- Opowiadanie: Borsuk - Mania wolności

Mania wolności

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Mania wolności

 

I. Bunt

 

Słońce miało się ku zachodowi. Czerwonawy blask dojrzałego granatu przebijał się przez burzowe chmury. Cień opadł na większość uliczek. Dął zimny, porywisty wiatr. Dwie skąpane w ciemności sylwetki, szybko przemierzały ciasne alejki. Furkot długich, brązowych, skórzanych płaszczy zagłuszał szepty postaci. Ktoś zgrzytnął zębami ze złości.

Minęli szereg popękanych kamienic i skręcili na brukowaną ulicę. Okolica nie wyglądała zachęcająco. Deptak był mocno zużyty i pełen dziur. Z obu stron wyrastały sklepiki, które straciły nadzieję na remont. Droga była beznadziejnie oświetlona. Pierwsza latarnia leżała roztrzaskana na ziemi. Wszędzie poniewierały się odłamki szkła. Druga porządnie oberwała, ale migotała ostatkami sił. Rzęsista łza skapnęła na ziemię.

– Hm.

Po dziesięciu minutach dotarli do lepszej części miasta. Przeszli chodnikiem obok jedenastopiętrowca. W salonie fryzjerskim na samym dole majaczyło jeszcze światło. Prowadził go bardzo osobliwy typ. Podobno był tak niski, że swoim klientom golił tylko nogi. Pierwszy grom rozjaśnił wędrowcom ostatni odcinek drogi. Weszli po schodkach do "Baru"– niedużej karczmy (albo baru) z wielkim różowo-niebieskim neonem. Zdjęli płaszcze i zawiesili je na wieszaku. Coś zgrzytnęło na zewnątrz. Zasiedli do wolnego stolika. Mężczyzna o potarganej, brązowej czuprynie i spiczastej bródce zamówił ciemne piwo "Pustynia" i pieczonego kurczaka, a jego bezbrody towarzysz o krótko przyciętych czarnych włosach i dużych oczach o poufałym spojrzeniu: miodowego grzańca, bekon i jajka. Godzina była późna, więc w środku nie pozostało wielu ludzi. Jakiś irytujący gość czkał bez przerwy.

Córka barmana dostarczyła zamówienie. Spojrzała na nich spod oka na odchodnym. Mężczyźni uciekli wzrokiem. Zjedli, wypili i poczekali chwilę aż ostatni klient, czknie po raz ostatni za drzwiami.

Dziewczyna zgasiła światła. Za ladą uchyliły się drzwi. Wystająca ze szpary włochata dłoń wykonywała pospieszne gesty. Panowie i kelnerka weszli do pomieszczenia. Musieli się niemal przeciskać, Barman szerzej otworzyć nie chciał. Zamknął wejście i oparł się o nie plecami. Wpił spojrzenie w przybyłych. W jego oczach malowały się iskierki złości, szaleńcza obsesja i strach.

– Źle, źle, źle! Fatalnie! Albo nie… Gorzej! – Barman był facetem po czterdziestce, łysiejącym już i zrzędliwym. Wielkie brzuszysko okrywał poplamiony fartuch. Karczmarz był dumny ze swego czarnego, sumiastego wąsa, który – jak twierdził – zachował barwę i urok z młodości. Nieustannie się poruszał. Patrząc na niego nie można było ulec wrażeniu, że cały czas czegoś lub kogoś panicznie się obawiał. Był paranoikiem w najczystszej postaci. Trząsł rękoma, wzruszał ramionami, gestykulował, rzucał głową na lewo i prawo. Wydawało się, że ma tiki nerwowe na całym ciele. Bardzo rzadko skupiał wzrok w jednym miejscu. Miał pod kontrolą każdy skrawek otoczenia w ułamku kilku sekund. Od wielu lat zajmował się infobrokerstwem, zdobywaniem i przechwytywaniem informacji. – Skąd mam teraz wiedzieć, że wy to wy!?

– Hm? – Myśliciel – samozwańczy detektyw. Niewielki mężczyzna, dla którego wygląd i higiena osobista nie jest szczególnie ważnym elementem życia. Przepada za kpieniem ze wszystkiego dookoła. Wydaje się, że drwi nawet z samego siebie. Lekko przymruża oczy, jakby wiecznie chodził niewyspany. Sardoniczny uśmieszek zwykle nie znika z jego ust. Jego jaźń nie wędruje po szosach przemyśleń i refleksji tylko wtedy, kiedy śpi. Jest swego rodzaju marzycielem. Nikt na prawdę nie wie, co dzieje się w jego głowie, co myśli i wie na obecną chwilę. Nie dzieli się spostrzeżeniami. Wprowadza je w czyn, jeśli taki kaprys nadejdzie. Rozkoszuje się widokiem zbitych z tropu i przeciwników, i sojuszników. Nie sposób wymusić na nim jakiekolwiek emocje ani ich odczytać. Zawarł pakt wiecznego milczenia. Najpierw myśli później robi.

– Mieliście zamówić sorbet ze skrzeku rzekotki drzewnej, sernik z aligatora, piwo paprykowe i galat na bazie wydzieliny płetwala karłowatego! – wydukał Barman.

– Mówiłem już, że nikt nie tknąłby twoich osobliwych potraw. Pomijam to, że większość składników zdobyłeś nielegalnie. – Żar – tak nazywano drugiego ze śledczych, czasem też Żarliwiec. Był o głowę wyższy od Myśliciela i znacznie lepiej zbudowany. Wysławia się bardzo obszernie i uprzejmie z precyzyjną dokładnością i poprawnością, obawiał się bowiem niezrozumienia ze strony odbiorcy. Słowa mają dla niego niepomierną wartość Wypowiada je z szacunkiem i namaszczeniem. Od sztuki retoryki już tylko bardziej czci pracę, praworządność, mienie publiczne, punktualność i czystość. Właściwie wszystko czci. Jest niepoprawnym idealistą. Uczucia wylewa z siebie tak łatwo, jak Barman wymachuje łapskami. Zdarza mu się uronić łzę nad okrucieństwem świata. Do misji podchodzi z płomienną gorliwością i entuzjazmem. Krzewi nadzieję i wiarę w zwycięstwo, choć skutkuje to tylko na niego. Rosnący z każdym dniem wstręt do kryminalistów, zmienił go w gwałtownika. Nienawidzi "Hm" Myśliciela. Najpierw robi później myśli. – Chciałbym zauważyć, że nikt inny nie dostał poszerzonej wersji menu. Nie wiem jak mógłbym nie zwrócić na siebie uwagi, jedząc takie rzeczy. Nie umknął mi jeszcze fakt…

Przeczuwam kolejną, jakże dramatyczną scenę, w której temat tajnych sygnałów i gestów, staje się powodem do wzajemnego przekrzykiwania się – pomyślał Myśliciel.

– Bzdura! – przerwał mu Barman. Tupał nogami, łypał okiem i rzucał głową. – Ty po prostu nie masz pojęcia o ostrożności, zachowaniu pozorów i o…

Paranoi.

– Paranoi.

– Nie przerywaj mi!

– Ty pierwszy to zrobiłeś.

– Tato! Moglibyście się uciszyć? I przejść do rzeczy? – Zdenerwowała się Córka Barmana. Nie była nikim niezwykłym. Jedyne co ją wyróżniało to włosy upięte w kok, drażliwość i nieprzyjazny stosunek wobec Myśliciela i Żara – którzy często sprawiali jej problemy.

– Uciszyć? – Kłótnicy zwrócili wściekły wzrok na dziewczynę. – Co ty tu jeszcze robisz? Do domu, już. Nie tobie dane słuchać niebezpiecznych informacji. – Zamachnął rękoma w jej stronę.

Córka przygryzła wargi. Tego było już za wiele. Myśliciel odsunął się na bok i wysunął przednie zęby.

Kolejna komediancka farsa, może poznam kilka nowych przekleństw.

– Niebezpieczne może być tylko twoje zrzędzenie! I gdzie w tym wszystkim jakieś sekrety?! Nie powinieneś w ogóle dopuszczać do swoich knowań tych dziwaków! – Wskazała palcem na "dziwaków". Żarliwiec zapłakał.

Barman nigdy nie dzielił się informacjami ze swoją córką. Nie ufał jej. Uważał ponadto, że ktoś mógłby zrobić jej krzywdę, zmuszając do mówienia. Lepiej dla niej, że nic nie wie.

Dziewczyna utyskiwała na ojca, ten trząsł się i wił jak piskorz, wytwarzając wichurę łapskami i krzycząc zarazem.

– Ja tu nadal jestem. Bardzo chciałbym byście przestali skakać jak małpiatki w rui i przeszli do sedna oraz… A niech stracę! Prosiłbym o porzucenie poprzedniego tematu. – Słowa te, wypowiedział niejako z trudem. Nienawidził zostawiać czegoś niedokończonego.

Tym razem spojrzenia padły na Żara. Nie były przyjazne.

Nadszedł szkwał kłótni i scysji. Żar rzucał aforyzmami i pouczeniami, Barman łapskami i jękami, dziewczyna wulgaryzmami i tym co wpadło jej w rękę. Przelatująca taca nie wyrwała Myśliciela z marzeń o sielankowym życiu na wyspach Ryukyu. Córka i detektyw połączyli siły. Zamachy karczmarza nie były w stanie odganiać tak wielkiej nawałnicy słów. Cały spocony i zasapany krzyknął:

– Albatros! – Wziął głęboki oddech. – Albatros powziął ruch…

Naraz wszyscy zamilkli. Żar uderzył pięścią w otwartą dłoń. Myśliciel powrócił do rzeczywistości i uniósł brew.

Dzisiaj nadspodziewanie szybko. Wyszedł z wprawy.

– A teraz córeczko zostaw nas samych.

Dziewczyna zrozumiała, poszła się przebrać i po chwili wyszła.

 

II. Pacyfikacja

 

– Umyłbyś się. – Pomachał dłonią przed nosem.

Przestałbyś zaciskać pięści Żalu, zaraz popłaczesz się na widok krwi - zamiast wytknąć przywarę na głos, wydał z siebie charakterystyczne "Hm". Żar jakby zrozumiał mruknięcie towarzysza, bo spojrzał nań z wyrzutem.

Wracali z tajnej kryjówki ukrytej pod "Barem". Trawili otrzymane informacje. Barman odprowadzał ich do drzwi.

Utajnione pomieszczenie było w rzeczywistości sporą, paskudną piwnicą – magazynem. Broker trzymał w niej dziewięć odbiorników radiowych, z czego dwa działały, mnóstwo aparatury wywiadowczej wątpliwej legalności, pluskwy, anteny i różnorakiego sprzętu w częściach, którego nie uporządkował. Na szczęście znalazło się miejsce na stół i trzy krzesła. Przed dziesięcioma minutami Barman, siedząc przed mapą miasta, wyjaśniał sytuację:

– Ten apodyktyczny sukinsyn założył syndykat! – Będąc w swojej norze uspokoił się i nie rzucał tak bardzo. – Dwóch najgorszych kryminalistów pracuje teraz dla niego.

– Wiesz o kogo chodzi? Jaki mają zakres działań? – Skinął na mapę.

Ślady ich działalności spotkaliśmy po drodze, idąc tutaj - doszedł do wniosku Myśliciel.

– Oczywiście. Za kogo ty mnie masz. – Zakreślił dłonią krąg wokół całego planu. – Zapałka działa w całym mieście. Nie sposób go zlokalizować. – Wskazał palcem szpital. – Tam ukrywa się Szklanka Wody. Nie podejmuje ryzyka i nie rusza się z miejsca. Powinniście zająć się nim w pierwszej kolejności. Kim są, co robią – wiecie. To wszystko co mam wam do powiedzenia. – Zwinął mapę.

Detektywi wstali. Ich spojrzenia były pewne i nieustępliwe, bez cienia strachu. Żar wypuścił powoli powietrze z ust i nabrał go ponownie. – Idę zrobić z tym porządek. Nie mogę pozwolić im na wspólne działania – powiedział z namaszczeniem i zacisnął pięść. Namiętna żądza podjęcia akcji sprawiała, że nie potrafił ustać w miejscu.

Kolejny krok ku finalizacji wyzwolenia. Ciekawe czy ten będzie bardziej stanowczy? - polemizował Myśliciel.

– Tak, tak. Z pewnością nic dobrego z tego nie wyniknie. Tym razem nie spartaczcie tego. Myślę, że już pora na was. – Tiki nerwowe wznowiły koncert na jego twarzy.

Albatros napawał strachem całe miasto. Był największym ze zbrodniarzy. Za nic miał poszanowanie ludzkiego życia. Nikt jeszcze nie zdołał go powstrzymać.

Szklanka Wody parał się bioterroryzmem. Wykorzystywał swój geniusz na tworzenie wymyślnych toksyn. Kontrolował przemysł farmaceutyczny i żywnościowy.

Zapałka był szaleńcem i piromanem. Niszczył elementy otoczenia w jakikolwiek sposób związane z technologią. Co jakiś czas w mieście wybuchały niewielkie pożary. Jego motywy są nieznane.

Pozyskując ich, Albatros znacznie wzmocnił swoją strefę wpływów.

Barman poprowadził detektywów do tylnego wyjścia. Wyszli na powietrze. Ciemne chmury przesłoniły nieboskłon nie pozostawiając żadnej szczeliny. Nastała noc. Paranoik zatrzymał się przy wejściu.

– Dzięki za wszystko stary przyjacielu – powiedział Żar. – Nie daj się złapać – uśmiechnął się.

– Nie ucz ojca dzieci robić. – Wyszczerzył zęby.

Myśliciel ze skupieniem wpatrywał się w wielkie, skryte w mroku, rachityczne drzewo. Mruczał pod nosem. Z ciemności wydobył się cichy zgrzyt. Barman i Żar zerknęli w tamto miejsce, ale nie zwrócili specjalnie uwagi. Dopiero gdy dźwięk powtórzył się, tym razem donośniej, energicznie zwrócili głowy w miejsce pod drzewem. Broker wytrzeszczył oczy.

Naprzeciwko nich zamajaczyła sylwetka niewielkiego człowieczka. Barman trzęsąc się jak osika wskazał nań palcem. – To Zgrzytacz! – wykrzyczał. – Mnie w to nie mieszajcie! – Zatrzasnął za sobą drzwi, pozostawiając śledczych samym sobie. Chrobot zamków nie miał końca.

Myśliciel i Żarliwiec wyciągnęli Colty. Intruz spojrzał ze strachem i wściekłością.

Zapowiada się pasjonująca granda.

– Jesteś aresztowany za zakłócanie spokoju i współudział w szerzeniu terroru – oznajmił Żar i wycelował w niego. Zgrzytacz był pachołkiem Albatrosa.

Zgrzytacz wysunął okazałe, nienaturalnej wielkości uzębienie. Zacisnął szczękę z całej siły i zazgrzytał. Potworna kakofonia dźwięków wytrąciła detektywów z równowagi. Okrutnie natężony pisk i chrzęst uderzył w samo centrum układu nerwowego. Skuleni zaciskali zęby z bólu i przyciskali dłonie do uszu. Cofam co powiedziałem! Żar oddał kilka desperackich strzałów na oślep. Zgrzytacz zakończył swój przerażający popis i uciekł w mrok.

Agenci leżeli zmaltretowani na ziemi. Potrzebowali dłuższej, chwili by się otrząsnąć.

– Przekląłbym, gdyby zezwalałaby mi na to moja dystyngowana natura – wysapał Żarliwiec. – Jest szczególnie źle. Nie wiem jak długo nas śledził, ile się dowiedział i czy nas rozpoznał. Nie ma szans go dogonić. Wszystko wyśpiewa Albatrosowi. Trzeba zachować szczególną ostrożność i pośpiech zarazem.

Jakim cudem ma siłę tyle krakać?

 

 

III. Klinika

 

 

W uszach mężczyzn nie przestało jeszcze szumieć. Biegli przez wąskie, klaustrofobiczne uliczki. Ich płaszcze powiewały na zimnym wietrze. Znaleźli się na terytorium wroga. Przyczaili się przy ścianie opuszczonego budynku administracji. Wkroczyli do środka i znaleźli wyjście na dach. Z tej pozycji mieli dobry widok na tylną część szpitala. Była to solidna dwupiętrowa konstrukcja otoczona posępnym ogrodzeniem. Odnaleźli słabe punkty i możliwe wejścia. Jedno z okien u podnóża budowli było otwarte. W środku nie paliło się światło. Myśliciel wskazał na nie palcem.

– Nie widzę innej możliwości – stwierdził jego kumpel.

Zeszli i zakradli się do stalowego parkanu. Żar skoczył do furty dla pracowników. Myśliciel pociągnął go za kołnierz. Zza węgła szpitala wyszedł strażnik z latarnią.

– Dałbym sobie z nim radę – wysyczał.

Mogłem go puścić. Nigdy za dużo przemocy - pomyślał, choć nie wyobrażał sobie, jak Żar zdążyłby przeskoczyć ogrodzenie i dopaść strażnika.

Stróż postał przez chwilę i ruszył dalej. Teraz mieli szansę. Przygarbieni dotruchtali do furty – zamkniętej na ich nieszczęście. Żarliwiec przyłożył Colta do kłódki i tym razem towarzysz nie zdążył go powstrzymać. Kiedyś się doigrasz. Rozległ się strzał. Przerdzewiały zamek rozpadł się na kawałki.

Weszli na teren szpitalny. Milczący detektyw przymknął bramkę. Może nie zauważą - zachichotał.

W tym samym momencie gdzieś niedaleko wybuchł pożar. Nie mieli okazji tego widzieć, przeciskali się przez okno. Nadbiegli strażnicy. Było ich dwóch. Ich uwagę przykuły szalejące ognie. Nigdy żadnej zabawy przez te zbiegi okoliczności – nadąsał się.

Rozejrzeli się po pomieszczeniu.

– Hm.

– Wygląda na jakiś schowek. Pełno tu rupieci. Nic raczej się nie przyda – ocenił. – Szklanka Wody pełni teraz ważne stanowisko. Pewnie prowadzi gdzieś badania. Wątpię, żeby spał. Trzeba odnaleźć jakieś wskazówki.

Myśliciel pokiwał głową z uznaniem. Jednak potrafi myśleć.

Plan zakładał odnalezienie położenia bioterrorysty i pochwycenie go. Powstrzymałoby to jego obrzydliwą działalność i doprowadziło do Albatrosa.

Mężczyzna z bródką uchylił lekko jedyne drzwi i słuchał. Czysto. Skinął na przyjaciela i zdecydował się jednak poszukać czegoś użytecznego.

Żar pilnował drzwi, a Myśliciel grzebał w rozlatujących się szafkach.

– Streszczaj się – syknął.

Wyciągnął stary skalpel. Zachichotał na jego widok.

– Bardzo ładnie. A teraz już chodź. – Zdenerwował się.

Znaleźli się na słabo oświetlonym korytarzu. Ściany pokrywały popękane kafelki. Wielu brakowało. Poruszali się bardzo powoli. Nie napotkali żadnych problemów. Znaleźli wiele pomieszczeń podobnych do tego, do którego weszli najpierw. Były pełne gratów, niepokojących instrumentów medycznych, buteleczek po lekach , dokumentów i zużytej odzieży.

Błądzili od kilkunastu minut. Ciszę przerwały czyjeś kroki. Nie namyślali się długo, szybko otworzyli najbliższe drzwi – ciężkie i żelazne i wskoczyli do środka. Nad wejściem na metalowej tabliczce widniał napis: KOSTNICA.

Zamarli na widok tego, co zobaczyli. Na drewnianym stole operacyjnym leżało ciało. Śmierdziało chemikaliami. Trup miał nietypowo zaschniętą skórę. Stukot butów o posadzkę natężył się. Ktoś najwyraźniej miał ochotę tu wejść. Obok łoża mieściły się komory chłodnicze na zmarłych. Spojrzeli po sobie i wysunęli dwie z nich. Były puste. Wśliznęli się do nich nogami do przodu. Wyciągnęli Colty i mierzyli w szparę, jaka powstałaby, po otwarciu komór. Zapraszam.

Czekali.

We wnętrzu słabo było słychać, co się dzieje na zewnątrz. Łoskot żelaznej klamki. Szuranie butów. Szelest papierów.

Cisza.

Wyglądało na to, że intruz sobie poszedł.

Wtem chłodnia Żara wysunęła się. Agent wystrzelił natychmiast. Mężczyzna w białym kitlu i masce nie zdążył nawet krzyknąć. Chlusnęła krew. Kawałki skóry, kości i mózgu poleciały na wszystkie strony. Trafienie z tak bliska rozpłatało twarz pracownika na krwawą miazgę. Wystrzał i osunięcie się ciała na posadzkę ,wydał się głośniejszy od Zgrzytacza. Wzrok Żarliwca był obłędny.

Myśliciel wydostał się z kryjówki. O cholera. No i kto to teraz posprząta? Czerwona kałuża powiększała się. Posoka rozprysnęła się wszędzie – na ścianach, komorach, podłodze, na obliczu zszokowanego do granic Żara. Nadal ściskał swoją broń. Drgała mu szczęka i wydawał ciche jęki. Szeroko otwarte oczy spoglądały w pustkę.

Myśliciel pomógł mu wyjść. Podparł go i poprowadził do umywalki, żeby zmył krew z twarzy i włosów i ochłonął. W chwili gdy towarzysz opłukiwał się, zajrzał do kieszeni zabitego pracownika. Najwyraźniej chciał przygotować chłodnię dla tego na stole – skonstatował. Żadnych kroków. Nikt nie słyszał hałasu. – Przeszukał wnętrze kitla. Znalazł plik dokumentów. Spojrzał na kolegę.

– Już w porządku. Nic mi nie jest. Nie mogę teraz się zatrzymać. Muszę być w jak najlepszej formie, by go powstrzymać. – Ostatni raz chlusnął zimną wodą w twarz i zakręcił kran.

Chwycili zwłoki i wrzucili do komory Żara. Co za ironia. Zamknęli chłodnię. Wzięli ręczniki z półek i wyczyścili dokładnie całe pomieszczenie. Brudne ścierki upchnęli w innej szafce na trupy. Na końcu umyli ręce.

 

 

IV. Kolaborant

 

 

Czaili się na pierwszym piętrze. Zbliżali się do miejsca przeznaczenia. W papierach, które znalazł Myśliciel, wyśmienitym pismem, opisany był przebieg eksperymentu. Pewien fragment szczególnie zainteresował detektywów:

 

10.06.1936 4.10

Zastrzyki domięśniowe okazały się najskuteczniejszym sposobem na zaimplementowanie endotoksyn. Ciało obiektu reaguje po kilku minutach. Najpierw skurcze, następnie całkowity paraliż. Badany wykazuje bardzo słabą odporność. Będę musiał znaleźć kogoś mniej podatnego.

 

10.06.1936. 4.40

Obiekt nie wykazuje śladów życia. We wszystkich żyłach i tętnicach zakrzepła krew. Skóra uschła i zaczęła obumierać. Substancja wymaga jeszcze dopracowania. Muszę zniwelować zewnętrzne efekty uboczne.

 

 

Wszystko zgadzało się z tym, co zobaczyli w kostnicy. Było jasne, kto prowadzi te badania. W zapiskach podano również numer sali. Po liczbach nad pokojami na tej kondygnacji byli wstanie ocenić, gdzie jej szukać.

Unikali nielicznych dyżurów. Senność i nieuwaga personelu ułatwiała im zadanie. Sala, której szukali, znajdowała się na końcu długiego korytarza.

– Nie ma wyjścia. Trzeba zaryzykować – zawyrokował.

Po co on mi to mówi?

Przemykali obok pokoi. Z niektórych zdało się słyszeć jęki i rzężenie chorych – pacjentów albo ofiar. Przystawili uszy do ostatnich drzwi. Ze środka nie dobiegały żadne dźwięki. Żar wszedł jako pierwszy. Gdy Myśliciel przekroczył próg, zaraz je zamknął.

Starzec zwrócony plecami do wejścia, notował coś przy biurku pełnym papierów.

– Już jesteś? Przyniosłeś buteleczki, które ci kazałem? – wychrypiał.

– Nie.

Odbezpieczyli Colty i wymierzyli w naukowca.

Bioterrorysta odwrócił się.

– O! – Szklanka Wody był pomarszczonym starcem w pożartych korozją, pokrzywionych okularach. Ostatki czarno-siwych włosów przylizał do wysokiego czoła. Plamy wątrobowe znaczyły jego ręce i twarz. Nosił biały kitel jak reszta personelu. Lekko się garbił. – To wy! – Zaśmiał się jak hiena. – I jak? Smakowało?

– O czym ty bredzisz?

Przez Myśliciela przeszła najpaskudniejsza ze wszystkich myśli.

Szklanka Wody nie odpowiedział. Splótł dłonie i założył nogę na nogę. Wpatrywał się w nich z rozbawieniem.

Żar spojrzał na szklane szafki całe zastawione buteleczkami i ampułkami z podejrzaną zawartością., a następnie na dwa metalowe stoły chirurgiczne, na których leżały ciała, przykryte brudnymi płachtami.

– Co to jest!? Co tu się wyrabia?! – Wskazał pistoletem.

– Aaa… To? – Wskazał kciukiem na łoża. – A nic, nic! – Zachichotał. – Zabawiam się… Korzystam z nowych przywilejów. Skończyłem z tymi nudnymi biegunkami, wymiotami, czkawkami i czym tam jeszcze… – Zaczął machać nogą.

– To koniec Szklanka. Wstawaj. Idziesz z nami. – Żar nigdy nie był bardziej poważny.

– Ciekawe gdzie? – Zaśmiał się. – Idziemy na piknik?

– Ja nie żartuję. – Podszedł do niego i przycisnął brutalnie lufę do skroni. – Zaprowadzisz nas do Albatrosa.

– Wiesz co? Nudzisz mnie. – Położył ręce na krawędzi krzesła i zaczął machać nogami jak dziecko. – Nie radziłbyyym – Zazezował na Cotla. – Gdy to zrobisz przybiegnie tu cały oddział. – Ponownie zachichotał.

Myśliciel zbliżył się do starca. Zabłysnął wyciągany skalpel. Odepchnął Żarliwca, szarpnął za resztki włosów naukowca i poderwał go do góry. Przycisnął instrument do jego gardła i wyszczerzył zęby. Oblicze pseudomedyka spowił grymas złości. Szarpaninę przerwało pukanie do drzwi. Detektywi przerażeni spojrzeli na wyjście.

– Oj! Chyba mam gości.

Myśliciel puścił Szklankę Wody i zaczął dziko przeszukiwać pomieszczenie.

Kitle! Gdzieś muszą tu być!

– Ruszysz się albo odezwiesz to rozwalę ci łeb! – Żar namierzył bioterrorystę. Nie miał ochoty na uprzejmości. Starzec przestał się uśmiechać.

Drugi ze śledczych otwierał wszystkie szafki i kabiny.

– Jest pan tam? Mam bardzo ważne wieści. – Postać zapukała ponownie.

Są!

Zerwał energicznie dwie pary z wieszaków. Jedną rzucił kumplowi.

– Dobra robota Myśliciel.

Pozbyli się starych, skórzanych płaszczy i założyli nowe, gdy medyk wkroczył do pracowni.

– Och.

Stojący za Szklanką Żarliwiec przyłożył lufę Colta do jego pleców.

– Eee… Poznaj moich nowych uczniów. Właśnie wychodziliśmy – wymamrotał i poprawił oprawki na nosie.

– W placówce obok nas wybuchł pożar. Zgrzytacz spłonął żywcem. Nie mamy pojęcia co się dzieje.

– Hee? – Osłupiał.

Interesujące. Tok wydarzeń staje się dla nas bardzo korzystny.

– Albatros wzywa cię do siebie – powiedział to z lekkim drżeniem w głosie.

Agent docisnął rewolwer.

– Wracaj do pracy. Zaraz wychodzę – oznajmił pracownikowi.

Medyk oddalił się w pospiechu.

 

 

V. Priorytety

 

 

Trzech mężczyzn w białych strojach medycznych przechodzili przez korytarze, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Najstarszy z nich zerkał na pozostałych z niemałym zaciekawieniem.

– Mógłbyś przestać się gapić?

Bioterrorysta zachichotał.

– Swoją drogą, skąd wytrzasnęliście te zabaweczki? – Miał na myśli pistolety.

Wolałbyś nie wiedzieć.

Szpital opuścili głównym wejściem – przez wielkie szklane wrota – jak przystało na działających incognito dżentelmenów. Wkroczyli w ciemną noc.

– Teraz prowadź do szefa i nie próbuj żadnych sztuczek, bo źle się to dla ciebie skończy – zawyrokował majestatycznie.

– Może poprowadzić was za rączkę? – Wydobył z krtani dźwięk przypominający śmiech zachrypniętej hieny.

Cios kolbą między łopatki zamknął mu usta. Zaskamlał żałośnie.

Kolejny raz zatopili się w labiryncie małych, nędznych ulic.

Z frontu dobiegł gryzący zapach dymu. Zakopciło się wokół nich. Pięćdziesiąt metrów dalej płonęła wspomniana placówka.­ Wśród smogu i płomieni uwijali się strażnicy z pomocą medyków, pokrzykując do siebie.

– Znajdź inną drogę – rozkazał detektyw.

Skręcili w boczną alejkę, z dala od pożogi i zgiełku. Im dalej szli, tym okolica stawała się posępniejsza. Coś groźnego wisiało w powietrzu.

– Wiecie, na co się porywacie? Wasze szanse na złamanie paznokcia Albatrosowi oceniam na zero. A to i tak za dużo – paplał jeniec.

– Jesteś ohydną kreaturą. Powinieneś wstydzić się swoich zbrodniczych przedsięwzięć. Dopóki istniejecie, dopóki szerzycie swój terror i niesprawiedliwość, dopóki mieszkańcy miasta nie mogą iść spać bez cienia strachu, nigdy się nie zatrzymam! Powstrzymam was, choćbym miał okupić to całą swoją krwią! – Zacisnął pięść i dumnie uronił łzę.

On naprawdę myśli, że te idealistyczne teksty na kogoś podziałają?

Starzec uśmiechnął się złowieszczo pod nosem. Mieszkańcy miasta? Ale jazda! – pomyślał. Zaśmiał się obrzydliwie.

– To dzięki takim głupcom jak wy, brakuje obiektów do badań. Są prostsze sposoby na…

Nie zdążył dokończyć. Eksplozja płomieni z okna najbliższego budynku zasypała ich odłamkami szkła i zwaliła z nóg. Powietrze zafalowało od gorąca. Część konstrukcji zawaliła się do środka. Pył i ognisty dym wzbił się w górę i zawładnął terenem. Jęzory ognia rozszalały się na dobre. Zdezorientowani zbierali się z bruku.

Znowu zostałem wprasowany w ziemię.

Kaszląc i rozganiając opary, starali się coś zobaczyć. Szklanka poruszał się całkiem żwawo, jak na swój wiek. Łuna pożaru wydobyła z ciemności figury dwóch osób.

Ów widok zaskoczył ich bardziej od wybuchu. Niski, ciemnej karnacji facet siedział na plecach martwego strażnika i ogryzał jabłko. Nosił czarne dredy do karku i kilkudniowy zarost. Cały był brudny od sadzy. Prawy rękaw jego czarnego prochowca był w połowie spalony.

Pierwszy odezwał się naukowiec:

– Ty jesteś Zapałka? – krzyknął do niego. – Hy! Widziałem cię z Albatrosem. Myślałem, że dla niego pracujesz? – spytał w miarę pewnie, choć trząsł się ze strachu.

Zapałka podniósł leniwie wzrok. Wgryzł się w owoc. Przeżuł spokojnie kęs, przełknął i dopiero się odezwał:

– Matka natura ponuro patrzy na ludzi takich jak on – odparł smutno. – Chciał wykorzystać moje zdolności do niecnych celów. Wyrwałem się z jego rąk, a teraz będzie oglądał jak jego mechaniczny świat rozpada się i płonie. – Piroman uśmiechnął się szaleńczo.

– Jesteś przeklętym głupcem, zieleńcu. Powinieneś wykorzystać szansę, jak ja. Teraz szef powyrywa ci nerwy, każdy osobno – złorzeczył naukowiec.

Żar odepchnął starca na bok. Ten niemal się przewrócił.

– Skoro dla niego nie pracujesz, pomóż nam go zgładzić.

– Działam w pojedynkę. Mam inne priorytety i wierzę tylko przyrodzie. – Wstał i wyrzucił ogryzek. – Pora na mnie. Wkrótce wybuchnie czerwony alarm.

Ruszył w jedną z alejek. Detektyw krzyknął za nim:

– Zapałka, dzięki za Zgrzytacza!

Mężczyzna nie odwrócił się, ale wykonał gest dłonią. Zniknął tak szybko, jak się pojawił. Zostali sami z dymem i skwierczeniem ognia.

Popędzili jeńca, aby jak najszybciej oddalić się z kolejnego miejsca zamieszania.

– Pożałujecie, że się urodziliście!

Wiedziałem, że kiedyś skończą mu się dobre teksty.

 

 

VI. Albatros

 

 

Monstrualne chmury burzowe krążyły nad okazałym kasynem. Gromy bezlitośnie rozdzierały niebo. Rój wyładowań elektrycznych błyskał nieprzerwanie. Wichura rozszalała się na dobre. Zdmuchiwała parę, wydobywającą się z okolicznych studzienek kanalizacyjnych. Obfita twierdza władcy terrorystów napawała tak strachem, jak i podziwem. Do wielkich rzeźbionych wrót prowadziły majestatyczne, długie schody wykonane z czarnego marmuru, w których odbijał się błysk piorunów. Z kasyna biło czyste zło, terror nieskażony dobrocią – każda trzeźwa na umyśle osoba nie zbliżyłaby się dalej nawet na krok, ale detektywi się nie bali.

– Ostatnia stacja błazny. Umieram z ciekawości co teraz zrobicie – parsknął Szklanka Wody.

To co umiemy robić najlepiej.

– To co umiemy robić najlepiej.

Okularnik próbował wymknąć się po cichu, ale Myśliciel odbezpieczył Colta w kieszeni. Zmuszony został pozostać na miejscu.

Taksowali wzrokiem posesję w poszukiwaniu słabych punktów lub potencjalnych wejść. Okazało się, że takowe nie istniały.

Z tej strony jedyną możliwością są frontowe wrota. Można zajść gmach od tyłu, ale to byłoby szczególnie niebezpieczne – myślał Myśliciel. Spojrzał na swój biały kitel. Cholera. Przede wszystkim z tego powodu. Świecimy jak żarówki. Zdjął z siebie strój medyczny. Skinął na kolegę, a Szklance zagroził bronią. Podążyli za jego przykładem.

– Do czego jeszcze potrzebujecie słabowitego staruszka? – zrzędził i dłubał w nosie – Nigdy nie byłem w środku… No, może raz. Ale to było dawno i tylko w pierwszych pokojach.

Będziesz naszym jeńcem honorowym – wpadł na pomysł Myśliciel.

– Zostaniesz ukarany razem z szefem – odparował Żarliwiec.

Na to bioterrorysta nie miał odpowiedzi.

Ostatecznie zdecydowali się na studzienki kanalizacyjne. Przejdą kanałami i wyjdą z drugiej strony kasyna niezauważeni. Słysząc to, naukowiec stracił całe swoje czarne poczucie humoru.

Stanęli nad parującą pokrywą. Żar zabrał się za otwieranie studzienki. Z niedaleka dobiegł cichy szmer…

Wielkie zaskoczenie!

Zza elewacji budynków i kryjówek wybiegli liczni strażnicy. Wskoczyli na ulicę. W kilka sekund otoczyli niczego niespodziewających się agentów i naukowca. Ci zamarli z przerażeniem. Razem było ich kilkunastu. Wszyscy dzierżyli kije strzelające wiązkami elektryczności. Szklanka Wody wystraszył się bardziej od detektywów. Stali skonsternowani nie mogąc uwierzyć co się dzieje.

Wielkie rzeźbione drzwi otworzyły się. Zamajaczył w nich potężny cień. Światło błyskawicy ukazało na moment twarz ze skórzaną opaską na oku i cygarem w zębach. Albatros schodził po schodach. Trzask piorunów sprawiał, że mężczyzna migotał w ciemności. Siewca terroru zatrzymał się pięć metrów przed schwytanymi.

– Albatros! – Rozpromienił się na jego widok Szklanka wody.

– Tyy!! – Żar wrzasnął i rzucił się z bronią na szefa szefów, lecz upadł smagnięty prądem przez strażnika.

Albatros założył ręce do tyłu. Patrzał na więźniów z ledwo dostrzegalnym uśmiechem. Jego dwaj kolejni ludzie przyprowadzili Zapałkę. Rzucili go przed zwierzchnikiem.

– Zajmę się nim osobiście – zadudnił.

Wyciągnął obrzyna z płaszcza i dokonał egzekucji. Grzmotnęło, z głowy piromana zostały krwawe fragmenty. Dał znak swoim ludziom. Wiązki prądu syknęły w stronę złapanych. Myśliciel i Żar zawyli.

Porządek rzeczywistości rozpadł się. Świadomość rozdzieliła się, połączyła na powrót i stała złudzeniem. Metafizyczna ciemność wypełniła świat.

 

 

VII. Dziedzic

 

 

Gdzie ja jestem?

Leżał na szpitalnych noszach. Był zakneblowany i przymocowany skórzanymi pasami. Powoli zaczął odzyskiwać wzrok.

Co się dzieje?

Mężczyzna z opaską na oku pochylał się nad nim. Na wizytówce przyczepionej do kitla widniały litery: NACZELNIK ZAKŁADU PSYCHIATRYCZNEGO DR. ALBATROS.

Na drugim łożu spoczywało ciało przykryte niemal całkowicie zakrwawioną płachtą.

Co to do cholery ma być!?

Próbował się szarpać, ale to był nadaremny wysiłek. Naczelnik przeszedł do tyłu i wyprowadził nosze z pomieszczenia. Wjechał na korytarz. Z obu stron znajdowały się cele dla umysłowo chorych. Większość wrzeszczała lub uderzała pięściami o kraty w okienku. Na zewnątrz szalała burza wszech czasów.

Przez jeden z otworów dostrzegł wąsatego grubasa w kaftanie, który rzucał się na wszystkie strony. Kobieta uczesana w kok i ubrana w fartuch kucharski starała się go uspokoić.

Przyjaciel, dziewczyna ze stołówki – przemknęły myśli.

Nosze skrzypiały, posuwane coraz dalej naprzód. Z dołu widział delikatny uśmieszek Albatrosa. I skórzaną opaskę.

Opaska na oku…

W jednej chwili zdał sobie sprawę z otaczającej go rzeczywistości. Odzyskał zdolność logicznego myślenia. To on kiedyś wydrapał oko naczelnikowi!

Uderzenie gniewu i nienawiści wybudziły go ostatecznie. Szarpał się wściekle i starał krzyczeć mimo knebla.

– Narobiłeś sporego zamieszania – rzekł Albatros. – Nigdy nie sądziłem, że zdołasz kogoś zabić – dodał z obojętnością w głosie.

Przestał się szamotać. Wściekłość zastąpił wstyd i rozpacz. Obłędny hałas pogrążał go jeszcze bardziej.

Psychole zdzierali sobie gardło, płakali, jęczeli, ślinili, śmiali szaleńczo, niektórzy kulili ze strachu.

Jesteś przecież jednym z nich – zachichotał głos w jego głowie.

Siłą całej woli zdołał doprowadzić się do porządku psychicznego. Próbował poskładać wspomnienia do kupy, ale po wypiciu nowych leków, zanim uciekł, pamiętał niejasne zdarzenia z pogranicza snu.

Albatros skręcił w stronę sal operacyjnych. Medycy otworzyli żelazne drzwi, by mógł wjechać. Kółka zaskrzypiały na kamiennej podłodze. Wilgotną klitkę oświetlała jedna żarówka. Przy metalowym krześle z zatrzaskami na wszystkie kończyny i głowę czekał Szklanka Wody.

Naukowiec uśmiechał się obrzydliwie, jak zawsze, kiedy była okazja zrobić komuś krzywdę.

Wstrzyknął leżącemu coś paskudnego, by opadł z sił. Lekarze i starzec odpięli go i brutalnie wpakowali na siedzenie. Naczelnik stanął z tyłu i odpalił cygaro.

– Obserwowałem cię od początku.

Unieruchomili go, po czym zrobili miejsce naukowcowi. Zimny metal wpijał się w jego skórę.

Szklanka popukał go po czaszce:

– Puk! Puk! Kto tam teraz jest? Niemowa czy mazgaj? – Śmiał się szyderczo, aż zaczął się krztusić.

Uniósł szpikulec do lodu i młoteczek.

– A to zabieg co się zowie zaraz zrobię lobotomię*! – podśpiewywał wesoło.

Wiedziałem, że tak to się może skończyć.

Szalony doktor wepchnął szpic w przestrzeń między oczodołem a powieką. Uderzył młotkiem. Iglica z głuchym stęknięciem przebiła skórę i kość. Mężczyznę przeszył paroksyzm bólu.

Przepraszam. Nie powstrzymałem cierpienia i terroru. Po policzku mężczyzny pociekła łza – nie bólu a współczucia. Jaźń mężczyzny rozpadała się.

Naukowiec przygotował kolejny szpikulec. Poczucie świadomości ulatniało się. Myśliciel przestał istnieć.

Człowiek umiera… – pacjentkę w jednej z cel przeszył mistyczny dreszcz – …ale mania wolności nie umiera nigdy.

Stuknięcie młotkiem.

Przepraszam.

Żar odszedł.

 

 

 

*Lobotomia – metoda leczenia chorych na schizofrenię lub inne poważne zaburzenia psychiczne. Celem była redukcja procesów emocjonalnych. Stosowano ją w czasie, gdy nie były jeszcze dostępne skuteczne leki przeciwpsychotyczne. Jednym z poważniejszych skutków ubocznych lobotomii przedczołowej jest utrata przez pacjenta poczucia "ciągłości własnego ja", świadomości, że jest tą samą osobą, którą był wczoraj i będzie jutro. (źr. wikipedia)

 

 

Koniec

Komentarze

Miałem spore wątpliwości, czy publikować pierwsze opowiadanie, ostatecznie jednak zdecydowałem się.

Zdaję sobie sprawę, że tekst nie jest nawet przeciętnych lotów. Przede wszystkim zależy mi na jak najskuteczniejszej neutralizacji błędów, a założę się, że (mimo solidnej korekty) jest ich sporo.

Z góry dziękuję za przeczytanie :)

Na przyszłość nie stosuj takich opisów postaci, jak w przypadku Myśliciela i Żarliwca. Brzmi, jakbyś tworzył postać do gry. Lepiej powyciągać ich cechy w konkretnych sytuacjach. Jak to się mówi: lepiej robić niż gadać;)

Nie podobało mi się. Opowiadanie ogólnie jest napisane w pewien dziwny sposób, którego nie zdołałam rozgryźć. Twój styl mnie, niestety, drażni. Od początku straszą krótkie, urywane zdania, które powodują wrażenie, że tekst jest "poszarpany". Podmioty są straszliwie niedookreślone, tak że nie wiadomo kto i co mówi i robi. Nie można pozostawić czytelnikowi cąłej pracy w zgadywaniu, kto jest podmiotem. Do tego stosujesz czasem bardzo dziwne zwroty i bardzo dziwne zdania, nieco abstrakcyjne, psychodeliczne, czasem wręcz zdające się nie mieć związku z tym, co opisujesz. ("Jego jaźń nie wędruje po szosach przemyśleń i refleksji tylko wtedy, kiedy śpi" – O.o). Zdarzają się też zmiany czasów przeszły-teraźniejszy, które wprowadzają dodatkowy chaos. Nie wspominając już o tym, że wstawki typu "Żarliwiec zapłakał" czy opis potyczki agentów z barmanem i jego córką, po prostu wprawiają czytelnika w konsetrnację, bo trudno dojśc, o co autorowi właściwie chodziło.   Zakończenie szpitalno-psychiatryczne moim zdaniem tego wszystkiego nie tłumaczy. Po prostu źle mi się czytało i już. Może nie potrafię docenić zamysłu i tak dalej, ale przez tekst przedzierałam się z trudem i lektura nie przyniosła mi satysfakcji.   Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Przeczytałem kawałek pierwszego rozdziału, ale odrzuciły mnie zbyt gęste opisy. Kolory, materiały i inne szczegóły nie zawsze są az tak niezbędne.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Miało być abstrakcyjnie i… nie wiem, psychodelicznie? Wyszło raczej chaotycznie i nieczytelnie.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka