
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Wrześniowy wieczór był całkiem przyjemny, chociaż nie należał już do tych ciepłych wakacyjnych. Jeszcze miesiąc temu można było spokojnie siedzieć w samej koszuli. Teraz trzeba już zakładać kurtkę, żeby nie zmarznąć. Chyba że ma się inny sposób na rozgrzanie. Stanisław i Henryk mieli swoją metodę na wieczorny chłód. Jak co dzień spotykali się w opuszczonym magazynie. Jeszcze rok temu urzędowali tu Niemcy koordynujący ruch wojsk. Teraz w budynku oddalonym od reszty miasta panowała zupełna cisza. Panowie szybciutko poznosili drewniane części z resztek pozostawionych biurek, ułożyli niewielki stosik i rozpalili ogień. Pusta hala momentalnie rozświetliła się. Trzasnęły skry. Stanisław otworzył swoją skórzaną teczkę i wyjął z niej szklaną butelkę bez etykiety. Nalał do dwóch szklanek przeźroczystą zawartość flaszki. Krótki toast, stuknięcie i łyk do dna. Obaj mężczyźni odruchowo wypuścili z ust powietrze i lekko się skrzywili.
– Dobra – Henryk ze swojej teczki wyjął słoik z ogórkami – i mocna.
– Oj tak – Staszek otarł usta – tego mi trzeba było.
Polali drugą porcję i powtórzyli rytuał. Tym razem poszło lepiej niż za pierwszym. Ogień grzał z zewnątrz, alkohol zaczynał od środka.
– Wszystko do dupy – Stanisław usiadł na prowizorycznie zbitej ławeczce – mówię Ci Heniu, długo tak nie damy radę.
– Wiem – kolega usiadł na ziemi po drugiej stronie ogniska i rozkoszował się dobrze skwaszonym ogórkiem – już ponad rok minął od kapitulacji Szwabów. Myślałby człowiek, że wiele się zmieni, a tu dupa. Roboty jak nie było, tak nie ma.
– Tamci przynajmniej za kopanie rowów płacili – Staszek dorzucił drewna do ognia – a teraz nasi nic nie chcą od nas. Radź sobie sam człowiekualbo jedź Warszawę budować na nowo. A nam miasto to kto pomoże zbudować, banda urzędasów i krwiopijców…
– Zgadza się, kolego – Henryk polał kolejną porcję trunku – nie ma tu dla nas przyszłości, a i zima się zbliża powoli.
– No właśnie – chuchnął Stanisław – drewno się kończy. Trzeba będzie nakraść trochę z lasu, zanim ludziska się rzucą. Im szybciej tym lepiej, bo cholera zimno się zaczyna robić. Wieje paskudnie.
Jak na potwierdzenie słów Staszka do pomieszczenia wdarł się mocny wiatr. Ogień zatańczył zgodnie z ruchem powietrza. Coś zaczęło świszczeć. Na początku delikatnie, a następnie przerodziło się w ciężki do zniesienia pisk. Mężczyźni upadli na ziemię i zasłonili sobie uszy. Puste szklanki pękły, roztrzaskując się na setki drobnych kawałków. Wiatr szalał coraz mocniej przewracając mniejsze przedmioty lub unosząc je wysoko nad ziemię. Pomimo że ogień prawiecałkiem przygasł, w hali robiło się coraz jaśniej. Nie wiadomo skąd pojawiły się wyładowania elektryczne przypominające małe błyskawice. Odskakiwały od siebie, aby po chwili powrócić i złączyć się w jedną. Na środku pomieszczenia pojawił się świetlisty obłok. Robił się coraz większy i większy. Towarzyszyły temu coraz liczniejsze wyładowania. Stanisław i Henryk zamknęli oczy. Chwilę później coś huknęło. Wydawało się, że wybuchł pocisk. Zapadła cisza.
Jako pierwszy oczy otworzył Henryk. Po silnym rozbłysku światła jego źrenice długo adaptowały się do otoczenia. Wydawało się, że nic się nie zmieniło. Ogień ponownie palił się spokojnie, delikatnie oświetlając pomieszczenie. Jakimś cudem nawet flaszka się nie rozlała. Dopiero po chwili ujrzał kucającą na środku postać. Mężczyzna unosił się powoli. Stał tyłem. Był nagi. Każdy jego mięsień prezentował się idealnie i imponująco. Każdy ruch robił powoli. Kiedy się odwrócił, Staszek i Heniek westchnęli głośno. Z przodu mężczyzna prezentował się równie imponująco. Biesiadnicy stali w bezruchu i patrzyli jak przybysz zbliża się do nich wolnym krokiem. Szedł ciężko, jakby zapadał się w podłoże. Patrzył się na nich tak, jakby jego wzrok był czymś przyćmiony. Mrugał szybko powiekami i rozglądał się nerwowo na boki. Coś wyraźnie mu nie pasowało. Był czymś wyraźnie zaniepokojony.
– Where is Sara Connor? – niski bas przyprawił mężczyzn o gęsią skórkę.
– Co? – Staszek usiłował przełknąć ślinę. Czuł, że w gardle ma prawdziwą pustynię.
– Wo ist Sara Connor? – przybysz wyraźnie się denerwował
– Ty – Stanisław spojrzał na kolegę – wiesz, co on mówi?
– To po szwabsku. German jakiś. Chyba kogoś szuka – Henryk podszedł do tajemniczego gościa. To był błąd. Nagi mężczyzna pochwycił go mocno za szyję i uniósł do góry. Zrobił to z nienaturalną łatwością. Henryk usiłował kopać i drapać napastnika.
– Where is Sara Connor? – mężczyzna nic sobie nie robił z rozpaczliwej szamotaniny uniesionego.
– Puść go! – Stanisław chciał brzmieć groźnie, ale czuł jak dopada go przeraźliwy strach – i mów po polsku!
– Polish? – przybysz poluzował uścisk i opuścił siniejącego już Henryka
– Nawet mnie nie próbuj polizać! – Henryk na czworaka wycofywał się – czego tu chcesz?
– Ja mam order żeby eliminate Sara Connor – postać szukała w głowie odpowiednich słów. Dało się zauważyć, że sprawia mu to trudność.
– Ty – Stanisław podnosił swojego kolegę z ziemi – On ma jakiś order eliminacji. Co to może znaczyć?
– A nie wiem – Henryk otrzepywał się z kurzu – ale jak ma order to pewnie jakiś weteran. Trzeba ugościć wojskowego. Chodź z nami.
Machnął ręką, by zachęcić gościa aby ogrzał się przy ognisku. Ten jednak stał i pusto patrzył się przed siebie. Wyraźnie nad czymś myślał.
– Który to być rok? – zapytał po dłużej chwili – co to być za miejsce?
– O! – Stanisław wyraźnie uradowany klasnął w ręce – wreszcie zaczynasz mówić po ludzku. Jesteś w Polsce, kolego. Rozumiesz? W Pooolllsceee.
– Polska – mężczyzna kiwnął głową – rosumiem. Co za rok?
– Chłopie! – Henryk zarechotał – skąd ty się wziąłeś? Jest czterdziesty szósty. Rok po wojnie, kolego.
– Kurwa! – akcent przybysza zmienił się momentalnie, tak jakby przypomniał sobie jak posługiwać się tym językiem. Spotkało się to z dużą aprobatą Henryka i Stanisława – coś poszło nie tak! Niemożliwe!
– Dziwny jesteś kolego – Staszek przesunął butem rozbite na ziemi szkło – ale siadaj, napij się z nami. Musisz się rozgrzać. Zaraz znajdziemy ci jakieś ubranie.
Siedzieli w zupełnej ciszy. Obaj mężczyźni przyglądali się swojemu gościowi z ostrożnością, ale i z zaciekawieniem. Ten patrzył się w ogień i trzaskające raz po raz skry. Wyglądał tak, jakby usilnie nad czymś myślał. Po dziesięciu minutach milczenia Staszek nie wytrzymał. Wstał i poszedł po swoją torbę, z której wyjął drugą flaszkę. Usiadł ponownie obok kolegi i wziął solidnego łyka prosto z gwinta.
– Szklanki i tak pękły – skomentował krótko podając trunek – trzeba sobie jakoś radzić.
– Święte słowa – Henryk chuchnął mocno – co z nim robimy?
– Nie wiem – butelka opróżniała się szybko – ale nie zostawimy go tutaj tak. Ej! Kolego!
Staszek, chwiejnym już krokiem, podszedł do siedzącego mężczyzny. Ten podniósł lekko głowę do góry.
– Chcesz łyka? – Stanisław wyciągnął przed siebie butelkę
– Co to? – mężczyzna powąchałzawartość
– Człowieku! – Henryk usiadł obok niego – Ty naprawdę jesteś z jakiejś innej epoki.
– Bo jestem – przybysz przechylił butelkę i jakby mimochodem jednym duszkiem wypił całą zawartość – z innej epoki. Przybyłem tutaj z misją. Jednakpodczas podróży coś poszło nie tak i wylądowałem nie w tym czasie. Tak przynajmniej informuje mnie mój komputer.
– Twój co? – Stanisław podniósł pustą butelkę do góry i wpatrywał się w nią jakby szukał, czy aby na pewno coś w niej nie zostało. Kropla alkoholu wpadła mu do oka. Zapiekło.
– Mój komputer. – powtórzył mężczyzna lekko zaskoczony pytaniem – Układ sterujący podpowiada mi, że najlepszym wyjściem z sytuacji jest przeczekać.
– Komputer, układ sterujący? – Henrykowi zaczynał się powoli plątać język – U nas, chłopie, mówi się na to mózg.
Gość zignorował tę uwagę. Doskonale wiedział, że w czasach, w których się znalazł, niektórych pojęć mogą jeszcze nie znać. Postanowił zwracać większą uwagę na wypowiadane słowa. Wstał i podszedł do ognia. Podróż, którą przed chwilą odbył, zakończyła się totalnym fiaskiem. Nie ten czas i nie to miejsce. Czy to błędy w obliczeniach, czy może awaria systemu naprowadzającego? Teraz ciężko to było stwierdzić. W obecnie zaistniałej sytuacji mógł już tylko czekać. Nawet nie zauważył kiedy przysunął ręce do ognia i roztarł je, bo zaczęły drętwieć z zimna. Zimna?! Przecież on nie czuł! Był robotem stworzonym do wykonania jednego zadania. Teraz jednak zaczął się trząść tak jak ludzie, których poznał w przyszłości. Wgrano mu oprogramowanie z rozpoznawaniem emocji i uczuć, ale nie mógł ich przecież przeżywać. A jednak! To działo się naprawdę. Tak samo jak prawdziwy był rozlewający się w jego układzie alkohol. To po jego wypiciu zaczęły się zmiany. Ogarnęła go panika. Co on zrobił? Co się z nim stało? Gdzie on do cholery jest?! System error… System error…
Shut down.
*
– Chłopie! – Głos Henryka dochodził do niego jakby zza grubej ściany – Chłopie!
Stali nad nim obaj wczorajsi kompani od wódki. Mężczyzna powoli otwierał oczy. Gdy tylko pierwsza wiązka światła dotarła do jego źrenicy, komputer uaktywnił się momentalnie. Od razu zaczął skanować otoczenie i analizować pozyskane wyniki. Henryk Mleczarski. Lat czterdzieści dwa. Wzrost sto siedemdziesiąt trzy. Kolor oczu brązowy. Matka: Alina, ojciec: brak danych. Były członek trzeciej Dywizji Strzelców Karpackich, służbę zakończył zaraz po wojnie. Pozostałe dane były mu teraz niepotrzebne. Zdał się na własną obserwację. Czerwony nos Henryka był jego najwidoczniejszym punktem. Spory zarost drażnił go, przez co ciągle poruszał kącikami nosa. Wyglądał jak królik jedzący trawę. Mężczyzna nie należał do dbających o siebie. Rozczochrane, czarne włosy nierówno przycięte wpadały mu do uszu, a brudna, krzywo zapięta koszula wystawała ze spodni jak gazeta.
Stanisław był młodszy, chociaż wyglądem upodabniał się do kolegi. Dane na jego temat były znacznie ciekawsze. Stanisław Kostecki. Lat trzydzieści jeden. Wzrost sto siedemdziesiąt. Matka: Cecylia, ojciec: Jan. Siłą wcielony do armii piechoty walczącej na wschodzie kraju. Bez zasług i odznaczeń. Przed wojną absolwent Akademii Technicznej we Lwowie. Kierunek technika maszyn. Studia ukończone z wyróżnieniem. Jeden z głównych konstruktorów…
– Chłopie! – ochrypły głos Henryka przerwał mu odczyt danych – wstawaj! Żarcie czeka.
Mężczyzna podniósł się z chłodnej posadzki. Ze zdumieniem popatrzył na swoje ramiona i gęsią skórkę, której dostał. Nadal znajdowali się w magazynie. Ognisko już dawno zgasło. Na zbitym z kilku desek stole stały puste butelki i kilka otwartych puszek z konserwami. Henryk i Stanisław jedli z zapałem, mlaszcząc przy tym głośno.
– Siadaj i wcinaj – Henryk otarł usta rękawem koszuli – Inżynier! Zrób koledze trochę miejsca.
Młodszy momentalnie usłuchał. Odsunął się i gestem dłoni pokazał gościowi wolne miejsce przy stole. Ten usiadł powoli, bacznie przyglądając się towarzyszom.
– Jedz – głos Stanisława był łagodniejszy, przyjemniejszy dla ucha – dobre.
Przybysz wziął jedną z puszek i palcem wyjął kawałek zawartości. Tłuste mięso przykleiło się mu do palców. Włożył je do ust i czekał.
– Trochę mdławe – zaśmiał się Henryk – ale jak pożujesz chwilkę to zobaczysz, że to rarytas.
Żuł jak mu polecono. Milczał.
– Jak się nazywasz? – Henryk wydłubywał palcem resztki z ostatniej konserwy
– Słucham?
– Twoje imię – rzucił pustą puszkę na blat i oblizał dokładnie każdy palec z osobna – chyba masz jakieś?
– Tak. Mam.
– Więc?
– Nazywam się – wstał i wyprostował się jak podczas musztry w wojsku – Aerenosiedemde. Zostałem wyprodukowany przez firmę Schwarc and Negger.
– Że jak? – Stanisław zrobił minę wyraźnie wskazującą, że nie rozumie nic ze słów, które przed chwilą usłyszał – ty mówisz poważnie?
Przybysz odszedł od stołu. Podszedł do paleniska i wyjął z niego kawałek nadpalonego patyka. Zwęgloną stroną napisał na ziemi swoje imię oraz nazwę producenta: ARNO7D Schwarc&Negger.
– Nie, nie, nie – Henryk kręcił głową – to jest za trudne i za dziwne. Nikt cię tu tak wołać nie będzie. Jak na to patrzę to nasuwa mi się tylko jedno…
– Arnold! – Stanisław przerwał koledze – Arnold Schwarzenegger! Tak możesz się nazywać.
– Arnold? – mężczyzna wyprostował się, na jego twarzy pojawił się ledwo zauważalny uśmiech – niech będzie i tak. Jeśli tylko ułatwi mi to komunikację, to zgadzam się.
Odszedł od nich i usiadł pod ścianą. Znów zaczął wpatrywać się w przestrzeń za oknem. Zawiesił się. Wiedział już, gdzie się znajduje i w jakim czasie. Komputer nadal podpowiadał mu, że należy czekać. Tym, co budziło w nim zaniepokojenie i powodowało, że przepalają się obwody, było pojawienie się czucia. To było dla niego zupełnie obce, a wgrane oprogramowanie nie zakładało takiego rozwiązania.
– Co z nim? – Stanisław spojrzał na Henryka. Ten po raz kolejny wytarł usta w rękaw.
– A bo ja wiem – wstał od stołu – Inżynier, trzeba coś z nim zrobić. Kiedy Stefan się o nim dowie, może nie być ciekawie. No i dokarmiać też go nie będziemy. Ledwo co nam starcza, a o wódce to już nawet nie wspomnę.
– Racja – młodszy podszedł do przybysza – kolego! Hej, Arnold! Nie możesz tu zostać, musisz już sobie pójść. Pomogliśmy ci, ale to wszystko. Idź tam, gdzie miałeś iść.
– Sara Connor – Arnold nadal patrzył się przed siebie – jeszcze nie istnieje. Abym mógł wykonać swoją misję muszę czekać.
– Co to znaczy nie istnieje? – Henryk uniósł głos, chciał brzmieć bardziej stanowczo. Wyszedł mu dźwięk podobny do rechotu żaby – Jakieczekać? Co ty sobie myślisz? Tu nie jest noclegownia! No a na pewno nie dla ciebie. Kim jest, w ogóle, ta Sara Connor, o której tyle gadasz?
– Sara Connor – zapytany skręcił lekko głowę w kierunku rozmówców – jest moim celem. Mam ją zlikwidować.
– Chłopie! – starszy z kolegów odsunął się i potknął o leżącą na ziemi butelkę – jakie zlikwidować?! Jak stąd nie pójdziesz, to my cię zlikwidujemy, kapujesz?!
Bez chwili zastanowienia Henryk wziął spory zamach i pięścią walnął w twarz przybysza. Impet uderzenia był mocny. Tak samo jak ból ręki po spotkaniu z Arnoldem. Najpierw rozległ się dźwięk, jakby ktoś kopnął w metalową beczkę. Zaraz potem rozległ się wrzask Henryka, który padł na ziemię trzymając się za pulsującą wściekłym bólem kończynę. Poczerwieniał jeszcze bardziej, a królicze ruchy nosa stały się jeszcze szybsze. Jego ryk słychać było w całej okolicy. Stanisław uklęknął przy koledze. Nie wiedział co się dzieje i jak może mu pomóc. Arnold wstał powoli i zbliżył się do mężczyzn.
– Zostaję tutaj – powiedział oschle i usiadł ponownie na ziemi.
Wycie poszkodowanego zagłuszył dźwięk nadjeżdżającego auta. Po chwili na plac przed opuszczonym magazynem wjechał pojazd, z którego wysiadło trzech mężczyzn. Wszyscy nosili wysokie wojskowe buty i długie czarne płaszcze. Dwóch trzymało w rękach karabiny. Kiedy weszli do budynku Henryk podnosił się wolno z ziemi.
– Widzę – odezwał się jeden z nich, ten bez broni i ze szpakowatym nosem – że przyjechaliśmy nie w porę. Może wrócimy jutro.
– Nie, nie – Stanisław stanął prosto. Wzrok skierował do dołu – panie Stefanie. Wszystko jest dobrze. Witamy.
– Tyle razy Ci mówiłem – nazwany Stefanem krzyknął – nie nazywaj mnie Stefanem! Ty polska świnio. Jestem Stephen. Zapamiętaj to sobie. Co to za jeden.?
Wzrost i wygląd Arnolda przykuły jego uwagę.
– To kolega – Henryk zaciskał zęby z bólu – Odwiedził nas po drodze do Lwowa.
– Was? – Stephen zaśmiał się sztucznie, – A kto by was, oszczajmordy, chciał odwiedzać. Ha, ha. I to jeszcze po drodze na Lwów. Pewnie odbijać się wam ziemie zachciało, co?
Cała trójka milczała.
– A kolega – kontynuował szpakowaty – ma jakieś imię?
– Arnold – mężczyzna przedstawił się – Arnold Schwarzenegger.
– Rodak! – Stephen zmienił ton, oczy jakby zabłyszczały – no proszę. Co osoba wyżej postawiona w hierarchii robi z takimi mendami i na takim zadupiu? Szkoda czasu dla takich łachudrów panie rodaku. Zapraszam do mnie.
Henryk i Stanisław kulili się coraz mocniej. Byli przestraszeni. Wizyty Stefana zawsze były niemiłe i zazwyczaj kończyły się prezentem w postaci kilkunastu siniaków na całym ciele.
Arnold zrobił krok do przodu. System wyświetlił mu kalkulacje. Wyjście z mężczyzną w czerni podnosiło prawdopodobieństwo sukcesu misji o kilkanaście procent. To była niepowtarzalna szansa. Szedł w jego stronę wolnym krokiem. Minął Henryka i Stanisława. Minął też stół, przy którym dziś jedli śniadanie, a wczoraj pili dziwny płyn ze szklanych butelek. Płyn, który obudził w nim coś nowego, coś, czego nigdy wcześniej nie znał. Komputer zaczął szaleć. Raz po raz wyskakiwały dziwne komunikaty i obliczenia. Zatrzymał się. Odwrócił się w stronę nowo poznanych towarzyszy.
– Co będzie z nimi? – zapytał
– To nie powinno cię martwić – Stephen wyszczerzył żółte zęby – Ale jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, to już ci mówię. Najpierw zaczną bełkotać, że nie mają dla mnie pieniędzy, pomimo że znów inwestowali w wysokoprocentowe, szybkozwracalne przelewy. Potem wyciągną wszystkie resztki monet jakie mają i zarzekną się, że za tydzień będą mieli więcej. Następnie moi chłopcy obiją im skórę i wrócimy do mnie.
– Nie możesz tego zrobić – Arnold cofnął się.
– A to niby dlaczego? – szpakowaty wyjął trzymane do tej pory ręce z kieszeni. – Podaj choć jeden powód.
– To są moi koledzy.
– Cóż – Stephen wymownie zacisnął pięść. Uzbrojeni mężczyźni ruszyli w stronę pijaczków – w takim razie pomożesz im spłacić ich dług. Panowie, róbcie swoje.
Obaj mężczyźni jednocześnie ruszyli do przodu. Lufy ich karabinów zaczęły wędrować do góry. Nie zdążyli ich jednak użyć. Arnold okazał się szybszy. Dopadł czarnego stojącego po prawej i złapał za szyję. Mocnym uściskiem w sekundzie złamał mu kark. Rzucił trupem na kilka metrów przed siebie. Drugi z agresorów stanął jak sparaliżowany. Drżącymi rękami usiłował odblokować karabin. Na jego nieszczęście broń zacięła się. Podzielił los kolegi. Szybki atak Arnolda, trzaśnięcie kości i rzut z nadludzką siłą. Stephen zachował więcej zimnej krwi. Dopadł do upuszczonej przez ochroniarzy broni i bez chwili wahania pociągnął za spust. Seria pocisków trafiła Arnolda. Kule odbijały się od jego ciała i latały po całym pomieszczeniu świszcząc i gwiżdżąc. Mężczyzna zamiast upaść, odwrócił się w stronę strzelającego. Szpakowaty kontynuował ostrzał, zaciskając przy tym mocno zęby. Zanim zorientował się, że nie jest to skuteczne, było już za późno. Dostał pięścią prosto w twarz. Zamroczyło go całkowicie. Czuł tylko, że oderwał się od ziemi i przeleciał kilka metrów do tyłu. Potem, już tylko przez chwilę, czuł jak stalowa noga rozgniata mu czaszkę.
Stanisław przyglądał się temu, wydawało by się, nad wyraz spokojnie. Zdenerwowanie widać było tylko po trzęsących się nogach. Kolana uderzały o siebie i wystukiwały rytm idealny do tańców latynoskich. Atak Arnolda i widok śmierci napastników gorzej zniósł Henryk. Kiedy mózg Stephena rozlał się po ziemi jak rybia galareta, Henryk puścił pawia. Niestrawione poranne śniadanie ponownie ujrzało światło dzienne. Mężczyzna złapał się za brzuch i upadł na kolana. Kiedy czuł, że zwrócił już całość, otarł rękawem usta i podniósł głowę do góry. Skręciło go ponownie. Nad nim stał Arnold. Z jego ciała ciekły drobne stróżki czarnej mazi, jakby krwawił od kul. Rany powoli zamykały się i skóra znów naprężała się na ich miejscu, jakby nigdy nie została rozerwana. Krew Stephena ciekła mu po prawym bucie. Henryk czuł jak serce wali mu z całych sił. Był przerażony. Wewnątrz wyobrażał sobie jak rozzłoszczony mężczyzna zabija także jego. Już widział, jak za chwilę noga przybysza robi z nim to samo co z Niemcem. Zamknął oczy.
– Henryku – Arnold podniósł go z ziemi i otrzepał. Posadził na ławeczce przy stole i podał butelkę z wódką – Henryku, polej.
*
Staszek utrącał kolejną szyjkę. Dziś mieli jeden z tych dni, kiedy alkohol wchodził jak woda, a że na zewnątrz robiło się coraz zimniej, więc grzali na tempo. Henryk potasował karty i rozdał równo.
– Trzy dziewiątki – Arnold załapał grę w pięć minut, teraz ogrywał ich za każdym razem.
– Dziesiątka – Henryk smarkał pod nosem.
– Dziesiątka – Staszek pacnął ręką w stół.
– Trzy damy – Arnold uśmiechnął się lekko. Komputer podpowiadał mu ruchy przeciwników na kilka rund do przodu.
– Chuj! – Henryk nie wytrzymał i obrócił karty – no, rzesz cholera jasna! Znowu! Jak ty to robisz?
– Kalkulacja plus psychologia – Schwarzenegger wziął szklankę z wódką i jednym łykiem wypił całość
– No popatrz – Stanisław oblizał wargi – jest z nami kilka dni, a już idzie po bandzie jak radziecki hokeista.
– Inżynier! – Henryk nie miał dziś dobrego humoru – ty się lepiej weź za grę, bo znów dostaniemy baty. No i kolejkę trzymasz, pij!
Młodszy usłuchał kolegi. Położył waleta na stół i dał w gardło. Gra toczyła się dalej. Pięć minut, dziesięć łyknięć i piętnaście „chujów” później butelka była pusta. Arnold zaczął ponownie tasować karty, ale jego towarzysze nie mieli już ochoty na dalsze porażki.
– Głodny jestem – Stanisław wstał od stołu i zaczął robić kółka po pustym magazynie – głodny.
– Inżynier – Henryk burknął – od chodzenia to ty się nie najesz.
– Wiem, ale muszę coś robić, żeby mi przeszło.
– To może zjedz to – Arnold sięgnął do kieszeni.
Ociekający tłustym olejem śledź śmierdział jak zatęchłe masło. Odstraszał zarówno zapachem, jak i wyglądem. Przyklejone do niego kilka cebulek i nitek z kieszeni sprawiały, że człowiek miał ochotę raczej na zwrot pokarmu niż na konsumpcję. Pomimo tego trójka wpatrywała się w niego jak w najdroższy na świecie rarytas.
– Ty – Inżynier nachylił się i wysunął język – skąd to masz?
– Zabrałem jednemu facetowi z talerza na stołówce – Arnold splótł ręce. Był dumny ze swojego wyczynu. – Najpierw trochę protestował, ale później przekonałem go na swój sposób.
– Będziemy mieli przez to kłopoty? – Henryk skrzywił się, odór śledzia przenikał nawet przez jego zatkany nos.
– Nie. Po krótkiej rozmowie, facet stwierdził, że w sumie to mogę zabrać całą resztę.
Mówiąc to, wyciągnął z drugiej kieszeni identycznie wyglądające ryby. Było ich kilkanaście sztuk. Zabrali się do jedzenia. Prosto ze stołu, palcami. Słychać było tylko mlaskanie.
– A tak w ogóle – pełne usta nie przeszkadzały Arnoldowi w mówieniu – to dlaczego nazywasz Staszka „inżynier”?
– Bo ja jestem inżynierem – chłopak prawie nie żuł, połykał grube kawałki w całości. – Jeszcze przed wojną studiowałem budowę maszyn. Miałem pracować w zawodzie, projektować auta, no ale wybuchła wojna i sam wiesz jak to było…
– W zasadzie to nie wiem.
– Bo ty dziwny jesteś – Henryk masował się po brzuchu – nie wiadomo skąd się wziąłeś, to i może wojny nie widziałeś. Inżynier natomiast walczył zacięcie na froncie…
– Ale wojny już nie ma – Arnold przerwał mu w połowie zdania – to i może byś wrócił do zawodu? Wydaje mi się, że mógłbyś wiele zdziałać.
– A skąd ty to wiesz? – Henryk nie dał się odezwać młodszemu koledze. – Przecież teraz to jeszcze gorzej niż było. Wszystko porozwalane i do niczego się nie nadaje. Ludzie to muszą domy sobie budować na nowo. Maszyny i auta mogą poczekać. Stare dają radę.
– Może i dają – Stanisławowi w końcu udało się odezwać – ale nowe by się przydały. Auta, na przykład, są albo stare, albo zniszczone. Przydałby się nowy powiew, świeżość w motoryzacji.
– Co masz na myśli? – Arnold zaciekawił się
– A, na przykład – Inżynier wyprostował się dumnie – mam pewien pomysł. Jakby tak stworzyć auto rodzinne? Takie dla każdego! Małe i tanie. To by się przyjęło.
– Chłopie – Henryk zarechotał tak, jak miał to w zwyczaju kiedy chciał kogoś wyśmiać – co ty wygadujesz? Jakie rodzinne? Jakie auto?
– A choćby takie – chłopak wyjął z kieszeni kawałek przyżółkłej kartki i króciutki ołówek. Zaczął kreślić linie i kształty. – Projekt jest dosyć prosty. Zobacz Arnoldzie. Kształt opływowy, światła, odpowiednia wysokość i oczywiście silnik. Najwyższej klasy, nowoczesny, umieszczony z tyłu. Tak. Z tyłu lepiej się zaprezentuje.
– Inżynier – Henryk nadal rechotał – od kiedy to dajesz moc do dupy? Przecież to absurd jakiś!
– Nie – Arnold był coraz bardziej zainteresowany – to ma szanse powodzenia. Wymaga jeszcze dużo pracy, ale to może się udać.
– Tak, tak – Stanisław dostał rumieńców na policzkach – byłby piękny, prosty, popularny, ponadczasowy, powszechny, polski, pociągający…
– Pe, pe, pe – Henryk prawie przewrócił się na ziemię – same Pe. Jak tak dalej pójdzie to wyliczysz i ze sto dwadzieścia sześć tych Pe.
– Dokładnie! – Inżynier poderwał się z ławki. – To jest świetna nazwa! Jesteś genialny. Nazwę ten projekt sto dwadzieścia sześć Pe. Dziękuję!
– Nie ma za co – Henryk podrapał się po głowie. Zdziwiło go zachowanie kolegi. Takiego zapału dawno u niego nie widział – tylko chyba jeszcze za wcześnie na budowę, co?
– Tak – Arnold poparł go – to wymaga jeszcze wiele zaangażowania i pracy. Wielu prób.
– Wiem, wiem – chłopak ponownie usiadł i oparł łokcie na stole – ale pomarzyć chyba można, prawda?
Obaj mężczyźni przytaknęli równocześnie. Euforia opadła. Siedzieli chwilę w milczeniu. Ciszę przerwał dopiero dźwięk odkręcanej butelki.
– Nie będziemy tak smęcić, panowie – Arnold rozlał trunek do szklanek – noc jeszcze młoda.
*
– Widziałem ją dziś – Stanisław wzdychał całe popołudnie – widziałem ją, kiedy przechodziłem obok poczty.
– O czym on mówi? – Arnold był zdezorientowany.
– Nie o czym – poprawił go Henryk – tylko o kim. O babie. Jak jej tam jest? Maryśka?
– Bronisława! – Stanisław podniósł głos.
– No mówiłem, że coś na Ka.
– Oj przestań!
– Dalej nie wiem, o co chodzi – mina Arnolda przekonywała, że nie droczy się, a mówi prawdę
– O kobietę – Inżynierpodszedł do okna i zaczął głośno wzdychać. – Piękna i młoda. Włosy ma kruczoczarne, oczy duże i zielone jak trawa na wiosnę, a skórę gładką jak u niemowlęcia. Eh, piękna jest.
– Daj sobie spokój, chłopie – Henryk machnął ręką – baby to tylko kłopoty. Wiem co mówię, sam miałem kilka.
– No właśnie – Stanisław odwrócił się do niego – miałeś kilka. To znaczy, że nie zaznałeś prawdziwej miłości.
– Może i miłości nie zaznałem – Henryk uśmiechnął się krzywo – ale zaznałem wielu innych przyjemności z kobietami związanymi. He, he. Pamiętam taką jedną w Rosji. Była malutka, że ledwo do ramion mi sięgała. Za to giętka jak cyrkowa akrobatka. Kiedy szliśmy do łóżka, tfu, jakiego łóżka? Jak nas wzięło, to i kopa siana na polu…
– Dobra, dobra – Stanisław nie miał ochoty słuchać więcej – wiemy o co ci chodzi. Prawda Arnoldzie?
– Szczerze?.. to nie za bardzo.
– Oj Arnold – Henryk podrapał się po łysiejącym czubku głowy – nie załamuj nas. Wiemy, że jesteś dziwny, ale żeby aż tak. Przecież masz jakąś, którą chciałbyś wymiętosić tu i ówdzie.
– Jak to wymiętosić? – przy tych stwierdzeniach komputer był bezradny, nie pokazywał żadnych wyników ani danych do przeanalizowania. – Możecie mówić konkretniej?
– No chyba już bardziej się nie da – najstarszy z trójki westchnął głęboko – ale dobrze. Spróbujmy tak. Posłuchaj uważnie. Każdy mężczyzna szuka dla siebie baby. Stanisław, na ten przykład, upatrzył sobie Mariolkę.
– Bronisławę!
– No przecież mówię. Z jakichś nieznanych mi powodów uważa tę kobietę za atrakcyjną. Jego hormony buzują na sam jej widok. Serce zaczyna bić mu szybciej, a nogi robią się jak z galarety.
– To jak po wódce! – Arnold ucieszył się jak dziecko.
– No, nie dokładnie tak samo. Widzisz, ten stan jest silniejszy niż wódka. Jednak z kobietami jest jak z wódką. Za duża ilość i ci się zwróci, a potem zostajesz z bólem głowy. Rozumiesz?
Pokiwał przecząco głową.
– Dla Staszka – kontynuował Henryk – ideałem jest, zgrabna dziewczyna o bladej cerze i ciemnych włosach. Ja natomiast lubię blondynki. Najlepiej jakby były niskie, bo można od razu zaznaczyć swoją pozycję w związku. Tak jak z tą Rosjanką. Mówiłem ci już o niej. Ty też pewnie masz kogoś takiego.
– No chyba nie bardzo – posmutniał Arnold – ale zaczynam rozumieć, o co wam chodzi. Pomożecie mi znaleźć mój ideał?
– Nie da się, kolego. Każdy musi znaleźć sam – Stanisław poklepał go po ramieniu. – Ale mam coś, co pomoże ci popuścić wodze wyobraźni. Napijmy się, a może przekonamy się o jakich kobietach marzy nasz osiłek.
Mówiąc to wyciągnął ze skórzanej torby trzy litrowe butelki z przeźroczystą cieczą. Odkręcił jedną i dał Henrykowi do powąchania. Ten momentalnie skrzywił się i zakasłał.
– Spirytusik – Inżynier rozlał równe porcje do szklanek – radziecki, najwydestylowaniuchniejszy. Najlepszy na tę porę roku i na rozmowy takie jak ta. Dalej, Arnold! Przepuść ampułę!
Żar alkoholowy rozbiegł się niczym sprinter na swoim koronnym dystansie. Napój wysokoprocentowy momentalnie wypalił mu obwody. Nogi zaczęły mięknąć, a głowa szumiała coraz bardziej. Z każdym kolejnym łykiem Arnold czuł, jakby zachodziły w nim nieodwracalne przemiany. Komputer bił na alarm czerwonym światłem. Zignorował go. Kolejny łyk i kolejny. Komputer słabł. Ostatnie jego piski i ostrzeżenia cichły z każdą sekundą. Czerwony obraz na nowo nabierał żywych barw. Wtedy też ukazała się ona.
– Jest – Arnold uśmiechnął się szeroko i wyciągnął ręce przed siebie, jakby łapał coś w powietrzu. – Widzę ją. Idzie prosto do mnie. Jest śliczna. Ciemnowłosa. Brązowe oczy patrzą się na mnie, jakby chciała mi pomóc. Pełne współczucia. Jej uśmiech, taki piękny. Ma lekkie dołeczki w policzkach. Są cudowne. Smukła szyja i ramiona, ach jaką ma śliczną skórę. Lekko piegowatą. Jest cudowna! Chłopaki widzicie ją? Uśmiecha się do mnie, podaje mi rękę.
– Brawo! – Henryk aż podskoczył z radości – sukces! Widzisz, chłopie, masz swój ideał. Wiedziałem, że będzie z ciebie porządny facet. Teraz tylko musisz ją odnaleźć.
– To jej tu nie ma? – Arnold jakby wybudził się ze snu na jawie – Gdzie ona poszła?!
– Nikogo tu nie było – Stanisław rozlał resztkę spirytusu z trzeciej już butelki. – To twoja wyobraźnia.
– Nie było jej tu? – Arnold zaczął płakać. Jak dziecko, któremu zabrano lizaka. – To gdzie ona jest? Muszę ją odnaleźć! Może mnie szuka! Chłopaki, nie mogę dłużej czekać!
– Spokojnie – Henryk złapał go za rękę – chyba, źle nas zrozumiałeś. To jest twoje marzenie, ona nie istnieje.
– Kłamiesz! – Arnold zacisnął pięści. Łzy leciały mu coraz mocniej – muszę ją znaleźć. Tak! Postanowione. Znajdę ją i zabiorę do USA.
– Do USA? – zdziwił się Stanisław – dlaczego tam?
– Nie wiem – Arnold zapinał koszulę i poprawiał spodnie jakby szykował się do wyjścia – ale tak mi się pomyślało.
– A twoja misja? – Inżynier starał się, aby kolega opamiętał się choć trochę. – Co z Sarą Connor?
– Pierdolę swoją misję! – ten argument był równie nieistotny – ja chcę do USA. Tam jest przyszłość! Przyszłość dla mnie i mojej kobiety! To chyba dobre miejsce, prawda?
– Na pewno lepsze niż to tutaj – Henryk podał mu szklankę. – Zanimjednak wyruszysz na poszukiwanie swojej Brunhildy dopij flaszkę z kolegami, co?
– Nigdy was nie zapomnę chłopaki – Arnold otarł policzek. Wyjął z kieszeni małe pudełeczko i wręczył je Stanisławowi – proszę, to dla ciebie.
– Co to? – zaciekawił się Inżynier
– To negatyw. Znajdziesz tam wszystkie potrzebne informacje do zrobienia twojego Fiata.
– Mojego co?
– Oj – Arnold pacnął się w czoło – chyba za dużo powiedziałem. Za dużo dziś wypiłem.
– Chyba za mało – Henryk stuknął szklanką o szklankę – no to siup przed drogą Arnoldzie.
Przechylili równo. Henryk głośno wypuścił powietrze. Stanisław przymrużył oczy. Kiedy je otworzył zobaczył jak zesztywniały Arnold pada na ziemię niczym ścięte drzewo. Upity, zasnął momentalnie.
– Dobra – Henryk klasnął w dłonie – przesadziliśmy lekko. Pomóż mi go gdzieś położyć. Może?….. Kojarzysz to auto pod domem starego Maliniaka? Dajmy go tam. Jak się obudzi, zdziwi się chłopaczyna gdzie jest. Będzie dobra zabawa. No! Rusz się! Sam go nie udźwignę.
*
Zanim zapiał pierwszy kogut z pobliskiej chałupy wyszedł gospodarz. Stanął na wydeptanej ścieżce prowadzącej do domu, rozpiął rozporek i zaczął oddawać mocz. Pogwizdywał sobie przy tym. Dodawał sobie w ten sposób animuszu. Ranki były coraz zimniejsze, a i drogę miał przed sobą długą. Każdy sposób na poprawienie sobie humoru był dobry. Kiedy skończył, zapiął rozporek i zarzucił na plecy stojący nieopodal worek z towarem. Zrzucił go na pakę auta i wsiadł do kabiny. Czekała go długa i męcząca droga.
*
Arnolda obudziło ostre pragnienie. Głowa bolała go jak nigdy dotąd. Wszystko wirowało. Chyba był jeszcze pijany. Co robił wczoraj w nocy? Gdzie są chłopaki? Dlaczego chmury po niebie przesuwają się tak szybko? Szum w uszach robił się coraz głośniejszy. Do tego te ciągłe podskoki. Brzuch bolał od nich coraz bardziej. Jeszcze chwilę zajęło mu pozbieranie się na tyle, aby zorientować się, że jest w ruchu. Jedzie na czymś. Uniósł się ostrożnie. Niczego się nie obawiał, ale głowa bolała go przy każdej zmianie pozycji.
Droga, po której jechał, była pełna dziur. Wszędzie dookoła rósł gęsty las. Drzewa nie były takie, jak przy magazynie chłopaków. Gęstsze i bardziej zielone. Poza nimi nie było nic innego. Dopiero po chwili dostrzegł na końcu drogi kilka domów. Kiedy zbliżał się do nich spostrzegł tabliczkę z napisem: „Thal”[1]. Nie wiedział co to znaczy. Czuł tylko ogromną potrzebę ucieczki. Nagły atak paniki, jaki nim zawładnął, wypchnął go z auta. Arnold przekoziołkował kilkakrotnie i wylądował w pobliskim rowie. Teraz kręciło mu się w głowie jeszcze bardziej. Bał się otworzyć oczy. Wydawało mu się, że cały świat wiruje.
– Hallo – do jego uszu dobiegł delikatny kobiecy głos. – Alles gut?
Zaryzykował otwarcie oczu. Stała nad nim. Miała ciemne włosy, spięte w koka. Od szerokiego uśmiechu pojawiały się jej niewielkie dołeczki na policzkach. Na smukłych ramionach miała zarzuconą chustę, która i tak nie zasłaniała wszystkich jej piegów. Wyciągnęła do niego rękę.
– Bist du Heil? – zapytała
Pokiwał głową na potwierdzenie. Nie wiedział co powiedzieć. Czuł jak serce zaczyna bić mu coraz mocniej, a nogi uginają się. Teraz rozumiał o czym mówił Henryk. Odnalazł ją. To była ona. Jego ideał.
– Ich heisse Aurelia[2] – dołeczki pogłębiły się od kolejnego uśmiechu – und du?
– Ich, ich – zająkał się – ich heisse Arnold.
Złapał ją za rękę. Przez chwilę patrzyli sobie głęboko w oczy, a następnie ruszyli w stronę zabudowań. Serce waliło jak szalone. Komputer nadal milczał.
Jest kilka zabawnych momentów i sam pomysł dośc ciekawy:). Brakuje trochę przecinków, jest też sporo powtórzeń. Trochę nie rozumiem akcji z Fiatem 126p, bo przecież był wcześniej produkowany we Włoszech, a dopiero potem w Polsce. Pozdrawiam
Mastiff
@Bohdan Cieszę się, że ci się podoba. Co do Fiata to produkcja zaczęła się w latach 70 i tak jak mówisz we Włoszech. Dla mnie ważna była tu pomoc maszyny z przyszłości w zaprojektowaniu tej maszyny (którą swoją drogą uwielbiam). To czy Stanisław wyemigrował później do Italii, czy np sprzedał projekt za skrzynkę wódki, zostawiam sprawą otwartą. pozdrawiam
Ciekawa wariacja, jak najbardziej udana. Z poczatku miałam wątpliwości, ale szybko się rozwiały. Dopasowany tytuł :)