- Opowiadanie: grabaszsz - Problem

Problem

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Problem

 

Stanął na skraju lasu i rozejrzał się uważnie. Dookoła było biało. Popołudniowa śnieżyca zdążyła zasypać już większość tropów, ale jednak nie wszystkie. W jarze, jakieś dwanaście stóp dalej, widoczne były dziwne ślady.

Czuł zimno. Dobrze znany chłód ojczystej krainy. Ten chłód, zamiast przeszkadzać, cieszył. Dzięki niemu Frey czuł, że żyje. Wiatr zamiast stawać się uciążliwym, denerwującym, uspokajał go. To było coś, co dawało mu siłę. Czuł drobne igiełki zimna kłujące go w szyję i tworzące irracjonalne ciepło spływające coraz niżej, w dół kręgosłupa, sięgając aż do lędźwi. Czuł to.

 

Ślady lisich łap ciągnęły się przez całą długość jaru, aż do przeciwległego – tego wychodzącego na polanę – końca, tuż obok lasu. Niedobrze. Na otwartym terenie zwierz mógł zauważyć myśliwego, co dla owego jest najgorszym scenariuszem. Mężczyzna jednak nie poddawał się. Trzy godziny pogoni powinny się opłacić, jeśli tylko odpowiednio szybko zlokalizuje zwierza i dokończy dzieła. Tylko spokojnie. Bez gwałtownych ruchów.

Posuwał się łukiem, obok jaru, tak by nie przejść po śladach swojego celu. Skradał się powoli, rozglądając się, ale także nasłuchując. Doskonale wiedział, że tam gdzie wzrok zawodzi, inne zmysły sprawdzają się o wiele lepiej. Wystarczy odrobina wprawy i wszystko staje się łatwiejsze.

 

Samo podejście było w tej chwili najtrudniejszym zadaniem. A podejście cicho, bez wydania albo spowodowania żadnego dźwięku, zdawało się wręcz niemożliwe. Śnieg skrzypiał pod nogami. Zmarznięta ziemia chrzęszczała, dając ustęp masie myśliwego. Jednak Frey starał się ograniczyć jakikolwiek hałas do minimum, opierając ciężar najpierw na palcach, a póżniej na zewnętrznej stronie stopy tak, by stając na niej, zajmować jak najmniejszą powierzchnię, minimalizując dźwięk.

 

Nagle, w krzakach przed nim coś się poruszyło. Śnieg spadł z gałązki miękko lądując w swym rodzeństwie na ziemi. Frey zamarł w bezruchu wytężając wzrok, ale nie dostrzegł nic. Wytężył słuch, ale i to na niewiele się zdało. Czekał więc.

 

Coś poruszyło się znowu. Tym razem myśliwy dostrzegł zarys postaci. To był – zdawało się – lis, i to ten, którego ścigał. Biały lis, rzadki widok w tych stronach. Ta odmiana występowała daleko na północy. W tutejsze lasy zapuszczały się tylko pojedyncze osobniki, najczęściej wygnane ze stada.

 

Powolutku sięgnął dłonią do lewej ręki. Na nadgarstku przymocowaną miał małą, jednostrzałową kuszę. Rozmiarem nie przekraczała wielkości zaciśniętej męskiej pięści, a rozpiętością łuku, średniej długości gałązki. Bywali profesjonałowie krytykujący ten styl polowań jako ryzykowny, gdyż często zdarzało się im chybić zwierza, a wtedy liczy się szybkość ładowania amunicji. Toteż łatwo wydedukować, że preferowali łuki. Jednak to cacko miało o wiele większą zaletę, którą dużo osób lekceważyło. Bełty do tej kuszy, były wykonane niezykle misternie i dokładnie. Grubością nie przywyższały ości ryby, a długością podobne były do szydełek, używanych powszechnie przez baby w gospodarstwach. Nie kaleczyły tego co w zwierzynie najważniejsze. A do tego, moc owego urządzenia przewyższała nawet siedemdziesięciopięciofuntówki, a to za sprawą cięciwy z włókna drzewa wierzbowego. Niezwykle potężne cholerstwo.

 

Lis wychynął zza krzaczorów, ukazując się w niezbyt imponującej okazałości. Był mały. Naprawdę mały, może nawet lekko niedorozwinięty. Wyglądał śmiesznie, taki mały kłębek futra z powiewającym ogonkiem. Przez chwilę Freyowi zrobiło się go nawet żal. Ale tylko przez chwilę.

 

Krąży takie powiedzenie, że kiedy dobry myśliwy zwalnia cięciwę, zwierzę czuje tylko powiew wiatru. W tym momencie, był to jedynie szmer powietrza.

 

 

Isolla wyglądała z okna oberży. Przyjechała dopiero wczoraj, a już zdążyła się zetknąć ze słynną gościnnością Pogranicza. W małej społeczności Dirkwald żyło tylko kilkoro ludzi. W większości, populację tego małego miasteczka stanowiły elfy.

 

Ten stary ród żywił nieufność do wszystkiego co obce nie bez powodu. Historie zatargów między tymi dwoma rasami – długouchymi i ludźmi – sięgają początków dwóch frakcji: Północy – skąd przybyli różowoskórzy – i Południa – skąd pochodzą elfy. Te dwa państwa wojowały ze sobą bardzo długo, dając upust swej nienawiści i nietolerancji w każdy możliwy sposób. Po dziś dzień, po wsiach i osadach, siwe staruchy, pamiętające Wielką Zimę roku 936NE (Nowej Ery) opowiadają, i co ważniejsze, straszą i przestrzegają, nie zapominając okrucieństw ze swej młodości. Dzieci oraz młodzież, słuchają ostrzeżeń przed wejściem w las ciemną nocą. Słuchają przestróg przed długouchym potworem, mogącym wychynąć zza drzewa, gotowym je pochwycić i zgotować kaźń za swych poległych pobratymców. Mogącym im obciąć krótkie nóżki i przygotować potrawę zemsty. Mogącym je wypatroszyć, a wnętrzności rozciągnąć po pobliskich drzewach na przetrogę ludzkim warchołom. Najgorszą jednak rzeczą, jaką może im pokazać potwór z lasu, nie jest ból czy cierpienie. A przynajmniej nie ich własne.

 

Najgorszą rzeczą do ukazania młodym, jest to, czego dopuścili się ich rodzice i dziadkowie. Tak okropnych rzeczy, że pamięć o nich przetrwa wieki, a nienawiść i żądza zemsty krążyć będą po kolejnych pokoleniach, karząc je za te okropne zbrodnie.

 

Najstraszniejszą karą, jest cierpienie młodych za błędy starych.

 

Isolla oparła się o framugę okna, wyglądając na zewnątrz. Powoli zmierzchało i z tego powodu ludzie ciągnęli do domostw na wieczorny posiłek. Albo na głodówkę, jeśli dzień nie obrodził w zwierzynę. Dirkwald bowiem było osadą łowiecką. Wszystko co dookoła można było zobaczyć, zostało kupione lub postawione za pieniądze płynące z polowań. W końcu, na czym, jak na czym, ale elfy na kłusowaniu się znają.

 

Po kilku chwilach okolica opustoszała całkowicie. Izba zdążyła się wyziębić i Isolla chciała już zamknąć okno, gdy wtem zobaczyła smugę światła na skraju lasu. To było światło łuczywa, a niósł je postawny mężczyzna. Ubrany był w białą płócienną koszulę z długim rękawem, na niej brązowy kaftan ze skóry, a na tym wszystkim płaszcz, który najwidoczniej dostarczał mu jako takiej ochrony przed chłodem. Na nogach miał założone wysokie, skórzane buty, sznurowane pod kolanem, a w nie, wpuszczone zielone, lniane, spodnie z lampasami.

 

To wszystko mogło zdawać się całkowicie normalne jeśli popatrzyło się wyłącznie na ubiór. Ale jeśli spojrzeć wyżej, można było dostrzec posiekaną bruzdami zmartwień twarz młodego człowieka. Oczy miał tak mocno podkrążone, że w półmroku zmierzchu można było pomyśleć, iż są obmalowane czarnym tuszem, idealnie komponując się z długimi, opadającymi na twarz włosami tego samego koloru.

 

To zaciekawiło dziewczynę. Nie potrafiła tego wytłumaczyć przed samą sobą, ale postanowiła popatrzeć na niego, a dokładniej, w którą stronę idzie.

 

Zeszła szybko do sali wspólnej, w której po ścianch i podłodze radośnie hasało światło z kominka. Przebiegła przez salę i stanęła przy drzwiach. Poczekała cztery uderzenia serca i wyszła z oberży, zostawiając za sobą zmarszczonego ze zdziwenia karczmarza, opartego o ladę baru. Ten spojrzał jednak na stojak w kącie sali, gdzie wisiał płaszcz dziewczyny i uspokoił się nieco. Tego, to na pewno nie zostawi tu u mnie, pomyślał.

 

Najpierw śledziła go typowo, jak szpieg z krainy dreszczowców. Później jednak troszkę się zreflektowała i poszła po rozum do głowy. Przecież po co się ukrywam, pomyślała Czemu miałby na mnie zwrócić uwagę, hę? Wedle niego, jestem pewno kolejną, nic nie znaczącą wieśniaczką.

 

I szła tak za nim, co chwila przystając, to oglądając się na boki, to patrząc za siebie, jakby czegoś szukała. W sumie takie udawanie na nic się nie zdawało, gdyż mężczyzna ani myślał się obejrzeć. Ubodło to trochę Isollę, gdyż sądziła, że przuważył ją w którymś momencie maskarady i zaciekawił się choć trochę. I jak to kobieta, która zdaje sobie sprawę, że nie jest obiektem zainteresowania, naburmuszyła się nieco.

 

Rozmyślania przerwał nagły stuk. Wyjrzała zza rogu budynku, za którym się wcześniej skryła. Mężczyzna wszedł przez ledwo uchylone drzwi do środka budynku, po czym zatrzasnął je za sobą. Dziewczyna podbiegła cichutko i spróbowała wejść do środka, ale ku jej zdziwieniu nie było klamki w drzwiach. Zaklęła pod nosem. Trzeba znaleźć inny sposób. Może okna piwniczne? Jestem szczupła, zmieszczę się.

 

Jak pomyślała tak zrobiła. Jednak nim ciemność piwnicy pochłonęła ją całkowicie, kątem oka złowiła kilka czarnych sylwetek zbliżających się do drzwi budynku.

 

W co ja się wpakowałam…

 

 

 

 

Frey, zmęczony całym dniem uganiania się za zwierzyną, padł bez życia na łóżko. Skrzypnięcie poniosło się po izbie.

Przy stole, w kącie pod oknem siedziało dwóch postawnych mężczyzn. Byli zajęci graniem w karty i co chwila, gdy jeden z nich przyuważył drugiego na oszukiwaniu, niosły się krzyki i bluzgi.

 

– Barania pało! Gdzie tą rękę wsadzasz, hę? Klejnoty cię swędzą? Daj mi kija, to tak cię po nich podrapię, że ze swoim nowym głosem będziesz śpiewał psalmy u wielebnego! – krzyczał jeden.

 

– A jużci. Ino po brzuchu się podrapałem. A ty co grzebiesz w rękawie, smoluchu chędożony? Już ci się karty popsowały? Spróbuj choć raz wygrać uczciwie!

 

Kłotnia przedłużała się, co powoli zaczęło działać na nerwy Freyowi.

 

– Możecie się obaj zamknąć? Przuważcie, że niektórzy chcą się zdrzemnąć, choćby przez chwilę! Wam też radzę, jutro musimy być wypoczęci.

 

W sumie, po co się odzywam? To wszystko to i tak krew w piach. Kuźwa, muszę zapalić…

Wstał z łóżka, podszedł do komody stojącej przy drzwiach. Z szuflady wyciągnął bletkę, a ze skórzanej sakiewki przy pasie zielsko. Zamknął komodę.

 

Następnych kilkunastu sekund nie zdążył zarejestrować wzrokiem. W jednej chwili drzwi do izby zostały wyważone z takim impetem, że wypadły z zawiasów i upadły z hukiem na podłogę. Do pokoju wpadło czterech chłopa. Dwóch łysych, jeden z irokezem na głowie i trzeci, który miał założoną maskę, kominiarkę, czy chuj tam wie co.

Dwaj mężczyźni, przed chwilą grający w karty, nie zdążyli nawet wstać. Łysi byli już przy nich. Szybkie ciosy pałkami po łbach. Trzeci, z irokezem, kopnął Freya tak mocno, że ten poleciał na ścianę, odbił się od niej i wylądował na brzuchu. Poczuł jak ktoś przygniata go do podłogi, klęcząc mu na plecach. Ten ktoś pociągnął go za włosy. Usłyszał głos. Oślizgły głos, przynoszący na myśl jakiegoś ohydnego gada.

 

– Witaj Frey, stary przyjacielu. Jestem tu, by znowu z tobą porozmawiać…

 

Na piwnicę składała się sieć wiecznie pogrążonych w mroku korytarzy. Jedynym źródłem światła było malutkie okienko na końcu czarnego jak smoła tunelu, przez które właśnie weszła dziewczyna. Było tak ciemno, że kiedy Isolla wyciągnęła rękę przed siebie, nie widziała palców u dłoni. W tych warunkach brnęła przed siebie, co chwila potykając się o pozwijane dywany, narzędzia i wiele innych gratów. Gdy zdawało się, że już nigdy nie znajdzie wyjścia z tego labiryntu, potknęła się o stopień. Boleśnie upadła kolanami na schody. Jęknęła.

 

W tej chwili zastałe powietrze przeciął świdrujący krzyk. A raczej ryk bólu. Isolli włosy stanęły dęba. Zesztywniała ze strachu, nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Kurwa, co ja najlepszego zrobiłam. Po co w ogóle tu wchodziłam…

Pokonała trwogę i poprawiła nóż w pochwie, przymocowany do lewej nogi. Sprawdziła czy sztylet dobrze chodzi i ruszyła dalej. Pięła się po schodach bardzo powoli i ostrożnie.

 

W pewnym momencie natrafiła na drzwi. Szybko znalazła klamkę i delikatnie ją nacisnęła. Zgrzyt poniósł się echem po korytarzu za drzwiami.

 

Dwóch łysych drabów stojących przy drzwiach, na końcu korytarza poruszyło się niespokojnie.

 

– Słyszałeś to? – mruknął pierwszy.

 

– No. – zgodził się drugi.

 

– Idziemy sprawdzić?

 

– Ty idź, ja popilnuję drzwi.

 

– Ta, a później ty zgarniesz tyle samo co ja, mimo, że to ja tam pójdę narażając się?

 

– A skąd wiesz, że tam coś w ogóle jest? To pewnie kot. Pełno tutaj sierściuchów. Każde dziecko wie, że lgną do spiczastych ja rzepy.

 

– To chodź ze mną. Będziesz mi patrzył na tyły.

 

– A tfu! Tego się po tobie nie spodziewałem. Znajdźta se innego co będzie podziwiał twoje tyły. Idę stąd…

 

Uszy pierwszego zapłonęły puprurą.

 

– Czekaj, źle mnie zrozumiałeś. Ej, kurwa no…

 

Głosy i kroki powoli się oddalały. Isolla nie mogła uwierzyć, że ktoś taki jak oni, byli zatrudnieni do pomocy w czymkolwiek. Cichutko zamknęła za sobą drzwi i na paluszkach podbiegła do schodów. Nie zauważyła nic, więc ruszyła na górę. Kiedy była już na górze, wyjrzała zza winkla. Zauważyła wejście do pokoju w których nie było drzwi, na lewo od schodów. Usłyszała wydobywający się jęk bólu oraz przeciągły syczący głos.

 

– Gdzie on jest? – pytał.

 

– Nie wiem.

 

Syczący zaśmiał się złowrogo.

 

– O, Frey, przyjacielu, ja wiem to, że ty wiesz. Tylko ty o tym nie wiesz!

 

Jakiś tępy głos ryknął śmiechem.

 

– Ale żeś mu dojebał, huhuhu…

 

– Zamknij się i trzymaj go mocno. Chyba nie chcemy żeby… Kurwa mać!

 

W tym momencie dziewczyna usłyszała huk, jakby ktoś walnął kłodą i zobaczyła jak jakiś facet z irokezem ląduje na ścianie korytarza i osuwa się po niej bezwładnie. Doszły ją dźwięki walki. Ale już nie zwróciła na nie uwagi, gdyż rozległ się za nią tupot podkutych butów.

 

– Bert, tam się coś dzieje! Wołaj Toma!

 

Nie czekając na rozwój wypadków, Isolla wyciągnęła nóż z pochwy. Chwyciła go mocno w prawą rękę, lewą złapała się poręczy schodów. Jednym susem przesadziła ją, skoczyła na plecy Berta. Nie czekając aż zorientuje się, wbiła mu sztylet w kark aż po rękojeść. Rolzegłsię obrzydliwy chrzęst. Razem z Bertem zwaliła się ze schodów, nieszczęśliwie lądując pod nim. Z korytarza u dołu schodów dobiegł ja tupot. Nic nie widziała, gdyż krew tryskająca na nią z karku Berta, zalała jej twarz. Zrezygnowana przestała się wiercić i czekała na cios pałką. Ale to nie nastąpiło. Usłyszała tylko dźwięk, jakby coś ciężkiego upadło na podłogę. Nie mogąc uwierzyć, znów zaczęła się szamotać. Niespodziwanie ciało ustąpiło, a ona mogła wyjść bez wysiłku spod niego. Gdy tylko przetarła oczy, zobaczyła stojącego nad nią mężczyznę, którego wcześniej śledziła. A więc nazywa się Frey…

 

Dwa kroki od niej leżały dwie ogromne postaci, obie na plecach,a każda miała wbite w czoło jakieś dziwne bełty, wyglądające jak igły, ale o wiele dłuższe.

 

Frey bez ceregieli podał jej dłoń i pomógł wstać, po czym przyłożył do gardła malutką kuszę ukrytą pod rękawem koszuli, przymocowaną na ręce.

 

– Jesteś z nimi?

 

Isolla nie mogła złapać oddechu.

 

– Nie… Ja go zabiłam…

 

Frey opuścił kuszę. Odgarnął opadające na twarz włosy.

 

– Jak tu weszłaś? Przecież rozstawili straże przy wyjściu.

 

– Przez piwnicę, tam jest okno…

 

– To pospieszmy się. Galhand wyskoczył przez okno. Chyba złamał nogę ale zaraz będzie tu z kolegami.

 

Ruszył do piwnicy, ale Isolla nie mogła się zdobyć nawet na drgnięcie. Była cała zesztywniała.

 

– Szybciej! Zaraz tu będą! – ponaglił.

 

Isolla opamiętała się i podążyła za nim.

Koniec

Komentarze

Stanął na skraju lasu i rozejrzał się uważnie. Dookoła było biało. Popołudniowa śnieżyca zdążyła zasypać już większość tropów, ale jednak nie wszystkie. W jarze, jakieś dwanaście stóp dalej, widoczne były dziwne ślady.

Czuł zimno. Dobrze znany chłód ojczystej krainy. Ten chłód, zamiast przeszkadzać, cieszył. Dzięki niemu Frey czuł, że żyje. Wiatr zamiast stawać się uciążliwym, denerwującym, uspokajał go. To było coś, co dawało mu siłę. Czuł drobne igiełki zimna kłujące go w szyję i tworzące irracjonalne ciepło spływające coraz niżej, w dół kręgosłupa, sięgając aż do lędźwi. Czuł to.  – mnóstwo powtórzeń, a tob tylko jeden akapit. Popracuj nad tym. "Śnieg spadł z gałązki miękko lądując w swym rodzeństwie na ziemi." – w rodzeństwie? nienaturalnie to brzmi, czemu po prostu nie wylądował na ziemi? "Powolutku sięgnął dłonią do lewej ręki." – zdanie koszmar. Trzeba było napisać, że przygotował do strzału kuszę przymocowaną do nadgarstka/przedramienia lewej ręki. Nie wdaję się już w rozważania, czy tak maleńka kusza mogłaby ubić nawet mysz… "Te dwa państwa wojowały ze sobą bardzo długo" – to w końcu państwa ze sobą wojowały, czy rasy? "Najpierw śledziła go typowo, jak szpieg z krainy dreszczowców." – rozumiem, że w Twoim świecie Elfy i ludzie tak jak i w naszym znają przygody Baltazara Gąbki? :) "Dwóch łysych, jeden z irokezem na głowie i trzeci, który miał założoną maskę, kominiarkę, czy chuj tam wie co." – kominiarkę? W jakich czasach się dzieje to opowiadanie? "chuj tam wie co" – a skąd nagle kolokwializmy i wulgaryzmy w narracji? Powyższe uwagi to tylko część błędów. Nadużywasz też zaimków.   Co do samego opowiadania, to nie podobało mi się. Wyrwana z kontekstu scenka, kompletnie o niczym, zachowanie Isolli zupełnie dla mnie niezrozumiałe. No i znowu, po raz zyliardowy, elfy!   Pozdrawiam.

     Kusza na nadgarstku? Dobre. Ciekawe, jak gość celował i strzelał.       Pozdrówko. 

Elfy, kusze plus irokez, dzisiejsze słownictwo bardzo potoczne… Cóż, niby można i tak, bo niektórym wszystko pasuje.

Nie jest najlepiej: – język oraz styl kuleją, – wrzucenie opisu działania kuszy (wraz z jej super cechami) w scenę polowania psuje dynamizm, – opis historii świata na początku tekstu jest zły, – generic elfy z dnd również.

I po co to było?

Nowa Fantastyka