci.
– Wynieśmy tego elfa sprzed drzwi, bo zaczyna śmierdzieć.
Oboje wynieśli elfa spory kawałek za dom. Nie zdążyli go pochować, właściwie nie mieli nawet takiej chęci. Narrgar był, delikatnie mówiąc, przeciw jakimkolwiek kontaktom z elfami. Nawet martwymi, choć już zapewne mniej. Wyniósł go z uwagi na smród roznoszący się w okolicy. Forggunph po prostu ich nie lubił. Być może także im zazdrościł, lecz trudno było cokolwiek od niego wyciągnąć na ten temat. Jestem pewien, że nie pałał do nich sympatią z uwagi na ich wzrost, styl bycia. Albo może takie sprawiał wrażenie. W każdym razie – jeśli miałby wybierać pomiędzy krasnoludem a elfem, wybrałby tego pierwszego. I to nie z powodu kwestii rasowych, przynajmniej patrząc z pewnej strony.
Zabarykadowali się w środku, zastawili okna i drzwi meblami.
Forggunph zasnął opierając się o kredens, Narrgar natomiast po prostu usiadł na krześle i w tej pozycji zastygł aż do rana, śpiąc.
Rankiem odsunęli całe wyposażenie przed drzwiami. Jeszcze wczoraj chcieli zatrzymać się w zajeździe, ale jest zbyt blisko drogi. Najzwyklej mówiąc – nie mieli pewności co do tego, że nie będzie tam paru uzbrojonych stworzeń. Woleli trzymać się od kłopotów.
Obaj usiedli na dość ubogiej altance, wokół której rosły w zbitych grupach mlecze.
– I co teraz? Nie możemy zostać tu na zawsze – przerwał ciszę młodszy krasnolud.
– Hm… Nie wiem. Zwyczajnie nie wiem. Jakby się tak zastanowić to może wrócilibyśmy do miasta, ale…
– No właśnie, ale – przerwał mu Forggunph. – Na pewno gdzieś w lasach są już organizowane ruchy oporu, na pewno gwardia lub inni żołnierze coś organizują. Zbierają ocalałych, no cokolwiek! Chcę tutaj pomóc, a nie uciekać bez celu – ożywił się.
Zawsze lubił ryzykować, a to wydało mu się wielce interesujące.
– W tej wojnie domowej musi się coś kryć… – zaczął rozmyślać Forggunph
– Słuchaj. Chciałbym wyjechać poza Ksoss. Jestem za stary na bitki. Od tego są tacy jak ty. Silni. Mądrzy. Jeśli dłużej pożyjesz i nabierzesz doświadczenia, może będzie z ciebie ktoś przydatny. Ale ja… No cóż, powiedz szczerze, co takiego mogę tutaj zrobić?
– Nic. Kompletnie nic. Najlepiej się wynieść. Tak, kuźwa, w twoim przypadku być z dala od problemów, wynieść się! Tak jest najlepiej, co? A przynajmniej najłatwiej. Nie musiałbyś walczyć. Mógłbyś nam pomagać, jakkolwiek.
– Tia, a niby jak? Rąbiąc drewno? Gotując jakieś obrzydliwe potrawki? Dziękuję bardzo, spasuję! – podniósł głos i wstał. Zaczął iść w stronę drogi.
– Gdzie ty idziesz?
– Jak najdalej od problemów – stanął i odwrócił się. – Przykro mi, ale nie podzielam twoich poglądów. Ruszam na północ, tam walki dotrą najpóźniej. Może uda mi się przejść przez góry i tam wreszcie dopnę swego. Znów będę bezpieczny. A tutaj? Mam jakieś perspektywy? Siedzieć w lesie i tylko czekać aż pozabijają nas za kolaborację z innymi? Mamy wybór, Forggunphie. Możesz uciec od tego. Aż tak bardzo zżyłeś się z tym królestwem, które już nie ma przyszłości?
– Wiesz co? Dajże mi spokój. Jesteś idiotą. Kompletnym idiotą! Won stąd! – wrzasnął gniewnie.
W głębi duszy poczuł smutek. Przyjaciel go opuszczał, to pewne… Ale to nie był powód. Narrgar po prostu nie chciał walczyć za kraj, za ojczyznę. Tego nie mógł znieść. Na przemian trawiła go nieco lżejsza odmiana rozpaczy, a następnie wściekłość. Jego towarzysz zrozumiał o co mu chodziło. On po prostu chciał zostać kimś wielkim, zaistnieć. Objawiło się to już w czasie rozmowy z krasnoludem w mnisiej todze, tamtym, który rozpoczął rozruchy w mieście, o niej jednak nie wiedział. Forggunph miał nadzieję, że przemyśli jeszcze te sprawy i oderwie się od nieprzemożnej chęci walki. W głębi duszy wiedział jednak, że jest zbyt uparty, by poprzestać.
On został, siedząc w altance, wśród śpiewu ptaków, natomiast Narrgar ruszył, starając się trzymać drogi, która powoli zarastała.
Forggunph
***
Idiota! Kompletny idiota! Dobrze wiedział, że go potrzebowałem. A on co? Wziął się i poszedł! Gdy już się oddalił, byłem niesamowicie wściekły. Później w końcu i ja zszedłem na drogę, tyle że ruszyłem do miasta. Tak, wiem, nie miałem broni, mimo to chciałem jakoś pomóc. Właściwie nie pomyślałem nawet jak, moje myśli zaprzątała sama chęć niesienia pomocy czy chociażby walki. Co się tyczy tej drugiej rzeczy – najpierw musiałem zdobyć jakiś oręż.
Przez cały czas wpatrzony byłem w ziemię.
W tym czasie zastanawiałem się po co tak naprawdę uciekłem. Mogłem zostać w mieście, jednak pognałem razem z Narrgarem. Gdy tak teraz myślę, chyba uratował mi życie.
Po jakimś czasie wreszcie dotarłem na miejsce. Wokół panował okropny smród, jeszcze gorszy niż na wzgórzu, gdzie leżał elf. Zwróciłem uwagę na okolicę dopiero wtedy, gdy stanąłem w bramie. Budynki strawił ogień, to samo musiało się stać z częścią mieszkańców. Chyba był tu ogromny pożar. W niektórych miejscach tliły się zgliszcza, jednak przy samym wejściu było dość… Czysto, że tak to nazwę. Niektóre wieże zostały doszczętnie zniszczone, tego jednak nie mogło zrobić żadne z tych wszystkich stworzeń. Zastanawiałem się nad magiem, ale moje przemyślenia nie trwały długo, gdy tylko przypomniałem sobie o moim domu. Ruszyłem w jego stronę.
Nagle spostrzegłem dwóch żołnierzy, ludzi, którzy kręcili się w pobliżu ratusza, który był mi po drodze.
– Hej, co ty tu robisz? – spytał jeden z nich niezwykle dźwięcznym i melodyjnym głosem, jak na człowieka. Był wyraźnie zdziwiony.
Jego wygląd zresztą także przykuwał uwagę. Jego kolczuga została dość mocno rozszarpana, dodatkowo z ramienia sączyła się krew. Nie nosił hełmu, jak jego towarzysz; miał krótko ścięte włosy. Na czole można było zauważyć pot, promienie słońca idealnie to podkreślały. Przypomniałem sobie, że widziałem go, gdy mijaliśmy bramę z Narrgarem.
Przyglądałem się mu dłuższą chwilę, aż wreszcie odpowiedziałem:
– Chciałem tu jakoś pomóc, ale widzę, że nie dam rady nic zrobić. Co się działo w mieście przez ten czas? – spytałem, wciąż go obserwując.
– A cóż tu jest do opowiadania? Pierwsze walki zaczęły się w pobliżu ratusza, z tego co opowiadał mi Cuilt – wskazał głową na drugiego gwardzistę. – Następnie wszystko przeniosło się na inne dzielnice. Gdy wybuchł ratusz, byłem akurat przy bramie. Po kilku minutach przybiegł jeden ze świeżaków i poinformował mnie i dwóch pozostałych, że rozpoczęły się rozruchy. Zresztą, zginął w nocy. Jeden z nas pobiegł w stronę rynku, my natomiast zostaliśmy na miejscu i przepuszczaliśmy uciekających obywateli. Gdy już nikt nie przebiegał, także poszedłem na targowisko, zostawiając towarzysza. Póki co nie znalazłem go. Po drodze spotkałem Cuilta i od tamtego czasu trzymaliśmy się razem – opowiedział.
– Gdy akurat wybiegałem, chyba cię widziałem. No nieważne. Co zamierzacie teraz robić?
– Właściwie to nie wiem. Od dobrej godziny kręcimy się po mieście i czekamy, aż coś się stanie. Na pewno buntownicy, bo jak ich nazwać, gdzieś się ukrywają, jednak mam już dość. Po prostu, ja…
– A byli tu jacyś magowie? – spytałem, przerywając mu.
– Widziałem kilku elfów w szatach, jednak nie zwróciłem na nich zbyt dużej uwagi – do rozmowy włączył się drugi.
Musiałem przybrać dziwną minę, bo oboje przyglądali mi się z ciekawością.
– Właśnie. Dokąd zmierzałeś? – zapytał pierwszy.
– Do domu, a gdzieżby indziej? Patrząc jednak na te wszystkie ruiny, nie sądzę, by ostało tam się coś więcej niż kupa pyłu i trochę kamieni.
Następnie rozmowy zeszły na wspominki, staliśmy tam dobrą godzinę, być może nawet dłużej.
Narrgar
***
Rozrywało mnie od środka. Wtedy chyba mnie poniosło, właściwie nie powinienem nic mówić, przytaknąć. Albo też wyjaśnić na spokojnie Forggunphowi. Byłem ciekaw co on sobie myślał… W głębi serca żałowałem tego, co zrobiłem. Lecz co mi pozostało? Miałem tam wrócić? Tak chyba było lepiej. Prędzej czy później zrobiłbym to. W tej sytuacji mógł przemyśleć to wszystko. Zrezygnować.
Przez dłuższy czas miałem nadzieję, że jest, gdzieś za mną. Ba, co chwilę nawet się odwracałem. Jednak… Nadzieja matką głupich, prawda?
Może postąpiłem głupio. Może… Może kilka rzeczy potoczyłoby się inaczej.
Chciałem unosić się w słodkiej chmurze nieświadomości, stracić poczucie czasu. Oddalić się od wszystkiego, usiąść gdzieś indziej, poza wszelkim istnieniem, i… I zacząć rozpływać się w powietrzu. Z sekundy na sekundę znikać.
W pewnej chwili po prostu oparłem się o drzewo stojące niedaleko drogi, zsunąłem się po nim i usiadłem, opierając się plecami. Czułem, że w każdej chwili mógłbym po prostu rozkleić się na miejscu. To może nie do końca podobne do krasnoluda, chyba po prostu jestem zbyt wrażliwy. Zresztą, cóż tutaj po moim użalaniu się?
Wstałem, otrzepałem się z piasku, żwiru bądź czegoś innego, wytarłem ręką twarz i szedłem dalej, mając nadzieję na spotkanie jakiejś istoty. Niekoniecznie przyjaźnie nastawionej. W tamtej chwili wszystko było mi okropnie obojętne. I nawet mimo tej głupiej nadziei, nie zdołałem nikogo spotkać. Zresztą i tak mało kto przechadzał się po tej drodze jeszcze przed tymi wszystkimi wydarzeniami.
– Hej, Narrgarze! – usłyszałem zaraz za mną czyiś głos, ogromnie zadowolony. – Zaczekaj chwilkę!
Właściwie nigdy nie spodziewałem się, że tak ucieszę się na widok elfa. W moją stronę szedł Gha'wary, jeden z bywalców karczmy, którego swego czasu bardzo lubiłem. Wiedziałem, że bywa tam tylko po to, by się nachlać i odciąć od rzeczywistości. Widać było, że przepijał tam większość swoich pieniędzy, ale… No cóż, piłem razem z nim, byle tylko mieć z kim pogadać. Każdy ma przecież coś z egoisty, prawda? No nic. Włosy miał dość potargane, jak zwykle zresztą. Sięgały mu do ramion. Jego nos był niesamowicie zadarty, co zawsze mnie w nim bawiło. Nosił nieco potarganą, oliwkową koszulę z jakiegoś taniego materiału, starte na końcach granatowe bryczesy i sandały. Popołudniami, gdy nie był już aż tak pijany, wydawał się całkiem miły. Czasem zapominał zajrzeć do tawerny i łapał się jakichś robótek, ale gdy tylko dostał wynagrodzenie, tworzyło się błędne koło. Bo tak naprawdę dopiero wtedy, gdy nie miał pieniędzy, kończył z tym wszystkim, by znów do tego wrócić. W ogólnym rozrachunku jednak wychodził na plus.
Przystanąłem i czekałem aż podejdzie.
– Widzę, że udało ci się uciec – stwierdziłem. – Nie widziałem cię wcześniej, a idę tą drogą dość długo. Jakim cudem jesteś dopiero tutaj?
– Tak się złożyło, że razem z gwardzistami ruszyłem do lasu, gdzie mieliśmy przeczekać walki. W czasie ucieczki natrafiliśmy na jakąś opuszczoną kopalnię. Oni weszli do środka, ja zaś musiałem iść za potrzebą. Tak się złożyło, że natrafili na gniazdo sehff. Gdy tylko usłyszałem krzyki, zacząłem uciekać. Nie zdążyłem nawet oddać moczu, więc biegnąc, zwyczajnie się obsikałem. Na szczęście plama już wyschła – zaśmiał się.
– Cholerny szczęściarz – śmiałem się do rozpuku.
Gdy już oboje przestaliśmy się śmiać, spytałem:
– A cóż to za stwory?
– Co masz na myśli? Sehffy?
Skinąłem głową.
– Cóż. Są dość podobne do ludzi, z tym że mają ponad sześć łokci, zielonkawą skórę i… Dość dziwne oczy. Niektórzy sugerują, że są ślepe. Ponadto nie noszą ubrań. W dłoni zawsze noszą coś na wzór maczugi z kolcami, słyszałem, że z łatwością mogą zmiażdżyć głowę – wyjaśnił.
– Teraz z całą pewnością mogę powiedzieć, że miałeś szczęście – uśmiechnąłem się.
Przez całą resztę dnia szliśmy drogą, nierzadko gęsto porośniętą. Ostatnimi czasy słońce dość mocno przygrzewało, toteż mieliśmy choć jeden problem z głowy. Gha'wary szedł przodem, patrząc na drzewa i uśmiechając się sam do siebie oraz wywijając nogawkami bryczesów. Ja z kolei szedłem nieco z tyłu. Z wcześniejszego uśmiechu niewiele mi zostało. Wciąż martwiłem się o dawnego kompana. I… I może czas już powiedzieć, że dawnego przyjaciela? Miałem ogromną nadzieję, że chociażby mnie zrozumie. Miałem jednak pewność, że nie nastąpi to szybko.
– Hej, popatrz tylko! – jęknął radośnie elf. – Widać ognisko! Tam, na polanie!
Spojrzałem na niewielką łączkę, a tam zauważyłem spory płomień, wokół którego zbierały się jakieś stworzenia. Była dość niedaleko, mały kawałek za najbliższym zakrętem. Obawiałem się, że mogą tam być bandyci, ale cóż z tego? Pozostało mi coś do stracenia?
– Widzę.
– Aj, ty zawsze tak samo. Nie cieszysz się? W końcu jakieś towarzystwo!
– Myślisz tylko o zabawie, co? Nic, tylko piwo i dobre jedzenie, więcej ci nie potrzeba – znów się zaśmiałem, co wprawiło mnie w lepszy nastrój. Chyba to zauważył.
– No pewnie. Co takiego jest lepsze, niż właśnie to? Słuchaj. Myśl pozytywnie. Czerp z życia nieco radości. Powiedz szczerze, czy jesteś zadowolony ze wszystkiego? Zadowalają cię decyzje, które podjąłeś? Zadania? Obietnice? – zaczął pytać dość niespodziewanie. Miałem wrażenie, że jego samego to dziwi.
– Właściwie… Właściwie to nie… – wybąkałem.
– A powinieneś! Wiesz dlaczego? Bo to są twoje decyzje! Twoje życie! Twoje sprawy! – wrzeszczał bez opamiętania, choć nadal z uśmiechem na twarzy. – Cóż może być wspanialszego w tobie, niż oczywiście ty sam, hm?
Zatrzymałem się i stanąłem. Zacząłem się zastanawiać co takiego dobrego jest we mnie. Próbowałem to znaleźć. Zresztą, mój postój, także ten duchowy, nie trwał długo. Znów ruszyliśmy dalej, a Gha'wary ponownie zaczął:
– I wiesz co? Sam też jesteś wspaniały! Każdy, każdy, każdy z nas. Jak myślisz, czemu tego nie doceniamy? Bo to dla nas już codzienność!
W pewnym momencie zwyczajnie przestałem go słuchać. Nie miałem najmniejszej ochoty mieć lepszego nastroju, znów przypomniałem sobie sytuację przy altance. Wiedziałem, że to było nieco nie w porządku wobec niego, ale miałem dość. Chciałem zatopić się w smutku i nigdy z niego nie wypłynąć.
Po niedługim czasie znaleźliśmy się na polanie. Większość tam przebywających to były elfy, znalazło się też kilku ludzi, krasnoludów, nawet goblin. On stał jednak na uboczu, pewnie nikt nie chciał zamienić z nim słowa. Mimo to wydawał się być szczęśliwy.
Wśród stworzeń rozpoznałem kilka znajomych twarzy. Ze dwóch ludzi z targu, kilka elfów także stamtąd, a na dodatek z karczmy. Byłem pewien, że większość osób to mieszkańcy miasta.
Mój przyjaciel poszedł w stronę ogniska, ja zaś usiadłem na powalonym, lekko spróchniałym drzewie. Przy okazji otrzepałem z mojego siedziska nieco mrówek, które tam się przypałętały. Następnie zgarbiłem się, wpatrzyłem w trawę i… I znów zacząłem myśleć. O Forggunphie. Było mi go okropnie żal, że pewnie został gdzieś sam… Przez chwilę zastanawiałem się, czy w ogóle żyje. Znów, kolejny raz, płakałem. I w sumie nie chciałem przestać. Był dla mnie ogromnie ważny, wszak przeżyliśmy razem dość sporo, nawet przed przybyciem gwardii, jakieś dwadzieścia lat temu. Już spieszę z wyjaśnieniem jak to się stało.
Pewnego razu spotkałem go w tamtej tawernie, w której piliśmy ostatnim razem. Siedział oparty o ścianę, przy stoliku niedaleko wejścia. Z tego co pamiętam, miał wtedy ze trzydzieści lat, góra trzydzieści pięć. Ja z kolei miałem nieco po sześćdziesiątce. Wyglądał na okropnie przybitego, i takiż był. Sączył powoli złocisty trunek, wbijając wzrok w stół. Usiadłem na krześle naprzeciwko niego, kładąc kufel obok siebie. Spytałem co u niego słychać, on zaś obrzucił mnie niewdzięcznym wzrokiem i pociągnął kolejny łyk.
– Spytałem, co u ciebie? – ponowiłem pytanie.
– A cóż cię to może obchodzić? Dajcie mi wszyscy ten cholerny spokój – rzucił ze złością.
– Widać po twojej minie, że coś cię trapi. A ja zwyczajnie chciałem pomóc. Oczywiście w miarę moich możliwości.
– Po co?
Jego oczy nieco rozbłysły.
– Lubię to robić.
– Ach, żonę straciłem, interes się nie kręci… Wszystko spada na łeb, na szyję. Cholera, do czego to doszło. Mówię o moich problemach jakiemuś przypadkowemu nieznajomemu – zdobył się na uśmiech.
– Co się jej stało?
– Jakiś alchemik-idiota zapomniał, że zostawił wiadro kwasu na straganie, na którejś z wyższych półek. Ktoś przypadkowo kopnął w jedną z nóg, na których trzymało się całe to ustrojstwo i kubeł spadł centralnie na moją Midyhetę… – zawiesił mu się głos.
– Przepraszam, że spytałem – odparłem na to.
Następnie rozmowa jakoś się rozwinęła, zaś my zaczęliśmy spotykać się w gospodzie coraz częściej. Wreszcie wywiązała się z tego jakaś przyjaźń, która niestety nie przetrwała próby czasu. Ale ale, chyba nieco odbiegłem od głównej części mojej opowieści. Wróćmy więc do tamtych zdarzeń.
Wreszcie nastał wieczór, a ja… Cóż, nadal byłem tam, gdzie byłem. Przestałem jednak myśleć o całym świecie, gdyż wpatrzyłem się w ich taniec. Niby na pierwszy rzut oka nikt nie zobaczyłby w nim nic szczególnego, lecz ja zauważyłem pewną magię. Nie, nie taką, którą widuję teraz niemalże codziennie. Ona miała w sobie pewne piękno, którego nie umie wyczarować żaden mag. Każdy wokół ogniska biegał, tańczył. Wszyscy byli uśmiechnięci. Dość powiedzieć, ja też się uśmiechnąłem. Któryś z ludzi grał na lutni, chodząc dookoła skrzyń okrytych skórami. Nawet tamten goblin, którego wcześniej widziałem, dołączył do nich. Mogę się założyć z każdym z Was, że każde stworzenie, zgromadzone wokół całej tej magii, zapomniało o rzeczywistości.
Po jakimś czasie któryś z elfów złapał za lutnię, gdy grajek skończył. Byłem zaciekawiony, nigdy przecież nie słyszałem elfickiej gry. Podszedłem do ogniska i wsłuchałem się tak i w melodię, jak i w śpiew.
Nie byłem silny…
Nie byłem także słaby…
Nie było tam również nienawiści…
Nie było też gniewu…
Tylko…
Dowiedzieliśmy się…
Nie byliśmy silni.
Nie byliśmy słabi.
Nie czuliśmy gniewu.
Nie byliśmy martwi.
Nie było nienawiści.
Nie było nikłej sprawy.
Nie było pokoju.
Nie znalazło się w nas zdrady.
Nie mieliśmy przyjaciół.
Nie mieliśmy radości.
Nie mieliśmy armii.
Nie zachowaliśmy zgodności.
To tylko to, że… Byliśmy samotni.
Gdy już skończył, ja… Ja nie mogłem się ruszyć. Jego głos wciąż był w mojej głowie. Nie opuszczał jej. To tak, jakby… Jakby chciał przekazać swój ból. Sam głos. Niemalże łamiący się, ale niesamowity głos. Jak gdyby zamierzał zagnieździć się w mojej głowie i tam spocząć, by wreszcie kiedyś zostać wypartym przez zbliżającą się rozpacz lub obojętność na wszystko.
Gha'wary siedział przy wspomnianych wcześniej skrzyniach okrytych skórami. Patrzył smętnie w ziemię. Zresztą tak samo jak inne elfy. Podszedłem do niego.
– Hej, co ci jest? – spytałem zdziwiony. – Gdzie twoja wcześniejsza radość? Gdzie tańce? Co się dzieje?
– Ta pieśń… Ona… Ona jest czymś więcej niż zbitką wyrazów. Przekazuje pewną historię… – łamał mu się głos.
– Jaką?
– Zapewne nigdy o tym nie słyszałeś, ale… No cóż. Działo się to jakieś dwieście lat temu. Za Wschodnim Hordine, w tamtejszych dolinach. Kiedyś była tam nasza ojczyzna, która została zaatakowana. Reszty… Reszty sam możesz się domyślić… – znów załamał mu się głos. – Dla nas… Dla nas kraj to jest wszystko. Mamy swoją dumę, której nie chcemy oddać. Wróć, nie chcieliśmy oddać… Po wszystkim rozproszyliśmy się we wszystkie strony, gdzie tylko się dało.
Chyba nie chciał więcej wyjawiać. Pomyślałem, że może przy innej okazji zechce powiedzieć o tym nieco więcej. Poza tym nie chciałem już go dręczyć pytaniami, bo to mimo wszystko mogło przywodzić nieco wspomnień. Dla mnie taki smutek za zwykły kraj był bezsensowny, ale starałem się go zrozumieć. Postawić się na jego miejscu. Średnio mi to wychodziło, jednak zająłem się tym na pewien czas. Potem zwyczajnie zasnąłem, chyba ze zmęczenia.
Następnego dnia zdałem sobie sprawę, że nie ma sensu zadręczać się już Forggunphem. Wybrał to, co uznał za słuszne. To jego decyzja. Zawsze mógł pójść wtedy za mną, ale nie zrobił tego. A losu już nie odwróci. Był kimś ważnym w moim życiu, lecz… Czy zmieniło się wyłącznie przez tamto zdarzenie? Nie. Wszystko obróciło się do góry nogami, łącznie z moim nastawieniem. Byłem wśród stworzeń, które stały naprawdę szczęśliwe mimo tego, że utraciły cały dorobek życia. I to właśnie niemożliwie mi się w nich podobało. Odciąłem się od duchowej nędzy, która niegdyś się we mnie mieściła. Postanowiłem, że zacznę stawiać nowe fundamenty w moim życiu, z udziałem innych osób. Przez cały czas moich rozmyślań wciąż się uśmiechałem, patrząc na nieco już mniejszy płomień.
Forggunph
***
Gdy skończyliśmy rozmawiać, ruszyliśmy w stronę zrujnowanego ratusza. Nazwijmy go bazą wypadową. A tak na marginesie to dowiedziałem się, że drugi wojownik ma na imię Rodlaw. No więc. Przy ulicy, która, swoją drogą, nie była zbyt zadbana nawet przed całym zamieszaniem, znaleźliśmy… Ciało człowieka, bodajże mężczyzny. Niby nic szczególnego, pełno ich wokół. Tyle że było rozerwane. Kręgosłup wystawał w okolicach łopatek, przebijając brunatną kamizelkę jegomościa. Na twarzy zauważyłem liczne zadrapania. Sama mina przekazywała jedno – przerażenie. Z nieco poszarpanej nogawki wystawał kikut, z którego sączyła się krew. Zaś sama ona była wszędzie dookoła zwłok. Co dziwne, nie czułem jakiegoś specjalnego wstrętu, czego nie mogę powiedzieć o żołnierzach. Niemalże wymiotowali.
– Tutaj… Ja pierdzielę, co za… Ach, cholera! Nieważne. Uciekajmy, już! – wrzasnął Cuilt. Wydawał się śmiertelnie przestraszony.
– Hej, co jest? – spytał Rodlaw, wyraźnie zdziwiony.
– Potem ci wyjaśnię, szybciej!
Zaczęliśmy biec w stronę ruin. Próbowałem za nimi nadążyć, lecz cóż takiego mogę zrobić, mając takie małe nóżki?
Otworzyli dębowe, nieco zwęglone drzwi i wpadliśmy do środka. Znaczy, oni wpadli, bo mi zajęło jeszcze kilka sekund dobiegnięcie do budynku. Byli już na drugim końcu korytarza, ja zaś stanąłem jak wryty. Ogromna część stworzeń leżała w kałużach własnej krwi. Pozostałe może i się wykrwawiły, ale… Nie miały kilku kończyn. Wydałem z siebie jęki sugerujące obrzydzenie i wbiegłem za żołnierzami.
– Dobra, jesteś – Spojrzał na mnie. – Więc, Cuilt, o co chodzi?
– Słyszałem o przypadkach różnych dziwnych zdarzeń w zrujnowanych miastach. Martwe stworzenia po kilku dniach, czasem nawet godzinach, zmieniały się w diahdry, stwory o granatowej skórze. Ich oczy były niesamowicie złote, zaś kły tak samo ostre, jak oślepiający kolor ślepi. Z tego co wiem, to są niesamowicie szybkie i agresywne. Od razu przypomniałem sobie o tym, gdy tylko zobaczyłem tamtego człowieka – powiedział. Można było poczuć, że wylewał się z niego strach.
Gdy skończył mówić, usłyszeliśmy krzyki. Ustały równie szybko, jak się rozpoczęły.
– Krasnoludzie. Będziemy musieli się tu bronić. Umiesz walczyć?
– Miałem kilka razy broń w rękach…
– Dobra, czyli pozostaje nasza dwójka. No nic. Schowaj się gdzieś.
To… Wyglądało nieciekawie, nie? Cała ta sytuacja. No ale. W sumie mogłem się tego spodziewać. Aj, zapomniałem? Więc zacznijmy od początku – czyli od końca.
Schowałem się za dwoma ozdobnymi filarami, które nie przetrwały mocnego uderzenia i się zawaliły.
Całe pomieszczenie przesiąknięte było pewnego rodzaju przygnębieniem. Tak ostrym i ciężkim, że można by było za nie złapać i ruszyć na dwa tuziny ludzkiej, ciężkozbrojnej jazdy z beztroskim uśmiechem na ustach. Ciężkim… Tak, każdy oddech sprawiał swego rodzaju trudność. Może przez to, że byłem przerażony. Czyżbym… Czyżbym bał się życia? Czyżbym był wtedy tak sparaliżowany przez strach, że nie zdołałem uciec? Nawet jeśli byłaby to głupota?
Wracając. W pewnym momencie przez drzwi wszedł jeden z tych potworów. Cuilt rzucił się na niego, wrzeszcząc. Podniósł miecz i, krzycząc jeszcze głośniej, zamachnął się nad łbem diahdry. Po niecałej sekundzie jej krew rozprysła na twarz gwardzisty oraz na ściany. Niestety nie nacieszył się długo ze zwycięstwa, bowiem już po chwili do środka wleciała następna i złapała go od tyłu za kark. Żołnierz zaczął się szarpać, wymachiwał dookoła siebie mieczem, jednak nie dawało to żadnego skutku. Kły bestii tym bardziej zagłębiały się w miękkiej skórze, im mocniej próbował się wyrwać. Po nie najdłuższej chwili całkowicie stracił siły. Uchodziła z niego cała wola życia. W końcu wydał ostatnie tchnienie, upadając na podłogę. Nieco zakurzony z tynku dywan przesiąkał krwią.
Rodlaw w tym samym momencie zdołał powalić już dwie inne diahdry. Jedna z nich straciła rękę w czasie małej wymiany uników i ciosów, a następnie wykrwawiła się, wijąc się z bólu. Druga natomiast padła z rozciętą klatką piersiową. Sam wojownik nie doznał żadnych większych obrażeń, bo o zadrapaniach raczej nie warto wspominać. Potwór, który zabił Cuilta, zaczął zbliżać się w jego stronę. Właśnie wtedy Rodlaw zauważył śmierć swojego towarzysza broni i, niemalże identycznie jak zabity chwilę temu kompan, zaczął biec z krzykiem na ustach. Spróbował ciąć z prawej strony, ale bestia zrobiła unik. Okrążyła go i uderzyła w niego pięścią, on zaś odleciał nieco do tyłu, upadając na twarz. Natychmiastowo wstał, ścisnął mocniej miecz i ponownie zaatakował, jednak wydawał się być bardziej opanowany. Pchnął w kierunku diahdry ostrze, które nacięło lekko jej granatową skórę na ręce, ale też przebiło brzuch. Krew wytrysnęła na podłogę, zabarwiając białe od pyłu kafle i gruz na czerwono, tak samo jak i miecz wojownika.
– Forggunph, jesteś tam? – spytał w eter Rodlaw, rozglądając się dookoła.
– Tak, trzymasz się? – także zapytałem.
Wyszedłem zza filarów i usiadłem na jednym z nich.
– W porównaniu do Cuilta to u mnie wspaniale… Cholera. Zginiemy tu, prawda? Bestie z pewnością już nas otoczyły, to tylko kwestia czasu zanim wedrą się tu wszystkie – zaczął mówić.
Nie bardzo rozumiałem po co się przygnębiał. Trzeba mieć pieprzoną nadzieję na przeżycie, choćby nie wiem jak była mała. Ale… W nas chyba przestało się tlić to światło, niczym promienie słońca w ciągu dnia. Pozostał w nas nocny mrok. Nawet jeśli słońce ponownie próbowało wstać, nigdy nie zostałoby przez nas zauważone.
Obficie zakląłem pod nosem.
W pewnym momencie upadł na ziemię i, opierając się o sporą część dachu, skulił się, a następnie schował twarz między kolana.
Po chwili wstał niepewnie, trochę się chwiejąc.
– Wróć tam gdzie byłeś, zaraz powinny tu wlecieć – powiedział stanowczo.
Zrobiłem jak kazał, ale wciąż wychylałem się zza gruzów. Odwrócił głowę i raz jeszcze spojrzał na niebo. Co najdziwniejsze, uśmiechnął się. Nie byłem wstanie pojąć jego zachowania, jak można było się uśmiechać w takiej sytuacji?
Z przemyśleń wyrwał mnie rozdzierający wrzask. Niemal podskoczyłem ze strachu, a następnie jeszcze bardziej się schowałem.
Wbiegła pierwsza diahdra i, z rządzą mordu w oczach, zaczęła biec w stronę Rodlawa. Odsunął się w bok, a następnie ciął od ramienia aż do miednicy rozpędzoną bestię, która nie zdążyła się zatrzymać. Następnie ruszył wolnym krokiem w kierunku drzwi. Nagle zatrzymał się i popatrzył w moją stronę. Wciąż się uśmiechał. A ja nadal go nie rozumiałem.
Złapał oburącz miecz, gdy weszły dwie następne. Rzuciły się na niego ze szponami wyciągniętymi przed siebie. Zdołał ciąć po rękach jedną z nich, ale druga rozdrapała mu twarz. Ponownie odwrócił się i spojrzał na mnie, upadając na kolana.
– Gdyby tak… Gdyby tak znaleźć w tym miejscu… Choćby… Choćby jedno źródło światła… – powiedział cicho.
Tamten stwór, który tak go oszpecił, wbił szpony w jego plecy tak, że cała ręka wyszła klatką piersiową, rozrywając płuca i możliwe także, że serce. Potem ją wyciągnął, zaś gwardzista padł martwy.
Zdałem sobie sprawę, że ukrywanie się jest bezcelowe. Wstałem. I także się uśmiechnąłem. Zrozumiałem go.
Obie bestie ruszyły ku mnie.
Wdech.
Jak długo tlić się będzie we mnie ta mała iskierka życia? Jak długo muszę cierpieć?
Wydech.
W całej swej prostocie… W całej swej prostocie połączę się z niebem, niczym deszcz łączący przestworza z ziemią. Połączę się z błękitem, tak jasnym, jak tylko zapragnę.
Wdech.
Będę lecieć, jak biały orzeł.
Wydech.
Uśmiech.
Narrgar
***
Mijały dnie i noce, a my, to jest ja oraz Gha'wary, siedzieliśmy wciąż na polanie wraz ze wszystkimi stworzeniami. Całkowicie zapomniałem o mojej podróży na północ, jednak dość szybko się opamiętałem.
Ciepałem Gha'warego po twarzy jakimś patyczkiem, by się obudził.
– Hej, co jest…? – spytał, pochrapując i drapiąc się po twarzy.
Usiadł, a następnie oparł się plecami o pobliski pniak, wciąż jeszcze ledwo trzymając się w pionie.
– Wybacz, ale muszę się zbierać. Jesteś chyba dość szczęśliwy, nie? Zresztą, nie sądzę, byś się do mnie jakoś szczególnie przywiązał – uśmiechnąłem się do niego. – Jeśli pozwolisz, wezmę jakąś torbę i spakuję trochę rzeczy.
– Nie, czekaj… Gdzie ty zamierzasz iść? Przecież teraz roi się od uzbrojonych po zęby bandytów i cholera wie czego jeszcze! Zostań z nami. Przecież jest tak cudownie, tak daleko od zabudowań. Co jakiś czas przychodzi kilku nowych, w końcu stworzymy tu dostateczny ruch oporu i być może damy radę odbić miasto! – rozbudził się i ożywił, przy okazji wrzaskiem prawie obudził niektórych śpiących.
Cholera, kolejny – pomyślałem.
– Nie, nie. Do czego ja wam tu się niby przydam, a? Do gotowania, sprzątania, ostrzenia mieczy? Dajże spokój, będę jedynie zawadzać. Nie zostało mi wiele życia. Oczywiście dość dobrze się trzymam jak na mój wiek, ale będę zdecydowanie mniej produktywny. Nic tu po mnie. Wybacz.
Wziąłem torbę pierwszemu lepszemu elfowi, opróżniłem zawartość, która mogła mieć dla niego jakieś znaczenie, a potem podszedłem do skrzyń pośrodku polany.
Otworzyłem jedną z nich, zabrałem trochę sucharków, i tak po niecałej minucie miałem torbę pełną: soczystych jabłek z pobliskiego opuszczonego sadu zaraz za lasem, sucharków, które pewnie wzięli ze sobą, suszonego mięsa ze zwierzyny łownej lub dziczyzny, dwóch manierek wody z niedalekiej rzeki oraz flaszkę ukradzionego wina z jakiegoś małego magazynu, który był przy wcześniej wspomnianym sadzie. Przy okazji pozwoliłem sobie przywłaszczyć krótki miecz z dziwnymi znakami tak na rękojeści, jak i na ostrzu. Miałem nadzieję, że nikt nie będzie miał o to jakichś większych pretensji.
W tej samej chwili elf stał kilka metrów za mną, przyglądając się temu w bezruchu.
– Cóż… Dziękuję, gdyby nie ty, może i zostałbym złapany przez paru powstańców, a dzięki tobie zatrzymałem się na tej polance. Mam nadzieję, że właściciele tych kilku rzeczy nie będą zbytnio zdenerwowani. No nic, trzymaj się! – uśmiechnąłem się szeroko i pomachałem mu, poprawiając torbę na ramieniu.
– Do zobaczenia… – widocznie posmutniał, ale chyba wiedział, że mojej decyzji już nie zmieni.
– Nie jestem pewien czy się jeszcze zobaczymy. No nieważne. Cześć.
Wyszedłem na ten sam odcinek drogi, po którym wcześniej szliśmy wraz z Gha'warym. Wciąż szedłem z uśmiechem. Oni byli szczęśliwi, prędzej czy później mój niedawny kompan w podróży całkiem by o mnie zapomniał. To jest moje życie, moje marzenia, zamiary, pomysły oraz nadzieję, nie zostawiłbym tego tylko dlatego, że było mi tak dobrze. Miałem cel – tego trzeba się trzymać, prawda?
A właśnie, Forggunph. Nadszedł chyba czas, bym o nim zapomniał. Nawet jeśli był mi bliski, to miał własne życie, marzenia i tym podobne rzeczy. Przeszkadzałem mu. Chciał mnie w nie wciągnąć, w swój sen, jednak ja już miałem własny. Chciałem żyć, a nie tylko przeżyć.
Słońce miło przygrzewało, mieniąc się złotymi promieniami, zaś lekki wiatr świetnie orzeźwiał. Droga wydawała się o wiele mniej zarośnięta niż na wcześniejszych odcinkach, co ułatwiało mi dalszą podróż.
Po chwili usiadłem w cieniu pobliskiego drzewa zaraz obok kwitnącego krzaczka czarnego bzu, który sięgał mi do pasa i, grzebiąc dłuższą chwilę w torbie, wyciągnąłem kawałek suszonego mięsa oraz manierkę wody. Co najdziwniejsze, szczególnie wiosną, przez cały czas ani razu nie usłyszałem śpiewu ptaków, jednak ta myśl dość szybko zniknęła z mojej głowy, ustępując miejsca rozmyślaniom dotyczącym dalszej drogi. Zamierzałem najpierw dostać się do jakiegoś miasta, uzupełniając zapasy, które z pewnością mocno by mi się skurczyły, zanim zdołałbym dotrzeć na miejsce, jednak nie miałem żadnych pieniędzy. Cóż, to także nie zajęło mi jakiejś dłuższej chwili, ponieważ dość szybko zjadłem wcześniej wspomniane mięso, a manierkę schowałem z powrotem do torby, gdy tylko się napiłem, a następnie wstałem i ruszyłem dalej.
W pewnym momencie zacząłem mijać wielką posiadłość, najpewniej jakiegoś tutejszego bogatego farmera.
Skręciłem w prawo, wchodząc na ścieżkę prowadzącą najpewniej do domostwa. Zdziwiłem się też nieco, ponieważ nigdzie nie było pracowników, ale to chyba normalne, skoro wszystkie łany były tak blisko Złotej Drogi.
W połowie drogi do posiadłości nagle odepchnął mnie okropny smród. Nie wiem jak go określić, w każdym razie – był obrzydliwy. Wcześniej chyba nie zwróciłem na to uwagi, ale wciąż i wciąż słyszałem bzyczenie, jednak tłumaczyłem to sobie po prostu tym, że jestem na farmie.
Rozglądnąłem się po łanach zbóż i pomiędzy kępkami zbitej pszenicy czy innego cholerstwa zauważyłem… Ludzkie ciała. Chyba były tu już kilka dni, ponieważ większość z nich przegniła. Wyglądało na to, że byli to żołnierze, być może nawet pochodzący z Ksoss, którzy zginęli w którejś z bitew. Ale dlaczego akurat tutaj? Zresztą… Nie miało to dla mnie większego znaczenia. Mimo smrodu szedłem dalej, miałem nadzieję, że znajdę kogoś żywego. A przynajmniej nie aż tak śmierdzącego.
W którejś chwili spojrzałem na młyn, będący blisko lasu, a na nim powieszony był jakiś żołnierz. Miał ciężką zbroję płytową, nieco ubarwioną na czerwono przez zaschłą krew oraz hełm ze skrzydełkami, zwisający i niemal spadający mu z głowy. Bok miał cały rozcięty, zaś na ziemi pod nim widać było pozostałości po wielkiej kałuży krwi. Niemalże zwymiotowałem na miejscu.
Zacząłem iść w stronę owego młyna, przez cały czas patrząc na powieszone zwłoki. Gdy zbliżyłem się do wejścia, nagle drzwi się otworzyły, a ja zostałem złapany i wciągnięty do środka przez jakąś postać ubraną na czarno.
W środku panowała ciemność, jedynie przez niewielkie szpary między deskami przebijało się słabe światło słoneczne.
– Co się… – zacząłem trochę przerażony.
– Zamknij się i siedź na swoich czterech literach! – rzucił.
Miał dość młody głos, właściwie właśnie po usłyszeniu go, mój i tak już niezbyt duży strach ustąpił. Może i byłem stary, ale jakiś dzieciak nie byłby w stanie mnie zabić.
Minęła chwila, zanim ponownie się odezwał.
– Skąd ty się tu, do cholery, wziąłeś? – zapytał z wyrzutem. – Teraz będziesz mi tylko przeszkadzać!
– Więc po co mnie tu zaciągnąłeś? – zapytałem zaciekawiony i uśmiechnięty, jednak raczej nie zdołał tego zobaczyć.
– No… Nieważne, pieprz się! – zdenerwował się.
Cholerny dzieciak – uśmiechnąłem się w duchu.
– A co ty tu robisz?
– Nie wiesz, że prowadzone są teraz walki na tym terenie? Planujemy odciąć południową część od północnej, ponieważ ci na północy mają lepszą armię i w każdej chwili mogą spróbować odbić drugą część królestwa podczas naszej walki, a chcemy umocnić nasze wpływy właśnie przed ich atakiem – wyjaśniał.
– Wy?
– No tak. Należę do armii wielkiego generała Namidasu, który to służy Veiph, wschodniemu królestwu niedaleko Lei, wielkiego morza oddzielającego dwa kontynenty, to jest…
– Dobra, mniejsza z tym – przerwałem mu. – Kto zrobił tą masakrę, w której zginęli tamci żołnierze? Ta cała twoja armia?
– Nie… To zrobili Wierowie, jedno z barbarzyńskich plemion z pobliskich gór wyznaczających granicę pomiędzy Ksoss a Veiph. Wśród zwłok ksossyńczyków są także ciała naszych. Zaatakowali, ponieważ…
– A dlaczego zaatakowali to już mnie nie interesuje, skoro to nie wina tych od ciebie – znów mu przerwałem. – I wiesz, teraz zrobiłeś się znacznie milszy – ponownie się uśmiechnąłem.
– Co…? Pieprz się! – podniósł głos.
Zaśmiałem się.
Po jakimś czasie wyszliśmy na zewnątrz. Przy okazji dowiedziałem się, że Gilden, bo tak miał na imię, siedział tam od kilku dni w oczekiwaniu na jakikolwiek patrol żołnierzy z Veiph. W sumie powoli kończyło mu się jedzenie, a i nie miał zamiaru dalej siedzieć w ciemnym młynie, toteż ruszyliśmy razem.
Ogólnie był dość skromnie ubrany, jak na wojownika. Nosił pobrudzoną i przetartą, ciemną koszulę, pod którą miał już nieco za małą kolczugę, czarne, skórzane i przetykane pancerzem jakiegoś zwierzęcia nagolenniki, a także ubłocone, tak samo skórzane buty. Czy może kozaki… Zresztą, mniejsza o to.
Miał raczej młodą i pociągłą twarz, zielone oczy, które były nieco za szeroko rozstawione, mały nos oraz wąskie, troszkę blade usta w porównaniu do innych ludzi. Czarne włosy sięgały mu do ramion; był spocony i kleiły mu się do policzków.
– Tak w ogóle, to jak się tu znalazłeś? – zapytał, gdy wchodziliśmy do lasu, zaraz obok młyna.
– Akurat przechodziłem obok, zainteresowałem się tą farmą i zwyczajnie tam podszedłem. A właśnie, jesteśmy tutaj bezpieczni? Domyślam się, że ciała leżą tu jakiś czas, ale jesteśmy blisko granicy i gór, o których wcześniej mi wspominałeś – zauważyłem.
– No, chyba tak. To znaczy… Nie widziałem barbarzyńców odkąd się schowałem w tamtym młynie, ale na pewno kręcą się gdzieś w pobliżu.
Mruknąłem.
– Wiesz, może powinnyśmy zawrócić, co? – wskazałem głową na dwóch wielgaśnych barbarzyńców, którzy najpewniej przeczesywali teren lasu. Byli odziani w skóry jakichś zwierząt. Chrząkali i warczeli coś do siebie, leniwie ciągnąć się do przodu.
Gilden ruszył powoli w ich stronę, nie mówiąc przy tym nic, za to wyciągając z pochwy pałasz. Podbiegłem na bezpieczną odległość, schowałem się za dębem i zacząłem oglądać walkę.
Młody żołnierz zaszedł jednego z wojaków od tyłu, a następnie pchnął go mieczem. Ostrze wyszło w okolicach klatki piersiowej, barbarzyńca króciutką chwilę stał, a następnie zwalił się całym cielskiem na trawę. Zauważył to drugi, który zdjął z pleców wielki topór i zamachnął się nad Gildenem. Zdążył na szczęście uskoczyć na bok, a następnie próbował pchnąć wojownika w ramię, do którego jedynie sięgał jego pałasz, jednak został odrzucony w prawo kopnięciem.
Pomyślałem, że to dobry pomysł, aby sprawdzić jak sobie radzi stary Narrgar.
Wyciągnąłem skradziony wcześniej miecz z pochwy, a następnie próbowałem zajść go od jego lewej, jednak zdążył mnie zauważyć. Wycofał się do tyłu, by mieć nas obu na widoku, złapał mocniej broń i zaatakował podpierającego drzewo młodego wojownika. Ciął na wysokości głowy, jednak Gilden zdołał się uchylić. Ostrze topora wbiło się w drzewo na tyle, by dać trochę czasu na kolejne pchnięcie ostrzem. Przebił mu bok, zostawiając pałasz w jego ciele, natomiast barbarzyńca wycofał się do tyłu, trzymając swoją broń. Nadal mógł utrzymać się na nogach.
Podbiegłem do niego, a następnie zaatakowałem, przebijając jego brzuch. Nie mógł już wywijać na prawo i lewo swoim toporem, a także stracił możliwość szybkich uników, toteż nie było to jakoś szczególnie trudne.
Gilden uśmiechnął się, pokazując nieco pożółkłe zęby, a następnie wstał. Jego koszula była niemalże cała we krwi.
– Ha, powaliłem dwóch barbarzyńców – cieszył się, podskakując ze szczęścia.
– Zauważ, że to ja jednego powaliłem – uśmiechnąłem się.
– Pieprz się!
Gha'wary
***
Cóż… Narrgar odszedł. Tak naprawdę nie byłem jakoś szczególnie do niego przywiązany, więc nie przeżyłem tego aż tak bardzo. A i coś mi się zdaje, że niespecjalnie mnie lubił. Tyle że to raczej nieważne. Przecież… Tutaj jest tak wspaniale! Trudno uwierzyć, żebym był tak szczęśliwy w tym czasie. Wreszcie uwolniłem się z miasta, a na dodatek miałem cudowne towarzystwo, niemal wszyscy byli elfami! Ogromnie się cieszyłem. To chyba był najlepszy okres w moim życiu. Chociaż… No, niech będzie, że taki właśnie był.
Minęło parę dni, może nawet tydzień. W tym czasie chyba nikt nie przybył do naszego obozu. Ach, właśnie, obozu! Zaraz po tym, gdy Narrgar wyruszył, zaczęliśmy tu się jakoś zabudowywać. Musieliśmy mieć jakieś schronienie i inne takie, chociażby przed deszczem. Do tamtej pory zdążyliśmy zbudować jedynie jakiś dach z gałęzi i sporych liści, wsparty i przywiązany do drzew. Sam w sobie dawał nieco cienia oraz raczej nie przemakał. Daliśmy też pod niego większość naszych rzeczy.
Któregoś poranka siedziałem akurat oparty o pobliskie, kwitnące drzewo jabłoni, gdy zagaił mnie nieco podstarzały goblin, ba, nawet miał brodę! Wyglądał komicznie. No, ale tak już wracając do jego właściwego wyglądu – nosił jakiś podarty, przypominający worek materiał i wspierał się na jakimś ubłoconym kiju. Był strasznie wychudzony, zarys kości widać było nawet przez ubiór. Chyba próbował się do mnie uśmiechnąć, jednak wyszedł z tego tylko niewyraźny grymas, tak, jakby sprawiało mu ból samo uśmiechanie się.
– Witaj. Jak się trzymasz? Długo tu już jesteś? – zapytał nieco słabym, zachrypłym głosem, nadal wykrzywiając się w swoim "uśmiechu".
Uśmiechnąłem się do niego i spojrzałem w oczy. Były… Puste. Wcale nie odbijały światła, zaś źrenice, tak samo jak i tęczówki, wydawać by się mogło, były bez dna. Przez chwilę pomyślałem nawet, że pochłaniały jakiekolwiek światło. Przeraziło mnie to trochę, jednak wciąż trwałem w uśmiechu.
– Cześć. No, troszkę tu już jestem. W sumie to nawet nie pamiętam ile – humor wyraźnie mi wrócił, byłem znacznie szczęśliwszy niż chwilę temu, ponieważ przestałem o tym wszystkim myśleć. Beztroska pozostała mi chyba po ciągłym upijaniu się. Lub może… A zresztą, nieważne!
– Rozumiem – jeszcze bardziej się wykrzywił. – Pamiętam, że widziałem ciebie jakiś czas temu z pewnym krasnoludem, jednak od dłuższego czasu nigdzie nie mogę go znaleźć.
– Ach, chodzi ci o Narrgara! Wyruszył jakiś czas temu. Z tego, co kiedyś mi opowiadał wiem, że zamierza iść za północne granice. Co tam jest? – zapytałem zaciekawiony i z dziwną pewnością, że starzec coś wie o tamtych krainach. Może przez jego wiek?
– Północ, północ… A, tak. On w ogóle wie co tam jest? – tym razem on zapytał.
– Nie jestem pewien. Wiem jedynie, że bardzo chciał tam się dostać. No, wracając do mojego pytania, to co to za kraina?
– Zefetyd. Nie jestem pewny, co dokładnie tam się znajduje, ale z tego co słyszałem od paru elfów, to właśnie ona jako jedyna sąsiadująca z nami kraina nie wypowiedziała nam wojny. Na dobrą sprawę nie jest jakoś specjalnie wielka, za to ma nieznośny, gorący klimat. Wiem także, że ludzie pochodzący z tamtych krain są stosunkowo niscy – wyjaśnił i musiał złapać dech, ponieważ chyba już samym mówieniem się zmęczył.
– To musi być główny powód, dla którego tam idzie – zaśmiałem się.
Nastąpiła chwila ciszy. To znaczy… TAKIEJ ciszy. Niezmąconej jakimkolwiek niepotrzebnym hałasem. Liście szeleściły na lekkim wietrze, okoliczne ptaki śpiewały, a w oddali słychać było rzekę. Żadnych rozmów. Cholernie miło i błogo.
Wokół było dziwnie pusto, ale akurat miało się dziać coś niezwykłego tej nocy na niebie, więc mieszkańcy obozu być może zaczęli szukać jakichś dobrych miejsc na widok.
– A właśnie. Skąd ty się tu wziąłeś? – zapytałem, przerywając milczenie. – Do tej pory wcale cię nie widziałem. Znaczy, raz spostrzegłem jakiegoś goblina na uboczu, chyba nawet w pierwszy dzień, gdy tu przybyłem, jednak nie wydaje mi się, żebyś to wtedy był ty.
– Jestem z któregoś z plemion goblinów. Nie ma potrzeby, abyś znał jego nazwę – powiedział oschle. – Przestałem im być potrzebny, więc z własnej woli opuściłem nasze groty. Dość dużo goblinów robi tak jak ja, jeszcze zanim dożyją takiego wieku. Większość z nich idzie do miast, by zaznać miejskiego życia, tyle że większość ląduje w slumsach. Co lepsi zostają barmanami lub kupcami, jednak to tylko mała część.
– O, pamiętam jednego goblina w Nevralu! Znaczy, w moim rodzinnym mieście, o. Pracował jako barman, często wspominał stare dzieje, jednak nie pamiętam o czym dokładnie mówił, ponieważ najczęściej byłem wtedy pijany. Nazywał się… Hm… No, chyba sobie nie przypomnę. A właśnie, tobie jak na imię?
– Schnookumcuddly.
Zrobiłem dziwne oczy i ponownie zacząłem się śmiać. Schnookumcuddly wydawał się zafrasowany.
– Ach, przepraszam! Wybacz, często tak mam – tłumaczyłem się i tłumiłem już śmiech.
– Aj tam, nic się nie stało. Nie ja wybierałem, więc pretensje mogę mieć jedynie to moich rodziców – wykrzywił usta, ponownie próbując się uśmiechnąć.
Nastąpiła cisza. Po dłuższej chwili goblin poprosił mnie, abym pomógł mu wstać, a następnie poszedł w swoją stronę. Właściwie nie patrzyłem nawet gdzie. Zaraz jak odszedł, położyłem się na trawie i patrzyłem a to na drzewo, a to na niebo. Przeleżałem tak cały dzień.
W końcu nadszedł wieczór. Wszyscy obozowicze, bo jak inaczej ich nazwać, zebrali się wokół wielkiego ogniska. Cóż. Wróciły wspomnienia. Atak na miasto, ucieczka przed sehhfami, zlanie się w spodnie i zobaczenie po raz pierwszy uśmianego Narrgara, znalezienie obozu… Ale nie było czym się martwić! Przecież tak wspaniale wszystko się układało. Byłem szczęśliwy i niczego nie żałowałem. Wykorzystałem swoje życie jak najlepiej się dało. Znaczy, na pewno dało się to jeszcze lepiej wykorzystać, ale tak też było świetnie.
Gwiazdy zaczęły pojawiać się na niebie, zaś ono zaczęło tracić już swój kolor. Wszyscy jedli, pili, śmiali się i rozmawiali, a ja wciąż leżałem pod kwitnącą jabłonią.
Po dwóch, góra trzech godzinach księżyc już górował na sklepieniu. Czekałem, aż wydarzy się coś ciekawego, jednak nic się nie działo.
Nagle w pewnym momencie wszystko zaczęło zmieniać swój kolor. Począwszy od gwiazd, poprzez księżyc, kończąc na samym kolorze nieba. Każde z tych rzeczy przybrało czerwony lub bordowy kolor. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego, aż otworzyłem usta z wrażenia. Gdybym był teraz w Nevralu, spałbym jak zabity w karczmie i nic nie widział. Cholera, jakie to było cudowne! Każdy z osobna wpatrzony był w niezwykłe zjawisko.
W pewnym momencie usłyszałem… Śmiechy! Tuż obok mojego ucha. Rozglądnąłem się na boki, ale nic nie zauważyłem. Inni chyba także je usłyszeli, wydawali być się zdezorientowani. To było dość przerażające, sam nie wiem skąd się to wzięło.
Po chwili ktoś wrzasnął. Spojrzałem w stronę źródła hałasu i zauważyłem… Żołnierzy biegnących w naszą stronę! Zaczęli nas łapać. Ci, którzy byli na uboczu, uciekali. A ja… Padłem na kolana. Ukryłem twarz w dłoniach i rozpłakałem się. Straciliśmy nasze szczęście. Rozpłynęło się w powietrzu, jak śmiechy, które zniknęły tak szybko, jak szybko pojawili się żołnierze. Śmiechy naszych dusz.
Ivy
***
Ciemność. Nic, tylko ona. Zimna, przenikliwa. Kojąca?
Zaczęły mnie okropnie boleć oczy. Czułam, że je otworzyłam, ale nie mogłam nic dojrzeć. I, do cholery, gdzie ja byłam?
Miotałam się dookoła, starając się czegoś dotknąć, jednak bez skutku. Najpewniej leżałam gdzieś na podłodze, nie mogąc właściwie nic zrobić. Cholera, no! W końcu postanowiłam, że zacznę nasłuchiwać. Cóż, może to nie najciekawsze zajęcie, ale co takiego mogłam zrobić? Nie chciałam się czołgać, ponieważ pewnie wpadłabym na coś. No, ostrożności nigdy za wiele, co?
Pieprzona cisza! Nic nie było słychać. Jedynie mój oddech. Płytki, chrapliwy. Serce, wydawać by się mogło, najpewniej chciałoby przy nadarzającej się okazji wyskoczyć. Nic nie mogłam zrobić. Westchnęłam.
Nagle poczułam ostry ból głowy. Poczułam się tak, jakby w mojej głowie były wbite szpilki, z każdym moim ruchem wbijające się coraz głębiej. Spróbowałam jakoś wstać, ale gdy tylko się poruszyłam, już wtedy paskudny ból jeszcze bardziej się nasilił. No i… Dlaczego nic nie widziałam? Co się w ogóle stało i skąd się tu, cholera, wzięłam?
– Och. Czyżbyśmy się już obudzili? – rozległ się ciepły, miły dla ucha głos. A także echo. Wydźwięk był tak dziwny, że nie byłam pewna czy ktoś powiedział to w pomieszczeniu, czy też może w mojej głowie. – No dobrze. Zabawimy się?
– Czego ode mnie chcesz? Co ja tutaj robię? Czemu nic nie widzę? – dopytywałam się drżącym głosem z trudem tłumiąc histerię, pomijając jego pytanie.
– Pozwól, że odpowiem tylko na te pierwsze, zgoda? – powiedział radośnie. – Odpowiedź najpewniej cię nie usatysfakcjonuje, bo niczego od ciebie nie chcę. Chciałem jedynie zabić jakoś nudę. Hm, a może…
Wtem usłyszałam dźwięk powoli skrzypiących, otwieranych drzwi oraz leniwe, głośne kroki.
– Oho! No, to ja się zbieram. Trzymaj się! – powiedział stłumionym głosem. Usłyszałam dość głośny świst, wwiercający się w uszy.
Gdy tylko ten ktoś odszedł, ból natychmiast znikł.
Poczułam zimny powiew wiatru; kroki były coraz donośniejsze, aż wreszcie zatrzymały się tuż przede mną, leżącą na podłodze. Pokój był sporej wielkości, sądząc po czasie, w jakim zajęło następnej osobie dojście tutaj.
– Hm. Kim jesteś? I czemu jesteś cała zakrwawiona, co? Oraz… Skąd się tu wzięłaś? – pytał, a ja poczułam jego wielgachną dłoń na moim ramieniu. Choć obstawiałabym, że to ja byłam taka drobna, a jego ręka była raczej przeciętnych rozmiarów.
Co najważniejsze – jak to, cała zakrwawiona? Skąd się tu wzięła krew?
– Ja… Nie wiem – wyszeptałam przestraszona. – Gdzie jestem?
– W opactwie Dreznik – odpowiedział, pomagając mi wstać. – Naprawdę nie wiesz jak tu się znalazłaś?
Wreszcie stanęłam na nogi, lekko się chwiejąc. Ale zawsze coś!
– Nie – mruknęłam i odgarnęłam kosmyk włosów opadający mi na twarz za ucho. – Co to za kraina?
– Acre, na wschód od Ksoss. Pochodzisz właśnie stamtąd, prawda? – zapytał.
– No tak. Skąd wiesz?
– Wszyscy macie podobne, łagodne rysy twarzy, jesteście stosunkowo niscy oraz macie specyficzny akcent i taki sam popieprzony wyraz twarzy! – wrzasnął i trzasnął mnie w twarz. – Więc jednak jesteś stamtąd! A myślałem, że w całym Związku Crest, do którego należy większość okolicznych królestw, nigdy już was nie spotkam po całej tej anihilacji waszej ludności!
Znów leżałam na podłodze, w kałuży własnej krwi sączącej się z nosa. Do cholery z tym, chyba mi go złamał, idiota! W ogóle, to o jakim Związku Crest on pieprzył? I jakiej anihilacji? Co to ma znaczyć?
jednak tekst jest tak długi, a ja tak leniwy, – może usuń to ze wstępu! Jeśli Ty jesteś za leniwy, żeby poprawiać własne opowiadanie, to czytelnik okaże się równie niechętny i nie przeczyta.
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Już usunąłem, ale z tego co widziałem w moim temacie, nikt jakichś błędów nie wytykał, jedynie czasem było coś do poprawki. No ale. Ogólnie wolałem o tym wspomnieć, ponieważ zawsze może zdarzyć się jakiś błąd. Dzięki.
>> Wziąłem torbę pierwszemu lepszemu elfowi, opróżniłem zawartość, która mogła mieć dla niego jakieś znaczenie, a potem podszedłem do skrzyń pośrodku polany. << – Wziąłem, a powinno być – zabrałem. Niby poprawne sformułowanie, ale jednak nie. Ponieważ jest to język potoczny. Ogólnie sporo masz w tym tekściku tego typu kolokwializmów. A tego się po prostu unika.
>> Otworzyłem jedną z nich, zabrałem trochę sucharków, i tak po (niecałej minucie – To jest błąd merytoryczny. Jeśli to świat fantasy, quazi średniowieczny, to miara czasu wg jednostek SI jest błędna. Wtedy określano inaczej – np. klepsydra) miałem torbę pełną: soczystych jabłek z pobliskiego opuszczonego sadu zaraz za lasem, sucharków, które pewnie wzięli ze sobą, suszonego mięsa ze zwierzyny łownej lub dziczyzny, dwóch manierek wody z niedalekiej rzeki oraz flaszkę ukradzionego wina z jakiegoś małego magazynu, który był przy wcześniej wspomnianym sadzie.<< – Tutaj aż kipi od powtórzeń, zaimków i wszelakich innych błędów. Do przeróbki. >> Przy okazji pozwoliłem sobie przywłaszczyć krótki miecz z dziwnymi znakami tak na rękojeści, jak i na ostrzu. Miałem nadzieję, że nikt nie będzie miał o to jakichś większych pretensji. << – Kolejny raz, rozwlekle napisane, a do tego potoczny język. Można prościej. >> W tej samej chwili elf stał kilka metrów za mną, przyglądając się temu w bezruchu.<< – Dwa razy określiłeś w tym samym zdaniu, że elf stał w miejscu. Skoro stał, to już słowo „w bezruchu” jest zbędne. >> Minęło parę dni, może nawet tydzień. << – To ja napiszę to tak: „Minęło 2 dni, może 7 dni.” Widać różnicę? Słowo „parę, para” (masz tego trochę w tekście) oznacza że czegoś jest dwa. >> Chyba były tu już kilka dni, ponieważ większość z nich przegniła. Wyglądało na to, że byli to żołnierze, być może nawet pochodzący z Ksoss, którzy zginęli w którejś z bitew. Ale dlaczego akurat tutaj? Zresztą… Nie miało to dla mnie większego znaczenia. Mimo smrodu szedłem dalej, miałem nadzieję, że znajdę kogoś żywego. A przynajmniej nie aż tak śmierdzącego.<< >> (W którejś chwili – > W którejś chwili? PIĘKNE ZDANIE!!!) spojrzałem na młyn, będący blisko lasu, a na nim powieszony był jakiś żołnierz (to ten żołnierz powieszony był przy lesie, czy na młynie, czy obok młyna, bo z kontekstu nic nie wynika). Miał ciężką zbroję płytową, nieco ubarwioną na czerwono przez zaschłą krew oraz hełm ze skrzydełkami, zwisający i niemal spadający mu z głowy. Bok miał cały rozcięty, zaś na ziemi pod nim widać było pozostałości po wielkiej kałuży krwi. Niemalże zwymiotowałem na miejscu.<< – MASAKRA !!! Tekst doczytałem do końca, w bólach. Jest usiany błędami w takiej ilościi i w takim stężeniu, że można powyrywać sobie włosy razem z cebulkami. To opowiadanie/powieść to melanż różnych historyjek. Tu się nic nie trzyma kupy. Daruj sobie pisania powieści na tym etapie, póki nie opanujesz podstaw języka literackiego. Mimo tego, że tekst jest niechlujnie przygotowany do publikacji, zachęcam do ćwiczenia dalej. Pisz, ale krótkie historie. Tu widać, że nie trzymasz się planu, bo go nie ma. Gdyby był, tekst by się nie rozwalał na boki. Tekst jest słaby, ale widać potencjał. Nie marnuj go. Po prostu brakuje Ci wprawy.
"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick
Dzięki za wytknięcie błędów. Wiem, że to na 100% nie są wszystkie, które popełniam, ale to tak czy siak sporo. Głównie o to mi chodziło – co mogę poprawić, co zmienić, co w ogóle jest do niczego. W zasadzie Pustka jest czymś, co można nazwać… Hm, "ćwiczeniem"? Kiedyś pisałem o wiele gorsze teksty i widzę, że jednak w jakimś kierunku zaczynam się rozwijać i potrzebuję tylko trochę dobrej krytyki, której brakuje mi na tamtym forum, a od którego właśnie zaczynałem. I masz rację – z planowaniem jest u mnie naprawdę kiepsko, ponieważ zawsze myślami nie wychodzę poza nowy rozdział i to jeden z moich większych błędów, tak samo język. Naprawdę wielkie dzięki, ponieważ czegoś takiego potrzebowałem. Bez krytyki nigdy bym się nie rozwinął (chociaż wiem, że muszę również nabrać sporo wprawy, a piszę rzadko i mało) oraz stał w miejscu. Może to będzie dziwne, ale naprawdę cieszę się, że wreszcie mam nad czym pracować, a nie słyszeć w kółko pochwały i od czasu do czasu wytykanie pojedynczych błędów. Jeszcze raz – dzięki.
No to i ja dorzucę swoje trzy grosze. Dobra wiadomość, że jak na czternastolatka, to nie jest tak bardzo źle. Ale na pewno nie jest dobrze, w obecnym stanie tekst jest nieczytalny. Panuje dużo chaosu narracyjnego, już na początku są dziwne wstawki, nie wnoszące nic do fabuły, wydarzenia zdają się następować po sobie przypadkowo i niekoniecznie z sensem. Czasem wydaje się, że autor sam nie był pewny, co właściwie chciał przekazać, więc pisze cokolwiek, byle zapełnić miejsce. W ogóle niedookreślasz podmiotów, co sprawia, że nie wiadomo co kto mówi albo kto co zrobił. Niektóre tworzone przez Ciebie zdania są bardzo dziwne i niezrozumiałe. (Choćby sam początek: "wrzasnął krasnolud, przy okazji opluwając swoją czarną brodę resztkami piwa, gdy jego pobratymiec wpadł na stół, przy którym siedział ów wrzeszczący" – Właściwie nie wiadomo, ile w tej scenie jest osób i co która robi). Dialogi są miejscami zapisane nieprawidłowo. To, co dzieje się w mieście, jest bardzo dziwne. Kilku bandytów, jeden obłąkany prorok, i już mamy wojnę domową? A gwardia tylko stoi przy bramie, przepuszcza mieszkańców uciekających z miasta i nie reaguje? Zdarzają Ci się też powtórzenia. Ode mnie tyle, bo daleko nie dotarłam – do miejsca, w którym krasnoludy się rozstają, a Forggunph wraca do miasta. Zrezygnowałam w momencie, w którym zakradając się do miejsca, w którym grozi mu śmierć, "zwrócił uwagę na okolicę dopiero wtedy, gdy stanał w bramie". W ogóle się nie rozglądał? Nie zachowywał czujności spodziewając się, że gdzieś tam grasują bandyci, rozwścieczeni mieszkańcy i nie wiadomo kto jeszcze? Tekst musi być wiarygodny, jeśli chcesz, żeby czytelnik wczuł się w opowieść. Dobrze przemyślany i mający ręce i nogi. Próbuj dalej, ale rzeczywiście z krótszymi formami. Takimi, które przemyślisz, zbudujesz początek, rozwinięcie i zakończenie. Wtedy okaże się, co potrafisz. Pozdrawiam.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Dziękuję za wyłapanie kolejnych błędów. Ogólnie to przy pisaniu tego zawsze wstawiałem to od razu do tego tematu, niewiele się zastanawiając i czytając raz, może dwa, aby wyłapać niektóre potknięcia. Jeśli chodzi o pisanie czegoś nowego, to jestem pewien, że będę tu zaglądać co jakiś czas, aby porównać to z komentarzami i sprawdzić czy popełniam te same błędy i jeśli tak, to popracować nad nimi. Niby mam już jakiś mały pomysł, ale najpierw muszę zastanowić się nad paroma rzeczami, dość sporo tego naskrobać i rozplanować sobie wszystkie zdarzenia.
Planuj, planuj ; ) Pamiętaj jednak, że lwią częścią pisania jest edytowanie… Piszesz coś, a potem sprawdzasz. Pozwalasz tekstowi się odleżeć, i sprawdzasz jeszcze raz, patrząc z dystansu. Dajesz komuś do przeczytania, słuchasz uwag, i poprawiasz ponownie. I tak w kółko. Inaczej się nie da, tekst musi być dopracowany. Mało kto dociera do poziomu, w którym od razu pisze nieźle. Nawet najlepsi strzelają czasem dziwne babole, które potem się koryguje aż do bólu ; )
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr