
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Miedziana tarcza słońca schodziła właśnie z nieboskłonu, jak gdyby upadała wraz z ramieniem wojownika, a ochrowa poświata zachodu broczyła z jego zranionego boku. Tak to przynajmniej widział Szymon Ambroży Tresser, wyglądając zza szyby pociągu. Raz jeszcze zaczął czytać list: „Szanowny Panie Doktorze, niezbędna jest nam natychmiastowa pomoc! Dziwna choroba toczy nasze bydło, nigdy nie spotkaliśmy się z czymś takim. Zwierzęta są odżywiane prawidłowo.” Szymon wątpił w prawdziwość tego zdania. „Naprawdę nie wiemy, co mogło być przyczyną. Pan na pewno zna tę chorobę. O wynagrodzeniu porozmawiamy na miejscu.” Zwinął kartkę i skierował wzrok za okno, podpierając się ręką. Słońce wisiało wciąż w oddali, niemalże się nie poruszając, za to pola i lasy wokół torowiska zostawały za pociągiem w rozmazanych smugach brązu i zieleni w mgnieniu oka. Koła łomotały jednostajnie i nużąco, wtórując wypluwającemu kłęby dymu kominowi. Szymon nie lubił tego huku. Nie lubił wcale hałasu, wrzawy, wszystkiego co jest głośne i nie chce zamilknąć. Przypominało mu to pole bitwy. Nieustanne bicie moździerzy, terkot broni maszynowej, krzyki żołnierzy. I ani chwili na myśli. Liczyło się tylko jedno – przetrwać, nawet nie wygrać. A będąc na niewdzięcznej posadzie medyka, trzeba było też zająć się przetrwaniem innych. Tych, którzy sami o tym zapomnieli. To była ich wina, ale on musiał ich ratować. Bo to było ludzkie, tak jak i krew na jego fartuchu. Tak trzeba – mówili. Tak i teraz trzeba jechać, choć się nie opłaca, w końcu jak dobrze mogą zapłacić mieszkańcy mizernej wsi? Ale praca lekarza jest nierozerwalnie połączona z wizerunkiem „dobrego” człowieka. Lekarz nie pracuje, lekarz pomaga. Tak przynajmniej ludzie myślą – albo chcą myśleć. Bo jak pogodzić się z faktem, że nasz kochany doktor wcale się o nas nie troszczy, a traktuje zaledwie jako kolejne zadanie w pracy? Ale przecież nie może – bo to nieludzkie. Jego praca jest nieludzka. A za „pomoc” dostaje wypłatę.
– Bilety do kontroli! – rozległ się głos konduktora zza właśnie odsuniętych drzwi przedziału. Szymon siedział w nim sam.
– Proszę – markotnie rzucił, wyrwany z zadumy. Odlepił oczy od krajobrazu i podał kontrolerowi z wypielęgnowanymi, czarnymi wąsami bilet.
– Zgadza się. Przyjemnej drogi, do Kutna już niedaleko.
Konduktor przechylił czapkę w uprzejmym geście i wyszedł. Szymon rozparł się wygodniej na miejscu, poprawiwszy poły brązowego, tweedowego płaszcza. Westchnął ciężko i poczuł odpływ sił, chwilowy paraliż mięśni. Obejmował go całego na myśl o robocie w Bzówkach. Nie musiał zostawać lekarzem i choć bardzo dobrze sobie radził ze swoją profesją, będąc nawet najzdolniejszym studentem na wydziale, to nie czerpał z tego żadnej przyjemności. Niektórzy by mu zazdrościli, Ci, którzy nazwaliby jego pracę ratowaniem życia. Jeszcze przed wojną patrzył inaczej na ludzi. Potem wiedział już, że całą krzywdę sprowadzają na siebie sami. Praca w weterynarii pozwoliła mu nieco odetchnąć, ale to wciąż nie było pragnienie jego serca. On chciał być poetą. Dopóki nie wybuchła wojna. Cała twórczość została w domowej szufladzie i Bóg jeden wie, co się z nią stało. A dalej tworzyć Szymon nie chciał. Nie było sensu opisywać destrukcji, to każdy widział wystarczająco jasno. A piękno?
– Taka rzecz już nie istnieje – wymamrotał do siebie gorzko.
Droga trwała jeszcze parę godzin, ale doktor nie przespał ani chwili. Wciąż tylko wpatrywał się w okno, a może tylko w szkła swoich okularów, za których ostrymi kantami zamknął się już dawno.
Hamulec zazgrzytał, pociąg kaszlnął ostatnim węglowym obłokiem i stanął. Szymon stanął na peronie i uśmiechnął się cierpko, gdy skład się oddalił. Tak smakowała cisza.
– Jesteśmy na miejscu – powiedział kierowca, po czym dodał, spoglądając na bagaże Szymona – czego lekarz szuka na takim zadupiu?
– Dokładnie tego samego co pan – zarobku – burknął doktor.
– Cóż, ciężkie to czasy. Setka się należy.
Szymon zapłacił i wysiadłszy z samochodu, wytargał bagaże. Wcale mu się nie śpieszyło.
– Szczęścia życzę – rzucił na wpół złośliwym tonem taksiarz i odjechał. Za pojazdem frunęły tumany kurzu.
Doktor obrócił się i obejrzał wioskę, marszcząc czoło. Drogowskaz mówił jasno, choć pordzewiale – Bzówki. Grupy domków przytulały się do siebie po obu stronach wydeptanej drogi. Była twarda, ale do pewnego stopnia plastyczna i odciskały się na jej wilgotnej powierzchni ślady. Same domki były bardziej reliktami niż mieszkaniami. Ich dachy sklecone z papy oszpeconej bąblami od słońca, gdzieniegdzie też z omszałych dachówek, gięły się pod ciężarem czasu; belki stropu drżały wypaczone, z trudem dźwigając konstrukcję. Poczerniałe jak zęby trawione próchnicą cegły ścian pokryto warstwą białej, ołowianej farby, która wyglądała jak zaschnięty plaster i wpełzała zaciekami na betonowe i drewniane podmurówki. Spod szczelin w nich wyciągała się trawa, próbując wysadzić fundamenty. Szyby były czyste, kurz uchował się tylko wbity w rogi okiennic. Same zaś framugi były przyduszone tą samą farbą. Odrywała się od nich strupami wraz z drzazgami zmurszałego drewna. Ścieżka prowadziła wprost na placyk, a za nim majaczyła chwiejna bryła tutejszego kościółka. Deski jego ścian sterczały w napiętej pozie, poryte bruzdami i naznaczone śladami wielokrotnych napraw. Krokwie trwały w mocnym, dębowym chwycie, nosząc na plecach stareńkie belki dachu. Krępa wieża kuliła się, zmęczona noszeniem dzwonu. On zaś był niewzruszony i nazbyt aż majestatyczny jak na jego położenie. Odlano go z matowego mosiądzu, a jego serce – ze szlachetniejszego, zimnego żelaza. Jak zmizerniały by ten budynek nie był i tak jego skromna postać wydawała się najsolidniejszą budowlą w całej wsi. Szymon westchnął i rozejrzał się szerzej, rozciągając przy tym nieco kark. Wokół zabudowań już tylko sennie szumiące pola żyta i chwastów. I wszystko poplamione tym ohydnym, skrwawionym zachodem. A jednak było coś przyjemnego w atmosferze tego zapyziałego miejsca. Ten unoszący się z podłoża wilgotny zapach – glina, ziemia. W mieście już dawno zajeżdżono to wszystko i przykryto płytami nagrobkowymi – to znaczy chodnikowymi. Szymon nawet nie zauważył, że za jego plecami pojawił się człowiek. Tubylec nieśmiało zagaił:
– To pan, panie doktorze?
Szymon odwrócił się, serce zadrżało mu lekko. To taki nieracjonalny ludzki odruch – bać się czyjegoś głosu, gdy nagle zabrzmi w ciszy. W mieście bez przerwy słychać zgiełk setek obcych głosów, a nikt się ich nie boi. Pewnie dlatego, że tam taką wrzawę określa się mianem ciszy.
– We własnej osobie… – powiedział, jak gdyby wzdychał.
– Przestraszyłem pana? – Speszył się nieco gospodarz.
W rzeczy samej, człowiek ten był przysadzisty jak piec i w ciemności zdołałby bez trudu przerazić samą posturą. Głowę miał potężną jak buława i równie łysą, skórę spieczoną od pracy i zaczerwienioną od alkoholu; nie pił już od dawna, ale są ślady, których nie da się wymazać. Bujne wąsy jak u kozaka i krzaczaste brwi groźnie czerniały na tle jego twarzy. Oczy za to miał zupełnie inne, jakieś niepasujące do reszty. Lśniły granatowo ojcowską dobrotliwością, nie było w nich śladu kaprawego spojrzenia bandyty. Szymon nie wierzył w zabobony i opinie w stylu „dobrze mu z oczu patrzy” nie robiły na nim wrażenia, ale tym razem nie mógł się opędzić od przekonania, że jednak coś mówią o tym mężczyźnie.
– Także tego… – mówił dalej – zapraszam pana do domostwa, nie będziemy tak tu chyba sterczeć?
– Ma pan rację. Chodźmy – zimno odparł doktor i już miał chwycić bagaże, ale mężczyzna go zatrzymał.
– O! Przepraszam! Przecież się nie przedstawiłem. Wstyd by był. Grzegorz Soliniak. – Mężczyzna wyciągnął rękę, uśmiechając się nieznacznie.
– Szymon Tresser – mruknął doktor i uścisnął dłoń. Zdumiał się, jak serdeczny uścisk ma ten człowiek. Zupełnie jak jego oczy.
– No, dobrze. To chodźmy, kolacja wystygnie. Helena znowu mnie ochrzani! – Zaśmiał się Grzegorz przyjaźnie.
Szymon nie przekroczył jeszcze progu, a już za dopiero co otwartymi drzwiami usłyszał śpiewne „Dobry wieczór, doktorze!” z ust gospodyni domu. Miała na sobie prostą, białą koszulę i zgrzebna zieloną podomkę. Nie odznaczała się wzrostem, była może o głowę niższa od męża. Całą jej pucołowatą twarz pokrywały urocze na swój sposób piegi, a zawieszony na ramieniu warkocz przypominał barwą kasztany – tak stereotypowy obraz wiejskiej gospodyni, że aż trudno bylo uwierzyć, że rzeczywiście tak wyglądała.
– Dlaczego nie wyszedłeś po niego wcześniej? – rzuciła żona do Grzegorza.
– Tak cicho przyszedł, że nie widziałem. Taka z niego myszka! – zaśmiał się krótko – To moja żona, Helena – powiedział, odwróciwszy głowę w stronę doktora.
– Ech, ty cholero. Siadajcie, zaraz będzie kolacja.
– Może najpierw się rozpakuję? – wtrącił Szymon, zdjąwszy płaszcz.
– Nie ma nawet mowy! Kto głodny, ten zły, a po złości się niczego nie robi.
Usiedli przy zgrabnym, mahoniowym stole. Kuchnię rozjaśniało ostre światło żarówki zwisającej na kablu z sufitu niczym gałka oczna z orbity. Ale poza tym pomieszczenie prezentowało się całkiem schludnie. Ze ścian i podłogi łypały odbitymi oczkami brązowe kafelki, oddzielone białymi fugami. Blat, na którym tu i ówdzie znalazł się słoik z przetworami, spoczywał na prostych szafkach wykonanych z tego samego drewna, co stół. Były zwykłymi, niezdobionymi użytkowymi bryłami. W zlewie ponuro milczał aluminiowy garnek. Warkocze czosnku i ziół pachniały przytwierdzone do ściany. „Meble na pewno odziedziczyli – pomyślał Szymon. – Niemożliwe, żeby było ich stać na mahoń.”
Żona ustawiła na stole pokrytym zwyczajnym, lnianym obrusem równie zwyczajne, mlecznobiałe talerze. Wkrótce wypełnił je gorący, aromatyczny rosół. Domownicy zabrali się do jedzenia i Szymon, choć wydawał się niemrawy i jadł powoli, bardzo doceniał smak tego posiłku po wielogodzinnej podróży.
– Smakuje? – upewniała się pani domu.
– Tak. – Szymon postarał się uśmiechnąć najuprzejmiej jak potrafił.
– Lampka brzydka, to wiem. Nie przeszkadza chyba? – wtrącił Grzegorz.
– Skądże. – Doktor podtrzymał jeszcze na chwilę uśmiech.
– Widzisz pan – kontynuował mężczyzna – To to z parę miesięcy temu założyli. Nie było jakoś czasu wykończyć. Ale dobrzy ludzie byli, ci robotnicy. Zgadałem się to i robotę załatwili.
Szymon spoglądał na niego znad talerza, skupiając się bardziej na jedzeniu niż słuchaniu.
– Ale tego, o krowach miałem panu powiedzieć. – Grzegorz zaczął mówić nieco głośniej. Lekarz skinął głową. – Ja w życiu czegoś takiego nie widziałem. Schudła mi jedna, a blada – jak trup! Normalnie jej daję żarcie. Ja już sam nie wiem. Może to urok jakiś?
– Głupiś! – przerwała żona.
– Urok raczej bym wykluczył. – Szymon pobłażliwie się uśmiechnął.
– No, słuchaj doktora! – prychnęła. Grzegorz przewrócił oczami i spytał:
– A ile pieniędzy potrzeba?
– Cóż, za samo badanie pewnie ze sto. Zobaczymy ile pójdzie na leki.
– Sporo, panie, sporo. Nie idzie opuścić?
– Nie. – Ton Szymona nagle się ochłodził. Nawet z takiej kwoty miał mizerny zysk.
– Dobrze, dobrze. Pan jesteś wykształcony, to się należy. – Doktor wyczuł w głosie gospodarza stłumioną gorycz.
Gdy już zjedli, kuchnię wypełnił szum wody i szczęk zmywanych talerzy. Szymon udał się do wskazanego pokoju.
– Tu pan będziesz spał. To mój, ale odstąpię na gościnę.
Oparł walizki o ścianę i rzucił ciało na łóżko, zdjąwszy zaledwie buty. Pozwolił mu zwiotczeć. „Ci ludzie są tacy mili tylko dlatego, że jestem lekarzem. To bardziej szacunek niż cokolwiek innego. Ciekawe, co by zrobili, gdyby się okazało, że nie jestem w stanie wyleczyć ich krów. Gdzie by się podział ten szacunek? Pewnie pojawiłby się strach – co to będzie, skoro doktor nie umie pomóc?” – pomyślał i wypuścił z piersi głęboki, świszczący wydech. Omiótł oczami ciemny pokój. Łóżko zajmowało niemalże połowę jego ciasnej przestrzeni. W kącie stała komódka, już nie mahoniowa, a sosnowa. Po podłodze poniewierał się stłamszony dywanik. Po prawej stronie łóżka skrzypiało napierane przez wiatr okienko, zaciągnięte szarymi zasłonami. Pomimo tej upiornej nieco surowości, Szymon czuł się tutaj komfortowo. Takie miejsca miały swój osobliwy, przytulny urok. Odsłonił jeszcze tylko okno. Ujrzawszy gęstą, atramentowo czarną noc nie mógł się opędzić od strachu, że dzień nie zasnął, lecz umarł.
Szymon podniósł się i odetchnął, rozprostowawszy kości. W pokoiku unosiły się opary lepkiego poranka; doktor poczuł potrzebę przewietrzenia się. Zanim jednak wyszedł z pomieszczenia, odkleił od skóry zapoconą odzież i założył coś bardziej godnego – i mniej śmierdzącego zmęczeniem. Zanim wszedł do kuchni, poczuł zapach placków ziemniaczanych i usłyszał ich radosne skwierczenie.
– Dzień dobry – rzuciła krzątająca się po kuchni Helena, oglądając się przelotnie przez ramię.
– Dzień dobry – cicho odparł Szymon, usiadłszy na krześle. Przez parę chwil trwała niezręczna cisza, przerywana raz po raz świergotem ptaków.
– Dobrze się spało? – Gospodyni próbowała zawiązać rozmowę zwyczajowymi pytaniami.
– Tak. – Doktor nie był w nastroju na pogaduszki, jak zwykle zresztą.
– Głodny? Jasne, że głodny, dlatego tak pan mruczy. – Uśmiechnęła się Helena.
Wtem, przez frontowe drzwi wparował Grzegorz. Przez chwilę wodził nerwowo oczami w poszukiwaniu Szymona i znalazłszy go, krzyknął:
– Panie doktorze, szybko!
– Mam rozumieć, że chodzi o bydło?
Grzegorz pokiwał głową, zamykając przy tym dyszące usta, po czym znikł za drzwiami. Szymon wstał więc z krzesła i pośpieszył za nim.
– E! A śniadanie to co? Wszyscy po jednych pieniądzach, cholery! – Westchnęła poirytowana Helena.
Mężczyźni wbiegli do stodoły. „Tu leży!” – zawołał Grzegorz i ponaglił doktora gestem. Na posłaniu z siana leżała martwa krowa. Na jej wystającym szkielecie wisiała jak namiot na stelażu przeraźliwie blada, zupełnie wręcz biała skóra. Na pierwszy rzut oka wyglądała na zagłodzoną – makabrycznie zagłodzoną.
– Jest pan absolutnie pewien, że była dobrze karmiona? – spytał Szymon z pewną dozą podejrzliwości.
– Tak, dostaje to, co wszystkie! Pan zobaczy, tamtym nic nie jest! – zasłaniał się gospodarz. Rzeczywiście inne krowy nie zdradzały żadnych oznak choroby, może nie były to najlepiej wypielęgnowane okazy, ale zdecydowanie nie były chore.
– Cóż, rozejrzę się trochę, wezmę próbki i zobaczymy. Podejrzewam ciężkie zatrucie, możliwe, że zboże lub woda są zanieczyszczone.
– Wczoraj jeszcze żyła – ciągnął Soliniak – Blada była, owszem, ale nie aż tak…
Szymon milczał.
– Dobrze, zostawiam tu pana, proszę robić wszystko, co trzeba! – Grzegorz machnął rękami i wyszedł.
Szymon przysiadł na drewnianym stołku. Stodoła jak stodoła – nie odznaczała się niczym specjalnym, może poza wiekiem. Za to wisząca na gwoździku przytwierdzonym do pionowej belki lampa naftowa zdała się doktorowi nieco dziwna. Nie kształtem czy kunsztem rzemieślniczym, ale światłem, jakim się jarzyła. Nie rozlewało się ono naturalnie jak żywica, ale biło jakąś pozbawioną życia łuną; ciosało ostre cienie. „To tylko zmęczenie” – stwierdził Szymon i zabrał się do pobierania próbek. Skończył szybko, w końcu to zadanie rutynowe i raczej mało skomplikowane. Miał już wychodzić, gdy tknęła go myśl, że powinien dokładniej przyjrzeć się tej martwej krowie. Podszedł do zwłok i zauważył pewien szczegół – jej oczy były zupełnie białe, wyglądały jak małe kamyki, wypolerowane otoczaki.
Szymon spojrzał na zegarek – dziewiąta. Pomyślał, że spokojnie zdąży zbadać próbki i może sobie pozwolić na chwilę wytchnienia. Wrócił do domostwa, gdzie czekała Helena i zimne placki ziemniaczane. Na szczęście udało się je odratować, nie bez cichych przekleństw gospodyni. Posiliwszy się, położył się na chwilę w swoim pokoiku. Nie myślał w zasadzie o niczym. Wiejska atmosfera pozwoliła mu się wyciszyć i choć na moment zapomnieć o demonach miasta.
Wybiła dziesiąta. Szymon zszedł z łóżka dużo raźniej niż o poranku. Jego dobry humor nie potrwał długo. W stodole nie było jego próbek. „Nie mogły po prostu zniknąć, to niedorzeczne!” – pomyślał. Miotał się przez chwile po budynku, aż w końcu przystanął, próbując stłumić tlącą się w nim irytację. Wyszedł.
– Przepraszam, czy ktokolwiek tykał się moich próbek? – zapytał lekko podniesionym głosem z progu domu.
– Ja? A skądże znowu? – Zdziwiła się Helena. Grzegorz pokręcił tylko głową.
Szymon nieco ochłonął. Nie było powodu, by nie wierzyć tym ludziom. Wiedział, że zachował się nieracjonalnie – w końcu do czego mogły takim ludziom posłużyć jego próbki? Stał dalej na progu z założonymi rękami i zasępioną twarzą. Nawet bardziej niż zniknięcie próbek, które mógł pobrać jeszcze raz, denerwowała go strata czasu.
– Wie doktor co, niech już doktor do obiadu nic nie robi. Tak to jest, jak człowiek zmęczony – diabeł ogonem nakryje i nie ma, a później się znajdzie – radziła gospodyni.
– Ma pani rację – przyznał zrezygnowany lekarz, marszcząc czoło.
Wczesne południe spędził w pokoju, nie ruszał się w zasadzie z łóżka. Wkrótce gniew odpłynął gdzieś w dal. Było tu tak spokojnie, po co przejmować się błahymi sprawami? „Próbki z pewnością gdzieś się zawieruszyły, odnajdą się, jak tylko wrócę do pracy” – utwierdzał się Szymon. Gdy tak odpoczywał, uderzyła go pewna myśl. Tak nienawidził miejskiego harmidru, a jednak nie chciał zostawać w Bzówkach długo. Pewnie przyzwyczaił się do życia w nieustannym pośpiechu. Tam, w mieście, nie było miejsca na potknięcia. Czas był zapełniony i taka strata próbek oznaczałaby poważne zmiany w grafiku. A grafik był rzeczą świętą. Świętszą od Biblii, zdawać by się mogło. Najlepiej, gdy był napięty niczym gitarowa struna. Gdy posiadacz takiego grafiku wreszcie zapełnił wszystkie kartki ważnymi datami i godzinami, mógł się nazwać pełnowartościowym, i jakże zapracowanym, członkiem społeczeństwa.
– Obiad! – Z zadumania wyrwało doktora wołanie gospodyni.
Schab, ziemniaki z koperkiem. Czego się spodziewać? Zresztą Szymonowi było wszystko jedno, co zje na obiad. Życie nie nauczyło go wybredności.
– Pan ciągle myśli pewno o tej pracy. A jak się panu podoba w Bzówkach? – Helena chciała podnieść doktora na duchu.
– Nie miałem okazji się rozejrzeć – odparł zaskakująco przyjaźnie jak na siebie.
– No to może po pracy urządzi sobie pan mały spacer?
– O ile znowu nie znikną mi próbki. – Zaśmiał się, jeśli krótki i cichy ochrypły odgłos można tak nazwać.
– A pan znowu o tym! – Gospodyni uśmiechnęła się, przechylając głowę.
– No, ale wie pan, Helena panu pozwoliła, ale w takim tempie to mi wszystkie powyzdychają! – wtrącił mąż.
Szymon uśmiechnął się pod wąsem i wstał, odsunąwszy pusty talerz.
Znowu siedział na drewnianym stołku. Próbek nie odnalazł, ale stwierdził, że nie ma sensu walczyć ze złośliwością rzeczy martwych i łatwiej będzie po prostu pobrać nowe. Przyjrzał się znowu martwej krowie. Już wcześniej uznał ja za dziwną, ale teraz to poczucie osobliwości dokuczało mu jeszcze mocniej. Ta blada skóra, jeszcze w tym nieżywym świetle. Szymon poczuł to samo wrażenie, które towarzyszyło mu przy ohydnym zachodzie. Skrzywił się i chciał wrócić do pracy, ale gdy tylko się wyprostował, zgasło światło. Smolisty mrok rozlał mu się za plecami i objął czarnymi ramionami oczy, jak gdyby miał zaraz spytać „zgadnij kto?”. Doktor poczuł przez chwilę, że serce bije mu szybciej. To kolejny z prymitywnych ludzkich odruchów, acz dość logiczny. W końcu, paradoksalnie, w nicości mroku może kryć się wszystko. „Psiakrew, jak to mogło zgasnąć?” – pomyślał doktor i warknął. Wodził chwilę oczami po ciemności, po czym zaczął szukać lampy po omacku z wyciągniętymi przed siebie dłońmi. Oparł się o drewniany słup i wyciągnąwszy z kieszeni paczkę zapałek, zapalił jedną i wrzucił niezgrabnie do wnętrza pękatego szkła. Szymon zmrużył oczy, gdy nasączony naftą knot zabłysnął płomykiem, który łapczywie schwycił drewienko. To nie przypominało iskry życia. „Co mi tak przeszkadza w tej lampie?” – Lekarz dziwił się swoim bezpodstawnym odczuciom. W końcu rzadko zdarza się, by zwyczajna naftowa lampa była dla kogoś palącym problemem. Poetom wolno się nad czymś takim rozwodzić, ale Szymon nim nie był. Już nie.
Chciał wrócić do dalszej pracy, ale tym razem zniknęły nie tylko próbki, ale i narzędzia. „Diabeł ogonem nakrył, kurwa jego mać!” – Szymon zasyczał do siebie przez zaciśnięte zęby. „Chciałbym zobaczyć tego diabła, no, pokaż się!” – klął. „Albo śnię, albo ta baba dosypała czegoś do obiadu!”. Wyszedł na świeże powietrze i stał chwilę z założonymi rękami. Zegarek na drżącej dłoni wskazywał siedemnastą. Doktor stwierdził, że w tej sytuacji spacer jest chyba jedynym wyjściem – bez narzędzi nic nie zrobi, a poza tym musi się uspokoić. Co prawda ściemniało się już, ale zachód nie był na szczęście tak paskudny, jak ten, który widział w drodze. Nie minęła godzina, nim okrążył całą wioskę. Nie było tu nic ciekawego, wciąż tylko te same, zdychające domki. Jeden z nich przykuł jednak jego uwagę – krył się za niewielkim, nagim piaszczystym pagórkiem. Szymon nie odważył się pociągnąć za klamkę, zresztą czego mógłby tam szukać? Narzędzi lekarskich nie trzyma się raczej w co drugiej chałupie. Zajrzał za to przez okno, a raczej próbował, bowiem od wewnątrz przylegała do szyby warstwa kurzu i pajęczyn, skutecznie zniechęcając ciekawskie oczy. Stracił poczucie czasu, próbując przebić wzrokiem tę szarą barierę. Zorientował się o upływie godzin dopiero, gdy ciemność zaczęła zamazywać sylwetki przedmiotów. Spojrzał na zegarek, mrużąc oczy – dwudziesta. „Niebywałe” – pokręcił głową i skierował powolne kroki z powrotem do domostwa.
– Tak długo? – spytała strapiona nieco gospodyni.
Szymon zamknął drzwi pokoju nie udzielając odpowiedzi. Nie chciał strzępić sobie języka. Nie wiedział, co zrobi jutro, nie posiadając narzędzi. Powinien po prostu powiedzieć, że nie jest w stanie wykonać pracy i odjechać. Ale coś go tu trzymało – myśl o tamtym przeklętym domu. Całą noc nie opuszczał go obraz zaniedbanej chaty. Musiała być pustostanem, jego kondycja była tragiczna nawet w porównaniu z tymi mieszkaniami. „Co jest w środku?” – Szymon dumał, nie wiedząc właściwie, czemu go to tak nurtowało. Przecież nie znajdzie tam panaceum czy czegokolwiek co mogłoby mu pomóc. Ale atawistyczna ciekawość o to nie dba – chce po prostu ujrzeć, dotknąć, poczuć. To wszystko potęgował wygląd tego domostwa – niemalże kryjówka czarownicy wyrwana prosto z baśni. „Mam złe przeczucia” – powiedział do samego siebie, zapominając o tym, że nie wierzy instynktom. Może to jego podświadomość pchała go do czynu, próbując oswobodzić się z miasta, które zostało daleko za nim, ale wciąż było blisko – wrzeszczało w umyśle, odgrodzone własnymi, betonowymi murami.
Szymon obudził się bardzo wcześnie, o godzinie piątej wszyscy domownicy jeszcze spali. Wysmyknął się po cichu z domu. Musiał sprawdzić, co kryje się tam, za pagórkiem.
Pociągnął za klamkę. Drzwi otworzyły się ze skrzeczącym zgrzytem zawiasów. Wszedł do środka.
Cały pokój zasnuwały rozpięte na kantach mebli szarzejące pajęczyny. Z każdym ruchem Szymona w powietrze wzbijały się kłęby zmieszanego kurzu, drewnianego pyłu, zarodników grzybów. Poza zniszczonymi meblami, wszechobecnym brudem i krzątającymi się po sieciach pająkami niczego tutaj nie było. Jedne z drzwi były szczelnie zamknięte; klamka pomimo wieku i rdzy skutecznie opierała się próbom otwarcia. Ciekawość przemogła rozsądek i doktor wyważył je kopnięciem. Rozejrzał się, odpędzając ręką tumany wyrzucone w powietrze przez uderzenie drzwi. Słoiki zawierające najróżniejsze zioła, warzywa i owoce zdążyły się przez lata przykleić do półek ze sczerniałego drewna, przechylonych ze ścian, jak gdyby zaraz miały runąć na ziemię. Doktor zauważył, że spora część zawartości pojemników jest trująca; na studiach wpadł mu w ręce egzemplarz książki, która opisywała wszelakie szkodliwe rośliny tak szczegółowo, że była właściwie marzeniem każdego domorosłego zabójcy. Przyjrzał się bliżej naczyniom nieśmiało stojącym na dolnej półce północnej ściany i wydało mu się, że zawierają części ciał zwierząt. W pierwszej chwili przypisał to znowu zmęczeniu, ale po ponownych oględzinach nie miał wątpliwości. „Co do cholery? Wioskowa zielarka to nic nowego czy dziwnego, ale to?” – Zdziwienie doktora nosiło znamiona lekkiego strachu. W centrum stał niewielki stolik, a na nim tłoczyły się moździerze, alembiki i retorty. Szymon coraz bardziej zanurzał się w wymownym złudzeniu chatki wiedźmy i choć odrzucał nieracjonalne wierzenia o istnieniu magii, to zderzenie z obrazem tak wiernym ludowym przekazom nieco go niepokoiło. Spojrzał, nabierając powietrza coraz ciężej z każdym oddechem, na prostokątną bryłę porzuconą w bałaganie narzędzi i przykrytą warstwą brudu. Szymon podniósł ją – to była książka. Miała ciemną, skórzaną oprawę z wytartymi płowymi plamami, kartki pożółkłe na barwę kości i tusz wyblakły tak, że niemalże uniemożliwiał lekturę. Zdmuchnął pył z okładki i przeczytał odciśnięty tytuł, pokasłując ze skrzywionymi ustami: „Niewidzialne w widzialnym”. Zaczął czytać coś, co wydało mu się zapiskami szaleńca – niezrozumiałe i bardzo abstrakcyjne wiersze o zabarwieniu religijnym, jak wydawało się Szymonowi, poprzedzały pourywane fragmenty jakichś przepisów, dalej znajdowały się zupełnie nieuporządkowane definicje i prawdy ludowe. Szymon nie wierzył w ani jedno zapisane tutaj słowo, a mimo to zadawał sobie trud, by brnąć przez chaos na kolejnych kartach, aż dotarł do szczególnie interesującego fragmentu:
„Człowiek, jak powszechnie wiadomo, posiada duszę. Dusza ta jest myśląca, świadoma swego istnienia. Ona kieruje nieświadomym ciałem, w którym mieszka i które jest jej niezbędne do oddziaływania ze światem materialnym. Dusza czuwa i śpi. Przez całe życie w odstępach czasowych i krótko, aż przyjdzie czas śmierci, to znaczy snu, który nigdy się nie kończy. Skoro wiadomo, że podczas snu dusza nie jest w ciele, to gdzie jest? W jej naturalnym świecie, czyli niematerialnym. Te wszystkie fakty są, jak już wspominałem, powszechnie znane, ale skrótowe wytłumaczenie uznałem za niezbędne, zanim omówimy zagadnienie, który może się zdawać dla jednych pozbawione sensu, a dla drugich przerażające – przedmioty martwe posiadają duszę. Jak to jednak możliwe, skoro nie poruszają się, ani nie wykonują żadnych innych czynności właściwych istotom żywym? Otóż, jak sama nazwa wskazuje, trwają od swojego poczęcia w śnie wiecznym. Bóg, tworząc świat, natchnął życiem tylko stworzenia tego godne, a resztę pozostawił. Idąc tym samym tokiem myślenia, przedmioty tworzone ręką ludzką nie mogą zostać z łatwością zbudzone, ponieważ człowiek nie posiada mocy boskiej. Natomiast człowiek został stworzony na podobieństwo Boga – i dostęp do jego wiedzy, a co za tym idzie potęgi, nie jest mu absolutnie wzbroniony. Wzbudzanie duszy w przedmiotach martwych jest możliwe, ale tylko przez tych, których obdarował Pan, a jego wiedza tak oto brzmi…”
W tym miejscu znany Szymonowi język polski zastąpiły niezrozumiałe znaki, nie przypominające swoimi kształtami czegokolwiek, co przypisałby ziemskim kulturom. Zamknął księgę zawiedziony, że zmarnował swój czas na czytanie zabobonów i, jak już wcześniej osądził, zapisków szaleńca. Nic dziwnego, że mieszkał na uboczu i opuścił wioskę dawno temu. Gdy doktor wychodził z okrytego mistyczną aurą domostwa, na gobelinie nocy jarzyły się pojedyncze gwiazdy. Znów stracił poczucie czasu, ale tym razem czuł, że tak szybki jego upływ jest niemożliwy. Znów ogarnął go niepokój i pewien rodzaj gniewu; wydawało mu się, że coś pokpiwa sobie z niego, wystawiając na próbę jego racjonalne myślenie. „To zmęczenie. Cóżby innego. Ja, jako lekarz, chyba najlepiej wiem, jak głupie figle płata ludzki umysł” – utwierdzał się Szymon, wciąż jednak irytował go splot niewytłumaczalnych sytuacji. Takie rzeczy się nie zdarzają, a jednak właśnie on i właśnie teraz nie miał wątpliwości co do realności zaistniałych zdarzeń. To nie mógł być sen – iluzje nigdy nie trwają tak długo, po prostu nie są prawdziwe, a to było. „Może Ci wieśniacy mnie otruli i właśnie przeżywam ostatnie halucynacje?” – zmieszany gniew i strach oczadzał umysł Szymona. Otrząsnął się i odrzucił tę idiotyczną hipotezę. „Bardziej prawdopodobne byłoby, że nawdychałem się jakiegoś świństwa w tej chacie” – W to też trudno mu było uwierzyć. „Może to moja własna choroba psychiczna…” – westchnął i zaczął iść ze spuszczoną głową w stronę domostwa, ale gdy tylko ujrzał zarys stodoły w granatowej, podobnej wcale do morskich głębin nocy, zatrzymał się i zmarszczywszy czoło, spróbował sobie przypomnieć, co mówiła księga. Nie myślał teraz o tym, po co miałby przywoływać te prawdy, w które nie wierzył, czy też nie chciał wierzyć; po prostu pozostały wykute na rozgrzanym niczym stal umyśle, zatraconym w chwili dziwnego przestrachu i strasznego zdziwienia. „Przedmioty martwe mają duszę…” – snuł w umyśle urywki zdań. Otworzył szeroko oczy, gdy myśl, która zdawała mu się być kluczem, uderzyła go i rozlała dreszcz przez całe ciało niczym gorący ołów. „Lampa!” – poruszył ustami, nie wydając dźwięku. Wbiegł do stodoły ożywiony na nowo i niemalże przewrócił się, zastygając przed ścianą mroku, który wydawał się ciemniejszy i bardziej nieprzenikniony niż noc na zewnątrz. Znów to – ten pierwotny lęk. Doktor opanował się i wniknął w oleistą ciemność, stawiając w niej pewne kroki i deptając strach. Nagle usłyszał za sobą trzask zamykanych drzwi i zanim zdążył się obejrzeć, oślepiający blask wybuchł mu w twarz. Zasłonił ją ramieniem, gwałtowny ruch wytrącił go z równowagi i doktor runął na ziemię. Poczuł buchające zewsząd piekielne gorąco i kaszląc, rozwarł osmalone powieki. Diabeł, którego wzywał wcześniej, stanął tu właśnie przed nim – w stodole rozpętał się pożar. Te płomienie wyglądały dokładnie tak, jak ten, który tlił się wewnątrz lampy. Wpełzały żarłocznie na wszystko w bezpośrednim otoczeniu i wychylały się ostrymi językami, spijając tlen. Ohydnymi, diabelskimi cielskami zwalały się na przedmioty i wżerały w ich wnętrze, wypluwając duszący czad. Szymon, powalony, nie był w stanie myśleć. Serce przepychało kolejne porcje rozgrzanej krwi przez żyły, napełniało jego głowę głuchym dudnieniem. Cały drżał, pot oblewał jego skórę, daremnie próbując zahamować oparzenia. Dyszał jak zmęczony pies, zbliżając się do przyjęcia śmiertelnej dawki tlenku węgla. Z trudem zdołał wygłuszyć na chwilę piekło napierające na niego ze wszystkich stron i z wnętrza własnego ciała. „Mogę spróbować wybiec, jeśli się nie uda, umrę. Albo po prostu umrę” – wyciosał plan w zyskanym ułamku sekundy. Decyzja była oczywista. Napiął mięśnie, wezbrały w nim wszystkie resztki sił, jakie mu pozostały i ze zmęczonym, bolesnym rykiem podniósł się na nogi. Oczy łzawiły mu od dymu, w umyśle kołatało już tylko jedno: „Biegnij”. Zerwał się, czując jak mięśnie nabrzmiewają krwią. Grzęzły w wyczerpaniu, ale mimo to zdołały poruszyć ciężkimi niczym ołów kończynami, choćby na tę chwilę. Wstrzymał oddech i rzucił się susem w puchnące rozbryzgi ognia; poczuł jak próbują zerwać z niego skórę, wtargnąć w sanktuarium jego ciała i strawić jego wnętrze na proch. Zamknął oczy, gdy czerwono-pomarańczowy wir okrył go całkowicie i szalał wokół niego, a on biegł, rozgarniając nogami jadowite płomienie niczym bagno. Jego porażone nerwy przestały czuć potworną temperaturę, jego kończyny drętwiały, niczym kawałek gliny kamieniejący w piecu. Ogień przypalał mu okrutnie nos, próbując wlać się do płuc. Ten moment zstąpienia do samego piekła zdawał się Szymonowi wiecznością, wiecznością cierpienia, która sprawia, że śmierć staje się dla człowieka wybawicielką. Ale ona nie była mu dana. Nie dzisiaj. Wyścig z kostuchą dobiegł końca. Szymon ciężarem rozpędzonego ciała obalił zwęglone już drzwi i gdy tylko poczuł zapach czystego powietrza, zatrzymał się, ledwo powstrzymując się od upadku. Wydawało mu się, że jest już martwy i jego ciało właśnie stygnie, nie był w stanie poruszyć zastygłymi w skurczach członkami, nie czuł smrodu spalonego mięsa. Żaden z jego ogłuszonych nerwów nie rejestrował tego, jak skóra spalała się powtórnie oparzeniowym bólem. Złapał kilka haustów powietrza i ogarnęło go zamroczenie. Zachwiał się i ciężar jego obolałego ciała przeważył go do tyłu, ale nie upadł. Zaciskając i otwierając kilkakrotnie oczy, odzyskał wzrok oraz równowagę i ujrzał wokół siebie grupkę mieszkańców. Trzymał go nieznany mu człowiek, a przed nim stał Grzegorz z Heleną. Wokół stodoły kordon ludzi rozpaczliwie próbował ugasić pożar.
– Coś pan najlepszego narobił!? I po co, do kurwy nędzy, po co!? – krzyczał Grzegorz, zaczerwieniony.
– To nie… – wydusił Szymon i stwierdził, że nie ma sensu się tłumaczyć, bo nawet oni nie uwierzą w to, co ma do powiedzenia – Zapłacę. Zapłacę za wszystko. Powiedz tylko…
– Ale dlaczego, kurwa mać, dlaczego!?
– Zapłacę, rozumiesz? Zapłacę! – zdławionym głosem próbował wykrzyczeć doktor.
– Co mi po twoich pieniądzach!? Kto to odbuduje!? – darł się Grzegorz, wymachując ręką w kierunku płonącego budynku.
– Co mam ci powiedzieć? – rzęził doktor. – Że rzeczywiście podpaliłem twoją pierdoloną stodołę?
– To prawda, tak? Tak, kurwa!? – Gospodarz niemalże rzucił się na niego z pięściami, gdyby nie Helena, która go trzymała.
– Nie. – wydyszał doktor.
Grzegorz milczał, wypuszczając powietrze z nosa z wściekłym sykiem.
– Człowieku, uwierzyłbyś, że samo się podpaliło?
– Nie!
– Ja też nie. Ale nie mam lepszego wytłumaczenia. Rozumiesz to, kurwa!? – gniew zerwał się również w Szymonie. Po chwili milczenia, podczas której Grzegorz mógłby go równie dobrze zabić, wychrypiał – Jeśli poczujesz się lepiej, to tak, podpaliłem tą stodołę. I co?
Znów milczenie i ziejące furią oddechy.
– Uderz mnie – ledwo powiedział doktor. – No, uderz podpalacza. Poczujesz się lepiej, nie?
Grzegorz spuścił głowę.
– A teraz powiedz mi, skąd miałeś lampę? I co z tym domkiem za wzgórzem?
– A po cholerę ci to wiedzieć!
– Mów! Kurwa, mów! Wszystko, wszystko co wiesz! Za to też mam zapłacić? – lekarz zdzierał gardło, wyrzucając z niego słowa ochrypłym rykiem.
– Tam mieszkał mój kuzyn, razem z matką – zaczął Grzegorz, w jego głosie dało się wyczuć gasnący bardzo powoli gniew – Zapolski. Tak się nazywał. Ta jego matka była dziwna. Nie gadała prawie z ludźmi, jak już wychodziła z domu, to szła do lasu. Adam mówił, że ona jest artystką i w tym swoim warsztacie to siedzi, bo tworzy. Ja już nie wiem jak to było. Ale parę lat temu ksiądz ich wypędził. Bóg jeden wie za co.
– A lampa?
– Dostalim od księdza, niedawno. Jak przyszedł, to był bardzo chudy. Coś się z nim stało, nie wiem.
– Wiesz, gdzie teraz mieszkają? – Szymon z trudem przełykał ślinę, która parzyła jego gardło.
– Nowe Ostrowy, zdaje się. Parę kilometrów stąd.
– A dokładniej?
– Mówił, że pierwszy dom od wjazdu z głównej ulicy. Miałem wpadać, gdybym czegoś potrzebował… – Grzegorz posmutniał nieco.
– Da się tam jakoś dojechać?
– Nie.
Szymon odwrócił głowę w bok i po chwili spytał:
– Macie rower?
Doktor pędził główną drogą, wysypaną żwirem skrzypiącym pod gumowymi oponami roweru. Pojedyncze jego odłamki odpryskiwały czasem spod nich. Mrok rozświetlała, dyndając, zawieszona na kierownicy lampa naftowa. Na szczęście ta zdawała mu się całkowicie normalna, ale czego mógł być pewien po tym, co przeżył. Nad drogą górowały rosłe figury sosen, ogromne kolumny odgraniczające drogę od lasu. W nocy zdawały się szczególnie imponujące, jak gdyby ożywały, stając się milczącymi strażnikami nachylonymi nad ziemią, by wypatrywać dużo mniejszych od siebie istot. Każdy lekarz nazwałby cudem to, że Szymon po czymś takim w ogóle jest w stanie chodzić, a co dopiero jeździć na rowerze. A cud ten to wysokie stężenie adrenaliny we krwi – i ogromna doza szczęścia.
Zakręt, a za nim kierunkowskaz – to tutaj, nareszcie. Szymon rzucił rower na drogę, nie zsiadając z niego nawet porządnie i zdjąwszy latarnię z kierownicy, dalej szedł pieszo, posapując jak żywy trup. Wgramolił się po lekko pochyłej ścieżce i załomotał do drzwi pierwszego domu. Stał dobrą chwilę oparty o drewnianą ścianę chaty, zanim ktoś je otworzył.
– Co do jasnej cholery? Nie wiesz pan, która godzina? – warknął mężczyzna.
– Ja od Grzegorza. – Szymon dyszał ciężko.
– Co? Od Soliniaka? – Doktor pokiwał głową. – Zapolski Adam. – Mężczyzna podał doktorowi rękę. – Co za sprawa? Pogrzeb?
– Nie. – Szymon złapał oddech i przedstawił się. – Chce się tylko…dowiedzieć paru rzeczy.
– To proszę wchodzić. Co się panu stało, tak w ogóle? – zapytał mężczyzna, zmierzywszy okopconego lekarza wzrokiem.
– Nieważne…i nie wejdę. Po prostu opowiedz pan, dlaczego was wygnali z wioski.
– A po co panu to wiedzieć? – Mężczyzna zjeżył się.
– Po prostu powiedz pan.
Adam westchnął i rozejrzał się na boki.
– Widzi pan, moja świętej pamięci matka…ona była czarownicą. – Szymon zaśmiałby się, gdyby nie to, w jakich okolicznościach się znajdował. – Mówiłem, że artystka; co mają się interesować? Ale jeden się zainteresował – ksiądz. Zaczął węszyć, on i te jego przydupasy. – Zapolski wykrzywił usta, jakby chciał splunąć. – Wpadł raz do nas z nimi i kazał matce się wynosić, albo sam ją wytarga. Później się dowiedziałem, że pociągnął paru ludzi za języki…Mendy, ona im pomagała, parzyła ziółka na parchy, a oni co? – Zatrzymał się i spuścił głowę na chwilę. – Kazał się wynosić, to się zgodziła, co miała zrobić. Powiedział, że jak wróci jutro, to ma nas nie być i lepiej, żebyśmy wzięli rzeczy, bo co znajdzie, to zabierze. Pamiętam jak wczoraj, cholerny wieprz…Jak tylko wyszedł, matka zaszyła się w warsztacie. Wiedziałem, że coś złego się tam kroi…Rano, jak wyszła, zostawiła lampę na środku. Powiedziała mi, że zeżre chciwego skur… – Urwał.
– Jasna cholera… – wyszeptał doktor.
– I już, tak to było. Co pan teraz z tym zrobi?
– Muszę tam wrócić. Ta lampa…Ja prawię zginąłem…
– Pan? Nie rozumiem? – Adam uniósł brew.
– Ta lampa…Gdy byłem w stodole, nagle wybuchł pożar…Ja czytałem książkę, która została w tej chacie…
– To jest dokładnie to, co pan myśli…
Szymon odwrócił się chwiejnie i począł biec w stronę drogi. „W tej lampie coś było…Ale skoro wybuchł pożar, musiała się zbić. Gdzie to jest teraz?” – Zimny pot spływał Szymonowi po karku. Dopadł do roweru i zaczął gnać z powrotem w stronę Bzówek. Stękał, naciskając rozpaczliwie na pedały; opuścił go napędzany adrenaliną przypływ sił i czuł, że zbliża się do absolutnego skraju wytrzymałości. To byłby idiotyczny koniec – zdechnąć z wyczerpania podczas jazdy rowerem. Nie chciał zginąć teraz, gdy udało mu się uciec. A może tylko udało mu się odwlec nieuniknioną śmierć? Coraz bardziej wierzył w tę myśl, czując, jak z każdym wydechem i każdym szarpnięciem mięśni wymykają się z niego gasnące siły życiowe. Czarna noc zamroczyła mu wszystkie zmysły i naprawdę mogło mu się wydawać, że leży już w grobie, czekając na zasypanie ziemią. Ale nareszcie dostrzegł nikłe światełka w oknach i tlące się jeszcze zgliszcza. Spadł z roweru, próbując zsiąść i musiał czołgać się do najbliższego domu. Wbił niemalże paznokcie w ścianę i przeraźliwie jęcząc, podniósł drżącą masę, którą kiedyś nazywał ciałem. Dom Grzegorza i Heleny – miał nadzieję, że uda mu się zawlec tam tę dygocącą, osmaloną skorupę. „Zabiorę jutro swoje rzeczy i urządzę sobie mały urlop w szpitalu, zasłużyłem sobie!” – pomyślał Szymon i schwycił tę myśl niczym przysłowiową brzytwę, chcąc wierzyć chociaż trochę, że nadzieja umiera ostatnia. Powłóczył stężałymi nogami, poruszając się centymetr po centymetrze. Widział już niewyraźny, zasnuty nocą kształt domostwa, ale teraz od jego progu dzieliła go odległość wydłużona bólem i rozpaczą, odległość, jakiej nie jest w stanie przebyć żaden człowiek, a już na pewno nie na wpół martwy. Sylwetka domku rysowała się coraz bliżej z każdym, wytężonym krokiem, ale Szymona przytłaczały ograniczenia jego spopielonej formy i napełniał go coraz większy ból. Bał się, że tam nie dojdzie, mimo że każdym bolesnym ruchem pracował, by iść. Im dalej zaszedł, tym coraz bardziej odczuwał, jak wolno się porusza i zdawało mu się, że w końcu zatrzyma się na dobre; niczym wysłużony trybik w maszynie, który obraca się coraz wolniej, mieląc rdzę, aż w końcu staje. Szymon wiedział, że jeśli teraz upadnie, nie wstanie już nigdy. W końcu zbliżył się na tyle, by dostrzec drzwi – były otwarte. Doktor zdziwiłby się, gdyby w jego umyśle było jeszcze miejsce na cokolwiek innego, niż wzburzone kłęby bijących w siebie nawzajem bólu, rozpaczy, gniewu i strachu. Dotarł wreszcie – dopadł framugi, wyciągając przed siebie ramiona i chwyciwszy ją, oparł na niej cały ciężar swego ciała. Kurczowo trzymał się jej, w tej chwili najcenniejszego przedmiotu na całej Ziemi, czekając, aż minie zamroczenie. Stłumił na chwilę swoje świszczące przeraźliwie oddechy, usłyszawszy dziwne odgłosy dochodzące ze środka – jak gdyby ktoś zajadał coś miękkiego i mokrego…
Spędził jeszcze parę chwil oparty o swoją drewnianą opokę i zmusił nogi do ruchu. Wszedł do środka.
Poczuł mdlący ucisk w gardle i wywracający się żołądek. W pokoju, obryzganym krzepnącą, karminową krwią ksiądz stał nachylony nad zwłokami Grzegorza i jego żony. Szymon, będąc lekarzem, nigdy nie widział ciał w takim stanie. Wyglądali, jak gdyby rozszarpało ich jakieś drapieżne zwierzę – wywrócone na nice jamy brzuszne odsłaniały rozprute organy wewnętrzne. Ten obraz przeraził go bardziej niż cokolwiek, co kiedykolwiek widział na wojnie. Nagle, ohydny dźwięk mlaskania ustał. Ksiądz odwrócił się powoli, zgarbiony tak, jak przedtem. Z ust wyszczerzonych w karykaturalnym uśmiechu spływała mu świeża jeszcze krew niczym z rzygacza gargulca. Był potwornie wychudzony, sutanna wisiała na nim jak całun na ofierze zagłodzenia. Doktor cudem powstrzymywał się od wymiotów. Spojrzał tej potworze w oczy – były zupełnie białe i gładkie jak marmur.
– Ty – zabulgotało to coś, co niegdyś było księdzem.
– Czym ty, kurwa, jesteś? – Szymon kręcił powoli głową.
– Jestem płomieniem. – Twór zacharczał. – Głodnym płomieniem.
Lekarz milczał, źrenice miał rozszerzone do rozmiarów dwudziestogroszówek.
– Dałeś mi fałszywą ofiarę…Krowy smaczne, stal i szkło – nie. Chciałeś mnie otruć, zdusić. A potem zacząłeś węszyć. Chciałeś mnie zabić, dla przyjemności, morderco! – Mowę potwora należałoby nazwać dzikim, warczącym wrzaskiem.
– Ty mówisz o morderstwie…ty… – Szymon splunął, nie mogąc znaleźć odpowiednio pogardliwego określenia.
– Nie zabijam, nie. Ja jem, bo jestem głodny, wciąż głodny… – Stwór zaczął oblizywać się, gapiąc się pustymi oczyma w lekarza.
„Czas spierdalać!” – wykrzyczał umysł doktora, a ten zerwał się, czując znowu pęczniejące od krwi mięśnie – adrenalina zaczęła działać i oby starczyło jej, by przeżyć. Wypadł na ulicę, zatrzaskując za sobą gwałtownie drzwi w nadziei, że to spowolni obrzydlistwo. Młócił stopami o wilgotną ścieżkę, czując szarpnięcia przy każdym, upadającym jak młot na kowadło kroku. Nie miał czasu, by przygotować jakąkolwiek drogę ucieczki, gnał więc tam gdzie pchał go najprymitywniejszy, motywowany strachem instynkt – przed siebie. Miał nadzieję, że może kościelne wrota zdołają powstrzymać bestię. Biegł i biegł, dudniący dźwięk jego własnych kroków dzwonił mu w uszach. Wreszcie, czarne cielsko kościelnych wrót stanęło mu przed twarzą. Wyrzucił ramiona przed siebie i odepchnął skrzydła potężnych odrzwi. Stanął w lodowatej ciszy kościoła, zgiął się w pół i oparł rękami o kolana. Jego oddechy przypominały teraz szum uszkodzonego miecha. Rzucił głowę w tył, wzdychając głośno, a gdy wyprostował się, czując, że jego ciało powinno być już dawno martwe, omalże nie upadł na kolana i nie zapłakał. Przed nim stała groteskowa, skrzywiona figura, a z jej ust ciekła cienka strużka szkarłatnej krwi. Szymon całą twarz miał wykrzywioną targającymi nim emocjami, ale w tym momencie stężała mu i przybrała wyraz nicości. Nagle skoczył, odepchnął potworę w bok i nie patrząc, czy zdołał jej cokolwiek zrobić, parł wprzód przez ciemność wisząca w kościele. Schody – tędy. Chwycił za poręcz i gnał po schodach, potykając się co drugi stopień. Wypadł na szczyt wieży i rzucił się na jedną z belek w rozpędzie. Opierał o nią nabrzmiały bark, dysząc tak ciężko, że niemalże tracił przytomność z każdym wydechem. Kurczowo przylgnięty do drewnianej kolumny próbował nasłuchiwać nadchodzącej śmierci. Skrzypienie schodów – to już. Stąd nie ma jak uciec; można najwyżej zeskoczyć i skończyć swoje życie w sposób mniej bolesny niż zjedzenie żywcem. Zwisający łeb potwory powoli wyłaniał się z ciemnej klatki schodowej, kiwając się niczym biała wskazówka metronomu do jakiegoś nieziemskiego, niesłyszalnego taktu. Szymon miał nadzieję, że zimny dotyk śmierci znieczuli go, ulży mu jego ból i ten który nadejdzie. Zdawało mu się, że twór może z łatwością poruszać się szybciej, ale teraz okrutne kpi sobie z niego – to samo wydawał się mówić obrzydliwy uśmiech tego czegoś. Zbliżało się nieuchronnie, było coraz bliżej i bliżej, aż w końcu Szymon spojrzał prosto w zastygłe kamienie, które kiedyś były oczami. „A więc tak wygląda śmierć” – Łzy spłynęły mu po policzkach. Dyszał coraz szybciej, gdy blady, nienaturalnie wydłużony i wykrzywiony palec sunął ku jego ciału. Nagle od wewnątrz poczuł fale płomienia; wrzeszczące życie, które nie chciało, nie mogło pozwolić mu porzucić tego ciała, jakkolwiek zmizerniałe by ono nie było. Zacisnął zęby, zmarszczył brwi i przez chwilę wyglądał jak rozwścieczony pies. „Nie umrę!” – zawył, plując niemalże krwią. „Nie umrę!!!” – Jego krzyk zmienił się w rozpaczliwy, chrypiący i pełen bólu skowyt. Gdy blada jak pergamin bestia nieomal sięgnęła już swymi plugawymi łapami do jego twarzy, gdy nieomal gładziła jego osmalone policzki czarnymi od krwi paznokciami, on znów zakrzyknął; wydał z siebie pierwotny okrzyk, niczym wojownik, który stacza swoją ostatnią bitwę. Buzująca krew wtargnęła falą do jego mięśni, rozsadzając je chwilową potęgą. Czysty gniew wlał się wraz z nią w jego rozbity umysł. Na tę jedną chwilę stał się zwierzęciem, nie lepszym od potwora, który stał przed nim. Nie myślał już i nie pamiętał, że kiedykolwiek myślał. Uniósł nogę i kopnął go; ciężka, opętana ołowianym bólem i zagłuszającym go, pulsującym płynnym płomieniem krwi kończyna mlasnęła głucho w pierś byłego księdza. Odrzucony potężnym razem stwór uderzył w drewnianą barierkę, bulgocąc niezrozumiale. Stare drewno nie było w stanie odeprzeć rzuconego na nie ciężaru. Belki pękły z kłującym trzaskiem; stwór zabełkotał głośniej, jak gdyby miotał przekleństwa i wypadł. Nieprzeznaczona dla uszu człowieka litania dzikich, charczących dźwięków ustała, uciszona łomotem ciała o ziemię. Szymon gapił się pustym wzrokiem w leżące na dole karykaturalnie powykręcane truchło. Wydał z siebie kilka drżących, ale szczęśliwych wydechów, jak gdyby każdym z nich chciał powiedzieć „żyję”. Odwrócił się. Nie był już w stanie zapłakać, ani się rozgniewać. Jego umysł był zbyt strzaskany, by cokolwiek czuć. Już tylko widział i słyszał, ale nie rozumiał żadnego z tych bodźców. Gdyby mógł, i tak cieszyłby się, że nie pojmuje tego, co znajdowało się przed jego oczami – bo pewne rzeczy lepiej pozostawić niezrozumiałymi. Dzwon zawieszony na wieży wyglądał jak serce widziane oczami człowieka ogarniętego zupełnym szaleństwem. Ohydna masa pulsowała, wybrzuszając się raz w jednym, raz w innym miejscu. Szarpała się jak ryba wyciągnięta z wody, strzelała jak batami wijącymi się mackami. Groteskowymi szparami w „ciele” wsysała powietrze; rozszerzały się one i zwężały nieregularnie. Szymon widział ten potworny obraz wyraźnie, ale zdawało mu się, że kształt tego czegoś wiruje i faluje niczym płomień.
– A więc tak to sobie wymyśliłeś? – Twarz Szymona była już tylko nieruchomą maską.
Kipiąca bulwa wydała z siebie coś, co doktorowi wydało się szyderczym śmiechem.
Szymon uciekł śmierci kilka razy. Zdał sobie sprawę, że tak naprawdę ona tylko zaganiała go w swoje sidła, bawiła się nim, rzucała mu marny kęs nadziei i wyrywała go z ust, gdy tylko zdążył schwycić go zębami. Nie miał wątpliwości, że tej nocy zginie. Ta myśl już go nie przerażała. Chciał tylko, by jego śmierć nie było bezsensowna, by jego żałosny żywot nie dobiegł tego marnego końca, nie zostawiając po sobie jakiegoś wypełnionego celu. Spojrzał na niewielką lampę naftową wiszącą na gwoździku wbitym w drewniany słup. Sięgnął po nią i uśmiechnął się ironicznie.
– Skoro mam zginąć, to ty też, skurwysynu – wyszeptał spieczonymi, skrwawionymi ustami i cisnął lampą o drewnianą podłogę. Bezbarwny olej rozprysnął się na deskach; w następnym ułamku sekundy wykiełkowały na nim płomyczki i buchały coraz zuchwalej, pożerając coraz większe kawały drewna. Szymon stał w bezruchu, gdy wokoło kwitł gorejący ogród. Pnącza płomieni oplotły słupy, wspinając się aż do sufitu, a na podłodze wybuchały płonące kwiatostany. Ogień wylał się jęzorami na zewnętrzne ściany i wkrotce całą wieżę zakrył pomarańczowy, buzujący bluszcz. Pękate monstrum zaczęło wydawać z siebie świdrujące kwiczenie; dźwięk, który każdego normalnego człowieka zmusiłby do zatkania uszu. Szymon patrzył na powolną, skwierczącą agonię, wiedząc, że płomienie ucztują także na jego ciele. Stał się golemem pozbawionym jakichkolwiek zmysłów. Śmierć wkrótce go zabierze, tam, daleko w czerń, a on nawet nie poczuje, kiedy to się stanie. Zapadnie się w słodką niewiedzę.
Wtem, posapywanie płomieni przerwał dźwięk z zewnątrz – to syreny. Ktoś zauważył pożar i wezwał straż. Szymon nie miał złudzeń, że zdołają uratować go od śmierci. Obojętne mu było, czy połknie go tutaj jako płomień, czy zamknie jego powieki snem na szpitalnym łóżku. Obojętne, ponieważ mógł wybrać tylko ją.
A jednak. Przeżył.
– Pytam raz jeszcze. Czy przyznaję się pan do dwukrotnego podpalenia, a także morderstwa Grzegorza i Heleny Soliniaków ze szczególnym okrucieństwem oraz morderstwa ojca Henryka Pilskiego?
– Nie. – Skorupa twarzy Szymona nie była w stanie wyrazić emocji, ogień wypalił na niej oblicze mordercy, który nigdy ich nie znał.
– A więc mam uwierzyć, że demon zaklęty przez wiedźmę w latarni podpalił stodołę, próbując pana zabić, a następnie opętał ciało ojca Pilskiego i zabił Grzegorza i Helenę Soliniaków. A pan z kolei zabił ojca Pilskiego w obronie własnej. Kościół też pan podpalił w obronie własnej?
Twarz Szymona zapadła się w jego dłonie. A jednak. Śmierć go znalazła.
Bardzo dobre. Soczysty i mięsisty język. Jakkolwiek pierwsze, nazbyt bizantyjskie w formie zdanie może zniechęcać, to ciąg dalszy wciąga bezgranicznie.
Podoba mi się ten zabieg bardzo precyzyjnego formułowania wrażeń i odczuć przez wielosłowny, wielowątkowy, synestezyjny ciąg słów. Doskonale buduje to klimat i pogłębia zanurzenie się w fabule.
Opowiadanie bardzo przypomina mi "Pornografię" Gombrowicza. Nie potrafię, co prawda, określić epoki. Ale zarówno wczesne Dwudziestolecie (pasuje mi bardziej), jak i wczesne lata po II Wojnie Światowej dobrze wpisują się w klimat.
Infundybuła chronosynklastyczna
Miedziana tarcza słońca schodziła właśnie z nieboskłonu, jak gdyby upadała wraz z ramieniem wojownika, a ochrowa poświata zachodu broczyła z jego zranionego boku. Jak to się ma do czasów samego opowiadania? Nie wiem. Poza tym upadanie i ramię wojownika kojarzą się raczej z szybkim, dynamicznym ruchem. Tutaj to słońce opada kilka godzin (sic!). Słońce wisiało wciąż w oddali, niemalże się nie poruszając Raz patrzy – opada. Drugi raz – wisi. Trzeci raz nie spogląda, bo by się mogło okazać, że słońca wcale tam nie ma… – Zgadza się. Przyjemnej drogi, do Kutna już niedaleko. A po chwili: Droga trwała jeszcze parę godzin Czuję tu pewien dysonans. Dodatkowo dość nowatorskim podejściem jest liczenie odległości (drogi?) w jednostkach czasu. Rozumiem – kolokwializm, dość brzydki. W narracji nie stosuje się kolokwializmów. Niektórzy by mu zazdrościli, Ci, którzy nazwaliby jego pracę ratowaniem życia Nie rozumiem tej wielkiej litery, bo to nawet zwrot grzecznościowy nie jest. Inna sprawa, że poza kilkoma uzasadnionymi przypadkami (m.in. cytowanie listów), zaimki w beletrystyce zapisujemy małą literą. ostatnim węglowym obłokiem i stanął. Szymon stanął na peronie Doktor obrócił się i obejrzał wioskę, marszcząc czoło. Drogowskaz mówił jasno, choć pordzewiale – Bzówki. Czyli wynajął taksówkę, żeby dowiozła go do granicy wsi? Nie widzę w tym sensu. belki stropu drżały wypaczone, z trudem dźwigając konstrukcję. Poczerniałe jak zęby trawione próchnicą cegły ścian pokryto warstwą białej, ołowianej farby, która wyglądała jak zaschnięty plaster i wpełzała zaciekami na betonowe i drewniane podmurówki. Tutaj widać, że Bzówki powinny być fenomenalną atrakcją turystyczną: belki dachowe na zewnątrz (jak inaczej mógłby je bohater zobaczyć?), widoczne czarne cegły, mimo pomalowania ich farbą, a podmurówki były… drewniane. O czymś takim nie słyszałem nawet w przypadku drewnianych domów. Krokwie trwały w mocnym, dębowym chwycie, nosząc na plecach stareńkie belki dachu Znów – chyba najbardziej nowatorski w swojej konstrukcji kościół na świecie, skoro bohater ogląda jego krokwie i belki będąc na zewnątrz (aż dziw, że o łatach nic wspomniane nie jest). Odlano go z matowego mosiądzu, a jego serce – ze szlachetniejszego, zimnego żelaza Od kiedy żelazo jest szlachetniejsze od mosiądzu? O mosiężnych dzwonach do tej pory słyszałem tylko na statkach. Ta wieś naprawdę powinna być atrakcją turystyczną. I wszystko poplamione tym ohydnym, skrwawionym zachodem. Tym samym, który kilka godzin wcześniej obserwował z pociągu? Potem nudne bla bla bla i dochodzimy do kolejnego absurdalnego fragmentu: – A ile pieniędzy potrzeba?
– Cóż, za samo badanie pewnie ze sto. Zobaczymy ile pójdzie na leki.
– Sporo, panie, sporo. Nie idzie opuścić?
– Nie. – Ton Szymona nagle się ochłodził. Nawet z takiej kwoty miał mizerny zysk. Wcześniej taksówkarz: – Cóż, ciężkie to czasy. Setka się należy. Ja się pytam: jaki zysk? To mu nawet podróży nie pokryje, a żyć też trzeba. Nie mam ochoty czytać dalej. Jest nudno, absurdalnie i niesamowicie nieporadnie pod względem językowym. Te wszystkie „miedziane tarcze słońca”, „ochrowe poświaty”, „przerdzewiałe mówienia”, „drżące belki stropu”, „cegły, poczerniałe jak trawione próchnicą zęby” i tak dalej, zamiast ubarwiać opisy, tylko utrudniają odbiór. Zanim zacznie się tworzyć barwne porównania wypadałoby się nauczyć pisać prosto i jasno. Dodatkowo przemyślenia bohatera (jestem taki biedny, skończyłem studia lekarskie, a chciałem być poetą, tak mi źle, że zostałem weterynarzem, wojna, hałas, cisza, wojna, jest mi źle i zadupie, a ludzie postrzegają lekarzy jako zbawców, a nie wyrobników) dodatkowo pogłębiają niechęć do tekstu. To można by przedstawić na milion innych sposobów. Pewnie nie wybrałeś najgorszego, ale z pewnością nie jest to też najlepszy. Cóż, do mnie kompletnie nie trafiłeś.
Exturio, dziękuję Ci serdecznie za tą konstruktywną krytykę! Co do przemyśleń głównego bohatera, to przecież nie musi on być postacią budzącą sympatię. Jeśli natomiast chodzi o błędy w opisach, to chciałem skorzystać z trzecioosobowego narratora wszechwiedzącego, ale gdy spoglądam na tekst po raz drugi, to rzeczywiście wydaje się to niepoprawne, biorąc pod uwagę konstrukcję tychże opisów. Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam.
Rozumiem zamierzenie z narracją, ale piszesz: Doktor obrócił się i obejrzał wioskę, marszcząc czoło. To sugeruje, że opisujesz to, co widzi bohater i wtedy opisy krokwi, belek, serca dzwonu, zamalowanych cegieł i tak dalej tracą sens. Bohater nie musi być pozytywny, nie musi być sympatyczny – jasne, zgadzam się. Ale musi – koniecznie – sprawiać, że chce się o nim czytać. Narzekający ciołek, który nawet nie ma odwagi, żeby zmienić swoje życie zgodnie z własnymi oczekiwaniami nie jest dla mnie interesującym bohaterem.
„Tak to przynajmniej widział Szymon Ambroży Tresser, wyglądając zza szyby pociągu”. –– Myślę że raczej: Tak to przynajmniej widział Szymon Ambroży Tresser, patrząc/wyglądając przez okno pociągu.
„Koła łomotały jednostajnie i nużąco, wtórując wypluwającemu kłęby dymu kominowi”. –– Rozumiem że komin, również z jednostajnym i nużącym łomotem, wypluwał dym. ;-)
„Odlepił oczy od krajobrazu i podał kontrolerowi z wypielęgnowanymi, czarnymi wąsami bilet”. –– Zachodzę w głowę jak to możliwe, że Szymon, odlepiwszy oczy od krajobrazu, kontrolerowi z wypielęgnowanymi, podał czarnymi wąsami bilet. ;-)
„Konduktor przechylił czapkę w uprzejmym geście i wyszedł”. –– Wolałabym: Konduktor, uprzejmym gestem uchylił czapkę i wyszedł. „Ich dachy sklecone z papy oszpeconej bąblami od słońca…” –– Zupełnie nie znam się na dekarstwie, dlatego ciekawi mnie, w jaki sposób słońce powoduje bąble na papie?
„Spod szczelin w nich wyciągała się trawa, próbując wysadzić fundamenty”. –– Nie wydaje mi się, by spod szczelin wyciągało się cokolwiek. Może: Ze szczelin wyrastała trawa, próbując wysadzić fundamenty.
„On zaś był niewzruszony i nazbyt aż majestatyczny jak na jego położenie. Odlano go z matowego mosiądzu, a jego serce – ze szlachetniejszego, zimnego żelaza”. –– Zbyt wiele zaimków, jak na opis jednego dzwonu.
„Jak zmizerniały by ten budynek nie był i tak jego skromna postać wydawała się najsolidniejszą budowlą w całej wsi”. –– Nieładne powtórzenie, szczególnie że w następnym zdaniu występują zabudowania.
„Głowę miał potężną jak buława i równie łysą, skórę spieczoną od pracy…” –– Myślałam że skóra spieka się od słońca… ;-) Może: Głowę miał potężną jak buława i równie łysą, skórę spieczoną przy pracy w polu…
„…zawieszony na ramieniu warkocz przypominał barwą kasztany…” –– Warkocza nie zawiesza się na ramieniu. Warkocz można, np. przełożyć/przewiesić przez ramię.
„…tak stereotypowy obraz wiejskiej gospodyni, że aż trudno bylo uwierzyć…” –– Literówka.
„Kuchnię rozjaśniało ostre światło żarówki zwisającej na kablu z sufitu niczym gałka oczna z orbity”. –– Brak przecinków sprawia, że nie wiem: czy z sufitu zwieszał się kabel z żarówką, czy może kabel był z sufitu. ;-)
„Oparł walizki o ścianę i rzucił ciało na łóżko, zdjąwszy zaledwie buty”. –– Zdjął buty, tymi samymi rękami wziął się w garść i rzucił ciało? Domyślam się, że było nieżywe ze zmęczenia. ;-)
„Pozwolił mu zwiotczeć”. –– Komu/czemu pozwolił zwiotczeć? Jeśli ciału, to na chwilę, bo potem ciało sztywnieje. Jeśli nie ciału pozwolił zwiotczeć, to czemu nie napisałeś, co działo się między obnażeniem stóp a rzuceniem ciała na łóżko? ;-)
„…pomyślał i wypuścił z piersi głęboki, świszczący wydech”. –– Wolałabym: …pomyślał i ze świstem wypuścił powietrze z głębi płuc.
„Po podłodze poniewierał się stłamszony dywanik”. –– Pełzał? ;-) Może: Na podłodze leżał stłamszony dywanik.
„Po prawej stronie łóżka skrzypiało napierane przez wiatr okienko…” –– Wolałabym: Po prawej stronie łóżka, pod naporem wiatru, skrzypiało okienko…
„Odsłonił jeszcze tylko okno”. –– Co jeszcze, poza oknem, mógł odsłonić? Wystarczy: Odsłonił okno.
„W pokoiku unosiły się opary lepkiego poranka…” –– W pokoiku unosiły się lepkie opary poranka…
„…odkleił od skóry zapoconą odzież i założył coś bardziej godnego – i mniej śmierdzącego zmęczeniem”. –– Jestem bardzo ciekawa, co może być bardziej godnie, by założyć to na siebie zamiast czystej odzieży. ;-)
„Na posłaniu z siana leżała martwa krowa”. –– Na ściółce z siana leżała martwa krowa.
„Na jej wystającym szkielecie wisiała jak namiot na stelażu przeraźliwie blada, zupełnie wręcz biała skóra”. –– Czy martwa krowa była łysa na całym ciele?
Przeczytałam jedną trzecią opowiadania i do tej pory nic mnie nie zaciekawiło. Nie mogę obiecać, że jeszcze tu wrócę. Duża ilość błędów, źle konstruowane zdania, nielogiczności, kwiecisty styl, zlekceważona interpunkcja –– to wszystko skutecznie zniechęciło mnie do dalszej lektury.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Systematyczna lektura przerosła moje dobre chęci. Poprzeglądałem tekst, zapoznałem się z komentarzami… Ujmę wrażenia tak: na pewno dobrze chciałeś, Autorze, lecz umiejętności, jakimi w tej chwili dysponujesz, jeszcze nie są wystarczające na stworzenie tekstu ciekawego i poprawnego językowo. Jednak nie martw się ponad miarę – tego można się nauczyć, więc nic straconego, trzeba trenować, biorąc przykłady z dobrych książek.