- Opowiadanie: karolc - Cyber Żniwiarz

Cyber Żniwiarz

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Cyber Żniwiarz

Cyber Żniwiarz

Karol Czok

 

Zanim zaczniecie czytać chciałbym uprzedzić, że dziwny niekiedy szyk oraz "staropolskie" stylizacje zwrotów są celowe i mają być wyjaśnione w dalszych częściach, jako że jest to element historii, nie zaś mojego wybryku :-)

 

 

 

 

Działo się to w trakcie rewolucji, którą to przecież nie kto inny, a sam van Burnik zapoczątkował w roku 2189. Zdarzenia, które wtedy miały miejsce przewróciły w głowach po kolei wszystkim, prócz futurystom rzecz jasna, spodziewających się dni tak przełomowych jak i strasznych zarazem. Reszta ludności z jakiego by nie wziąć kraju była przerażona, a strach ten opierał się na ich braku wiary w człowieka, który pokazał, że mając technikę kosmiczną może sprowadzić ją do prostego, acz pożytecznego lamusa.

Van Burnik, człowiek nielubiany, ignorowany i spychany na bok przez bodaj wszystkie uniwersytety neo-miast postawił sobie w wieku lat czterdziestu pięciu jeden cel, pojedyncze zagadnienie, które to przez nocy wiele spać mu nie dało. Chciał on udowodnić sobie i innym w przyszłości niedalekiej to, co sen mu zwiastował pewnej nocy, okropionej wcześniej mocną gorzałą. Śnił on, iż ówczesna technologia, będąca już na przeolbrzymim stadium zaawansowania i pozwalająca na cuda medyczne i kosmiczne, spadała do rangi ciekawostki, urządzenia prostego i ciekawego na wzór maszyny parowej. Widział on we śnie sposób na nową egzystencję, która w jego czasach sprowadzała się do czynności mechanicznych, maksymalnie wydajnych i opartych na maszynerii wirtualnej i cyfrowej, podług świata liczb i płytek elektrycznych myślących. Chciał on powrotu ludzi do zaangażowania się w żywot swój aktywniejszy umysłowo, poddając w wątpliwość dotychczasowy stan rzeczy, gdzie byle prosty robot uliczny mógł zawrócić mieszkańca, bo ten zapomniał wyłączyć światła w domu, skąd inąd zużywającego energię ze źródeł odnawialnych.

Tak, van Burnik miał sen piękny, ale straszny jakże dla wielu person sfer wyższych, które swój immunitet oparty na niezachwianym autorytecie podtrzymywały już tylko dzięki systemowi wymyślonego przez ich dziadków koło stu lat temu, nie więcej. Data dokładna nie może być podana, bo i procesy przemian jednego punktu startowego nie miały. Jakże to, pomyślało wpierw wielu jego znajomych, chcesz van Burniku pucz społeczny wprowadzić? Czyż nagle zmieniło ci się życie wygodne, proste, tanie i pozbawione trosk o takie przyziemne sprawy jak władcy, rządcy i administratorzy twoich wszelkich spraw?

On jednak kiwał palcem, pokazywał i zamachiwał się dookoła kreśląc w powietrzu swe wizje senne, widząc je przed oczyma jako żywe na powrót ze snu wyjęte. Oni śmiali się, bo nijak ich obaczyć oczami swymi, na domiar złego cyfrowymi niejednokroć, nie mogli, ufając, że ich rozmówca może ma zepsuty wszczep jaki.

Jeździł van Burnik na konwenty wszelakie, sekretne niekiedy, gdzie różnej maści ideologie swe wykładano, profety tłumaczono ludziom zaciekawionym i mnogość licznych broszur dostępnych była dla każdego, kto chciałby chociaż spojrzeć na inny punkt widzenia. Już wtedy dostrzegł, że nie jest on sam ze swoimi zamysłami, że istnieją ludzie pod nerwy wzięci jako na widły dawniej, i że przeboleć nie mogą straty życia dawnego, piękniejszego, gdzie choćby drzewa i liście rosły samoistnie bez pomocy maszyn ogrodniczych. I tej maści ludzie, myślami swoimi przeciwko tyranii władzy technologicznej będącymi, nie byli jeno brudasami mentalnymi, upaćkanymi we własne myślowe szczyny, oj nie. Van Burnik spostrzegł, że niektórzy z nich zajmują arcyważne stanowiska w urzędach rozmaitych, od zarządzania odpadami komunalnymi po kierowanie dużymi spółkami. Na co dzień byli oni skąd inąd do złudzenia zagorzałymi zwolennikami systemu, ale po cichu… po cichu gwizdali na niego, a dokładali wielu środków, w tym materialnych, aby coś zmienić.

 

 

– Pan jest świadom w pełni tego, co zamierza? – zapytał mężczyzna ubrany w modernistyczny krój garnituru wyjściowego, trzymający w ręce napój z licznymi kostkami lodu.

– Nadszedł czas zmian. Dlaczego by nie spróbować? Spotykacie się tu już tyle miesięcy, a żadnych większych odzewów na zewnątrz nie było – odparł van Burnik, popijając przezroczysty napój gazowany.

– A! Media! Wie pan jak to jest z tą gównażerią. Ot na przykład mój znajomy jest wydawcą e-zinów, poczytnych jak cholera, ale kiedy tylko chciał dać informacje o naszej manifestacji, którąśmy zorganizowali pod pomnikiem Wielkiej Matrycy, to zaraz otrzymał piękną wiadomość z soczystym językiem o tym, ze nie przystoi przecież opluwać systemu, który karmi – mężczyzna oparł się o ladę i popatrzył na hologramy wyświetlające rozgrywki wirtualnego MMA.

– A tacy jak pan i pana kolega są za słabi nawet dla władzy? Cóż to oni, skoro was więcej i w sile grupowej na proch byśmy ich zmietli. Kapitał pan ma i pana znajomi, nieprawdaż?

– Prawdaż, ale to nie takie łatwe.

– Co stoi na przeszkodzie zatem?

– Pan nie wie, bo nie ma milionów na koncie, ale my wiemy. Musimy się trzymać pewnych norm, które są dosyć ściśle kontrolowane przez system. Nawet bogacze mają narzuconą pewną kontrolę tego, na co mogą środki wydawać, a komu przeznaczyć. Wie pan co by się stało, gdyby się ktoś niepożądany dowiedział, że przeznaczam wam pieniądze? Zarżnęli by mnie do jutra.

Van Burnik był wstrząśnięty. Nigdy nie miał okazji porozmawiać z ludźmi z wyższych sfer na osobności, zawsze przecież okazja wymagała używania konwenansów utartych, niezbyt pomocnych w prywatnych interesach. Nie myślał też, że pośród nich są skryci rebelianci, którzy dołączają do sprawy ludzi podobnych jemu.

– Czyli panu się taki pucz marzy? – odparł po chwili szacowny jegomość. – Rewolucja? Drogi panie, obaczcie, że ja mam miliony, a bałbym się podjąć ryzyka…

Van Burnik przerwał w połowie zdania.

– Bo nie o pieniądze tu chodzi.

– Też racja, nie do końca, ale racja – mężczyzna rozglądnął się na boki, szukając obcego wzroku.

– Widzi pan, panie van Burnik, tutaj jest nas dużo, szczęście, że ten podziemny bar Jugliwicza jest nam przychylny, ale nie spoufalał bym się za bardzo ze wszystkimi. Widzi pan tego pod kolumną przy stoliku numer trzynaście?

– Widzę, w czym rzecz?

– Chłopek roztropek na trzydzieści, trzydzieści trzy lata wyglądający, ale nic więcej? – na jego smugłej twarzy pojawił się uśmiech.

– Stoi. Cóż więcej o nim mogę powiedzieć?

– Pan za bardzo ufny, a ja panu powiem już teraz, że nie każdy kto rzuca kamieniem we wspólnego wroga jest przyjacielem. Ktoś z tych rzucających rzuca w swojego wroga, aby dobrać się w odpowiedniej chwili do rzucającego obok kompana. Przecież wilk całe stado owiec prędzej czy później zwiedzie, gdy tylko się przyodzieje w owczą skórę prawda?

– Skąd ta pewność, że tamten człowiek to zdrajca od razu?

– Proszę pana, pieniądze dają nie tylko technologię i możliwość… pewnych wygód – zwilżył usta kilkoma łykami, kostka lodu lekko uderzyło o szklankę. – Dają też kontakty i bezpieczeństwo.

– Nie ciężko to zrozumieć gdy ma się środki, które to zapewniają.

– Hehehe – zaśmiał się delikatnie schludnie ubrany mężczyzna – oczywiście, ale pan pozwoli, że przejdę do rzeczy. Wracając do jegomościa przy stoliku, to szpieg, rządowy szpion prosto z Federacij Andromedy. Jest na służbie od dwunastego lipca ubiegłego roku i już zdążył awansować… skurczybyk.

– Co mam przez to rozumieć? – odparł wbrew woli swojego rozmówcy van Burnik.

– Poprzez wspominanie o środkach chciałem panu uzmysłowić, co one dają realnie. Otóż, dzięki nim mam w tym pomieszczeniu dwóch ochroniarzy, niby takich szpiegów powiedzmy sobie wprost. Działają oni w tych spotkaniach od, bo ja wiem, od czterech miesięcy. Nie udają, że się angażują, nie donoszą nikomu innemu tylko mnie, a sami biorą czynny udział w tej zabawie, bo ja ich zachęciłem, nie kazałem. Mogę zatem swobodnie rozmawiać z panem, a jednocześnie moje przedłużone oczy śmigają po sali rozmawiając za siebie, ale pracując dla mnie. Przy okazji wskazują mi przez implant uszny informacje, kto się czubi na kogo… i kto jest szpiegiem z zewnątrz. Wie pan ilu ich jest dzisiaj?

– Cóż – skonfudował się van Burnik – ufałem, że te spotkania są dość dobrze pilnow….

– Oj niech da pan spokój! – mężczyzna uśmiechnął się i machnął ręką uderzając w kolano. – Że niby ktoś się nie dowie co my tu robimy? Pff! Federacja wie co pan dzisiaj jadł na śniadanie, oraz który z urzędników zamawiał po raz kolejny prostytutkę, a pan myśli, że nie sprawdzą podziemia, które kopie jak kret prosto pod nimi? W dodatku trochę na oślep kopiemy, zupełnie jak taki właśnie kret – kolejny łyk, kolejny stukot kostki lodu.

– Co pan proponuje?

– Dziękuję za zaufanie. A proponuję demontaż systemu poprzez terapię szokową. Nie mamy czasy na dekady zmian, wystarczy, że poprzednie dekady zaprowadziły większość ludzi tu gdzie jesteśmy.

– Większości się podoba ten kosmiczny świat, będący jakby nie patrzeć spełnieniem wizji tylu dawnych pisarzy.

– A tam podoba. Pan nie wie, bo się domyśla, a ja wiem.

– Skoro wszystkim się nie podoba…

– Nie wszystkim, ale większości – przerwał mężczyzna.

– … skoro większości się to nie widzi – kontynuował van Burnik – to dlaczego się ukrywamy? O co tyle strachu? Wyjdźmy na zewnątrz i zakończmy to szaleństwo! Niech ludzie zobaczą, że są niczym więcej, niż kupą implantów – mówił spokojnie, nie starał się podnosić głosu.

Słowa van Burnika uderzyły lekko w eleganckiego mężczyznę, który sam był przeszyty licznymi implantami, ale rozumiał sens i nie zamierzał czynić z tego zwady.

– Pamięta pan historię związaną ze Spartacusem? – odparł po chwili znów obijając kostką lodu o naczynie.

– Oczywiście, historia tragiczna i romantyczna zarazem.

– Bo wie pan, że musimy zrobić tak jak Spartacus? Jeszcze mamy łańcuchy na rękach i nie ważne jaka nasza klasa społeczna i dorobek. Ja czuję łańcuchy być może nawet bardziej, niż taki bezdomny, którego w zasadzie nic nie obchodzi. Potrzeba nam buntu Spartacusa, ale nie jednego. Wszyscy musimy się stać legendarnym buntownikiem rzymskim! – oczy rozszerzyły mu się tylko lekutko. – W zasadzie to buntownikiem trackim, ale spod jarzma rzymskiego – poprawił się i wbił wzrok w mężczyznę przy stoliku numer trzynaście.

 

 

Van Burnik parał się wieloma fechtunkami nowoczesnej sztuki. Jego praca w instytucie filozofii XXI w. była już tylko środkiem do zarobienia pieniędzy na czynsz, jakie takie jadło i insze gadżety ułatwiające pracę w tym świecie, gdzie utrata energii, w tym prądu, jest czymś dużo straszniejszym, niż zatrzymanie akcji serca.

Mieszkał dość wysoko, zawsze ponad mgłę miejską wystając. Widok rozpościerał się na miasto szlachetnie spieprzone, jak van Burnik mawiał. Oczy wilgotnieją przy podziwianiu tej miejskiej pajęczyny zmiennych losów ludzi, ludzi robotów i robotów. Oczy wilgotnieją, ale od płaczu. A van Burnik nie płakał, ale chciał już kilka razy, już mu się zbierało i zanosiło, ale zawsze cofał się jakby się miał sparzyć ogniem jakim. Idea jego snu kwitła w nim jak doskonała latorośl, rozgałęziając swe małe ideałki w kolejne zakamarki jego umysłu. Van Burnik spisywał co mu przez głowę przeszło, a co w niej czasem utkwiło na dłuższy moment. Później zaś do kosza wyrzucał, wyciągał, śmiał się jak dziecko nie mogąc uwierzyć, że to on pisał te pizgroły. Śmiech zanosił się w lament i złość, ona zaś w agresję, ale nie znalazł van Burnik dogodnego dla niej ujścia. Jeszcze nie.

 

 

– Już myślałem, że pan nie przyjdzie panie van Burnik – odparł elegancki mężczyzna, ubrany tak samo jak dzień wcześniej na tajnym spotkaniu.

– Dzień dobry panie Godynfrey – wypuścił cicho z ust słowa van Burnik, który nawet lekko się uśmiechnął. – Ilu tym razem?

– Co ilu? A! Bodygardów pan ciekaw? Też dwóch, ale jeden inny, niż ostatnio, bo tamtego żona zachorowała, paskudna sprawa zresztą. Dałem mu pieniądze na terapię mikrogenezyjną, niech kobieta nie cierpi w zwykłym szpitalu.

Dwóch mężczyzn spotkało się w parku, gdzie część z drzew była zupełnie, ale to zupełnie do złudzenia przypominającymi prawdziwe rośliny hologramami. Oprócz zapachu wydawały też dźwięki na skutek podmuchów wiatrów w niewidzialne liście.

Na ławce siedziała para, gdzie chłopak przytulał rozkosznie swoją niewiastę. Ale nie to zwróciło uwagę Godynfreya i van Burnika, a zauważyli to obaj. Chłopak miał pięknie zrobiony tatuaż, starą metodą tradycyjną, tuszem nakłuty poprzez igłę, nie zaś przez lasery czyniące cybernetyczne tatuaże.

Któż z nas wie, czym jest wolność – brzmiał napis na przedramieniu.

– No i? Któż z nas? – zapytał van Burnika Godynfrey.

– Ja wiem.

– Ależ to obłudne, czyż nie? – ironicznie odparł Godynfrey.

– Tak pomyśli wielu, ale nie ja. Ja wiem czym jest wolność, bo widzę, że świat, w którym żyję nie daje mi jej. To wystarcza.

– Świadomość braku wolności dowodzi czym ona jest? Tak, coś w tym jest. Trochę się z tym zgodzę. A chuj tam! – zaklął dawnym słowem Godynfrey. – Zgadzam się w całości!

– Pan zna stare przekleństwa? Nie spodziewałbym się.

– Lepiej przyjąć szybko do wiadomości, niż się spodziewać. Widzi pan, ten chłopak też się nie spodziewa, że jego dziewczyna zaraz…

– Ratunkuuu!!! – rozległ się męski krzyk od strony ławki, gdzie przesiadywały zakochane gołąbki.

– Nie! Niech pan nie podbiega. Niech pan obserwuje – pociągnął van Burnika za rękaw.

– Ale jej coś dolega! Niech pan nie stoi i patrzy, trzeba pomóc – van Burnik szarpał się, ale Godynfrey nie puszczał, choć nie trzymał wcale mocno.

– Patrz tylko, a wzroku nie spuszczaj i wszystko ujrzysz, bo bacznemu obserwatorowi nic nie ujdzie uwadze, choćby go sam diabeł mamił – cicho szepnął do ucha van Burnika.

Chłopak obejmował dziewczynę, która bez ruchu leżała na ławce, bez życia całkowicie, niczym manekin porzucony po udanym lub nie spektaklu. Chłopak przestał łkać, a następnie przyłożył powoli do ucha swój zegarek i zaczął rozmowę dawniej zwaną telefoniczną. Ocierał łzy i mówił coś przez chwilę, kiwał głową i pokazywał bezradnie na dziewczynę, tłumacząc coś wizualnie swojemu rozmówcy po drugiej stronie cyfrowej bariery, który go przecież… i tak widział.

– Podejdźmy bliżej, widzę, że się pan wczoraj urodził chyba – odparł sucho Godynfrey.

Mężczyźni podeszli tylko nieznacznie w stronę młodzieńca, na tyle, aby podsłuchać jego słowa.

– Tak, padła całkowicie, nie rusza się – mówił łamliwym głosem.

– Dobrze, już wiem – odparł spokojnie van Burnik. – Już wiem co się stało, ale myślałem, że…

– Tak, tak chodziłem z nią regularnie – perorował młodzieniec. – Cały czas dokładnie, tak proszę pana – odpowiadał do zegarka pojedynczymi zdaniami, uciszanymi najwyraźniej przez nieznanego dla nas rozmówcę. – Nie rozkręcałem, bo na gwarancji jest! Przecież od tego jest wasz serwis! – zakrzyczał do słuchawki. – Miała się nie psuć, a po trzech miesiącach znów to samo!

– I co teraz znaczy dla niego ten tatuaż? Co może znaczyć? – zapytał z przekąsem Godynfrey.

– Chłopak wytatuował sobie coś, o czym jednak nie ma pojęcia. Chodźmy – trasę wędrówki zaproponował van Burnik. Godynfrey nie protestował.

– Mam dla pana dobre wieści, udało mi się dostać do człowieka z Federacji, który chciałby stanąć po naszej stronie – zaczął Godynfrey. – Nadal chce pan wprowadzić swoją ideę w czyn? Wczoraj, kiedy rozmawialiśmy przez telefon był pan podekscytowany pełnym zrozumieniem tego, co może nasze małe podziemie chcieć. Pytam zatem, co chcemy? Hm?

– Chcemy powrotu człowieka prawdziwego… – van Burnik popatrzył w niebo. Ono było dla niego zawsze prawdziwe, nigdy nie oszukane, nie przerobione cyfrowo podług najnowszych trendów geometrii meteorologicznej. – Sam pan mówił, że większość chce, a i mi się tak zdaje – dodał po chwili.

– Ta, taaa, tak – formułował właściwy wyraz Godynfrey. A co z takimi jak ten o tutaj farmazon? Będzie płakał za mechaniczną dziwką? Za tym, że wszystko co powie do niej, włoży do niej i wyjmie z niej, jest transmitowane do centrali, a tam wszystko na matryce siut, siut ląduje. A później na pana lustrze bam! Reklama zupełnie idealna dla pana wymogów i zachcianek, fetyszów i głośnych myśli – Godynfrey uśmiechnął się cynicznie, choć zamiaru takiego nie miał.

– Nie możemy tak prosto zakładać, że pewna grupa czegoś nie zrozumie lub będzie wypierać. Niektórym trzeba wskazać drogę, pokazać różne możliwości! Jeśli ten chłopak nigdy nie był z prawdziwą kobietą, to jak może cierpieć prawdziwie z bólu rozpaczy, kiedy go nigdy nie zaznał? – van Burnik zmarszczył czoło wpatrując się w zrozpaczonego i złego młodzieńca.

Ich jakże ciekawa rozmowa, podparta dodatkowo spostrzeżeniami wprost z ulicy trwała jeszcze chwil kilka, a później rozpłynęła się na wietrze, gdzie razem z pędem powietrza, pośród cząsteczek elektromagnetycznych różnych urządzeń w całym mieście rozmieszczonych, wpadła do mikrofonu nieopodal stosu drewna umieszczonego.

Van Burkin wracał natomiast do domu na piechotę, chciał ujrzeć miasto, które tak szybko się zmieniało.

 

 

Stawiał kroki na chodniku powoli, acz niedbale, będąc najwolniejszym punktem bodaj w całej prędkiej alei, gdzie ludzie niemal prześcigają się w zakupach, pracy i byciu najnowszym według miar z góry narzucanych. Van Burnik obserwował i nadziwić się nie mógł jak kiedyś on sam w tym owczym pędzie gnał jak za smycz ciągnięty, smycz niewidzialną a prawdziwą, boleśnie prawdziwą. Sny, zachodził w głowę, zwykłe sny, a człowiek nie jest już tą osobą na jawie, którą zwykle się po prostu było. Trochę niewyraźnych fantazji, zbitki słów kluczy, idee poszarpane przez nieświadomość w trakcie snu, wszystko to przetrawiło się, przeszło przez ciężkie sito podświadomości i dostało się z rana do umysłu świadomego.

Napędzeniu uległ mechanizm, który nie był już przelotnym doświadczeniem, ale miarą stałą dla van Burnika w jego codziennych działaniach. Pragnął ogromnego buntu, wpierw wewnętrznego i osobistego, a później kolektywnego i masowego, który strząsnął by z ludzi kurz zaniedbania samych siebie.

Van Burnik stanął na środku alei Prefektów na pasie zieleni, założył ręce za siebie i począł oglądać się dookoła, powoli, w skupieniu, nie bacząc na zgiełk i hałas ludzi, reklam, pojazdów i serca miasta, które to wszystko musiało przepompować przez swoje tętnice i aorty. No i cóż tu mamy – parsknął w myślach – wszak aby tylko spojrzeć na całe takie miasto z góry, zza szkła akwarium jakiegoś, a oczom nie ukaże się nic, jeno matryca zaprogramowana tak, aby mrówki w środku poruszały się wedle takich ścieżek, jakich zapragnął projektant. Każda niby mrówka może iść gdzie chce i robić co chce, gdyż tak się jej mówi i estetycznie przedstawia, ale… ale wychodzi na to, że zawsze wszystkie mrówki są wolne na tyle, na ile pozwalają na to ścieżki.

Przysiadł chwilę dłuższą na ławce van Burnik i podparłszy się jedną ręką o oparcie przyglądał się najbliższemu otoczeniu. Oto na przejściach dla pieszych na czerwonym świetle wyświetlają się reklamy napojów dietetycznych i zdrowej rzekomo żywności, wolnej od naturalnej ziemi i składników mineralnych, które szkodzić nam nagle zaczęły. Już dawno w co niektórych dzielnicach wielu miast świata zastosowano przejścia podziemne, nadziemne i całkowicie niekolidujące z ruchem pojazdów, ale sprytna głowa, tęgi marketingowiec i zespół jego wpadli na przezabawny pomysł, aby w miejscach silnie uczęszczanych, zagęszczonych wręcz przez masę ludzką, lepiej byłoby potrzymać klienta na światłach tradycyjnie, bo zarobić na tym można, oglądalność wzrośnie, a sprzedaż produktu może ruszy. A ludzie stoją i oglądają, niektórzy na tyle wytrwale, że zapominają o zielonym świetle, znacznie mniej oryginalnie wyświetlanym, niż śmieci reklamowe.

A czemu by tak nie napluć na te reklamy i nie zacząć patrzeć się w niebo, rozpocząć rozmowę z mieszkańcem obok stojącym, może samotnym? Van Burnik myślał, dumał i kreował oczywiste oczywistości, a służyć miały one względom czysto ideologicznym, nic bowiem bardziej nie działa na podtrzymanie własnych idei, jak sukcesywne sprawdzenie ich w terenie, empiryczne zmiarowanie ich na skórze własnej i obcej.

Dość tego – stwierdził na głos przed siebie van Burnik. Otaczała go zieleń drzew i kosmatych kwiatów, traw i niewielkich krzaków na granicy drogi. Nie otaczali go ludzie, którzy zwracali na to uwagę.

– Przepraszam panią – wstał i podszedł do przechodzącej szybko damy z elegancką torebką i butami na wysokiej koturnie – czy ma pani chwilę wolnego czasu?

– Słucham? Chce pan pieniądze?

– Nie pieniądze, ale pani uwagę. Proszę powiedzieć, czy zastanawiała się pani kiedyś nad społeczeństwem, w którym pani żyje? – van Burnik zrównał się z prędko idącą kobietą.

– Ale co pan gada? Jak to zastanawiałam? A o czym tu myśleć? To proste, każdy żyje jak chce, a jak nie chce to chodzi, szwęda się tak jak pan i filozofuje mi tu – kobieta zbyła go kąśliwym spojrzeniem.

– Kiedy ostatni raz zastanowiła się pani czy jest jeszcze człowiekiem, czy maszyną, którą tylko robi to, co każdy inny? – van Burnik zatrzymał się i krzyknął za oddalającą się damą, zapierając się rękoma pod boki.

Kobieta nie odwróciła się do niego. Na pewno usłyszała jego słowa, ale czy je przyjęła, przefiltrowała i odrzuciła, czy całkowicie zignorowała, tego nie wiedział. Był mimo to zadowolony, zrobił bowiem coś, co nie mieści się w tradycyjnym kanonie postępowania dnia dzisiejszego. Jakże to tak zaczepić kogoś na ulicy i zapytać o cokolwiek? Jeszcze kilka lat, a będą za to aresztować – stwierdził krótko i udał się w przeciwną stronę alei.

 

 

– I co pan wymyślił? Jaki będzie pierwszy większy krok na drodze urzeczywistnienia planu mądrzejszego świata? – zachichotał Godynfrey, rozglądając się po przestronnej restauracji Arniniego.

– Zróbmy tak, jak sugerował pan przez telefon – rzekł powoli van Burnik, który nie często bywał w tak wykwintnych lokalach. – Zacznijmy od zaszyfrowanej częstotliwości radiowej oraz spotów wi-fi. Ludziom będą się wrzucały tapety na ich urządzenia mobilne z naszym przesłaniem.

– Nie nachalne to jednak aby za bardzo? Troszeczkę ingerujemy w prywat… – Godynfrey zaciął się widząc wzrok van Burnika. – Zresztą, masz rację. Przy tym co wyprawia się z naszą prywatnością… darmowe nachalne wrzucenie tapety na kogoś telefon, zegarek czy szkło cyfrowe nie będzie zbytnim przegięciem pały, co? – Godynfrey przystąpił do krojenia podanego właśnie mięsa wołowego w gęstym ziołowym sosie.

– Z całą pewnością nie. Terapia szokowa działa zawsze – van Burnik nie zamówił jak zwykle nic do jedzenia.

– A myślał pan o transmiterach w dzielnicach slumsowych?

– A kto ma do nich dostęp? Pan ma? – dziwił się van Burnik.

– Pan mnie nie docenia. Proszę się zgadać z tym, jak mu tam, z Hilinem z naszego stowarzyszonka. Świetne grafiki ponoć robi, niech wykombinuje coś i mi podeśle. Ja już się zajmę, żeby uboższe dzielnice to zobaczyły.

– A centrum?

– Po cóż nam centrum, gdzie żyją tylko twardogłowi?! Nam tu trzeba van Burniku uderzenia jak z antymaterii. Siła tkwi w ludzie poniżonym przez władzę, w osobach, które przez brudne szyby oglądają świat. To oni są w stanie fundamenty świata ruszyć, nie ci, którzy tylko po tych fundamentach chodzą w inteligentnych butach – Godynfrey załadowywał porcję sałatki, tuż po kęsie mięsa.

– Jedna myśl krąży w mej głowie od momentu, kiedy plany zaczęły nabierać realnej mocy. Co z naszym bezpieczeństwem? Wydaje mi się, że prędzej czy później zostawimy ślad. Kilku chłopaków to świetni hakerzy i…

– I mamy ludzi z ośrodków patroli powietrznych, ochrony administracyjnej, zarządców monitoringu i patroli ulicznych. Już ci kiedyś mówiłem, z każdej gałązki mamy po kilka owoców, pestek i listków. Nie martw się – Godynfrey przeżuwał porcje szybciej, upychając do ust nieco za duże kawałki smakowitych potraw. Dopiero teraz van Burnikowi zaburczało w brzuchu, ale było trochę za późno na domówienie kolejnego dania.

– Kiedy możemy rozpocząć akcję mobilnego uświadamiacza?

– Zanim poinformuję kogo trzeba miną dwa dni – Godynfrey dolał gęstego sosu. – W tym czasie podeślę ci kontakt do człowieka, który zajmuje się transmisją lokalnej telewizji. Ma dostęp do pasków reklamowych i bannerów cyfrowych przy każdych drzwiach mieszkań w dzielnicach Płazowych i Hellenialnych. Powołaj się na mnie van Burniku, a być może u setek drzwi pojawią się informacje przez nas pożądane hm?

 

 

Droga powrotna do domu upłynęła van Burnikowi nadzwyczaj płynnie. Wchodząc do mieszkania nie zapalił światła, a poruszał się w ciemności, w mroku krocząc niezupełnym, przez poświatę zza okien rozproszoną. Nalał sobie kapkę whiskey, czystą bez dodatków, rozsiadł się wygodnie w fotelu i odpoczywał. Przypomniał sobie przy okazji, że już dawno nie miał okazji we własnym mieszkaniu posiedzieć w całkowitej ciszy, a dziś tym bardziej gwar żaden nie dochodził, bo sąsiedzi na urlopie – nareszcie, pomyślał uśmiechając się szeroko.

Większą zdecydowanie przyczyną uśmiechu nie był brak sąsiadów, a cel osiągany przez niego małymi krokami z pomocą Godynfreya. Nie można pominąć w tym względzie zasług wielu innych znamienitych postać z ukrywanych skrzętnie spotkań ich małego stowarzyszenia, ale o rozmowach tych van Burnik nie mówił, więc i narrator nie ma o nich pojęcia.

Rozpoczął przeglądać van Burnik notatki, książki i raporty dostarczane przez Godynfreya i zdumiał się wielce, gdy ujrzał jakie myśli przelewane są na papier, cyfrowy i zwykły. Okazuje się, że wielu buntowników istnieje na tym padole i część z nich pisze o tym głośno, najczęściej pod pseudonimem lub w ogóle się nie podpisując.

I tak na przykład jakaś osoba pod inicjałami Y.W. spisała całą listę szkodliwych skutków wprowadzenia biotechnologii w zakładach przetwórstwa mięsnego. Y.W. musiał być najpewniej pracownikiem którejś z tych instytucji, bo jakże inaczej dowieść takich racji? Jakiś zupełny anonim popisał się wiedzą na temat zarządzania informacją od 2056 r., gdzie wprowadzono całkowitą archiwizację każdego etapu ludzkiego, włącznie z jego aktywnością umysłową.

Van Burnik przejął się straszliwie podczas przeglądania dokumentacji firmy HiExMovement, która od 2178 r. prowadzi tajne obozy, wielorazowo podziemne, w których szkodzi się agentów ludzkich wychowanych na potrzeby instytucji różnego rodzaju, nie tylko wojska jak można by się pierwszorzędnie zasugerować. Raport z lipca 2179 r. pokazuje wyraźnie, że aż dwadzieścia osiem procent szkolonych dzieciaków nie przeżywało treningów. Końcówka raportu to aneks oraz diagramy, wykresy i tabela z notowaniami wyników osiąganych przez nowych agentów. Straszna była lista osób, które odpadały, bowiem czekało ich, według nomenklatury dokumentu, autyzowanie. Van Burnik próbował znaleźć wytłumaczenie tego słowa w wyszukiwarkach i podręcznej encyklopedii na którymś z diamentowych dysków, ale nie znalazł porządnej etymologii.

Swoją drogą, pomyślał, jeszcze sto lat temu nikt nie wpadł by na to jak syntetycznie uzyskiwać diament, a dzisiaj? A dzisiaj jest w takiej samej cenie jak złota biżuteria.

– Czy włączyć tryb nocny panie van Burnik? – w mieszkaniu rozległ się przyjemny damski głos automatycznej ochrony mienia.

– Dziękuję Stacy, ale nie trzeba. Włącz tryb uśpienia, a obudź mnie jutro o siódmej rano.

– Czy wybrać odpowiednią melodię?

– Numer trzynasty Stacy, trzynasty.

 

 

Van Burnik udał się do dzielnic slumsowych po dwóch dobach, odkąd pomówił z Godynfreyem. Dążył najpierw do dystryktu znanego z handlu narkotykami i częściami elektronicznymi. Ogromny czarny rynek mieścił w sobie tyleż niebezpiecznych elementów ludzkich, co i mechanicznych. Nie było tutaj patroli, kamer, głowic blokujących ulicę czy choćby najprostszych zabezpieczeń lokalizujących poszukiwanych sprawców przestępstw. Bo i na cóż to komu? Każdy chodził tu na własną odpowiedzialność, co dotyczyło każdego, także dzieci i starców, którymi na szczęście nie towarowano, w przeciwieństwie do dystryktu Tunelowego, gdzie handlowano nie tylko ludźmi, ale i organami ludzkimi. Na wagę, na sztuki, na rodzaje, do wyboru mości panie i panowie. Ale któż o tym może wiedzieć z dzielnic położonych wyżej i w centrum? Któż? – zastanawiał się wolno idący van Burnik w ubraniu dystryktowym, lekko podartym i znoszonym. Celowo założył sobie na palce bandaż, a na szyję imitację tatuażu uciętej głowy, co miało dobitnie wszystkich informować, że przechodzi morderca, który zabija każdego dla pieniędzy.

Nie często van Burnik miał sposobność, aby przywdziać takowy strój i charakteryzację, ale w życiu wystarczy jedna jedyna sytuacja krytyczna, aby zachować najwyższe środki ostrożności. W tym celu należy posiadać odpowiednie materiały i wiedzę o tym, jak poruszać się po dystrykcie slumsowym. Jak van Burnik mógłby o tym nie wiedzieć, skoro wychował się w takim miejscu, jak mógłby nie wiedzieć, skoro widział rzeczy niedostępne dla sfer kawiorowych, gdzie widok krwi podlega cenzurze, a widok odsłoniętych piersi i kobiecej waginy jest uznawany za sztukę wyższą, którą winny przyswajać już chyba z mlekiem matki najmłodsi.

Seksualność świata upadła tam na górze – stwierdził kiwając głową do jegomościa oprawiającego zwierza przed frontem sklepu – ale nie tutaj. Tutaj, w najgorszych odmętach cywilizacji ludzkiej, matki dalej śpiewają same swoim nowonarodzonym dzieciom dawne i zapomniane prawie piosenki. Tutaj uczy się, że chłopiec winien żyć z dziewczynką, aby ludzie mogli się rozwijać, że należy szanować swoje ciało, choć w tych warunkach nie sposób tego utrzymać, bo prostytucja kwitnie. Jest tańsza, niż ta arystokratyczna, dla bogatych, ale niejeden bogaty przyjeżdża tu w tajemnicy z ochroną, aby poobijać kolejną kobietę, która zrobi co on chce, ale ze łzami w oczach, czego jegomość już widzieć nie chce. Ale w jaki inny ludzki sposób może ona wykarmić tutaj swoje potomstwo?

Nie uszedł za wiele kroków, a już zobaczył pierwsze dzieło graffiti na obdartej ścianie. Od razu widać, że to Hilina robota. Graffiti w dawnym stylu, trochę na wzór radzieckiej propagandy, ale z zachowaniem stylu retro i modern. Piękny bat spada na związanych razem władodzierżców, z kieszeni których wypadają papiery z kodami dostępu i hasłami do archiwów naszego pokolenia, do banków i nagrań zachowań naszych i rejestru naszych osobowości, do których w sklepie nawet rodzaj mleka jest dobierany automatycznie, ażeby przypadkiem złego psia mać mleka nie wyżłopać.

Po drugiej stronie ulicy, będącej małą rzeczką najróżniejszego ścierwa i brudu, dało się słyszeć charakterystyczny dźwięk wytryskującej farby. Ktoś tworzył nowe dzieło.

Dostrzegł van Burnik szarego obywatela przyodzianego w skóry ciemne, który patrzył w swój telefon i kręcił głową dookoła, jak gdyby czegoś szukał. Van Burnik podszedł do niego szybko, skacząc nad kałużami i wnętrznościami dziwnych zwierząt.

– Wybaczycie, czemu się tak dziwujecie nad swoją maszynką?

– Aj panie, widzicie to? – tęgi mężczyzna pokazał wyświetlacz van Burnikowi, który zobaczył na całym ekranie kolejną grafikę w stylu tej naściennej.

Hilin wziął się ostro do roboty, wczorajszy telefon do niego wprawił cały mechanizm w ruch. Zaczęło się! – myślał niemal nagłos, co tym bardziej zdezorientowało zakłopotanego mężczyznę.

– Wiecie panie co to może być? Wirus jaki? Wyglądacie coś niepewnie podejrzanie hm? – wbił wzrok w van Burnika, ale natychmiast się zreflektował, kiedy ten celowo obrócił szyję tak, aby tęgi chłop zobaczył imitację tatuażu, do złudzenia wyglądającą na prawdziwy.

– Nie kłopoczcie się – odparł szybko do van Burnika. – Chyba to nie wasza robota, bo widzę, że inne zajęcia was interesują. Miałbym w zasadzie dla was zlece…

– Nie teraz. Może kiedy indziej – van Burnik grał zawodowca. Nie pierwszy raz przyszło mu w końcu grać mordercę, chociaż twarz miał zupełnie do tego nieprzystosowaną zarówno pod względem budowy jak i mimiki.

W smartnecku van Burnika także zainstalowała się niewielka aplikacja z kolejną tapetą. Uśmiechnął się do siebie, co wywołało grozę u przesiadującej na barierce kobiety, która inaczej odebrała ten uśmiech.

Rozglądnął się po obrzydliwej dzielnicy, składającej się z setek ulic, czyniąc wszystko jednym wielkim labiryntem z masą kabli, różnych urządzeń powciskanych w każdy możliwy zakamarek, gdzie za okna czy dachy robiły zwykłe blachy, a śmietnikiem była każda wolna przestrzeń z dala od czyjegoś domu. A przestrzeni takich tutaj prawie nie było. Domki jeden na drugim nawarstwiały się, pnąc się w górę, aby zmieścić jak najwięcej ludzi. Oni natomiast nie przestali się rozmnażać mimo tych okropnych warunków. Gdzieś tutaj jest jeszcze miłość i współczucie, pośród gwałtu i rozboju, gdzie najgorsze okropieństwa mogłyby zaistnieć.

Warto było pójść dalej, bowiem uliczka zrobiła nieco szersza, a z daleka dobiegało skandowanie oraz czyjś głos przepuszczony przez megafon stary jak świat. Do uszu dobiegło pluskanie w kałuży jakichś młodocianych, także zainteresowanych nagłym poruszeniem. Van Burnik przeszedł jeszcze kilkanaście metrów mijając nawet jeden burdel usytuowany obok sklepu spożywczego, a następnie dostrzegł duży plac, otoczony zewsząd blaszanymi chałupinkami, zabudowaniami zmechanizowanymi oraz ogromną ilością przedzierających się rur i kabli, których przeznaczenie znało być może kilka starszych osób.

W samym centrum placu ktoś na podwyższeniu krzyczał do tłumu znajdującego się dookoła, tłumu zaciekawionego i skupionego, patrzącego wzrokiem przenikliwym i pełnym nadziei. Nadzieja zaś u każdego była jedna, czy zmiana się dokona, czy przyjdzie zgnić na oczach własnych dzieci, którym się mówi, że gdzieś tam czeka lepszy świat.

– Dzisiaj ujrzeliśmy zwiastun tego, że nie zapomniano o nas! – rozległ się przez megafon silny charczący głos. – Wszak na każdym urządzeniu z wyświetlaczem pojawiły się informacje, plakaty i ulotki, że nie zapomniano o nas, i że poważnie myśli się o przetrąceniu łba tej oligarchicznej chimerze, która nie pozwala nam zaczerpnąć choćby świeżego powietrza, a gównem własnym oddychać karze. Zbierzcie się i słuchajcie, bo na tę chwilę czekaliśmy długo! – megafon wydał z siebie pisk przeciążenia, po czym mężczyzna powrócił do monologu.

– Każda rewolucja niesie ze sobą znamiona nowego porządku, nowej władzy, ale przecież dobrze wszyscy wiecie, że nowy system będzie w zasadzie nowym samowładztwem w ładniejszym opakowaniu!

Tłum skandował, wzbiły się zaciśnięte do oporu pięści obojga płci, ktoś wspiął się na słup przekaźnikowy i machał do ludu krzycząc własne hasła.

Rewolucja – pomyślał van Burnik – jest potrzebna, ale niebezpieczeństwo niesie ze sobą takie samo jak każdy inny zryw. Może być nieopanowany, nieokiełznany, kierujący się wolą ludu, który pcha naprzód, myśląc, że do zburzenia jest jeszcze jeden tyraniczny mur, gdy tymczasem rozbijają swoje własne szeregi, miażdżąc tych, których sami wyzwolili. Dziki szał i ślepa pogoń przeradzają się już tylko w szarżę bez opamiętania, a tylko nieliczni zaczynają pamiętać, o co tak naprawdę chodziło.

– Przygotujcie się na walkę z okupantem ludzkiego życia! – zacharczał tym razem damski głos.

Tłum skandował podobno do późna w nocy, kończąc całą manifestację rozproszeniem u poszczególnych domowników, gdzie rodzina wraz ze znajomymi snuła świetlane wizje w ich mrocznym tunelu, slumsie, gdzie rzadko kiedy nawet światło dzienne ma szansę się przedrzeć.

Van Burnik powracał zadowolony, kilka razy rozmawiał krótko z napotkanymi osobami, które poczuły w sobie za pomocą jednego prostego przesłania impuls do zmiany mentalności z więziennej i styranizowanej na wolnościową.

 

 

– I co? Jaka była reakcja? – zapytał Godynfrey uderzający piłeczkę golfową z dachu swojego apartamentu. Piłeczka z impetem pofrunęła na dach drugiego budynku, gdzie znajdowały się dołki oraz dwie osoby do pomocy. Godynfrey ufał mimo wszystko bardziej ludziom, niż robotom, które w tych czasach łatwo shackować.

– Odzew był imponujący! – zachwycił się lekko van Burnik, być może nawet trochę zbyt mocno.

– Dużo ich było?

– Kilkaset… i to tylko w jednej dzielnicy. To było coś oszałamiającego, ci ludzie, którzy swoją dotychczasową złość kierowali wyłącznie do środka, tłumiąc ją w sobie, chcą teraz uwolnić ją z całym rozmachem daleko, daleko poza ich obskurne osiedle.

– Doprawdy to niezwykłe – odparł uśmiechnięty w kąciku ust Godynfrey. – Powiem panu, że to rzecz dla mnie niezwykła! W tak prosty sposób można wywołać poruszenie, którego siła może być wręcz miażdżąca na późniejszym etapie, o ile uda nam się taki stan ducha podtrzymać.

– A tak w temacie zapytam jeszcze, pan wie czego chce w końcu? – Godynfrey zamachnął się i posłał kolejną piłeczkę na przeciwległy dach. Po chwili słychać było tylko głos w głośniku podający brakującą odległość od dołka.

– Mam to głęboko w swoim umyśle, wie pan? I tak sobie umyślałem składnie, że nie będę się wyjawiał z tym do końca nawet sobie. Mam gdzieś zakodowane, co muszę zrobić, oraz że tego pragnę. To, co zrobiliśmy poprzedniego wieczora było pierwszym krokiem, który spełniał zarówno nasz plan jak i mnie wewnętrznie, a więc kierunek jest dobry. Nie muszę zatem dywagować przed nikim o szczegółach swojego planu, bo nie jest mi znany do końca. Czuję, że chcę coś zrobić i robię to, bez zbędnego drążenia wewnątrz siebie.

– Trochę jakby na oślep…

– Wcale nie! Wręcz…

– Nie, nie! Mówię, że uderzam trochę na oślep, bo mnie słońce oślepia po oczach. A wracając do pana myśli, jestem pewien, że zdecydowanie zwycięży nad typowym racjonalizmem. Bądź, co bądź, ale i my do końca racjonalnie nie działamy, bo przecież narażamy się okrutnie władzy.

– Rozpoczynamy drugi etap?

– Oczywiście – kolejną piłeczka poszybowała wysoko. – Rozumiem, że zamierzamy puścić sygnał video nie tylko do dzielnic slumsowych, ale i do dystryktu fabrycznego?

– Tak. Przekaz przygotuję na dzisiaj wieczór.

– Proszę mi go wysłać. Albo nie, nie mi bezpośrednio. Niech pan go wyśle do Burrata. Mają go zwolnić za miesiąc, a z chęcią dołączy do naszej sprawy. Kontakt do niego leży na moim biurku, proszę sobie zeskanować i nikomu się nie chwalić.

– Będzie pan czuwał nad bezpieczeństwem zaangażowanych osób? – zapytał van Burnik kierujący się do szklanej windy. – Oprócz nas i kluczowych wtyczek nad operacją czuwa całe stowarzyszenie.

– Nikomu nic się nie stanie póki ja żyję – Godynfrey odłożył kij do golfa i sięgnął po ręcznik. – I jak będzie pan na dole niech się upomni o coś do picia, Gregoria coś panu da na drogę! Upał dziś nie do wytrzymania przecież – Godynfrey machnął pożegnalnie ręką i spoczął w leżaku pod ciemną szybą, parasole bowiem stały się nazbyt niewygodne już dekady temu.

 

 

Akcja pod nazwą „Szturm na Bastylię” przebiegła lepiej, niż spodziewało się małe podziemie, w którym czołowymi postaciami zaczęli być Godynfrey i van Burnik. Krucjata informacyjna, jak mawiał Hilin w barze, przebiegła prawdziwie profesjonalnie. Tysiące ludzi otrzymało przekaz nie tylko w swoich telefonach i smartneckach, ale także w video hologramach oraz wszystkich urządzeniach podłączonych do sieci z wyświetlaczem. Już na drugi dzień rano Cyber Zin – gazeta miejska – informowała o nowej tajemniczej sile, ruchu oddolnym, blokującym normalny tryb życia ludzi spokojnej pracy i szczęścia w mieście, gdzie każdy zasługuje na pokój i bezpieczeństwo.

Tak oto aksamitnie przemawiały pismaki niemal wszystkie, z wyłączeniem tych specjalistycznych. Nie popuszczono akcji ni krzty większego zainteresowania, nie podano wcale tego, jak trudne to było do zrealizowania, i że ów ruch oddolny nie jest tylko tymczasowym wybrykiem kilku osób, jak głosiła z kolei stacja Vevi Tv.

A o całym przedsięwzięciu rozmawiano już nie tylko w slumsach i dzielnicy fabrycznej. Rozmawiano o niej w parku, co zanotował słuchem i wzrokiem van Burnik już nazajutrz po akcji. Dyskutowano również i w metrze, wprawdzie cicho i ukradkiem, ażeby przypadkiem która z kamer nie wychwyciła czegoś podejrzanego w tematyce pasażerów.

Zaś szczytem szczytów, niemal koroną Himalajów sukcesu propagandy, okazał się cyfrowy plakat przed śródmiejską biblioteką technologiczną. Ktoś na kilka godzin włamał się do systemu i przedstawił ludziom jedno hasło w ciekawej graficznej oprawie:

Najgorszy rodzaj niewolników to ten, który nigdy nie jest świadom swojego zniewolenia. To osoby, które potrafią cieszyć się ze skorupki, kiedy ktoś inny zjada całe jajko. Dobra praca, funkcjonalny droid i białe zęby czynią z ciebie pana czy niewolnika? Jak dostrzeżesz różnicę?

Słyszał pan, co to wyprawia motłoch na mieście? – zagadał van Burnika sąsiad w windzie. – Przecież to plaga istna! To jakieś skażenie narodu, elementy, które trzeba się pozbyć, eksterminować, wyplenić ze społeczeństwa, abyśmy my drogi panie van Burnik mogli żyć należycie godnie. Czy myśmy im co złego zrobili?

– Gada pan jak Hitler.

– A któż to taki?

O mój Boże – pomyślał van Burnik i zaczął udawać, że wiąże buta.

– A czy dał pan przez ostatnie pięć lat kromkę chleba biednemu? – van Burnik postanowił wstać szybko. Doszukał się luk w tezach oponenta intelektualnego i począł wyłapywać słowa klucze, które mógłby obalić lub obronić.

– A po co miałem dawać hołocie chleb?! Czy pan zgłupiał? Przecież to choroba miasta jest, widział pan gdzie oni mieszkają? Gwałcą, mordują i kradną, żeby się tylko nachapać, ile wlezie. I ta ich prostytucja podziemna, nikczemna lubieżność bez higieny.

– A pan wczoraj prostytutki nie zamawiał przypadkiem? – van Burnik patrzył przed siebie, nie spoglądał na oponenta.

Sąsiad zmieszał się trochę, wstrzymał ponoć nawet oddech i utkwił lodowaty wzrok w van Burnika.

– Nie pytam skąd pan wie, ale takie rzeczy to moja….

– Całe piętro słyszało.

– To co innego! Wrzasnął mężczyzna, aż mu się soczewka przekrzywiła. – One są najwyższej jakości, przebadane, czyste i łagodnego usposobienia.

– To mówi pan, czysta dupa zmienia całkowicie postać rzeczy?

Winda dojechała na piętro gdzie obaj mieli wysiąść. Sąsiad van Burnika uznał to za koniec ich rozmowy, nie pragnął odpowiadać na ostatnie pytanie, choć krew zalewała go wrząca, bulgocząca w żyłach i tętnicach.

A van Burnik śmiał się do siebie. Coraz głośniej i głośniej, nie bacząc kompletnie na to, że usłyszał to także jego rozmówca z windy.

Sam pan dupa jesteś jak popierasz takie wyczyny! – huknął na odchodne sąsiad, otwierając nerwowo drzwi pogiętą kartą magnetyczną.

A van Burnik śmiał się. Zauważył jak prosto można odwrócić zwierciadło prawdy, jak niewiele wystarczy mieć informacji, ażeby ukorzyć kogoś we własnym upokorzeniu, dać mu do zrozumienia, że gada głupoty. Informacja, czyli to czym handluje także Godynfrey, postać w psychikę której van Burnik nie chciał wnikać. Na razie nie.

W mieszkaniu poczuł się nieswojo, emanowało bowiem w powietrzu coś obcego, coś czego nie powinno być. Włączył światło i zawołał po system domowy Stacy, ale ani światła, ani cyfrowej służącej się nie doczekał.

– Witaj – z kuchni rozległ się głos.

Van Burnik podszedł bliżej, ale postać zatrzymała go ruchem dłoni. Dostrzegł jedynie, że był to ktoś w bardzo dopasowanym do ciała kostiumie, z kapturem na głowie i goglami na oczach. Głos natomiast, co van Burnik uzmysławiał sobie chwilę, był ewidentnie damski, ale z nutką czegoś sztucznego, obcego dla kobiecego głosu, jego tembru i tonacji.

Dlaczego się włamałaś kobieto? – zaryzykował i dostrzegł od razu, że to musi być kobieta, bo postać wyłoniła się z mroku i stanęła w księżycowej poświacie. Cała czarna z kilkoma tylko urządzeniami na rękach i nogach stała w posturze ponętnej, spokojnie i bez gwałtownych ruchów.

– Miałam kilka powodów. Drinka?

– Śmiało, proszę.

Dziewczyna nie mogła być starsza, niż trzydzieści pięć lat jak cenił van Burnik, otworzyła sobie lodówkę i delikatnie wyjęła alkohol, lód oraz cytrynę. W świetle lodówki wyostrzyły się jej zniewalająco piękne rysy ciała, twarz natomiast pozostawała zakryta szczelnie.

Podała mu drinka mając na dłoni dziwną rękawicę, obcisłą jak skóra niemalże. Zaszokował go również fakt, że kobieta obróciła nadgarstkiem o trzysta sześćdziesiąt stopni.

Usiadła wygodnie w fotelu, założyła nogę na nogę i delikatnie poruszała stopą.

– No siadaj van Burnik, nie będziesz chyba tak stał nade mną?

– Ciężko mi spokojnie usiąść obok ciebie dziewczyno, skoro włamałaś się do mnie, a w nagrodę zrobiłaś sobie drinka.

– Nie sobie, tylko nam. A nagrody wcale nie poszukuję, bo nie taki jest mój cel – odparła przenikliwym, acz miłym dla ucha głosem. Przekręciła lekko głową i uniosła szklankę do ust. Druga ręką podwinęła zamaskowanie twarzy, ale tylko na tyle, aby ustami zaczerpnąć malutkiego łyczka.

Prawdziwa kobieta, nie robot! Ufff! – rozluźnił się nieco van Burnik, który obawiał się, że kobieta w całości jest robotem, który sztuczną inteligencją chce kontynuować rozmowę.

– Czego chcesz ode mnie? Moje imię już znasz, ale to nie ważne i nie trudno to zdobyć.

– Jesteś van Burniku bardzo ciekawą osobą. Twój sąsiad tylko tak sobie pokrzyczał, że popierasz jakiś tam ruch, ale gdyby wiedział, że byłeś jednym z inicjatorów? Hm? – zamruczała zmysłowo.

Van Burnik stał nieruchomo. Nie odpowiadał, postanowił przemilczeć chwilę, ale zdał sobie sprawę, że w ten teatralny sposób tylko potwierdza argument.

Nie milcz tak i odpręż się. Chyba nie jestem taka straszna co? Mam nadzieję, że nie odstraszam wyglądem, ale zapewniam, że to nie moja skóra. Moja skóra jest znacznie ładniejsza i delikatniejsza. I nie tylko skóra – wzięła kolejny łyk drinka.

Po ciele van Burnika przeszedł dreszcz, przyjemny w dodatku, czego się nie spodziewał. Interesowała go coraz bardziej kobieta, która grała na jego zmysłach i niewiedzy zarazem. Postanowił nadal milczeć, nie wiedząc czy to najsłuszniejsze rozwiązanie w teraźniejszej chwili.

Potrzebuję informacji – odparła nieco innym tonem, nadal łagodnym.

Van Burnik przypomniał sobie jak chwilę temu mówił jak cenna jest informacja i jak śmiał się z faktu, że wystarczy ją posiadać, aby wprawić w ruch kołowrót zmian.

– Imię lub nazwisko, może być adres, co wolisz panie van Burnik.

– W jakim celu?

– Widzisz, są osoby, które w normalnej sytuacji chciałyby cię już dawno zastrzelić, ale jest pewnym, że to nie ty miałeś decydujący głos w sprawie ostatnich dwóch akcji.

– Ładnie, ładnie – van Burnik zrozumiał coś i usiadł naprzeciw kobiety. – Przysłali cię z góry, żeby mnie inwigilować?

– Inwigilować? O tobie wszystko wiadomo. No, nie licząc tego, co ci w głowie siedzi i co wiesz – przysunęła sobie szklankę pod szkiełko gogla, jak gdyby chciała się w nim przeglądnąć.

A co, jeśli powiem, że to ja jestem bezpośrednio odpowie…

– Nie bądź śmieszny chłopie – przerwała mu nagle. – Wiele można o tobie powiedzieć, ale nie to, że masz tak szerokie kontakty. Wprawdzie masz w telefonie numer do gościa od transmisji miejskiej, ale ten numer dostałeś. Od kogo?

– Numer zdobyłem sam.

– Zobacz jak jest miło. Siedzimy sobie spokojnie, jest pełnia, księżyc oświetla nas delikatnie, a ty chcesz zepsuć tą naszą małą randkę zapoznawczą – mówiła wciąż nieustannie sympatycznym, naturalnym głosem.

– To nie randka. Proszę, pokaż mi nakaz wtargnięcia tutaj. Zgodnie z prawem musisz mieć nakaz, zanim się włamiesz. Mam dowód na to, że…

– Kamery nic nie nagrają. Mnie tu nie ma oficjalnie i dowodów nie masz żadnych – znów mu przerwała w połowie zdania. – Wprawdzie mógłbyś zacząć teraz mnie podsłuchać, nagrać jakoś, ale kto ci uwierzy? Phi! – zaczerpnęła kolejny łyk, tak somo mały jak poprzednie.

– Nie wiem o jakie kontakty ci chodzi, ale nie muszę na nic odpowiadać. Możemy iść do sądu, jeśli wolisz.

– Eh, van Burnik…

Skoczyła na niego w mrugnięciu oka, nim szklanka zdążyła upaść na podłogę i rozlać całkiem smaczny alkohol. Przewróciła go z fotelem i usiadła na klatce piersiowej mocno trzymając jego ręce. Van Burnik nawet nie próbował się siłować, wystarczył skok oraz siła z jaką trzymała jego nadgarstki.

Jej twarz zbliżyła się blisko, bardzo i zbyt blisko jego twarzy. Czarne szkła wpatrywały się wprost na niego, ale nadal nic nie mówił. Przejechała delikatnie po jego policzku czubkami palców i wstała uwalniając go.

– Do zobaczenia następnym razem. Na razie van Burnik.

Nic nie odpowiedział. Wolał nie komentować tego, co się właśnie stało.

 

 

– I co pan wymyślił? – Godynfrey prowadził swój powietrzny pojazd powoli, rozkoszując się szybkim lotem na autostradzie międzymiastowej.

– Chciałbym za kilka dni rozpocząć kolejną akcję.

– Dobrze, dobrze – zastanowił się chwilę Godynfrey. – Czy wszystko porządku tak poza tym u pana? – zapytał patrząc przed siebie.

Van Burnik nie zdał sobie sprawy od razu czy to prowokacja, ale założył szybko, że to pytanie przypadkowo zbiegło się z wczorajszą wizytą ponętnej kobiety z mechanicznym nadgarstkiem.

– Tak, jak najbardziej. Po prostu mam wrażenie, że robimy za mało w kwestii… uświadamiania. Wie pan, przydałoby się coś naprawdę pancernego.

– To znaczy?

– Masowe wyjście na ulice. Tak, żeby każda istota pragnąca uwolnić swój gniew na ludzi dzierżących łańcuchy miała okazję, aby dać temu wyraz. Czytał pan zapewne nieraz dokumenty historyczne, ludzie w przeszłości wychodzili na ulice, kiedy im coś, mówiąc krótko, nie pasowało. Zryw społeczny, jedność i kolosalność tłumu, który przeobraża się w jednolity organizm z kolektywną świadomością.

– I co później?

– Zobaczymy jak zachowa się organizm, kiedy jego narządy zaczną się buntować. Wszak nie jest powiedziane, że uda się złamać opór patroli, wieżyczek kontrolnych i zabezpieczeń magnetycznych, ale czyż próba sama nie jest już częścią skutku zamierzonego?

– Otworzę panu kilka drzwi, przez które ludzie ze slumsów będą mogli swobodnie przejść do dzielnic centralnych. O ludzi ze slumsów panu chodzi głównie prawda? Z tego, co przekazywał ostatni raport to tam największy oddźwięk był buntowniczych zapędów i chęci… zmian – Godynfrey zmniejszył prędkość i zaczął lecieć coraz niżej, mijając kolejne skrzyżowania i pasy postojowe dla powietrznych transporterów.

– Bazując na tym jak zachowują się ludzie z centrum – van Burnik pomyślał od razu o swoim sąsiedzie – twierdzę, że ludność zubożona będzie posiadała w sobie więcej wiary, werwy, energii i dynamiczności w działaniu, które chcemy przeprowadzić.

– A co chcemy zrobić? Wie już pan?

– Oni obalą system.

– Tak szybko? Fiu, Fiuuu, no to ładnie. Oczywiście też mam taką nadzieję, ale czy aby ów technologiczny tron podda się tak łatwo? Wszak jego obrońcy nie będą się bronić li tylko pałkami i mieczami jak w średniowieczu. Jedną falę thezowską puszczą i lud leży, leży i kwiczy panie van Burnik.

– Spodziewam się naprawdę dużej ilości ludzi.

– Pan się spodziewa, ale realnie trzeba brać pod uwagę – Godynfrey zaczął parkowanie na rampie jednego z wieżowców.

– Oparł pan to na obserwacji?

– Oparłem to na doświadczeniu przebywania z takimi ludźmi. Wychowałem się pośród nich i wiem ile dla nich znaczy sama możliwość ukąszenia ludzi plujących im w twarz każdego dnia. Ludzi, którzy swoje nieczystości spuszczają wprost na dzielnice slumsowe, gdzie, bez obrazy, ludzie w dostatku żyjący porzygali by się, zanim zdążyliby w ogóle wejść na obszar dystryktu.

– Hmmm, pan wie lepiej. A że zaufałem panu wcześniej to zaufam i teraz. Tak jak mówiłem, otworzę pewne furtki, zaś pana szlachetnym zadaniem jest rozpędzenie buntowników do prędkości łamiącej wszelkie bariery. Skoro nie musimy ich motywować, bo pierwsza akcja przyniosła świetny rezultat, to po prostu zróbmy to.

Do końca dnia van Burnik obmyślał wielce doniosły tekst, mający trafić na niższe poziomy miasta, ukryty przed oczami rządowych szpiegów i oligarchicznego samowładztwa. Pisał zdania proste, nacechowane emocjami, ale i wartościowym przekazem trafiającym także do bardziej racjonalnych, uczonych umysłów. Dostawą ów wieści do kurierów z butnych dystryktów zajął się Hilin, człowiek nader zaufany w oczach van Burnika.

Wiadomość jak piorun przeszyła wszystkie szaro-brązowe dystryktu, budząc tym samym z letargu co bardziej i mniej zapalczywych, wszystkich tak samo podrywając do jednego wspólnego puczu, marszu na cybernetyczną ostoję ludzkości, samo centrum miasta, gdzie mieściła się siedziba rządu. Tam decyzje zapadały bez choćby jednego spojrzenia oczu spoza szklanej konstrukcji, demokracja bowiem przestała mieć znaczenie w momencie, kiedy uświadomiono ludziom, że tylko praktycznie mogący coś zdziałać ludzie – czytaj bogaci – powinni dzierżyć stery cywilizacyjne, oni bowiem mają siłę – czytaj pieniądze – aby kształtować wszystko, podług własnych zachcianek ma się rozumieć.

Dostał van Burnik nawet pod drzwi na zwykłym papierze napisanych kilka listów, część zawierała kilka słów podzięki, część była dłuższymi rozprawami na temat wolności ludzkiej i praw człowieka. Zastanawiało go tylko w jaki sposób ktoś dowiedział się, gdzie mieszka i kto to dostarczył.

Jutro – pomyślał – już jutro się dowiemy na co ich stać.

Równo o godzinie dziewiątej rano na ulice dystryktu centralnego, dzielnicy wieżowców inaczej, gdzie mieściły się najważniejsze budynki i instytucje rządowe oraz kulturalne, wylała się ogromna fala ludności, niczym woda uwolniona z tamy po wielu latach sztucznego zatrzymania. Żądna zemsty powódź ludzka zalała każdą szczelinę ulicy, wdarła się w każdy zakamarek przestrzeni, gdzie zaskoczeni mieszkańcy w popłochu zaczęli uciekać na oślep, byle dalej, byle nie zetknąć się z siłą miażdżącą.

Rzecz oczywista, stratowano kogoś, kilka osób nawet, ale nikt się tym nie przejął, założono bowiem straty nieuniknione w tak dużym procesie, gdzie zera miały nie tyle zastąpić jedynki, co sprawić by same jedynki przestały zamykać oczy na zera. Gdzie był van Burnik wtedy? Biegł przecież na samym przedzie, machając rękami, aby się nie zatrzymywać, nie patrzeć za siebie.

Napotkali szybko na opór patroli, które nie mogły stosować z racji pewnych konwencji broni palnej, ale nie hamowały się i skorzystały z wszelkich środków ogłuszających, kto wie czy niekiedy nie gorszych, niż prosta kula w łeb. Oto z jednego tylko pojazdu wysunęła się niewielka kopułka, zaokrąglona jeno na górze, bez obrysunków i znaczeń żadnych. Nim się van Burnik zorientował z ludźmi na przedzie z instrumentu patrolowego jął się w powietrze wdawać ogłuszający dźwięk, a następnie fala, która całe lewe buntownicze skrzydło powaliła, jakby husaria po nich przejechała bez zatrzymania.

– To był sygnał ostrzegawczy – rozległ się dźwięk z megafonów na ulicy. – Proszę powrócić do swoich dystryktów, a nikomu nic się nie stanie. Ostrzegamy, że dalsza próba zakłócania porządku może być dla was tragiczna w skutkach – głos warkotał spokojnie, co tylko podjudziło wszystkich do gromkiego krzyku i szybkiej reakcji.

I ozwały się prędko strzały z dawnej palnej broni. Rzucono nawet granat z początku XXI wieku, który rozsadził wieżyczkę w drobne konfetti. Parli do przodu z van Burnikiem na czele, odzianym w zwykła koszulę, bez zamaskowania, bez krycia się przed kamerami, które, jak się później okazało, były cały czas włączone wbrew zapewnieniom Godynfreya.

Prawe skrzydło z van Burnikiem uderzyło przez przedsionek centrum handlowego i wypruło przez barierki wprost na plac budynku rządowego, gdzie czekały już w linii ustawione pojazdy oraz oddziały pacyfikujące z białymi pałkami elektrycznymi.

– Dziwne – zląkł się van Burnik – jeszcze rano zapewniał mnie przez kuriera Godynfrey, że na drodze do sali rządowej nie będzie nikogo. Nie udało mu się tego załatwić? Nie miał na tyle siły i wpływów, aby odwołać całe zastępy wojsk miejskich? Będzie ciężko – westchnął – ale teraz nie można się zatrzymać.

– Fala powodziowa nie zatrzymuje się przed naporem zwykłym ludzi! – krzyknął i razem z tłumem rzucił się na odzianych w czarne uniformy żołnierzy, którzy poczęli prać ich pałkami. Inne urządzenia z wieżyczek obronnych strzelały różnymi rodzajami pocisków, siatkami paraliżującymi, śluzu, który dusił i spowalniał kilkanaście osób naraz oraz najgorszego ze wszystkich unieszkodliwiaczy – lasera Strauchsa. Broń ta trafiała w ofiarę, której wnętrzności przepalały się jak komputer zbyt mocno użytkowany. To była broń duża gorsza od prostolinijnej kuli w łeb. Tego się obawiano, ale nie brano pod uwagę użycia.

– Ognia!

Salwy z każdej buntowniczej broni rozeszły się w powietrzu, a była to broń najróżniejsza, na zwykłe naboje, kriogeniczne – z przemytu zapewne – oraz masywne pociski samozapalające, wystrzeliwujące z czegoś na wzór moździerzy.

W annałach historycznych później zapisano ten pojedynek jako małą wojnę, bo nikt już nie pamiętał większego, a co dopiero mniejszego konfliktu od dobrych kilku dekad.

Rwetes wzmagał się, bo przecież z niższych pięter miasta wciąż napływała ludność, niosąc kolejne składy własnej broni, plakatów i haseł na ustach, które sięgały wysoko, wysoko w piętra mieszkalne wysokościowców. Łapano na ulicy niekiedy co bardziej dostojniejszą osobę i pytano czy przyłączy się do ruchu, innych po prostu bito i odrzucano na bok. Droidy ochraniające oblegane były przez małe grupki, które niczym żmije wykańczały szybkimi uderzeniami robota, zdezorientowanego walką, do której nie był zaprogramowany. Wyrywano kable gołymi rękoma i rozrzucano je po ulicy. Wyrywano estetyczne flagi powbijane w maszty uliczne, zwykle będące symbolem szczęścia i dostatku miasta, teraz zaś w rękach rewolucjonistów stały się trofeami, chorągwiami zdobycznymi, symbolami dwoistej postaci. Dla jednych bowiem były znakiem nowoczesności o dobrobytu, dla społeczności dystryktów slumsowych były zawsze niechybną oznaką powiększającej się dekadencji ludzi, którzy zapomnieli, że ich bracia tam na dole w brudzie też pragną godnie żyć. Ci z dołu traktowali zamożnych jak biologiczne roboty, niezdolne do normalnych uczuć, natomiast władza bogaczy uważała biednych, w skrócie mówiąc, za śmieci.

Podziemna armia zajmowała już szerokość i długość prawie kilometrowej głównej alei i parła cały czas na wąskie grono obrońców budynku rządowego.

Wtem rozległo się przejmujące dudnienie w powietrzu i naraz zaczęły zlatywać się ciemne pojazdy, z których posypały się z szybkością trudną dla oka pociski ciśnieniowe. Przeszywały one tłum jak kuchenny durszlak, wzbijając już nie gniew i agresję, a panikę, bo polała się krew, przerażająca dla żywych istot, jeśli znajdzie się poza ich ciałem. Nic to, że ogromne kręgi dalej parły naprzód, wspomagając słowem padających jak muchy braci.

Uaktywniły się także wszystkie uliczne systemy obronne, które do tej pory uśpione były, pozwalając w miarę płynnie przejść przez środek miasta. Padały strzały z różnorakiej broni, mrożąc kończyny ludzkie, zatrzymując całe grupy pociskami ogłuszającymi i tradycyjnymi gazami łzawiącymi. Zastosowano także broń dźwiękową, która rozrywała bębenki doprowadzając do utraty przytomności. Wszystko to przy akompaniamencie haseł wojskowych strażników:

– Prosimy o spokój, a nikomu nie stanie się krzywda! Nie pragniemy niepotrzebnego rozlewu krwi! Proszę zachować spokój, a każdy wróci do swoich domów cały!

Po blisko dwudziestu minutach ciężkich walk z kabaryn policyjnych wyłoniły się postacie o smukłych sylwetkach, bardzo przylegająco dopasowanych strojach, z błyszczącymi goglami na oczach i w kapturach. Wszystkie osobniki były praktycznie identyczne, wszystkie zaś w talii i ruchach przypominały fizycznie kobiety. Van Burnik momentalnie przypomniał sobie, gdzie już widział taką sylwetkę i zszokował go fakt, że pośród tych kilku dosłownie kobiet nie mógł rozpoznać tej, z którą miał nieprzyjemność rozmawiać. Podobieństwo między nimi było zbyt duże, aby wyszczególnić jakieś cechy szczególne. Nic to – zatrwożył się – spodziewałem się w końcu, że to rządowy wysłannik.

Van Burnik zdawać sobie musiał sprawę, choć sprytnie to wypierał czasami, ze ów cyborgi damskie występowały najczęściej w bajkach młodych matek, które straszyły swoje pociechy, że „przyjdzie pani w kapturze i cię zabierze”. Prawda to, że przez większość czasu tego typu cyborgi uważane były za domenę mimo wszystko fantastyki większej, niż miała miejsce rzeczywistość. Występowały w kawałach i opowiadaniach przez dekady, ale mało kto mógł udokumentować ich istnienie. Nikt nawet nie zdobył się na nagranie ich na żywo!

Tedy cała powódź ludzka zatrzymała się na chwilę, gdy ujrzeli jak pojedynczymi skokami smukłe, piękne w istocie swej figury kobiety, wskoczyły na dachy kilku pojazdów wojskowych i policyjnych. Było ich dokładnie pięć i wszystkie stały z rękoma założonymi za plecy. Tłum z przodu fali ucichł i począł wpatrywać się w dziwne istoty.

Jak to w historii zapisanej bywa, wystarcza niekiedy jeden impuls, aby przelała się czara goryczy, aby nastąpiło przeciążenie obwodu i nieuniknione następstwa takich splotów zdarzeń. Stało się tak i tym nieszczęśliwym razem, gdy ktoś z tłumu strzelił w ciężkiego karabinu w głowę pani cyborgowej. Głowa odskoczyła do tyłu i powróciła jak sprężyna na swoje miejsce. Na czole zaś malował się ślad po pocisku energetycznym, który zostawił po sobie jeno rysę małą. Cyborgia, bo tak winno się nazywać ów osobniki, popatrzyła się goglami dokładnie w stronę wystrzału i sama wystrzeliła z dachu zostawiając w nim ślad odbicia. Wylądowała tuż przed strzelcem, który rozdziawił szeroko gębę, a z nosa puścił mu się rzadki katar. Złapała go za szyję i podniosła jedną ręką.

– Zaatakowanie służb grozi karą pięciu lat więzienia – powiedział znajomy van Burnikowi głos.

Cyborgia przeniosła w tej niezręcznej i przyduszającej pozycji strzelca do niewielkiego kwadratowego pojazdu służącego za areszt.

Reszta z nich stała nadal na dachach i obserwowała sztywno bez poruszania głowami. Tłum zawrzeszczał i zaczął nagle napierać na obrońców placu rządowego, cyborgie zeskoczyły do tłumu i pacyfikowały siłą każdą napotkaną osobę. Ludzka fala w miejsce pustych przestrzeni zapełniała się kolejnymi ludźmi. Van Burnik szybko dostrzegł, że pośród jemu podobnych są także ludzie dużo lepiej ubrani, lepiej od niego, bardzo podobnie do Godynfreya, jeśli idzie o krój stroju. Zastanowił się tedy, czy aby przypadkiem do rewolucji nie dołączyli się także bogatsi obywatele miasta, którzy myśleli i czuli jak Godynfrey, będąc umysłem przy codziennych obowiązkach, duszą zaś przy idei wyzwolenia spod jarzma cyber ucisku.

 

 

Mimo kobiecych cyborgów i dużej siły ognia wojsko i policja nie zdołały zatrzymać rewolucyjnej nawałnicy. Przełamano po kilkudziesięciu minutach opór, a cała masa ludzka wlała się na szeroki plac budynku rządowego. Stąd już tylko krok – spojrzał w górę van Burnik – niewielki krok, a cały ten teatr władzy padnie na kolana.

Wiedzieć trzeba, że w tym czasie van Burnik nie biegł już w pierwszym rzędzie, bo wyprzedzili go co młodsi, lepiej uzbrojeni i bardziej zapalczywi. Tym to sposobem podczas szybkiego marszu natknął się on przy niewysokim murku na kobietę w skórzanej kurtce. Przytrzymywał na niej przez chwilę wzrok i postanowił podejść, albowiem dziewczyna… dziewczyna z jego ruchu oporu była tą samą kobietą, którą spotkał parę dni temu w parku, wysoką, bardzo ładną damą w butach na koturnach, która nie chciała z nim zamienić kilku słów, będąca, jak myślał, daleko poza zainteresowaniem wnikliwszego zbadania rzeczywistości i zakwestionowania jej. Mylił się bardzo, a dziwił jeszcze mocniej. Żyła, ale była nieprzytomna, prawdopodobnie dostała jakimś pociskiem, być może ktoś z tłumu ją przewrócił.

Van Burnikowi było szkoda dziewczyny i choć pragnął pozostać przy niej jeszcze chwilę popędził co sił w nogach w stronę wejścia budynku.

Drzwi wyważono szybko za pomocą pneumatycznych młotów. Ktoś pomyślał o tym za niego, co wywołało uśmiech na jego twarzy. W środku nie było żadnej ochrony, w zasadzie nie było nikogo. Van Burnik wiedział tylko, że na piętrze trzydziestym trzecim przesiaduje osoba, która ma największą władzę w mieście i wiedział doskonale od Godynfreya, że osoba ta pozostanie na stanowisku do końca, jak niegdyś czynili kapitanowie statków na morzach i oceanach.

Swoją drogą zapragnął van Burnik, aby Godynfrey we własnej osobie pojawił się teraz obok niego, dając mu rady i wsparcie w tak doniosłej, wydawałoby się, chwili. Domyślał się jednak, że osoba Godynfreya ma znaczenie zgoła inne, niż jego i rzeczywiście lepiej byłoby, gdyby się nie ukazywał.

Do windy rzecz jasna chciało się zmieścić jak najwięcej osób, a więcej jak dziesięć nie było miejsca upchnąć. Co więcej, trzy pozostałe windy były zablokowane, nikt natomiast nie szukał sposobu by je uruchomić, zamiast tego ludzka rzeka zemsty popłynęła schodami i korytarzami, krzycząc na cały głos, uderzając czym popadnie po eleganckich ścianach, ozdobach, rzeźbach i elektronice.

Van Burnik wsiadł do windy z kilkoma osobami, które znał dobrze ze spotkań podziemnego stowarzyszenia, obecnymi prawie przez cały czas natarcia. Ktoś z nich nacisnął przycisk z numerem piętra i winda ruszyła ospale i powoli, aby po chwili rozpędzić się do prędkości sześciu metrów na sekundę.

 

 

Rozsunęły się niesłyszalnie drzwi windy tak eleganckiej i kunsztownie wykonanej, że jej chwilowi podróżnicy wpadli w niemą konsternację. Za drzwiami czekała ich ogromna wysoka sala z olbrzymimi oknami na widok miasta. Było to ponoć jedyne pomieszczenie w całym budynku, które bezpośrednio łączyło się z elewatorem, nie zaś z korytarzem. Podłoga była czerwonym kamieniem, na ścianach stare obrazy, pośród których wisiała Dama z Łasiczką, dzieła Rembrandta oraz słynne Słoneczniki Van Gogha.

– Scena jak z filmu– szepnął ktoś do ucha.

Całe pomieszczenie było praktycznie puste, nie licząc kilku drewnianych szafek oraz ogromnego stołu na kształt pół okręgu. Za stołem stało obrócone do nich tyłem krzesło. Osoba siedząca na nim najwidoczniej spokojnie wpatrywała się w krajobraz miasta przyszłości.

– Zostaje tylko van Burnik – usłyszeli głos zza fotela. – Nic mu nie będzie, ale chcę z nim porozmawiać osobiście.

Popatrzyli po sobie, ale usłuchali. Udali się powoli do windy, jeden z towarzyszy van Burnika podał mu nawet stary jak świat pistolet, ale ten odmówił. Podszedł szybkim krokiem do biurka, a fotel z lekkim syknięciem obrócił się w jego stronę.

 

 

– Eh, van Burnik, ładnie narozrabiałeś.

– Go… Godynfrey?

– Domagasz się wyjaśnień zapewne? – wziął tak jak kiedyś w barze szklankę z napojem, z kilkoma kostkami lodu, które zadzwoniły o krawędź.

– Ty jesteś prezydentem miasta? Dlaczego? Po co to wszystko? Jaki miałeś w tym…

– Ciii, ciicho. Sam ci powiem – uśmiechnął się łagodnie, dumny z sytuacji w jakiej znalazł się van Burnik.

– Zacznę van Burniku od tego, że wszystko co dzieje się za oknem i nawet w tym budynku na samym dole jest, jakby to powiedzieć ładnie, z góry przedsięwzięte i skrupulatnie w miarę zaplanowane.

Van Burnik milczał. W głowie zaś pędziły wichry przekleństw i reminiscencji rozmów z Godynfreyem. Nie dawał wiary w to, że brał udział w czymś tak przewrotnie zorganizowanym.

– Całe miasto, no prawie całe, wzięło udział w eksperymencie inżynierii socjologicznej lub społecznej panie van Burnik, zwij to jak chcesz.

– Po co?

– Przecież już ci odpowiedziałem? Żeby zbadać właściwości zachowawcze grup ludzi w momencie krytycznym, w stanie gdzie tama pęka, a woda zalewa każdy obszar, gdzie ludzie stają się częścią powodzi lub giną opierając się jej – zrobił krótką przerwę.

– Od kiedy to trwa? Od momentu powstania stowarzyszenia?

– Oj nie, nie mój drogi. Stowarzyszenie było drugim etapem i szczerze mówiąc cieszyłem się, że mogłem brać udział w spotkaniach. Poznałem tam wiele ciekawych osób. Najpierw były twoje słynne notatki z szuflady określane przez ciebie w dość literacki sposób, modlitwa pod dębem. Czemu je tak nazwałeś? Cholera wie, ale nie o to chodzi. Tam spisywałeś od lat swoje przemyślenia, zanim zacząłeś się nimi dzielić. Wiedz van Burnik, że dużo czasu zajęło nam, żeby się do nich dostać, bo żeś zapragnął je spisywać na prawdziwym papierze jakimś stuletnim piórem i atramentem.

– Nie lubię pisma komputerów.

Godynfrey prychnął.

– Kiedy dostaliśmy twoje notatki zaczęliśmy buszować w różnych środowiskach, a szczególnie tajnych zbiorach księgarskich w dystryktach handlowych. Tam natrafiono na całe woluminy niezabezpieczone przed wtargnięciem… bo spisane oczywiście na zwykłym papierze – westchnął ciężko Godynfrey i zachlupał napojem w ustach.

– No i wymiarkuj sobie, że odnaleźliśmy sporo takich myślicieli twojego pokroju, ale żadnego nie mogliśmy skutecznie namierzyć, a ty tak jakby na dłoni byłeś.

– Ale skąd w ogóle ktoś znalazł te notatki? Skąd było wiadome, że u mnie w szufladzie są jakieś kartki z notatkami tak groźnymi dla organów miasta?

– Ty chyba nie doceniasz roli informacji? Chłopie nieobyty, przecież już ze dwieście lat temu szpiegowano obywateli tak, że wiedziano o nich wszystko, a zresztą… przecież mówiłem ci o tym w barze, pamiętasz? Dzisiaj moja centrala wie o wszystkich wszystko. Problematyczne są tylko dystrykty ubogie, u nas zwane w biurach czarnymi dziurami, bo wiesz, tam cholera jasna ciężko z podsłuchiwaniem nawet na odległość. Wyślemy sygnał, a on nie wraca. Taka specyfika miejsca. Kiedyś się za nich też weźmiemy.

– Kiedy trafiłeś do stowarzyszenia? – van Burnik postanowił zadawać tylko krótkie pytania.

– Niemal zaraz po tym jak powstało. Zresztą dużo osób miało zamiar coś takiego stworzyć, a kiedy już oficjalnie w podziemnym świecie powstało ja bardzo szybko się zgłosiłem.

– Jakim cudem nikt z nas cię nie rozpoznał?

– A widziałeś mnie kiedyś gdziekolwiek? Nigdy nie wiadomo kto jest prezydentem, bo nie podaje się nazwisk? Mogłem spokojnie chodzić ubrany w najdroższe suity, a jedyną wymówką było to, że was popieram jako rewolucjonista ze sfer dekadenckich. Proste jak omlet.

Van Burnik znów milczał. Nie patrzył na Godynfreya, ale na miasto za ogromnymi szybami.

– Po co wysłano cyborgię do mojego mieszkania? Przecież wiedzieliście wszystko?

– Aha! – klasnął w ręce i obrócił się dookoła w fotelu. Bingo! Czekałem aż zapytasz. Wiedz, że miałem bardzo silną potrzebę sprawdzenia czy mnie nie wydasz. Rozmawialiśmy często, znałeś moje nazwisko, wiedziałeś jak wyglądam, w co gram na dachu i gdzie mieszkam. Cyborgia miała sprawdzić czy nie wydasz mnie… komuś pod presją i w dość nietypowej sytuacji. Aleś godny zaufania van Burnik, bo nie sypnąłeś nic.

Ciszę przerywały tylko strzały słyszane hen z dołu, gdzie na parterze wznowiła się walka między dwoma stronnictwami.

– A poza tym cyborgia tak jakby cię polubiła.

– Słucham? Przecież to robot? Co tu ma lubienie do rzeczy?

– Jaki robot? Sprawdź etymologię migiem jak będziesz miał okazję. Cyborg to organizm cybernetyczny, organizm wspomagany przez urządzenia. Wprawdzie cyborgie to w większej części mechanizmy, ale pośród kabli płynie też krew, są i uczucia, bo wyobraź sobie, że każda z nich ma swój własny mózg i wiele normalnych ludzkich narządów.

– Okropne.

– Piękne zarazem. Mimo wszystko mają wolną wolę, ich mózgi nie są podpięte do żadnego komputera. Są, jakby to ująć, niby w pełni wolnymi istotami, a ich pracą jest praca dla rządu. Gdyby chciały, mogłyby mnie bez problemu zabić. Nie mam pstryczka, który je wyłączy. To piękne, bo to nie żadne niewolnice, zabawki na baterie. Nieraz widziałeś kaleki z cybernetycznym ramieniem? One też były kalekami, ale trafiły w dobre ręce, które uzdrowiły je. Mają po prostu dużo wszczepów, aby mogły żyć.

– Godynfrey, sprowadziłeś konflikt na miasto poprzez moje ręce, ale to ty otwierałeś kolejne furtki, ty dawałeś pieniądze i wynajmowałeś ludzi.

– Cóż, twoja rewolucja, bo to twoje nazwisko jest kojarzone w dystryktach podziemnych z przewrotem bardziej niż moje, przysłużyła się także interesom tutaj na górze. Pamiętasz Burrata? Miał wypuścić sygnał i dokonał tego, ale dziwnym trafem pech chciał, że nie daleko brakowało mu do emerytury, a według raportu wywiadu nie zasługiwał na emeryturę, bo skłonny był pomóc rewolucji.

– Coście z nim zrobili?

– Nic szczególnego. Normalnie miał odejść za miesiąc, ale jako że sygnał emisji przeszedł przez jego ręce, to trafił jegomość do więzienia na lat dziesięć. Tu dochodzimy do kolejnego sedna sprawy. Zauważ, że w taki sposób eliminuje się elementy niebezpiecznie. Mimo wszystkich zabezpieczeń, szpiegów, nagrywania w domu i pracy zawsze pojawią się jednostki ze skłonnościami lekko mówiąc szkodliwymi dla porządku społecznego. Trafić się ktoś może od czasu do czasu z odpowiednimi dostępami do ważnych danych czy urządzeń, ktoś kto nie omieszka ich szybko użyć dla wypełnienia swojej idei rzeczywistością!

– Lubisz prowokacje…

– Poprzez prowokację – Godynfrey nie zareagował na van Burnika – sprawdzamy czy ktoś jest jednomyślny, czy może dwu, albo trójmyślny. Tak samo było z tobą i cyborgią, ale ty przeszedłeś test pomyślnie – uśmiechnął się szyderczo. – Wiesz, byłem w jakimś tam stopniu pewien, że nie sypniesz.

– A kto był podstawiony przez ciebie?

– O drogi panie! Mnóstwo ludzi. Pamiętasz takiego gościa, co dość soczyście darł przez megafon w dystrykcie slumsowym, gdzie zaszedłeś w trakcie pierwszej akcji?

Van Burnik westchnął.

– On był na przykład. On. Ale on był dosyć tani. Dużo droższy był ten co jechał z tobą w windzie. On miał doprowadzić resztę z windy do celi. I jeśli mnie zegarek nie myli to już siedzą w tak zwanej katarynie przerzutowej. Piętnaście lat dostaną ciężkich robót na Kołymcu.

– Dziwię się, że nie skorumpowałeś mnie samego, abym zastrzelił się nieświadomie gdzieś na placu.

– Jesteś za cenny. Byłeś za cenny van Burnik. Wierz lub nie, ale jesteś człowiekiem lekko rozchwianym emocjonalnym, troszeczkę niepewnym w swoich działaniach mimo wszystko, ale nader miło mi się z tobą gadało.

– A jakie są wyniki waszego eksperymentu jeśli łaska wiedzieć? – van Burnik mówił nie patrząc na rozmówcę.

– Wyniki będą za kilka godzin, może jutro. Trzeba trochę kwestii przeanalizować. Pamiętaj, zastosowaliśmy prowokację, a mnóstwo ludzi z centralnego dystryktu dało się rewolucji porwać jak płatek na wietrze. Miasto trzeba będzie oczyścić, zostawić elementy pewne i nieskażone – Godynfrey mówił powolutku, na jego twarzy nie malował się fanatyzm oraz niepohamowana rządza.

– Utopię pan budujesz, powodzenia.

– Eee tam. Pfff! Utopia? Porządek, organizacja, nowa metodyka radzenia sobie z pospólstwem, które nie akceptuje swojego miejsca w hierarchii.

– Pan był świetnym rewolucjonistą, Godynfrey.

– Byłem w szkole aktorskiej za młodu. Nie doceniałem kiedyś tego, na matkę krzyczałem, ale przydało się. Proszę podejść do okna.

Van Burnik zbliżył się do okna i stanął obok Godynfreya, który w srebrnym suicie założył ręce za siebie i spoglądał z uśmiechem na uliczki miasta, gdzie trwała walka.

– Kończy się panie van Burnik. Wysłałem teraz wszystkie jednostki i uruchomiłem pola obronne wieżyczek miejskich. Za godzinę będzie spokój, obiecuję. Bo chyba nie myślał pan, że to się może udać? Wprawdzie pana łatwowierność co do mojej osoby była oszałamiająca, ale teraz prawda wyszła na jaw. Niech pan patrzy tam na dół. Spacyfikują ich raz dwa. Do robót i więzień pójdzie pół dystryktów niższych poziomów jak nic. Reszta niech siedzi cicho w swoich norkach i nie wychyla nosa, bo nosek można łatwo uciąć! – Godynfrey wykonał palcami gest cięcia nożyczkami, co zniesmaczyło van Burnika.

Na dole pośród tłumów ludzi pojawiły się nagle pojazdy, które bez ceregieli poczęły wjeżdżać w protestujących, wojsko otworzyło ogień z broni, która zabijała, fala zmieniła swój bieg i zaczęła płynąć z powrotem do swojego źródła.

– To koniec. Osiągnął pan cel empirycznie. Chciał pan zbadać jak zachowa się społeczeństwo, któremu da się klucze do rewolucji, ale w momencie kiedy zmieni się zamek do drzwi. Przy okazji sprawdził pan kto jest wierny, a kto nie.

– Widzisz van Burnik, trzy zdania rzekłeś i samo sedno wyciągnąłeś. Tego ci zazdroszczę. Mówić prędko, składnie i od razu do rzeczy. Dokładnie o to chodzi, co rzekłeś.

– Co teraz?

– Kołymiec, panie van Burnik.

C.D.N

Koniec

Komentarze

Stylistycznie koślawe. Pierwszy akapit do przeredagowania, neo – miasta? Modernistyczny krój garnituru? – ciekaws sformułowanie. Popracuj też nad przecinkami, bo zmieniają sens zdań. A ten szyk nieco przestawny to nie wiem, czy pasuje. Ale to Twój patent. Pozdrawiam  

Przeczytałam pierwszy fragment i na tym poprzestanę. Niestety, drażni mnie szyk przestawny, który nijak mi nie pasuje do tematu. To nie realia staropolskie, by na ich wzór stylizować świat pełen implantów i statków kosmicznych, mospanie. Dodatkowo Twój sposób pisania wprowadza miejscami chaos, niektóre zdania są zawiłe i długie, a wspomniany brak przecinków dodatkowo utrudnia, co autor miał przez to na myśli. Już choćby pierwszy akapit: "Reszta ludności z jakiego by nie wziąć kraju była przerażona, a strach ten opierał się na ich braku wiary w człowieka, który pokazał, że mając technikę kosmiczną może sprowadzić ją do prostego, acz pożytecznego lamusa." O co właściwie chodzi? Podmiotem na początku jest "reszta ludności", ale potem używasz zaimka "ich", co jest deczko niegramatyczne. I co tu jest sprowadzane do lamusa? Technika kosmiczna czy ludność? A jeśli ludność, to co właściwie znaczy sprowadzanie ludności do lamusa? Pierwszy akapit, a czytelnik już się gubi. A zdanie wcześniej winno być futurystom spodziewającym, a nie spodziewających się.   "On jednak kiwał palcem, pokazywał i zamachiwał się dookoła kreśląc w powietrzu swe wizje senne…" – Zamachiwał się dookoła? Przecinki robią różnicę.   Mężczyzna nie mógł być ubrany w krój. Ale w garnitur już owszem.   Przy zapisie dialogów popełniasz błędy. Jeśli po kwestii dialogowej, po myślniku następuje opis, a nie "odgłos paszczą" (słowa typu powiedział, rzekł, zawołał, wyszeptał itp.), na końcu dialogu stawiamy kropkę, a zdanie po myślniku zaczynamy wielką literą. Bo w końcu jest to nowe, odrębne zdanie. Przykład. Piszesz:  "– Proszę pana, pieniądze dają nie tylko technologię i możliwość… pewnych wygód – zwilżył usta kilkoma łykami, kostka lodu lekko uderzyło o szklankę." A powinno być: "– Proszę pana, pieniądze dają nie tylko technologię i możliwość… pewnych wygód.Zwilżył usta kilkoma łykami, kostka lodu lekko uderzyło o szklankę."   Ode mnie tyle. Może znajdą się wytrwalsi. Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dziękuję za uwagi :-) Z pewnością się do nich zastosuję w kolejnych tekstach.

Tekst jest długi  i pisany wymagającym stylem. Nie oznacza to, że jest zły. Autor juz na początku uprzedza nas przed "staropolskim" szykiem jakim charakterysuje opowiadanie i staje się jego znakiem rozpoznawczym. Uważam, że to tekst na spokojny wieczór, aby mieć dla niego dużo czasu. Świat wydaje się być zimny przez swoją nowoczesność i wciąż tajemniczym, jednakże ten

staropolski styl nawet mi pasuje do tego świata, który wydaje się wrócić do epoki romantyzmu (?). Bohaterowie wykształceni i zajęci sami sobą, przez co czytelnik czuje się trzecią osobą podczas dwuoosobowych dialogów. Staje się obserwatorem. Nie odbieram tego negatywnie, gdyż sądzę, że taki miał być tego cel… chyba że się mylę (?) Jeżeli chodzi o błędy to normalna rzecz. Widać literówki, które przecież można bez problemu poprawić. Myślę, że zostawienie opowiadania na jakiś czas, a później powrót do niego nawet po miesiącu spowoduje, że bedzie łatwiej go poprawić. Nie chciałam ich wyłapywać gdyż to techniczne, warsztatowe sprawy i uważam, że ważniejsza jest fabuła.  Pozdrawiam – vixen.

@vixen – uprzedzanie to strzelanie sobie samobója. Tekst powinien bronić się sam. Też nie uważam, że tekst jest zły, ale sporo tu potknięć. Np.: Zdarzenia, które wtedy miały miejsce przewróciły w głowach po kolei wszystkim, prócz futurystom rzecz jasna, spodziewających się dni tak przełomowych jak i strasznych zarazem - chyba: spodziewającym!? Rozsunęły się niesłyszalnie drzwi windy tak eleganckiej i kunsztownie wykonanej, że jej chwilowi podróżnicy wpadli w niemą konsternację - ? Nie przedobrzono tutaj aby czasem? Aha… uzbrój się na regulatorzy:) 

Szoszoon – Tekst wymaga poprawek i to jest jasne, trzeba nad nim posiedzieć. Ze względu na swój styl autor dodał sobie po prostu więcej pracy. Z Regulatorzy miałam już styczność w swoim tekście i cenię sobie wyłapywanie błędów, bo autor tekstu sam ich niekiedy niedostrzega… jednak z drugiej strony "czepianie" się absurdalnych rzeczy wywołuje jedynie rozbawienie. Nie uważam się za wielkiego pisarza i przyjmuję krytykę, jednak każdy z nas ma prawo mieć własne zdanie i nawet bronić swoich tekstów.  Pozdrawiam – vixen

Czepiłem się absurdalnych rzeczy? A… to przepraszam, Już nie będę.

Widzę, że największe spory dotyczą stylistyki i literówek, które popełniane są przez wszystkich, i które eliminuje się w toku poprawiania pracy. Spodziewałem się bardziej krytycznej oceny świata, który mam zamiar rozbudować, wątków, które zacząłem itp. itd. Niemniej jednak jeszcze raz dziękuję za uwagi! :-)

Gramatyka nie jest absurdalna.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Interpunkcja też nie jest absurdem. Ani literówki. Nic, co może zmienić sens zdania, absurdem nazwane być nie powinno.   Stylizacja nie pasuje do tekstu, którego akcja ulokowana jest w XXII wieku.    Generalnie: tekst do skrócenia o 30% i oczyszczenia.

szoszoon – chyba nie strzeliłeś focha, bo koment nie dotyczył ciebie, a napisałam ogólnie. 

@vixen – a właśńie, że strzeliłem:) nie widac?!?

szoszoon – no właśnie widzę… poczułam go :D

@vixen – to wrażliwa jestes:) lubię wrażliwe kobiety!

Nowa Fantastyka