- Opowiadanie: Orin - Nazajutrz (bardzo krótkie)

Nazajutrz (bardzo krótkie)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nazajutrz (bardzo krótkie)

Miłego czytania :)

Nazajutrz

 

Leżę w łóżku i gapię się w sufit. Nagle słyszę odgłosy miękkiego stąpania na parkiecie. Odwracam głowę i widzę mojego psa Jantara. Wskakuje na moje łóżko i dostrzegam, że jest cały mokry. Zasłonięcie twarzy nic nie daje i zostaję zbombardowany małymi kropelkami wody. Krople czuję coraz wyraźniej, ale Jantar się rozmywa. Sufit staje się czarny i nastaje ciemność.

-Pobudka – mruczę cicho sam do siebie i podnoszę się z podłogi. Gdy siadam na pryczy, cela staje się coraz wyraźniejsza. Coraz mocniejsze kapanie na głowę też. Spoglądam w górę i przekleństwo samo wypływa z moich rozdziawionych ust. Przez kilka minut osłupiały gapię się na chmury. Z wielkiej dziury w suficie wystają pręty zbrojeniowe. Deszcz się nasila i powoli dociera do mnie, że siedzę w kałuży. Zbieram się w sobie i rozglądam się. Drzwi do celi są otwarte. Gdy ruszam w ich kierunku, dostrzegam rozbłysk za plecami. Odwracam się i zaczynam liczyć czekając na huk. Przy dziesięciu pojawia się kolejny błysk. Po kolejnych dziesięciu sekundach niebo rozświetla seria siedmiu kolejnych błysków.

-Meteoryty – słyszę własny szept. Wychodzę na korytarz. Widzę rząd otwartych drzwi. Zaglądam przez nie, i przez następne, i następne, i następne… Nikogo. W pokoju klawiszy dostrzegam palące się światło. Gdy wchodzę, dostrzegam świecące się wszystkie kontrolki alarmowe. Wychodzę na podwórko. Z muru pozostały cegły. Dwa autobusy więzienne stoją za bramą. Zaglądam do jednego z nich. Niestety nie jest pusty. Czterdziestu mężczyzn siedzi przykutych do siedzeń. Czterdzieści rozkładających się ciał niewzruszenie patrzy w pustkę. Wymiotuję. Wychodzę z autobusu i wymiotuję ponownie. Do drugiego autobusu nie chcę wchodzić. Omijam go z daleka, ale smród czuję zbyt dobrze. Uciekam. Biegnę w stronę miasta. Coraz częściej mijam palące się, lub dogasające już domy. Smród staje się nie do zniesienia więc oddycham przez koszulę. Mijam kolejny zatrzymany w czasie autobus. Przyspieszam. Gdy wbiegam między bloki dostrzegam ulice pełne samochodów, lecz gdy światło zmienia się na zielone żaden z nich nie rusza. Próbuję zabrać koszulę od nosa, ale prawie mdleję. Zataczam się pod ścianę i osuwam na ziemię. "To koniec" – myślę. Odpływam. Słyszę krzyki, widzę krew. Obserwuję salę sądową, więźniarkę, więzienie i celę. Nieprzespane noce, koszmary. I przez cały czas pulsujące w mojej głowie pytanie: "Jak mogłem zrobić coś tak strasznego?" Zaczynam się krztusić. Odzyskuję przytomność. Okazuje się, że zwymiotowałem. Czuję głód. Mimo smrodu, przez który mam wrażenie, że moja głowa płonie, oddycham normalnie. Dopiero teraz przez ścianę ogłupienia dociera do mnie, że nie mam pojęcia co tu się stało. Wszyscy uciekali, o mnie zapomnieli. Wszyscy zginęli, ja przeżyłem. Przypomina mi się książka "Dzień tryfidów". Mimowolnie się uśmiecham. Spoglądam w niebo. Deszcz meteorytów ustał błyski ustąpiły miejsca melancholijnej pełni księżyca. Zbieram się w sobie i wchodzę pierwszej z brzegu do kamienicy. Korytarz jest pusty więc podchodzę do pierwszych drzwi. Naciskam klamkę i pcham. Spodziewam się kolejnej fali smrodu, ale czuję świeży powiew. Przekraczam próg, zamykam drzwi i rozglądam się. Mieszkanie jest puste. Wchodzę do kuchni i uśmiecham się po raz drugi tego dnia. Na stole stoją butelka wina i kieliszki. Po otwarciu lodówki mój uśmiech odpływa z twarzy. Jest w niej tylko stare mleko. Otwieram wino i siadam w salonie przed telewizorem. Chwytam za pilota i wciskam włącznik. Na ekranie pojawia się tylko szum. Bezskutecznie próbuję przełączać kanały. Słyszę pukanie do drzwi. Zastygam w przerażeniu. Jak najciszej tylko potrafię skradam się do drzwi. Przekręcam zamek w drzwiach w ostatnim momencie. Klamka idzie w dół i ktoś szarpie za drzwi. Po chwili nastaje cisza. Cichy szelest na schodach daje mi odetchnąć, choć i tak czuję, że żołądek przed wyskoczeniem na zewnątrz blokuje już tylko język. Osuwam się na podłogę. Wegetuję na podłodze około godzinę. Wstaję i gotowy do ataku otwieram drzwi. Na korytarzu jest pusto. W kąciku oka dostrzegam błysk. To w klamce odbił się promień słońca. Przyglądam się drzwiom. Klamka, która jeszcze godzinę temu raziła swoją obojętną szarością teraz pobłyskuje złotem. Patrzę na drzwi. Na rozsypujących się sosnowych drzwiach widnieją trzy rzędy majestatycznych, choć niewielkich plam o kolorze dębu. Odległości między plamami są równe, i wyglądają jak… odcisk kostek ręki. A odległości między rzędami wyglądają jakby ktoś pukał. Wychodzę z budynku. Chmury na niebie się rozrzedziły, i wiosenne słońce przyjemnie grzeje mi twarz. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że coś się zmieniło. Samochody stoją na poboczu, a pasażerowie (na szczęście dla mojego nosa) zniknęli. Słyszę za sobą szelest. Padam na ziemię pod wpływem silnego uderzenia. Budzę się. Nic nie pamiętam. Leżę w łóżku i gapię się w sufit. Nagle słyszę odgłosy miękkiego stąpania na parkiecie…

Koniec

Komentarze

Ja bym na Twoim miejscu podzielił tekst na akapity, bo taki blok źle się czyta. Co do opowiadania, to nie będę ukrywał, że nie zrozumiałem, co Autor miał na myśli (chodzi o nieskończony koszmar?).   Pozdrawiam.

W tekście, choć jest tak krótki, znalazło się sporo powtórzeń.   Wchodzę DO pierwszej z brzegu kamienicy – zgubione "do"   Dostrzega się coś nie w kąciku oka, tylko kątem oka.   Za Eferelinem powtórzę – podziel na akapity, bo długi blok tekstu odstrasza. Prawdopodobnie dlatego mało kto tu zagląda, by przeczytać i skomentować.   I ja również nie bardzo rozumiem, do czego to wszystko miało zmierzać. A i proponowane wytłumaczenie niespecjalnie mnie przekonuje.   Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka