- Opowiadanie: Juvart - Fantastyczna czwórka - Skok na monopolowy.

Fantastyczna czwórka - Skok na monopolowy.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Fantastyczna czwórka - Skok na monopolowy.

Witam! Piszę już od jakiegoś czasu lecz głównie ''do szafy''. Jest to moja pierwsza publikacja na jakimkolwiek serwisie internetowym więc liczę na wyrozumiałość. Zdaję sobię doskonale sprawę z tego że znajdziecie tu wiele błędów natury ortograficznej ale tak jak już napisałem wcześniej, to moja pierwsza publikacja i nie wiem za bardzo jak pisać materiały które mają znaleźć się na stronie. Przejdźmy do samego opowiadania. Jest ono pisane na ''bekę'' i raczej po to aby sprawdzić czy w ogólę do czegokowliek się nadaje. Jeżeli tak, mam zamiar je kontynuować. Myślę że mogło by przybrać kształt zbioru opowiadań, luźno ze sobą powiązanych znanego wam na przykład z Wędrowycza. To tyle z mojej strony. Zapraszam do lektury i liczę na obiektywne spojrzenie.

*

Przełamanie pieczęci było jak grom z jasnego nieba. Nikt się tego nie spodziewał a już na pewno nie osobnicy któży za sprawą tego incydentu mieli teraz najbardziej przechlapane – Jeźdzcy. Można by przypuszczać że po złamaniu pieczęci czterech, nastanie Apokalipsa – sajgon nad sjagony! Inkarnacja Sodomy, Gomory, natrętnych telemarketerów, powtórek w tv i Bóg wie czego jeszcze. O dziwo nie nastapiło nic w tym rodzaju. Oceany nie zamieniły się w krwawe akweny, niebo nie waliło na oślep piorunami a ogień jakoś nie kwapił się zbytnio do pochłonięcia Ziemi. Jedynie osoby z dostępem do satelit lub naprawdę niezłymi umiejętnościami do wieszczenia mogły wiedzieć że do zielonej planety zbliżają się cztery, dość małe obiekty otoczone całunem ognia. I tak właśnie rozpoczęła się wielka draka…

 

Każda kometa, według zaleceń odgórnych miała pieprznąć w jedną z czterech części świata lecz jak to często bywa w robocie, po prostu nie wyszło. Jak się szybko okazało, Zaraza zapatrzył się trochę na Las Vegas i wpadł przypadkowo na Głód który chcąc nie chcąc, grzmotnął z tego powodu gdzieś pomiędzy wieżą Eiffla a Pałacem Kultury co dawało mu duże pole do popisu w wyboże kraju. Tylko Zaraza poczuł się jakoś niesfojo widząc jak kolega wystawia w jego stronę środkowy palec. Sam pan wirusów i wszelkich drobnoustrojów walnął we wspomniane już wcześniej Miasto uciech. Wojna, jak to miał w zwyczaju pognał tam gdzie wyczuwał największy burdel. Do Afryki. Samael – Anioł śmierci, Blady jeździec i smutas przez duże ''S'' nigdy, aż do tej pory, nie posiadał wolnej woli więc nie potrafił dokonać żadnej decyzji samodzielnie. Swobodnie opadał, pozwalając by ślepy los zadecydował gdzie i kiedy przyrżnie o grunt.

*

 

Gdy blady jeździec otworzył oczy zobaczył coś czego jeszcze nigdy nie widział – Słońce. Wielka kula światła na tle bezchmurnego błękitnego nieba która obdarowywała wszystko ciepłymi, jasnymi promieniami. Słyszał szum moża i piski ptaków nazywanych tutaj mewami. Czuł pod sobą coś o czym do tej pory tylko słyszał. Było sypkie i suche. Czy to piasek? Czy ta wielka kula nademną to słońce? Czy słyszę dźwięk? Blady jeździec nie mógł się nadziwić i leżał tak jeszcze szmat czasu dopóki nie wyczuł czyjejś obecności. Jakiś człowiek nadchodził powolnymi krokami. Nagle Samael wyczuł u niego dezorientację i strach a chwilę potem odwagę i determinację. Śmiertelnik w hawajskiej koszuli podbiegł szybko do leżącego na plaży anioła śmierci i od razu wziął się za sprawdzanie pulsu. Przyłożył dwa palce do szyji bladego jeźdzca i już po chwili Śmierć znów poczuł u niego strach. Człowiek nie wyczuł pulsu i poczuł jedynie chłód emanujący z ciała Samaela. Chwycił się za głowę i wyciągnął z kieszeni portek telefon komórkowy po czym szybko wybrał numer pogotowia.

  • Pogotowie?! – jego głos był załamany w takim stopniu że niemal jęczał – Znalazłem trupa… znaczy się martwego… to znaczy martwą kobietę! Gdzie jestem?! Już mówię…
Podczas gdy śmiertelnik był zajęty gadaniem do cudu techniki, blady jeździec zauważył kraba. Mały mieszkaniec plaży truchtał w pocie czoła po piasku i wybierał resztki. Gdy spostrzegł na sobie wzrok śmierci, zwiał w pośpiechu do swojej norki i zaryglował wejście kupą wilgotnego piachu aby mieć pewność że nie zostanie odnaleziony. Samael powoli się poruszył i zmienił pozycję na siedzącą właśnie wtedy gdy hawajczyk skończył rozmowę i znów obrucił się w jego stronę. Natychmiastowo zbladł i stanął jak wryty. Telefon wypadł mu z ręki a w jego sercu anioł śmierci wyczuł czyste przerażenie. Powoli obrócił głowę w jego stronę i spojrzał śmiertelnikowi prosto w oczy. Był to ruch tak powolny że pełzający w tej samej chwili ślimak zdążył by pokonać prawdziwy maraton. Gdy ich spojrzenia w końcu zetknęły się ze sobą, Samael lekko otworzył usta by wpuścić trochę powietrza do płuc. Musiał przyznać że było to wspaniałe uczucie.

  • Trzy lata… – niemal wyszeptał w stronę śmiertelnika – dziewiąty maja, godzina szesnasta osiemnaście, wypadek samochodowy podczas drogi do hipermarketu…
Nie wystarczyło nic więcej aby hawajczyk zemdlał i osunął się na piach z gracją cegły. Blady jeździec powstał i podszedł do miejsca w którym krab zamknął swoją jamkę. Chodzenie było dla niego dziwne więc chwiał się trochę na nogach. Uklęknął nad zamkniętym wejściem i rozkopał wilgotny piach palcem. W środku norki panowała ciemność ale Samael doskonale wyczuwał życie w jej wnętrzu. Włożył palec do środka po czym wyciągnął go razem z krabem. Opancerzony urwis chwycił się go szczypcem i cały czas wzmacniał uchwyt kleszczy. Jeździec spojrzał na niego zobojętniałym, martwym spojrzeniem i strącił go bez trudu z powrotem na grunt. Krab nie schował się z powrotem do jamy lecz dzielnie rozłożył szczypce przyjmując bojową postawę godną opancerzonego wojownika – obrońcy plaży. Samael nie mógł się nadziwić że byle zwierzę ma w sobie tyle determinacji aby walczyć z samą śmiercią. Przecież jego egzystencja ogranicza się tylko do wydłupywania resztek organicznej masy z mułu wyrzuconego na brzeg. Dlaczego tak uporczywie chce się tego trzymać? Dlaczego chce żyć? Prawdopodobnie krab sam nie znał odpowiedzi na te pytania i już nigdy ich nie pozna ponieważ nagle padł martwy. Najzwyklej w świecie odwalił kitę. Śmierć wsadził jego ciało z powrotem do jamy i zasypał wejście. Spojrzał w stronę lasu palm i wydeptanej ścieżki którą przybył śmiertelnik.

 

Można powiedzieć że dla Jimmy'ego był to dzień jak co dzień. Latał po chaszczach i bawił się maczetą. Wycinał sobie dzidy i uśmiercał robactwo wszelkiej maści. Matka zawołała go w końcu na obiad i powiedziała żeby pobiegł po tego turystę który się u nich zatrzymał a poszedł teraz na plażę szukać wrażeń. Jimmy zabrał swoje ulubione narzędzie zabaw i pomknął jak strzała po wydeptanej ścieżce prowadzącej na plażę. Nie pokonał jednak długiego dystansu a natknął się na coś co na zawsze zmieniło jego los. Naga, blada kobieta o długich, kruczoczarnych włosach przysłaniających małe piersi szła powoli w jego stronę. Zatrzymał się i poczuł dreszcze. Wyczuwał coś nienaturalnego w chudej dziewczynie o martwym spojrzeniu zielonych oczu. Nawet ptaki przestawały śpiewać gdy przechodziła obok nich. Chłopiec zawrócił na pięcie i pobiegł do domu niemal z krzykiem. Pognał do grupki robotników którzy odwalali właśnie kawał roboty w warsztacie jego ojca i po kilku nerwowych wdechach wreszcie wypalił z grubej rury.

  • Pomocy! Ratujcie! Kostucha!
Robotnicy spojrzeli po sobie ze zdziwieniem a następnie na chłopca i wciąż nierozumieli.

  • Szybko! – Jimmy kontynuował i pobiegł z powrotem w stronę ścieżki.
Pracownicy jego ojca nie zamierzali stracić roboty więc na wszelki wypadek pobiegli za nim i już po chwili ujrzeli bladą dziewczynę wyłaniającą się z lasu. Jeden z nich natychmiast ściągnął kurtkę i chciał przyodziać w nią tajemniczą niewiastę. Samael najwidoczniej błędnie odczytał intencje mężczyzny, bo gdy tylko na niego spojrzał ten padł martwy. Reszta stanęła jak wryta z szeroko rozwartymi szczękami i czekała na dalszy rozwój wydarzeń. Jeździec, tak ja gdyby od niechcenia machnął ręką i pozostali śmiertelnicy również padli trupem. Sześć osobników leżało teraz na wznak pod stopami Samaela który powoli przeniósł wzrok na Jimm'ego i ruszył w jego stronę. Chłopiec zrobił kilka kroków do tyłu po czym potknął się o wystający z ziemi kamień i wywrócił na plecy. Nim się obejrzał, dziewczyna stała tuż nad nim i lekko się pochyliła aby dotknąć palcem jego czoła. Jimmy chciał odpełznąć do tyłu, krzyczeć a nawet dobyć maczety i zaatakować ale strach całkowicie go paraliżował, uniemożliwiając wszelkie ruchy. Gdy chłodny, blady palec dotknął jego czoła, był przekonany że już nie żyje. Jest martwy i to koniec, gryzie piach. Prawda była troszeczkę inna. Żył i to dość nieźle ponieważ krzyczał. Jego zawodzenie trwało bez jego wiedzy już jakieś kilka sekund, nie wiedział nawet że płacze. Samael oglądał to nieznane mu zjawisko z wielką uwagą. Najbardziej zadziwiły go łzy. Słona ciecz wylewająca się z oczu pod wpływem silnych emocji. Emocje? Co to właściwie jest? Odkąd tu przebywa wyczuwa je u śmiertelników ale nie potrafi ich pojąć. Nagle kamień uderza w głowę jeźdzca. Naturalnie odbija się jak gumowa piłka nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Odwraca wzrok i widzi kobietę stojącą zaraz przy drzwiach prowadzących do wnętrza domu. Można u niej wyczuć strach ale jednocześnie coś czego nie można opisać słowami. Kobieta rzuca kolejnym kamieniem z tym samym skutkiem. Samael unosi rękę w jej stronę i właśnie w momencie w którym ma zakończyć jej żywot, ostrze maczety pęka na jej przedramieniu. Odłamki odlatują w różne strony a blady jeździec zauważa że zapłakany i zasmarkany wcześniej Jimmy, trzyma w ręku złamaną maczetę i spogląda na niego z masą gniewu w oczach. Ci dwoje są gotowi oddać za siebię życie. Ale dlaczego? Jaki w tym sens? Samael lekko poruszył palcem a kobieta zaczęła się dusić. Jimmy spojrzał na nią przerażony.

  • Opowiesz mi o życiu, Jimmy… – dziewczyna niamalże wyszeptała to do uszu chłopca – inaczej was zabiję…
Chłopak nie potrafił odpowiedzieć w sposób inny niż kiwnięcie głową. Tak oto Samael – Anioł śmierci, Blady jeździec, Kroczący w otchłani i aspołeczny dziwak z skłonnościami do uśmiercania bez wyraźnej przyczyny wprosił się na cherbatkę do domu Jimm'ego.

*

Szeregowy Tyson był właśnie w środku ostrej jatki pomiędzy oddziałami górskich rebeliantów którzy zapuścili się do miasta, a swoją drużyną. Z powodu liczebności wroga zostali szybko zepchnięci do ratusza, który okazał się być ich ostatnią deską ratunku. Kule świstały wszędzie dziurawiąc ściany i wznosząc w powietrze tumany dymu. Karabin ciężkiego wsparcia śpiewał prawie bez ustanku aż w pewnym momencie przegrzała się lufa którą trzeba było szybko wymienić. Właśnie wtedy rebelianci ruszyli szturmem. Zwykłe karabiny nie miały na tyle siły ognia aby przygwoździć tłum. Snajper w ostatnim momencie przestrzelił czaszkę dzierżącemu granatnik Rpg arabowi. Granatniki przytwierdzone do luf żołnierzy także zagrały swą melodię i w górę wzbiły się flaki i kończyny. Gdy szturm miał już prawie dojść do skutku, nowa lufa wypluła kolejny grad pocisków. Przygworzdżeni rebelianci bez możliwości osłony zostali wyrżnięci. Dosłownie rozstrzelani. Przpominało to bardziej egzekujcę niż walkę. Gdy krew poległych wsiąkła w piach i złączyła się z kurzem wrogowie wycofali się na bezbieczną odległość. Taki impass trwał kilka godzin aż do zmroku. Co jakiś szas wybuchał granat bądź wymieniano się salwami pocisków lecz nic więcej się nie działo.

  • Gdy się ściemni, na pewno spróbują ponownego szturmu!
  • Ma pan rację Sir! – Tyson wiedział że jego dowódca ma rację i rebelianci zaatakują o zmierzchu a wtedy nie będzie kolorowo – Czy są jakieś wieści odnośnie posiłków?
  • Nie ma i nie będzie Szeregowy! Dupa zbita na amen i głuchy telefon! Lepiej liczcie amunicję Szeregowy.
  • Tak jest Sir!
Gdy wszyscy żołnierze zliczyli magazynki i granaty okazało się że mogą spokojnie bronić się jeszcze dwa dni. Tak też się stało. Nocny szturm odparli bez strat własnych. Pociski znów śmigały w powietrzu a walczący oglądali flaki i krew poprzez zielony blask noktowizorów których ich przeciwnicy na szczęście nie posiadali. Drugiego dnia eksplodował samochód – pułapka. Budynek został uszkodzony a trzech żołnierzy zakończyło służbę. Jeden z nich zginął na miejscu upiększając sobą ścianę a dwóch zostało poważnie rannych. Szeregowy Ackerman stracił nogi. Po godzinie męczarni, krzyków, płaczu i wzywania matki nareszczie odszedł. Szeregowy Stone dostał szrapnelami i wciąż leży nieprzytomny. Medyk mówi że nie dotrwa do końca misji. Tyson widzi to wszystko i współczuje kompanom. Czeka z karabinem dwie godziny aż w końcu jakiś arab wystwi łeb. Zdecydowane pociągnięcie za spust i pocisk już frywolnie penetruje mózgownicę zawszonej kanali. Podczas nocnego wypadu ratusz został obrzucany koktajlami mołotowa. Żołnierze zabili trzynastu łajdaków ale stracili jednego swojego. Szeregowy Hicks został poparzony tak bardzo że dowódca sam strzelił mu w łeb aby skrócić jego męki. Tej samej nocy umiera Stone. Odchodzi we śnie. Tyson obrzuca rebeliantów granatami i wyzywa ich najgorszymi słowami. Dostaje kulkę w kamizelkę więc oprócz siniaka na piersi, nic mu nie jest. Gdy dwódca dowiaduje się o wszystkim, zdziela Tysona po mordzie. Trzeci dzień nie przynosi nic nowego. Amunicja na wykończeniu, żołnierze wyczerpani a ich wrogowie nadal wyczekują na odpowiedni moment. Pod wieczór zbiera się ich cała chmara i Tyson już wie że nie dadzą rady. Wszyscy czekają w napięciu trzymając palce na spustach swoich broni. Nagłe wycie rogu przerywa całe przedstawienie. Budynek nieopodal runął jak domek z kart i zasypał ulicę gruzem. Nagle spośród tumanów dymu wyjechał czołg cały skąpany w płomieniach a gdy Tyson spojrzał przez celownik co to dokładnie jest, nie mógł uwierzyć. Czołgu dosiadał wielki wojownik w ciężkiej zbroi z rzymskim mieczem w prawej dłoni. W lewej dzierżył wielkokalibrowy karabin wyborowy Barrett i strzelał do rebeliantów rozrywając ich tym samym na strzępy. Zza greckiego chełmu spoglądały na świat dwa czerwone ślepia budzące grozę. Na plecach dierżył potężną spartańską tarczę oraz tuzin włóczni i kilkanaście sztuk innego rodzaju żelastwa. Topory, miecze, młoty… każda broń jaką można było wymyślić. Wszycy uciekali w popłochu na jego widok. Rozpoczęła się wielka masakra. Widok Stwora nie z tej ziemi który śmiejąc się goni czołgiem wszystko co żyje i oddycha był przerażający. Dowódca natychmiast dał rozkaz do przegrupowania się więc w samą porę opuścilismy ratusz. Chwilę potem potężny strzał z czołgu zmiótł go z powierzchni ziemi. Spieprzaliśmy gdzie pieprz rośnie w akompaniamencie wybuchów, chaosu i donośnego śmiechu opancerzonego niszczyciela.

*

Paryscy menele musieli przyznać że ich nowy towarzysz był bardzo dziwny. I nie chodziło tylko o to że jest potwornie chudy i przypomina szkieleta ale o aurę jaką wokół siebie roztaczał. Można powiedzieć że wysysał pozytywną energię. Nawet wolę do życia. Andre uświadomił sobie nawet że od kiedy się pojawił, zniknęły wszystkie szczury i agresywne psy. Philippe rozpowiadał że widział jak nowy pożera gryzonie pod osłoną nocy, ale on miał już alkoholowe zwidy i nikt mu nie wierzył. W końcu stary Gilles postanowił zakumplować się z nowym lumpem w dzielnicy. Podszedł do niego dzierżąc w ręku butelkę taniego wina i szybko wybrał temat.

  • A skąd cie tu młody przywiało? Nie masz czasem ochoty na małego łyczka?
  • Z kosmosu – Głód odparł szybko po czym chwycił za flaszkę i otworzył ją bez zastanowienia. Widząc zdziwienie na twarzy Gillesa uśmiechnął się tak jak by sobie o czymś przypomniał – Za nowy rok!
  • Za nowy rok! – Z początku śmiejący się stary Gilles nabrał teraz wyrazu niedowierzania. Na jego oczach nowy kompan wychlał litrową beczułkę jednym haustem.
  • Nie wiem co to jest… – Głód mlasnął i oblizał wargi – Ale chcę więcej!
  • Gaspard! Gaspard! – Stary menel wezwał kompana razem z którym przydreptała cała ferajna – Daj że trzy wina. Założę się o dwie dychy że nowy wychleje je w mniej niż minutę!

Faktycznie zakłady szły dla Gillesa z wspaniałym skutkiem. Najpierw wygrał cztery dychy, potem karton fajek a na końcu zgrzewkę jaboli. Tak oto Głód obalił sześćdziesiąt cztery winiacze w ciągu dziesięciu minut. Oczywiście lekko się ograniczał aby zbudować większe napięcie. Teraz siedział z Gillesem razem na trzepaku ale nie było mowy o zaspokojeniu. Wypalił mu połowę fajek i wychlał część zgrzewki i chętnie pochłonął by resztę gdyby nie banda jegomościów z obniżonym krokiem w spodniach i z łańcuchami na szyjach. Dwunastu typów w kapturach pochwyciło fajki Gillesa jak by nigdy nic i powolnym krokiem ruszyło dalej w osiedle. Głód spojrzał na Gillesa pytająco.

  • No co? – Stary menel stał tylko i wbijał wzrok w ziemię – nie postawię im się przecież…
Jeden z tutejszych dresiarzy podszedł jeszcze bliżej i bardzo dobitnie, i nie szczędząc w przekleństwach ''poprosił'' o pieniądze kloszarda. Głód poczuł nagle dziwny żal tego śmiertelnika. Chciał mu pomóc. Odczuwał taką potrzebę, a przecież Głód zawsze zaspokaja swoje potrzeby. Tak! Będzie pomagał staremu menelowi ponieważ właśnie teraz tego zapragnął i nic innego się nie liczy. Tylko pragnienie którego ten jeździec nie potrafił zaspokoić.

  • Walcz ze mną, jeśli jesteś taki twardy!
Szeroki jak szafa mężczyzna w dresie odwrócił się powoli w stronę jeźdzca. Na jego widok wybuchł niepowstrzymanym śmiechem.

  • Patrzcie chłopaki! Mamy nowego kolegę do zabawy! – wykrztusił z siebię poprzez śmiech i łzy – no dobra… nauczę cie tego i owego….
Gdy uliczny kulturysta przymierzał się do ciosu a reszta jego kompanów przyglądała się akcji z uśmiechem na twarzach, Głód zacisnął pięści i uśmiechnął się krzywo obnażając swe ostre zęby. Pięść pana szafy wystrzeliła w bokserskim ciosie prosto w twarz jeźdzca. Prawy prosty wykonany przez śmiertelnika był jednak za wolny dla istoty którą był Głód. Przepuścił całą rękę przeciwnika obok wykonując unik jedynie za pomocą ruchu głowy po czym dziabnął delikwenta. Całe, muskularne ramię gruchnęło o ziemię a zaraz po tym w powietrze wystrzeliła fontanna krwi. Karczek Wrzasnął niemiłosiernie po czym przewrócił się i dygotał w konwulsjach. Nim ktokolwiek zdołał się zorientować, Głód podskoczył wysoko i wylądował zaraz obok zdezorientowanej jeszcze, grupki dresiaży. Wyszczeżył zęby jeszcze bardziej a jego oczy nabrały koloru krwistej czerwieni.

  • Macie może coś do przegryzienia, chłopaki?

Gilles nadal był zszokowany tym co zobaczył i usłyszał. Głód postanowił że należą się mu wyjaśnienia i opowiedział mu wszystko ze szczegółami. Siedzieli teraz na ławeczcę kilka ulic dalej, chlejąc jabole przy świetle księżyca.

  • Więc mówisz że jesteś wiecznie nienasyconym jeźdzcem apokalipsy i niedługo zapanuje tu taki bajzel, że nawet Obama nie będzie w stanie tego wszystkiego ogarnąć?
  • Tak. – Głód odparł krótko bo był teraz zajęty zlizywaniem z siebie krwi. Było to dość trudne nawet przy użyciu języka tak długiego jak jego.
  • W takim razie… – Gilles spojrzał na swoją flaszkę która była już niemalże pusta – trzeba się najebać puki mamy czas…
Głód wybuchł śmiechem którego nie mógł opanować przez kilka minut. Stary Gilles też śmiał się do łez, choć nie wiedział właściwie dlaczego.

  • Mało nam zostało tego specyfiku, druhu – Jeździec wskazał palcem na butelkę towarzysza i pokręcił głową. – co powiesz na mały skok?
  • Skok? – Gilles zapytał z niedowierzaniem – Niby na co? Za stary jestem…
  • Gdzie mają więcej takich flaszeczek, bracie?
  • No… w tym… no… w monopolowym, no!
  • A więc postanowione! – Głód wstał i wypiął dumnie pierś do przodu – Skok na monopolowy!
  • A masz jakąś furę szefuniu?
  • Furę? – nowe określenie znowu zbiło jeźdzca z tropu.
  • No, coś czymś się jeździ po mieście. Auto, karoca, dresowóz, cztery koła… takie sprawy.
  • Chyba mam coś takiego… Jestem w końcu jeźdzcem Apokalipsy!
Gilles znów zobaczył jedną z niesamowitych rzeczy o których się nawet filozofom nie śniło. Głód wystawił rękę na bok i położył dłoń na powietrzu. W tej samej chwili z ziemi zaczeły wydobywać się tumany gęstego, czarnego dymu który uformował się w końcu w wielkiego konia bojowego. Odziany w rdzawą zbroję potężny rumak uchylił głowę przed swoim panem. Dwie pary rogów wyrastających ze łba wyginały się do tyłu a grzywa pełniła wrażenie ostrych kolców.

  • To Astaroth. – Głód wymówił to tak jak by to było oczywiste i każdy o tym wiedział – pełni rolę mojego sługi ale prawda jest taka że tylko dzięki niemu zwyciężam czasem nad swoim pragnieniem.
  • Fajnie! – Głos Gillesa sprawiał wrażenie jak by monstrum z innego świata zupełnie go nie obchodziło. Liczyły się teraz tylko cenne promile – A czego teraz pragniesz?
  • Taniego wina! I to szybko!

O tej nocy mieszkańcy paryża i okolic jeszcze długo opowiadali legendy. Była to noc podczas której stary, zgrzybiały menel Gilles wyruszył wraz z jeźdzcem apokalipsy Głodem, na bojowym rumaku prosto z otchłani, by grabić i plądrować wszelkie monopolowe w zasięgu parunastu kilometrów. Pierwszym celem był spory monopolowy który niestety był zamknięty z powodu wyjścia na chwilę ekspedientki. Astaroth bez ceregieli wbił się przez ścianę tworząc wyłom i pożarł puszkę fistaszków. Gilles zeskoczył z rumaka i szybko przeszukał sklep w poszukiwaniu upragnionego artefaktu.

  • Cholera, Głód! Nie ma mocnej wiśni!
  • Szlag by to! Ładuj gnaty na Astarotha i ruszamy dalej!
Nie trzeba było długo czekać aż rumak przebije się z drugiej strony kompleksu. Głód prowadzony radami kloszarda szarżował kolejne sklepy ale pech chciał że w żadnym nie odnaleźli mocnej wiśni. Astaroth pędził jak szalony ulicami miasta. Samochody które weszły mu w drogę były miażdżone lub wywracane na dach a ludzie pierzchali na wszystkie strony gdy słyszeli przerażające rżenie. Wreszcie, nieco zwolnili i zajechali do dwudziestego pierwszego monopolowego na swojej trasie podboju. Zamawiało się przez niewielkie okienko więc dwóch protagonistów musiało zejść z Astarotha i zapukać w szybkę. Po chwili ze środka wychyliła się sprzedawczyni i pytająco spojrzała na całą ferajnę.

  • przepraszam bardzo… – Gilles zaczął powoli i lekko zakaszlał aby zwrócić na siebie większą uwagę – czy możemy to zasiać malutkie, spustoszenie?
  • Tak, proszę bardzo.
  • Dziękuję bardzo. To nie zajmię długo.
Gilles dał znak jeźdzcowi a wtedy ten wyrwał drzwi sklepowe i wyrzucił je gdzieś w bliżej nieokreślonym kierunku, wszedł do środka i po chwili wyłonił się z zgrzewką mocnej wiśni. Szczęście Gillesa było tak wielkie że aż uścisnął Astarotha. Gdy oboje wleźli z powrotem na rumaka, ten wyskoczył wysoko w górę i wzbił się w powietrze. Stary Gilles niemal od razu puścił pawia z wrażenia. Kilka minut po tym, popijali już tanie wino na szczycie wieży Eiffla i podziwiali nocną panoramę Paryża.

  • Tak to już jest Gillesie – wypalił nagle Głód i wyrzucił za siebie kolejną pustą flaszkę – jeżeli czegoś zapragniesz, postaraj się zdobyć to za wszelką cenę! Pij, Jedz, pieprz, pal lub spełniaj jakie kolwiek inne pragnienie które cie nawiedzi ale rób to w stu procentach, tak żeby mieć pewność że się nasyciłeś, tak żeby niczego nie żałować. W końcu po to żyjemy przyjacielu.
  • Taa…wła…po to… – odparł nizbyt operatywny teraz stary Gilles który opierając się o barierkę i chwiejąc na nogach, miał wyraźnie dość.
  • Spokojnie druhu… – Głód kontynuował dalej – dzisiaj monopolowy a jutro… kto wie? Zależy na co przyjdzie ochota!
*

Zaraza powoli tracił cierpliwość. Minęło już kilka dni a Apokalipsa która miała nadejść łapała coraz większy poślizg. Nie można było telepatycznie skontaktować się z innymi jeźdzcami a na dodatek nie wiadomo było gdzie w ogóle ich szukać. Na pomoc istot takich jak demony, Zaraza nie miał co liczyć. Wyśledził co prawda parę aniołów Michała działających na Ziemi pod przykrywką ale wolał aby nie dowiedzieli się zbyt szybko o jego istnieniu. Znalazł nawet niezły bar w Vegas który przyciągał co wieczór kilkoro upadłych ale oni nie mieli zielonego pojęcia o całej sytuacji. Wyszło na to że jakimś cudem nikt nie zwrócił uwagi na przybycie czterech jeźdzców Apokalipsy. Nie było trąb, sądu zmarłych, wielkiej bitwy ani nawet cholernych fajerwerek. Ktoś po prostu złamał sobie pieczęć dla jaj i nikomu nie powiedział nawet słowa. Zaraza teoretycznie nie miał na co narzekać. Szybko rozbił bank w jawiększym kasynie, kupił sobie rezydencje i szałowy garnitur. Dzięki ilości szmalu kobiety w jakiś magiczny sposób zaczynały się do niego kleić a na mieście zrobił się co najmniej rozpoznawalną osobą. Zakupił nawet piękną Impalę ponieważ naoglądał się jakiegoś serialu o łowcach potworów i stwierdził że jeśli jeździć autem, to tylko takim. Zdolność tworzenia iluzji maskowała jego wieczne rany przed śmiertelnikami ale inne stowrzenia które napotykał a których ludzie nie dostrzegali takie jak zjawy lub chochliki, rozpoznawały go od razu. Chciał nawet zapłacić tym małym cwaniakom za odrobinę informacji lecz gdy zorientował się że szkaradztwa chcą go oszfabić poczęstował je bardzo niemiłym wirusem przypominającym wieczne rozwolnienie.

W końcu skorzystał z internetu aby odszukać swoich braci. Nie musiał nawet włamywać się do tajnych baz danych. Wystarczyło że przejrzał facebooka. Było tam konto należące do osoby o imieniu Wojna. Wielki trep w ciężkim pancerzu z maniakalną skłonnością do niszczenia wszystkiego wokół i w promieniu kilkunastu kilometrów. Tak, to był zdecydowanie on. Ostatni wpis: ''Teraz robie rozpi****l w Kongo. Krew, szkło i sraka!'' Rozpacz Zarazy przybrała na sile gdy zobaczył że ten post ma trzydzieści osiem polubień, w tym jedno od grupy pod pseudonimem oświecona arka szatana. Jeden plus sytuacji był taki że jeździec już wiedział gdzie szukać swojego nad wyraz inteligętnego brata. Kilka godzin potem gdy oglądał telewizję ze szklaneczką whisky w dłoni, omal nie wypluł wypitej zawartości na ekran. Ostatnie wiadomości z Francji donosiły że dwóch recydywistów poruszających się na opancerzonym rumaku zajęło siłą fabrykę jaboli i zabarykadowało się w jej wnętrzu. Jak absurdalne by to nie było, Zaraza musiał przyjąć że to pomysł Głodu.

Zagadką pozostawała Śmierć. Jeździec zarazy nigdy jej nie widział a jedynie miał zakodowane w głowie że gdy nadejdzie czas przełamania pieczęci, wraz z nimi wyruszy sam baldy jeździec. Wojnę i Głód znał od zawsze. Zostali przecież stworzeni razem jako żywe bronie i do tej pory przebywali zamknięci w pieczęci nieustannie wkurzając się na siebie o pierdoły. Śmierci natomiast nie miał szczęścia oglądać. Kim jest ten cały śmierć? Czy da się z nim dogadać? Czy w ogóle istnieje? Te pytania dręczyły Zarazę aż do momentu w którym wpadł na genialny plan. O północy zrobił rytuał spirytystyczny i wezwał do siebie tyle zjaw ile dało rady. Miał w pokoju istną paradę żywych trupów. Górnicy, żołnierze, rolnicy, stoczniowcy… cała masa dusz które nic nie wiedziały. Jakaś astralna stara baba w pewnym momencie złapała Zarazę za gardło a drugą ręką okładała go przy użyciu jakiegoś zdechłego kurczaka.

  • Szatan! Szatan przebrzydły nas tu ściągnął i chce nas pożreć! Ludy, ratujcie się bo sztanisko wstrętne dybie tutaj!
  • Nie mam nic wspólnego z Lucyferem, ty pieprznięta babo! – Zaraza bez żadnego namysłu machnął ręką i rozwiał delikatną energię z której był zbudowany babosz – Boże, ci ludzie zupełnie nie rozróżniają osobistości. Nawet po śmierci!
Jeździec wstał z klęczek i podszedł do lustra aby poprawić włosy zmierzwione przez wstrętnego babosza. W drogim garniturze prezentował się idealnie. Krótkie, ciemne włosy, przystojna twarz i ten tajemniczy zielony blask w oczach. Oczywiście jeśli nie liczyć tego że po wyłączeniu iluzi na twarzy Zarazy pojawia się spora, ropiejąca blizna to spokojnie możemy zaliczyć go do grona playbojów.

 

Nasz jeździec nie poddał się jednak tak łatwo i wpadł na kolejny pomysł. Odprawił wszystkie zjawy z powrotem, choć stado komunistów sprawiło mu pewne nieznaczne problemy. Teraz rozłożył na podłodzę mapę świata i spróbował wyczuć pływy energii na całym globie. Zajęło to chwilę ale w końcu cała mapa zalśniła niebieskim światałem które w jednych miejscach było bardziej wyraźne a w drugich mniej. W końcu spostrzegł to czego szukał. Strefę która wcale się nie świeciła. Martwą strefę do której nie chciała przenikać nawet najbardziej podstawowa forma energii. Jeżeli gdzieś jest jeździec zwany śmiercią, który zabija samą swoją obecnością to tylko tam. Na Hawajach. Teraz tylko zebrać wszystkich pogubionych kretynów do kupy i można planować koniec świata. Nic tylko świętować.

 

Nagle rozlega się dzwonek do drzwi. Nawet Zaraza nie jest takim odszczepieńcem aby nie wiedzieć że dzwonek o tak późnej godzinie oznacza kłopoty. Za drzwiami wyczuwa człowieka o nie do końca pokojowych zamiarach. Prześwietla wzrokiem drzwi i widzi że typ chowa spluwę w lewej kieszeni.

  • Będzie zabawnie… – szepta sam do siebie i ciągnie za klamkę z głupim uśmiechem na twarzy.
  • Nie masz pan na zbyciu trochę grosza?
Nieogolony przybłęda startuje niepewnie i już od razu widać że jest gotowy użyć broni. Nerwy aż rozsadzają go od środka.

  • pieniądze? – Zaraza postanowił grać idiotę do końca więc poszerzył tylko swój durny uśmiech – To twój szczęśliwy dzień przyjacielu! Masz tu sto dolców!
Na widok forsy jaką jeździec wyciągnął z portfela przybłędzie pociekła ślinka. Zaraza aż do końca miał nadzieję że człowiek weźmię pieniądze ale jednak chciwość i sztuczne uczucie przewagi spowodowanej zabawką miotającą ostre obiekty dzięki ładunkowi prochowemu sprawiły że dureń zechciał jeszcze więcej. Wyciągnął pistolet z kieszeni i wycelował prosto w Zarazę.

  • A teraz oddaj portfel po dobroci!
  • O ty drabie! – Chlebodawca przyjął niezadowolony ton – podnosisz łapę na swojego dobrodzieja?! Niech ci ta łapa uschnie łachudro!
W jedym momencie dłoń przybłędy dierżąca pukawkę zgniła i rozpadła się na wiór. Bandyta zaczął uciekać z krzykiem na ustach i wymachiwać kikutem na prawo i lewo. Gdy znalazł się już na podwórku, Zaraza pstryknął palcami i łotr rozpadł się całkowicie z powodu nagłej zgnilizny. Na widok pustego ubrania które zostało po nim na chodniku, Jeździec wybuchł maniakalnym śmiechem a potem na wzór pewnego filmu który niedawno obejrzał postanowił rzucić stosowny komentarz.

  • Garbage day!
Założył na głowę gustowny kapelusz po czym ruszył przed siebie deptając przy tym ubranie nieszczęśnika. Cały ten incydent przypomniał mu o tym że zanim wyruszy, musi załatwić jeszcze jedną ważną sprawę na mieście. Śmierć, Głód i Wojna muszą niestety jeszcze troszeczkę zaczekać…
Koniec

Komentarze

Witaj, na edycję opowiadania masz jedynie 24h, więc pierwsze co – szybciutko zmień sobie zapis dialogów bo edytor zrobił Ci "kropki" :)

https://www.martakrajewska.eu

I usuń kropkę z tytułu, bo jeden z użytkowników portalu bardzo tego nie lubi:)

Mastiff

Ale nie ze względu na "nielubienie przez jednego z użytkowników", lecz ze względu na to, że jest to błędem.   Juvarcie, bardzo mi przykro, ale nie mam dla Ciebie dobrych wiadomości na temat tekstu. Po pierwsze – pomysł, jaki wyłania się z tego znacząco zatytułowanego fragmentu, mocno kojarzy się z Pratchetem; u niego Czterej Jeźdźcy Apokalipsy też dali w gaz… Po drugie – nie panujesz nad swoim edytorem, albo nie wiesz, do czego służą myślniki; punktory zamiast nich są albo błędem ustawień edytora, albo Twoim własnym błędem, wynikającym z chęci "upiększenia" tekstu. Po trzecie i najważniejsze – słabo u Ciebie z językową stroną, tekst roi się od błędów ortograficznych, poza tym zdarzają się dziwne użycia słów…   Co z tym fantem począć? Odłożyć plany pisarskie na rok, dwa, a przez ten czas "naczytać się" dobrych i dobrze napisanych książek, wykuć na blachę reguły ortografii, przynajmniej te najważniejsze. Aha – i nie załamywać się, bo nikt nie rodzi się geniuszem literackim, na to trzeba zapracować…

Treść może być, jest humor ( z pewnością znajdzie się grupa docelowa Twoich żartów), akcja warta, czyta się lekko i byłoby przyjemnie, gdyby nie błędy ortograficzne! Zamiast pisać kolejne części usiądź nad tą i zdanie po zdaniu popraw każdy błąd. Jest ich mnóstwo. Po prostu całe stada! No i dialogi. Jeśli nie wiesz, jak to powinno wyglądać, zajrzyj do jakiegokolwiek opowiadania na tym portalu lub zajrzyj do Wędrowycza…

Nowa Fantastyka