- Opowiadanie: GaPa - I _ O L A _ J A

I _ O L A _ J A

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

I _ O L A _ J A

      Ani jedno źdźbło trawy, porastającej bezkresny płaskowyż, nie poruszyło się, zakołysane podmuchem wiatru, a mimo to drzewo szumiało monotonnie, usypiająco. Nie dziwiło to chłopca, który nagi leżał w jego cieniu. Przecież opowiadało historię, prawda? Odkąd się urodził, zawsze tak było. Uwielbiał to, potrafił tak spędzać cały czas. Opierał się o ciepły, porowaty pień i prawie natychmiast wpadał w stan bliski hipnozie. Jak zaklęty wpatrywał się w cień, rzucany przez pokryte wielkimi, mięsistymi liśćmi gałęzie, a one poruszały się w niemal nieuchwytnym tańcu, układając w Znaki, które rozumiał. Znaki tworzyły Słowa, a Słowa Opowieść. Fascynującą, niekończącą się historię tego świata. Tego, co było, co jest, a nawet to, co może — także dzięki niemu — mieć miejsce.

      Kiedy uniósł głowę, spo­strzegł na nie­bie mały punk­cik, czar­ną głów­kę szpil­ki wbitą w przej­rzy­sto-błę­kit­ne niebo przez ol­brzy­ma z wiel­ką dra­bi­ną. Obo­jęt­nie ob­ser­wo­wał, jak punkt puchł, za­mie­nia­jąc się w cza­szę spa­do­chro­nu, za­wie­szo­ną ma­je­sta­tycz­nie na nie­bo­skło­nie. Drze­wo za­szu­mia­ło gło­śniej, po­wró­cił więc do wcią­ga­ją­cej hi­sto­rii, usu­wa­jąc z pa­mię­ci nie­pa­su­ją­cy ele­ment oto­cze­nia, który — nie­ob­ser­wo­wa­ny przez ziem­skie oczy — mięk­ko spo­czął na ziemi.

      Wy­da­wa­ło się, że to po­wiew wia­tru przy­po­mniał mu o obiek­cie. Pod­niósł się nie­chęt­nie, ocię­ża­le i ru­szył w kie­run­ku po­ły­skli­we­go, wi­docz­ne­go z da­le­ka ma­te­ria­łu. Kiedy się zbli­żył, czuł nawet eks­cy­ta­cję, tłu­mio­ną co praw­da, ale wy­raź­ną. Przez chwi­lę zma­gał się z sobą, jakby jeden głos pod­po­wia­dał — nie do­ty­kaj tego, to za­tru­ty owoc! Drugi zaś — dla star­szych to na pewno ważne, po­cho­dzi prze­cież z ICH świa­ta, któ­re­go nie mogą się wy­rzec, o któ­rym wciąż (jakie to iry­tu­ją­ce) ga­da­ją. Jejku, prze­cież młody chło­piec na pewno chce prze­żyć przy­go­dę! Oto się za­czy­na! Za­pra­sza! A pierw­szy głos ostrze­gał — nie słu­chaj go! On mami! Uwa­żaj! Za­gro­że­nie! Pożar!

      Zdu­mia­ło go, jak lekki, po­mi­mo ol­brzy­miej po­wierzch­ni, jest spa­do­chron. Pró­bo­wał po­skła­dać ma­te­riał (ależ nie­przy­jem­ny w do­ty­ku, wręcz ohyd­ny!), ale bez po­wo­dze­nia. Wziął więc nie­wiel­ki przed­miot, przy­cze­pio­ny sznur­ka­mi do nie­sfor­nej ma­te­rii i ru­szył do domu. Cza­sza i splą­ta­ne linki roz­cią­gnę­ły się w długi war­kocz, który, gdy sznur­ki na­prę­ży­ły się, za­czął sunąć za nim. Ma­te­riał śli­zga­jąc się po tra­wie wy­da­wał nie­zno­śnie sze­lesz­czą­cy, obcy dźwięk. Wąż — w opo­wie­ściach do­ro­słych było takie stwo­rze­nie, pod­stęp­ne, dłu­gie i sy­czą­ce. Wy­da­wa­ło mu się, że wije się za nim, przez całą drogę. Rów­ni­na, potem de­li­kat­ne wznie­sie­nia oka­la­ją­cych osadę wzgórz, po­ro­śnię­tych tą samą mięk­ką, czułą nie­mal w do­ty­ku trawą, je­zior­ko i sza­ła­sy — na wpół zie­mian­ki, wznie­sio­ne przez sta­rych, gdzie dzie­ci czuły się nie­pew­nie.

      Wraz z usta­niem wia­tru stra­cił za­in­te­re­so­wa­nie przed­mio­tem. Upu­ścił go na zie­mię — cóż w nim cie­ka­we­go? Jest sztucz­ny, fał­szy­wy. Przede wszyst­kim nie po­cho­dzi stąd, więc jak mógł wydać się in­try­gu­ją­cy? Do­ro­śli na pewno go do­strze­gą — lśnią­ca plama bieli na zie­lo­nym wzgó­rzu. Od­wró­cił się i ru­szył do swo­je­go drze­wa. Cze­ka­ło z ko­lej­ną, praw­dzi­wą i zaj­mu­ją­cą opo­wie­ścią.

 

KOCUR RAMON

 

      Jak dźwięk żwiru roz­dep­ty­wa­ne­go na szkle.

      — Boże, Ra­mo­nie Pe­re­iro, co to jest? — po­wtó­rzy­ła Maria tym samym, okrop­nym w od­bio­rze gło­sem.

      — Co, gdzie, Mario Orkan? — od­parł nie­chęt­nie. W końcu, cóż mogło się wy­da­rzyć? Liść się zgiął? O rany! Nawet na nią nie spoj­rzał. Nie zno­sił obec­no­ści in­nych ludzi, szcze­gól­nie ko­biet… od pew­ne­go czasu.

      — Po­patrz! — po­wtó­rzy­ła z na­ci­skiem, więc uniósł głowę.

      Jego sza­łas, pry­mi­tyw­na kon­struk­cja z prze­cie­ka­ją­cym da­chem, znaj­do­wał się w pew­nej od­le­gło­ści od po­zo­sta­łych. Maria wska­zy­wa­ła ręką są­sied­nie wzgó­rze, nie­wi­docz­ne z osady. Wy­da­wa­ło się, że zieje w nim wiel­ka, biała dziu­ra. Osło­nił dło­nią oczy, zmru­żył oczy (pa­trzył pod słoń­ce). Jakby po­czuł ude­rze­nie.

      — Za­wo­łaj resz­tę — po­wie­dział ochry­ple. — Spa­do­chron! Spa-do-chron! Za­wo­łaj ich! — krzyk­nął i ru­szył w kie­run­ku wzgó­rza. Ta mała ule­gła cip­cia z okla­pły­mi cyc­ka­mi do ni­cze­go nie była mu po­trzeb­na. Po co się tu w ogóle szwen­da­ła? N-i-e-w-a-ż-n-e. Za­sa­pał się i spo­cił, ale nie zwol­nił. Po tylu la­tach! Oto efekt wy­ry­cia wiel­kie­go na­pi­su w tra­wie. Kil­ku­set­me­tro­we li­te­ry, ukła­da­ją­ce się w wyraz PO­MO­CY, oraz rów­nie gi­gan­tycz­na strza­ła, wska­zu­ją­ca wio­skę. Stwo­rzy­li je tuż po ka­ta­stro­fie, opo­dal miej­sca, gdzie po­sta­no­wi­li osiąść.

      Ma­te­riał ujęty w dło­nie za­sze­le­ścił przy­jaź­nie. Mięk­ko spły­nął na zie­mię; ka­ska­dy ma­te­rii, po­wsta­łej i prze­trans­por­to­wa­nej dzię­ki po­tę­dze ludz­kiej tech­no­lo­gii. Pod­nie­co­ny oglą­dał ła­du­nek, małą, sze­ścien­ną skrzyn­kę. Cóż mogła w sobie kryć? Na­daj­nik? Leki?

      Dotyk przy­wo­łał dawno nie­obec­ne w my­ślach wspo­mnie­nia, jakby em­pi­rycz­ne do­świad­cze­nie uru­cho­mi­ło re­tro­spek­tyw­ną pro­jek­cję. Lot. Re­kru­ta­cję prze­pro­wa­dzał krót­ko ob­strzy­żo­ny, umię­śnio­ny, wy­stro­jo­ny w ga­lo­wy mun­dur gość. „Rze­sze pół-śnią­cych ko­biet. Na­gich, bez­wol­nych i ule­głych. Tak bra­chu, śnią tylko o tobie! O człon­ku za­ło­gi! Ro­zu­miesz? Człon­ku! Żebyś je brał, jak tylko chcesz. One tego pra­gną! Ty wiesz, czego n a p r a w d ę po­trze­bu­je ko­bie­ta, praw­da?” — to wszyst­ko wy­czy­tał w jego oczach. W po­ro­zu­mie­waw­czym spoj­rze­niu tego sil­ne­go, sta­now­cze­go męż­czy­zny, wiel­kie­go samca alfa. Ten to na pewno nie dałby się wkrę­cić w takie bagno.

      On sam… Po sieci krą­ży­ły fil­mi­ki z jego nie­uda­nej ini­cja­cji sek­su­al­nej. „Łączy nas praw­dzi­wa mi­łość. Nic się nie stało” — mó­wi­ła ta dziw­ka. Że to rów­nież jej pierw­szy raz także uwie­rzył. Aż ktoś życz­li­wy po­de­słał mu link do ga­le­rii kli­pów. „Naj­śmiesz­niej­sze pierw­sze razy!” A na każ­dym ta ździ­ra! W jed­nym on był bo­ha­te­rem. Te ko­men­ta­rze. Po­gar­dli­we spoj­rze­nia, ja­ki­mi go ob­rzu­ca­li. W s z y s c y. Na ulicy, w skle­pie. K a ż d y wie­dział. Czuł to. Dla­te­go po­zo­sta­ła mu tylko uciecz­ka. Ide­al­ny kan­dy­dat, praw­da? Wdzięcz­ny za bilet w jedną stro­nę, za dłu­gie lata lotu – spę­dza­ne­go w ko­mo­rze spo­wal­nia­ją­cej funk­cje ży­cio­we, prze­ry­wa­ne okre­sa­mi ak­tyw­no­ści, gdy przy­pa­da­ła jego wach­ta.

      Nagle ude­rzy­ło go, jak dawno o tym nie my­ślał. Żyli jak we śnie, ni­czym uwię­zio­ny w bryle bursz­ty­nu owad. Po pierw­szych, prze­peł­nio­nych ak­tyw­no­ścią la­tach po­pa­dli w le­targ. Nie Eden Dwa, a Pla­ne­ta Asce­zy — tak się po­win­na na­zy­wać. Miał wszyst­kie ko­bie­ty, które prze­ży­ły… ale to już nie miało zna­cze­nia. Po­dob­no kot ma wiele żyć. On tak się czuł — wie­dział, że wspo­mnie­nia do­ty­czą jego osoby, ale nie było w nich już nic oso­bi­ste­go. Stał się kimś innym, cichą, nie­wy­ma­ga­ją­cą isto­tą, która po pro­stu trwa.

      Lata lotu — to było jego dru­gie życie.

      Pierw­sza de­ka­da na pla­ne­cie — czwar­te.

      Teraz wiódł piąte.

      A trze­cie za­bra­ła ka­ta­stro­fa.

      Za­fa­scy­no­wa­ni wpa­try­wa­li się w po­kry­tą nie­mal w ca­ło­ści przez ocean pla­ne­tę, z je­dy­nym, obłym kon­ty­nen­tem. Warto były za­ry­zy­ko­wać — mó­wi­li sobie. Pod­eks­cy­to­wa­ni ana­li­zo­wa­li na­pły­wa­ją­ce wciąż z sond dane, za­czy­na­li kre­ślić na mapie pierw­sze mia­sto, nad­mor­ską me­tro­po­lię pełną zie­le­ni, pla­ców. Mia­sto ide­al­ne. Praw­da, byli butni, mieli prze­cież w ła­dow­niach ma­szy­ny, broń, na­sio­na, wszyst­ko co po­trzeb­ne dla dzie­się­ciu ty­się­cy osad­ni­ków — oraz do utrzy­ma­nia ich w ry­zach.

      Za­czę­to wy­bu­dzać ko­lo­ni­stów, a tuż przed pla­no­wa­nym lą­do­wa­niem wy­sła­no na ma­cie­rzy­stą pla­ne­tę wia­do­mość, kod 34. Zgod­nie z za­war­tą umową ozna­czał „Pla­ne­ta na­da­je się do za­miesz­ka­nia. Za­łą­cza­my dane. Dzier­ża­wa na 200 lat. Skon­tak­tu­je­my się wy­łącz­nie w razie pro­ble­mów. Bez od­ze­wu”. Po­spie­szy­li się.

      Skąd wzię­ła się ta aste­ro­ida? Prze­cież prze­strzeń skru­pu­lat­nie mo­ni­to­ro­wa­no, nie było za­gro­że­nia. Po­śród wycia syren alar­mo­wych wy­da­ło mu się, że na głów­nym mo­ni­to­rze kom­pu­ter wy­kre­ślił tra­jek­to­rię po­ci­sku, wprost z pla­ne­ty. Czy było to tylko prze­wi­dze­nie?

      An­te­ny zo­sta­ły znisz­czo­ne, zanim zdą­ży­li nadać cho­ciaż­by SOS. Z bez­oso­bo­wą, ma­te­ma­tycz­ną do­kład­no­ścią masa i ener­gia tego roz­pę­dzo­ne­go ciała nie­bie­skie­go do­da­na do ich dro­go­cen­nej ra­kie­ty dała w wy­ni­ku roz­szar­pa­ne ciała, niemo że­glu­ją­ce w gro­ma­dzie in­nych, zma­sa­kro­wa­nych zwłok, po­śród szcząt­ków po­jaz­du. Skom­pre­so­wa­ny stru­mień cier­pie­nia, prze­mie­rza­ją­ca prze­strzeń Kon­ste­la­cja Roz­pa­czy.

      Oca­le­nie, które było udzia­łem nie­wie­lu; wo­do­wa­nie małym, prze­peł­nio­nym pro­mem w oce­anie, ten mo­ment, gdy wy­cień­cze­ni, na ma­łych tra­twach ra­tun­ko­wych do­bi­li do brze­gu. Jak nie­re­al­ne wy­da­wa­ły się pierw­sze dni po wy­pad­ku, które prze­szły w ty­go­dnie, mie­sią­ce, lata… i czwar­te życie.

      Ru­szył do wio­ski, a ma­te­riał z ci­chym sze­le­stem przy­jem­nie ocie­rał się o skórę.

      Po­zo­sta­li do­ro­śli szli ku niemu jak jeden, ge­sty­ku­lu­ją­cy, sze­ścio­rę­ki i sze­ścio­no­gi or­ga­nizm. Dziw­nie bę­dzie z nimi roz­ma­wiać. Kiedy to ostat­ni raz spo­tka­li się wszy­scy? Mie­sią­ce, a może i lata temu. Dzie­ci oczy­wi­ście nie było. Hu­la­ły gdzieś po pre­riach, po­chło­nię­te swo­imi spra­wa­mi. Może po­ja­wią się przy­go­nio­ne wia­trem jak suche li­ście je­sie­nią na oj­czy­stej pla­ne­cie. Bry­ga­da opa­lo­nych dzi­ku­sów, po­wol­nych, smu­kłych, nie­obec­nych.

      Roz­po­czę­li zwy­cza­jo­wy, cho­ciaż dawno nie­prak­ty­ko­wa­ny, ry­tu­ał po­wi­tań.

      — Witaj, Ra­mo­nie Pe­re­iro. Daw­no­śmy się nie wi­dzie­li.

      Uśmiech­nął się (lubił, gdy zwa­li­sty Fokas był w do­brym na­stro­ju, a na to wła­śnie wy­glą­da­ło), ski­nął głową i od­po­wie­dział:

      — Witaj, Fo­ka­sie Sta­or­pu­lo­sie. Cześć, Olga Asto­no­wa.

      — Dajmy spo­kój z tym te­atrem! — prze­rwa­ła mu. — Co to jest?

      Maria sta­nę­ła z boku, z prze­krzy­wio­ną głową, pół­otwar­ty­mi usta­mi. To­wa­rzy­szą­cy jej grek za­brał głos; tak było za­zwy­czaj, w jego to­wa­rzy­stwie mil­cza­ła, jakby zbie­ra­ła za to punk­ty w ja­kiejś ta­jem­ni­czej pro­mo­cji.

      — Na­pi­sa­li coś? Kiedy przy­le­cą?

      — Otwie­ra­łeś? — wtrą­ci­ła Olga.

      Po­krę­cił prze­czą­co głową. Nie pa­mię­tał, kiedy wi­dział ich tak… peł­nych życia. Roz­ognio­nych. Po­czuł ukłu­cie nie­po­ko­ju. Za­kłó­ca­li spo­kój tej kra­iny? Po pro­stu dawno nie roz­ma­wia­li ze sobą. Od­wykł od ludz­kich gło­sów.

      — Ileż sukna! Zro­bi­my na­szym małym dzi­ku­skom ubra­nia!

      —Dawaj to!

      Ze­bra­li się wokół skrzyn­ki.

      — To co, otwie­ram? — za­pro­po­no­wał. Był je­dy­nym spo­śród nich człon­kiem za­ło­gi ko­smo­lo­tu, cho­ciaż zwy­kłym tech­ni­kiem, to jed­nak w na­tu­ral­ny spo­sób wy­da­wa­ło się, że to jego przy­wi­lej. Nie cze­ka­jąc na przy­zwo­le­nie uklęk­nął, zdjął osło­nę i na­ci­snął nie­wiel­ką płyt­kę w rogu przed­mio­tu.

      — Może przy­sła­li książ­ki — wes­tchnę­ła Olga.

      — Ra­czej ko­lek­cjo­ner­ski ze­staw dwu­dzie­sto­wiecz­nej epo­pei te­le­wi­zyj­nej, „Smak na Suk­ces”, wraz z do­łą­czo­nym od­twa­rza­czem, za­si­la­nym ogni­wem sło­necz­nym, przy­stro­jo­nym w do­stoj­ne barwy Lam­bor­ghi­ni — po­wie­dział Fokas, uśmie­cha­jąc się ło­bu­zer­sko.

      — Daj spo­kój — zga­ni­ła go Olga. Wred­na suka, nie lu­bi­ła roz­ryw­ki. Żad­nej jej formy. Tłu­mik, tak po­win­ni ją na­zy­wać. — I to była „Moda”, nie „Smak”, dzie­ci prze­ra­bia­ją to w pod­sta­wów­ce. Kom­pu­ter? Na­sio­na? Rany, po­mi­do­ry, ce­bu­la, mar­chew. I jaja. Przy­da­ły­by się kurki.

      Wieko od­sko­czy­ło, ujaw­nia­jąc za­war­tość — ta­blicz­kę cze­ko­la­dy i mały przed­miot nie­wia­do­me­go prze­zna­cze­nia.

      — Szlag! — za­klął Fokas. — Przy­sła­li nam od­świe­żacz po­wie­trza! — wy­krzyk­nął nie­mal z pa­ni­ką.

      — Uspo­kój się. Ramon, co to jest? — za­py­ta­ła rze­czo­wo Olga. Chwi­la pod­nie­ce­nia mi­nę­ła. Nie cier­piał jej. Nie­do­ty­kal­ska, eg­zal­to­wa­na lala. Cho­ciaż, tak oce­niał ją kie­dyś. Są­dził, że jest już ponad to, lecz jej za­cho­wa­nie wciąż go iry­to­wa­ło.

      Wzru­szył ra­mio­na­mi. Oglą­dał urzą­dze­nie. Mru­czał do sie­bie, trzy­ma­jąc pi­ra­mi­dal­ne­go kształ­tu rzecz na dłoni. W końcu prze­mó­wił.

      — Naj­bar­dziej przy­po­mi­na ho­me­osta­tycz­ne me­cha­ni­zmy re­kla­mo­we. Teraz za­pew­ne czer­pie ener­gię z oto­cze­nia, aż bę­dzie w sta­nie uru­cho­mić pro­ces, dla któ­re­go zo­stał stwo­rzo­ny.

      — Może być groź­ne?

      — Czy jest to broń? Nie sądzę. To pro­sty apa­rat, stwo­rzo­ny do jed­ne­go za­da­nia. Czym ono jest? Ob­sta­wiam jed­nak jakiś ko­mu­ni­kat.

      — Długo trze­ba cze­kać? — Nie­cier­pli­wił się Fokas, ner­wo­wo po­cie­ra­jąc dło­nie.

      Ro­zej­rzał się. Pa­trzył na cze­sa­ne wia­trem trawy, fa­lu­ją­ce ni­czym ocean sukno spa­do­chro­nu, na twa­rze współ­miesz­kań­ców. Czte­ry osoby. Tylko czte­ry!

      Po­wró­ci­ła jego fobia. Prze­cież nie lubił tego miej­sca. Wciąż czuł się ob­ser­wo­wa­ny. „To ano­ma­lia” — twier­dził głów­ny bio­log wy­pra­wy, stary, ga­da­tli­wy Abrest. „Jeden ga­tu­nek traw, jeden drzew, trzy in­nych ro­ślin lą­do­wych. Po co ro­dzi­ły owoce? Skoro na pla­ne­cie nie ma zwie­rząt, mo­gą­cych roz­no­sić pest­ki. Nie ma owa­dów, pta­ków. Nie ist­nie­je żaden łań­cuch po­kar­mo­wy. To ano­ma­lia. Pie­kło, nie Raj. Nie przy­po­mi­na wam to cze­goś? Po­patrz; oczko wodne, ja­dal­ne ro­śli­ny. Nic nie trze­ba robić. Jak na wy­bie­gu!”

      Chro­po­wa­ty głos wy­rwał go z za­my­śle­nia.

      — Co?

      — No jak, to długo bę­dzie­my cze­kać? — po­wtó­rzył Fokas, wciąż mocno po­bu­dzo­ny.

      Po­trzą­snął głową i prze­su­nął dło­nią po twa­rzy.

      — Od­suń­cie się, nie za­sła­niaj­my świa­tła.

      Usie­dli na tra­wie w kręgu, wokół przy­rzą­du. Ja­kież myśli kłę­bi­ły się w ich gło­wach? Wy­da­wa­ło się, że po la­tach pa­mięć Ziemi wy­bla­kła, na­le­ża­ła już do prze­szło­ści. Uwię­zie­ni w ryt­mie wscho­dów i za­cho­dów słoń­ca po­go­dzi­li się z upły­wem czasu, jak posąg ak­cep­tu­je dłuto rzeź­bia­rza. A teraz na­dzie­je po­wró­ci­ły, wi­dział to w ich roz­świe­tlo­nych twa­rzach. Peł­nych na­pię­cia, nie­cier­pli­wo­ści. Wier­ci­li się i spo­glą­da­li na sie­bie uśmiech­nię­ci, przy­jaź­ni, pod­eks­cy­to­wa­ni.

      Apa­rat wydał z sie­bie dźwięk wer­bla. Za­sty­gli. Na szczy­cie przed­mio­tu roz­kwi­tła wiąz­ka świa­tła, wy­świe­tla­jąc trój­wy­mia­ro­wy obraz. Przed­sta­wiał wy­twor­ne­go, wzbu­dza­ją­ce­go za­ufa­nie męż­czy­znę o kwa­dra­to­wej szczę­ce. Miał pewny sie­bie wyraz twa­rzy, a gdy ode­zwał się, w jego gło­sie było coś hip­no­tycz­ne­go.

      — Gdzie­kol­wiek je­steś, pa­mię­taj! Par­tia Post­kon­ser­wa­tyw­ne­go Po­stę­pu. Je­ste­śmy kom­pe­tent­ni i spraw­ni! Nam za­le­ży!

      Ka­me­ra prze­su­nę­ła się. Męż­czy­zna zo­stał prze­sło­nię­ty przez pół­na­gą, uśmiech­nię­tą ko­bie­tę o peł­nych pier­siach. Bia­ły­mi zę­ba­mi ugry­zła trzy­ma­ną w dłoni ta­blicz­kę cze­ko­la­dy, wes­tchnę­ła z sa­tys­fak­cją i ni­skim, zmy­sło­wym gło­sem po­wie­dzia­ła:

      — Słod­kie, praw­da?

      Obraz znikł.

      Maria za­śmia­ła się hi­ste­rycz­nie.

      Wstał, a wtedy re­kla­ma zo­sta­ło po­wtó­rzo­na.

      — Re­agu­je na ruch — po­wie­dział.

      — Scho­waj to, scho­waj do tego po czwa­kroć prze­klę­te­go pu­deł­ka! — za­żą­dał Fokas.

      Zro­bił tak. Za­mknął wieko.

      Z pudła do­biegł ich na­stęp­ny ko­mu­ni­kat:

      — Nie na­ra­żaj się na grzyw­nę! Umieść apa­rat w cen­tral­nym miej­scu spo­tkań lud­no­ści! Wła­sność ONZ! Po­wiedz „Tak!” de­mo­kra­cji!

      Roz­le­gła się kosz­mar­na, cich­ną­ca mu­zy­ka.

     

      To Olga prze­rwa­ła mil­cze­nie:

      — Słu­chaj­cie, nie pod­da­je­my się. Po­pa­dli­śmy w ma­razm. Nie wra­caj­my do tego. Ramon na pewno wy­kom­bi­nu­je coś z tego ustroj­stwa. Ma ja­kieś tam ogni­wa czy coś, z czego da się po­zy­skać prąd. Mamy ma­te­riał, z któ­re­go da się coś stwo­rzyć. Mamy sznur­ki…

      — I sma­ko­ły­ki — prych­nął Fokas.

      — Wła­śnie. Mamy cze­ko­la­dę.

      — No i?

      — To nie jest mało. To są ma­te­rial­ne dobra, po­cho­dzą­ce z innej pla­ne­ty. Z na­sze­go świa­ta. Co nam po­zo­sta­ło? Utra­ci­li­śmy nie­mal wszyst­ko. Nawet dzie­ci nam nie wie­rzą. Nic się nie zmie­ni­ło, odkąd się uro­dzi­ły. Sama za­czy­nam wąt­pić, czy mo­gli­śmy prze­być tę pust­kę. A teraz jest coś no­we­go. Dowód. Jest szan­sa, żeby w końcu je za­in­te­re­so­wać naszą hi­sto­rią. Trze­ba po­wró­cić do lek­cji.

      — Po co? Alu, po co im mie­szać w gło­wach? Niech za­lud­nia­ją ten świat. Jest ich. Ba­cho­ry Edenu — po­wie­dział wy­raź­nie, ale bez za­an­ga­żo­wa­nia. Jakie to miało zna­cze­nie? Czuł się znu­żo­ny. Wła­ści­wie nie wie­dział nawet, co go skło­ni­ło do spie­ra­nia się z nią. Blade od­bi­cie sta­rych za­cho­wań; oto efekt mi­lio­nów lat ewo­lu­cji, gen awer­sji do Olgi Asto­no­wej.

      — Ale prze­cież nie wzię­ły się zni­kąd. Muszą znać naszą kul­tu­rę. Może już wkrót­ce przy­bę­dzie ra­tu­nek?

      — Tak, tak. Ra­tu­nek, kul­tu­ra. Prze­każ­my więc im wszyst­ko. Pełne spek­trum; wie­lo­krot­ne or­ga­zmy, obozy, wojny, mar­sze rów­no­ści, prze­śla­do­wa­nia. Bieda, kiła, kra­tow­ni­ca, zez, tran­zy­stor, ma­la­ria. A nie­chaj wdra­ża­ją i tutaj świa­tłe prze­są­dy. Może je po­dzie­li­my? Wy­bierz­my jedno spo­śród nich, niech bę­dzie Żydem. Naj­le­piej bied­nym czar­nym cy­ga­nem ży­dow­skie­go po­cho­dze­nia.

      — Pro­szę, uspo­kój się.

      Od­trą­cił jej ramie.

      — A wiesz, że masz krzy­we nogi!? O czym ty ga­dasz! Kul­tu­ra, ra­tu­nek? Prze­cież nie bę­dzie żad­ne­go ra­tun­ku! A jeśli już, to nie dla nas. Za da­le­ko!

      — Nie mo­żesz tego wi­dzieć. Ten apa­rat jakoś tu do­tarł, mogli przy oka­zji robić zdję­cia, ja­kieś ba­da­nia.

      — Prze­cież…

      — Nie mo­żesz tego wie­dzieć — prze­rwa­ła mu sta­now­czo, pa­trząc na niego bła­gal­nie. — Ro­zu­miesz? — Do­tknę­ła jego ra­mie­nia. Nie prze­sta­wa­ła mówić, jakby nie chcia­ła do­pu­ścić go do głosu:

      — Nie­przy­pad­ko­wo prze­cież zrzu­ci­li ła­du­nek w wio­sce. Nie są­dzisz chyba, że lo­so­wo roz­rzu­ca­li to po całej pla­ne­cie? Mię­dzy­pla­ne­tar­ny spam? Bądź roz­sąd­ny. To ol­brzy­mie kosz­ty, coś musi za tym iść. A dzie­cia­kom mo­że­my zro­bić kon­kurs wie­dzy o Ziemi. Na­gro­dą będą kost­ki cze­ko­la­dy. Nawet jeśli ra­tu­nek nie do­trze za pięć, dzie­sięć czy trzy­dzie­ści lat, przez całe życie będą nosić w sobie pa­mięć o nie­zwy­kłym smaku, niech dla nich to bę­dzie smak ma­cie­rzy­stej pla­ne­ty. Ja wiem, że to tro­chę na­iw­ne, ale co pa­mię­ta­cie z dzie­ciń­stwa? Pierw­sza jazda na ro­we­rze? Pierw­sze lody? Życie skła­da się z ma­łych rze­czy, dajmy im to. Ob­ser­wo­wa­li­ście je, jak jesz­cze przy­cho­dzi­ły na lek­cje? Ry­su­ję im li­te­ry, a one mówią, że to mar­twe. Jeśli się ode­zwą, rzecz jasna. Sia­da­ją tak, żeby się nie do­ty­kać. Sia­da­ją tak, żeby nie za­sła­niać sobie słoń­ca. Ko­ły­szą się w mil­cze­niu jak ja­kieś… trzci­ny. To, co im opo­wia­da­łam, zu­peł­nie ich nie in­te­re­so­wa­ło. Ta cze­ko­la­da może być punk­tem zwrot­nym. Coś na­ma­cal­ne­go, coś wspa­nia­łe­go. A tych do­brych rze­czy na Ziemi jest prze­cież wiele. Może to obu­dzi w nich cie­ka­wość oj­czy­ste­go świa­ta.

      — To jest ich oj­czy­sty świat.

      — Zgoda, Ramon, ale to nasze dzie­ci. A my po­cho­dzi­my z Ziemi, więc one też.

      — Dobra, zrób­my ten kon­kurs. Pew­nie to nic nie da, ale zrób­my.

      — Za­gło­suj­my.

      Wszy­scy byli za, nawet on, choć z ocią­ga­niem, pod­niósł rękę.

      — Trze­ba oczy­wi­ście rzecz zor­ga­ni­zo­wać tak, żeby każde z nich skosz­to­wa­ło cze­ko­la­dy. Po­dzie­li­my kost­ki na mniej­sze ka­wał­ki. Trze­ba bę­dzie… — Wraz z za­mie­ra­niem wia­tru, jej słowa tra­ci­ły moc. — Trze­ba bę­dzie…

      Nie­ocze­ki­wa­nie Maria, która w cza­sie ze­bra­nia ani razu nie za­bra­ła głosu, ze­rwa­ła się, chwy­ci­ła ta­blicz­kę cze­ko­la­dy i za­czę­ła ucie­kać.

      Bier­nie ob­ser­wo­wa­li, jak się od­da­la. Ro­ze­rwa­ne skraw­ki opa­ko­wa­nia opa­da­ły w ciszy, nie­mal w zwol­nio­nym tem­pie, ni­czym wiel­kie płat­ki śnie­gu. Pa­trzy­li, jak ko­bie­ta wpy­cha w usta cze­ko­la­dę, a jej szczę­ki kru­szą sma­ko­łyk.

      — Po­żar­ła wszyst­ko! — ode­zwał się Fokas. To wy­rwa­ło ich z odrę­twie­nia. Po­de­szli do niej, z ocią­ga­niem, nie­chęt­nie. Łkała bez­gło­śnie. Sku­lo­na wy­glą­da­ła ża­ło­śnie i bez­bron­nie.

      — Nie martw się. Sam mia­łem ocho­tę na cze­ko­lad­kę — ro­ze­śmiał się nie­prze­ko­ny­wa­ją­co Fok­sal. Coś po­gar­dli­we­go było w jego gło­sie. — Ta pla­ne­ta wy­pra­wia z nami dziw­ne rze­czy. Od­osob­nie­nie, mo­no­to­nia. Nie za­mar­twiaj się, ma­leń­ka.

      Ko­bie­ta pa­trzy­ła na niego za­lęk­nio­na.

      — Ale ja to zro­bi­łam! Ro­zu­miesz? Zro­bi­łam to! Na­szym dzie­ciom! Je­stem naj­słab­sza. Po pro­stu nie mo­głam się po­wstrzy­mać i za­czę­łam jeść! Już dawno po­win­nam umrzeć! Za­słu­gu­ję na to!

      — Nikt nie za­słu­gu­je — wy­rze­kła Olga, za­pa­trzo­na w tra­wia­ste wzgó­rza.

     

DROGA OLGI

 

      Kiedy wy­ru­sza­ła, Maria wciąż za­no­si­ła się pła­czem. „Ja nie wiem czemu. Prze­pra­szam, prze­pra­szam. Tak mi wstyd”. Po­cie­sza­li ją nie­mra­wo. Ra­czej nie z po­trze­by, tylko że tak na­le­ży; kwe­stie zo­sta­ły na­pi­sa­ne i ktoś mu­siał je wy­po­wie­dzieć. Po­pa­da­li w zwy­cza­jo­wą apa­tię, ale mimo to nie po­zwo­li­ła zo­sta­wić jej samej, więc sie­dzie­li tam skle­je­ni, cicho łka­ją­ca ko­bie­ta i wiel­ki, silny Fokas, który po­dob­ny był do ża­glow­ca na środ­ku pu­sty­ni. Ramon gdzieś znikł. Roz­sy­pa­li się jak do­brze tra­fio­ne krę­gle.

Sama prze­mo­gła nie­moc i po­szła na spa­cer, nie­mal zmu­si­ła się do niego. Od­da­la­ła się od zgar­bio­nych syl­we­tek, coraz mniej­szych, jakby ktoś wy­pom­po­wy­wał z nich po­wie­trze, a każdy krok trwał i trwał — wiel­ki wek­tor wce­lo­wa­ny w nie­skoń­czo­ność. Nogi cią­ży­ły.

      Byli jak ten apa­rat re­kla­mo­wy, długo zbie­ra­li siły, a po na­głym wy­bu­chu ak­tyw­no­ści znowu po­trze­bo­wa­li czasu na re­ge­ne­ra­cję. Wszyst­ko wy­da­wa­ło się nie­re­al­ne, jakby zo­sta­li uwię­zie­ni we śnie, tym naj­gor­szym, gdzie wszyst­ko zdaje się praw­dzi­we, aż nagle się bu­dzisz, bez moż­li­wo­ści zwe­ry­fi­ko­wa­nia, czy to aby na pewno jawa. Pew­nie jak wróci, nie bę­dzie śladu po spa­do­chro­nie, za to któ­re­goś dnia na­tknie się na skra­wek opa­ko­wa­nia cze­ko­la­dy. Kosz­mar nie­pew­no­ści.

      Nie było ni­ko­go, kto mógł­by nimi po­kie­ro­wać. Sku­pio­ny na sobie Ramon, za­lęk­nio­na Maria, gwał­tow­nik Fokas, ona sama. Cho­ciaż nie, tacy byli na po­cząt­ku, ale zo­sta­li prze­mie­nie­ni. Ramon stał się mni­chem, nie­przy­stęp­nym, roz­draż­nio­nym, od­da­lo­nym. Maria za­dzi­wia­ją­co szyb­ko zwią­za­ła się z Fo­ka­sem, za­pew­ne od­gry­wa­ła stary sche­mat, przed któ­rym ucie­ka­ła z Ziemi. Fokas — on wzbu­dzał w niej naj­więk­szą trwo­gę na po­cząt­ku. Silny, ner­wo­wy, za­chłan­ny, z cza­sem jego wi­tal­ność osła­bła, jakby esen­cja życia sty­gła stop­nio­wo, otor­bio­na chło­dem mię­dzy­pla­ne­tar­nej pust­ki.

      Ża­ło­wa­ła, że prze­ży­ło tak nie­wie­lu. Trzy­dzie­ści osób, z któ­rych wkrót­ce po­zo­sta­ło tylko dwa­na­ścio­ro, trzon ko­lo­nii. Resz­ta na sku­tek od­nie­sio­nych ob­ra­żeń sko­na­ła w mę­czar­niach, a oni nie mieli im jak pomóc. Przy­naj­mniej nie umie­ra­li w sa­mot­no­ści. Ile warta jest dłoń, w którą skła­dasz życie? A potem trwa­li, a czas od­bie­rał nie­kie­dy któ­reś z nich, gdy wy­peł­nił się los.

      Co do niej… Z niej los za­kpił. Nie było wąt­pli­wo­ści. Cho­ro­ba jest nie­ule­czal­na — mó­wi­li le­ka­rze. Dla­te­go zgło­si­ła się do tej sza­leń­czej wy­pra­wy. Pod­sta­wo­we testy me­dycz­ne wy­szły do­brze, zo­sta­ła więc przy­ję­ta na po­kład ogrom­nej ma­szy­ny. Miała ocho­tę ryk­nąć śmie­chem, gdy po raz ty­sięcz­ny tłu­ma­czo­no jej, że to pry­wat­ne przed­się­wzię­cie, jako że nie wnosi wy­star­cza­ją­ce­go ka­pi­ta­łu, sta­nie się oby­wa­te­lem dru­giej ka­te­go­rii (oczy­wi­ście nie użyto tego zwro­tu). Przez pięt­na­ście lat od chwi­li osie­dle­nia nie bę­dzie miała prawa na­by­cia grun­tu oraz otrzy­ma pen­sum go­dzin do wy­pra­co­wa­nia na rzecz spo­łecz­no­ści. Po­ta­ki­wa­ła głową; tak, je­stem tego świa­do­ma, ro­zu­miem. Nie zdra­dzi­ła swej ta­jem­ni­cy. Chcia­ła tylko uciec od wszyst­kie­go i wszyst­kich, zwi­nąć się w kłę­bek i odejść w trak­cie lotu, lub — jeśli za­koń­czy się po­wo­dze­niem — już po wy­lą­do­wa­niu. Wejść w jakiś eg­zo­tycz­ny las osza­ła­mia­ją­cy pul­su­ją­cy­mi bar­wa­mi i za­snąć na peł­nej nie­ziem­skie­go kwie­cia łące.

      Tłu­ma­czy­ła sobie, że to dla dobra bli­skich. Jej matka umie­ra­ła la­ta­mi, a ona razem z nią. Te hydry splą­ta­nych myśli, wciąż po­wra­ca­ją­cych; nie­da­ją­cy od­po­czyn­ku szept uwię­zio­ny w gra­ni­to­wym wą­wo­zie ka­mer­to­nów. Dla­cze­go, dla­cze­go!? Dla­cze­go ona? Gdzie ten si­wo­wło­sy sta­rzec ze splą­ta­ną brodą? Czemu na to po­zwa­la? Za­słu­ży­ła na t a k ą karę? Gdzie szu­kać po­cie­chy, jak od­na­leźć siłę? Ob­wi­nia­ła sie­bie, że jest złą córką, nie opie­ku­je się ro­dzi­ciel­ką z wy­star­cza­ją­cym po­świę­ce­niem. Zła była na sie­bie za to, prze­cież to nie była praw­da, ale nie mogła prze­go­nić tych uczuć. Krót­kie chwi­le eu­fo­rii, pod­szy­te lę­kiem, gdy wy­ni­ki badań były lep­sze (który to już raz, do cho­le­ry!). Wa­ha­nia na­stro­jów u matki, wszyst­ko sku­pia­ło się na niej. Za to też ob­wi­nia­ła sie­bie, za te chwi­le, gdy nie­na­wi­dzi­ła tej udrę­czo­nej isto­ty. Czy choć przez chwi­lę można mieć jej dość? Czy można się zde­ner­wo­wać na kogoś, kto tak cier­pi? Można być zmę­czo­nym? Zi­gno­ro­wać proś­bę? Tego im chcia­ła oszczę­dzić. W chwi­lach zwąt­pie­nia za­sta­na­wia­ła się, czy to nie sa­mo­lub­ne, złe i głu­pie. Może tak na­praw­dę my­śla­ła tylko o sobie? Sie­bie po­sta­wi­ła w środ­ku wszech­świa­ta, ob­cią­ża­jąc ich swą de­cy­zją.

      Wła­ści­wie za­wsze była za­gu­bio­na w życiu. Nie ro­zu­mia­ła ludzi, ich pry­mi­tyw­nych, zwie­rzę­cych mo­ty­wa­cji. Byli tacy cha­otycz­ni, ro­ze­dr­ga­ni. Jeden, je­dy­ny raz wszyst­ko było pro­ste, jasne i przej­rzy­ste — tur­niej te­ni­so­wy w Ma­dry­cie, gdzie po­da­wa­ła piłki. Była w cen­trum wy­da­rzeń, ale jed­no­cze­śnie nie­wi­dzial­na. Przez chwi­lę za­wi­sła na szczy­cie fali, skąd widać było kie­ru­nek, który na­le­ży obrać, by do­trzeć do celu. A potem niebo za­snu­ły chmu­ry, osu­nę­ła się w od­mę­ty zda­rzeń i trwa­ła, mio­ta­na ka­pry­sa­mi losu.

      Prze­ży­ła ka­ta­stro­fę. Kosz­mar­ne prze­bu­dze­nie, wycie syren, pa­ni­ka na po­kła­dzie. Ten prze­raź­li­wy hałas. Pa­ra­li­żu­ją­cy strach, który nie po­zwa­lał się ru­szyć. Oto speł­nia­ło się jej ży­cze­nie — nad­cią­ga­ła za­gła­da. Okrop­ny ból w kro­czu (nie­kie­dy za­sta­na­wia­ła się, czy nie z niego po­czę­ło się pierw­sze na­ro­dzo­ne na pla­ne­cie dziec­ko). Stra­ci­ła przy­tom­ność, a gdy ją od­zy­ska­ła, uno­si­li się na fa­lach w ma­łych tra­twach. A cho­ro­ba ustą­pi­ła. Kpiła, że nie po­tra­fi­ła jej od­na­leźć na tym sa­mot­nym glo­bie. Ad­re­sat nie­zna­ny, całuj klam­kę pa­so­ży­cie.

      Lu­bi­ła piesz­czo­tę, jaką spra­wia­ły po­dmu­chy wia­tru, ten rzad­ki luk­sus wiecz­ne­go lata, prze­pla­ta­ne­go rzad­ki­mi opa­da­mi. Do­tar­ła na dawno nie­odwie­dza­ny pła­sko­wyż. Napis zo­stał już nie­mal zu­peł­nie po­chło­nię­ty przez trawę. Po­sta­no­wi­ła go od­świe­żyć, wró­cić do wio­ski po me­ta­lo­wy pręt, słu­żą­cy za radło i spę­dzić dzień na nowo kre­śląc gi­gan­tycz­ne li­te­ry.

      Zer­k­nę­ła na rzad­ką linię wiel­kich drzew, ota­cza­ją­cych teren ni­czym wieże straż­ni­cze. Wzdry­gnę­ła się. Nikt z do­ro­słych nie lubił zbli­żać się do nich. „Jakby wy­twa­rza­ły ja­kieś pole od­py­cha­ją­ce” — mówił Abrest, a oni z niego żar­to­wa­li, dzię­ku­jąc Bogu za oca­le­nie.

      — Warto było?! — krzyk­nę­ła i się wzdry­gnę­ła. Przez chwi­lę wy­da­wa­ło jej się, że dawno wszy­scy ode­szli. Wcale nie udało im się wy­do­stać z to­ną­ce­go promu — ugrzęź­li w krót­kiej chwi­li uni­ce­stwie­nia, roz­cią­gnię­tej po wiecz­ność. Wę­dru­ją po obie­ca­nych zie­lo­nych łą­kach, bez­wol­ne, coraz bar­dziej prze­zro­czy­ste zjawy, cze­ka­jąc na ko­laps czasu. Do­pie­ro ten przed­miot, rzu­co­ny ręką Opatrz­no­ści z pu­ste­go nieba, na chwi­lę roz­darł za­sło­nę, która na nich spa­dła.

      Gdzieś tam, w cie­niu wiel­kich ko­na­rów — zwy­kłych drzew, do licha, nie żad­nych tam ma­szyn za­gła­dy! — za­pew­ne bawią się dzie­ci. Po­ko­le­nie, któ­re­go miało nie być. „Za­cho­wuj­my się ra­cjo­nal­nie. Je­ste­śmy w sta­nie roz­ła­do­wać na­pię­cie sek­su­al­ne, nie po­wo­du­jąc prze­dłu­że­nia ga­tun­ku. Co im mo­że­my za­ofe­ro­wać? Gdy odej­dzie­my, zo­sta­nie garst­ka bez­bron­nych istot. Wy­obraź­cie je sobie!”. A jed­nak po­ja­wi­ły się, zro­dzo­ne z ich ciał. Tak się po pro­sto stało. We­so­łe, roz­wrzesz­cza­ne twa­rzycz­ki. Zdała sobie spra­wę, że nie tak było. Za­wsze spo­koj­ne, nie­obec­ne ob­li­cza, jakby ich nie do­strze­ga­ły. Nie było we­so­łych zabaw, go­nitw, krzy­ków i ra­do­ści. Czy tak za­cho­wu­ją się n o r m a l n e dzie­ci? Tar­gnął nią po­tęż­ny spazm roz­pa­czy. Prze­cież w tej gro­ma­dzie są i jej po­cie­chy! Jak ona może to tak chłod­no ana­li­zo­wać. Zdała sobie spra­wę, że stra­ci­li je. Sto­czy­ła się walka, a oni nawet tego nie do­strze­gli. Kim był wróg? Dla­cze­go tego nie za­uwa­ży­li? Czemu ich nie przy­tu­la, jakąż jest wy­rod­ną matką. Za­pra­gnę­ła objąć je, wy­szep­tać, jak je kocha, zmierz­wić im czu­pry­ny. Czuła fi­zycz­nie ich b r a k. Ach, po­wie­dzieć, jak są dla niej ważne, że są wszyst­kim.

      Ale wtedy po­wie­trze znie­ru­cho­mia­ło i ona rów­nież się za­trzy­ma­ła. Obo­jęt­nie spoj­rza­ła na dło­nie. Wpa­try­wa­ła się w nie przez jakiś czas, jakby za­sta­na­wia­jąc, do kogo na­le­żą, po czym za­wró­ci­ła i po­wo­li ru­szy­ła do wio­ski, zwiot­cza­ła i nie­pa­su­ją­ca do oto­cze­nia, ni­czym dzie­cię­ca za­baw­ka w ko­sza­rach. Słoń­ce cho­wa­ło się za jej ple­ca­mi, a wzgó­rza cze­ka­ły, by ją przy­jąć i ukryć po­śród po­bruż­dżo­nych do­li­na­mi wznie­sień.

 

EPI­LOG

 

      Wiatr roz­pra­szał myśli, cie­szył się więc z bez­wietrz­nej po­go­dy. Był szczę­śli­wy. Czy­tał, nikt mu w tym nie prze­szka­dzał. Za­do­wo­lo­ny wpa­try­wał się w cień, rzu­ca­ny przez po­kry­te wiel­ki­mi li­ść­mi ga­łę­zie. Po­ru­sza­ły się ma­je­sta­tycz­nie, ukła­da­jąc w Znaki. Znaki two­rzy­ły Słowa, a Słowa Opo­wieść. Sta­no­wił jej część. Ak­cep­to­wał ten fakt. Kie­dyś zo­sta­nie wy­bra­na dla niego part­ner­ka, pój­dzie wtedy do jej drze­wa, by w po­wol­nym ryt­mie ją za­płod­nić. Nie cze­kał na to, to po pro­stu się wy­da­rzy. A może już wy­da­rzy­ło? Hi­sto­ria wy­da­wa­ła się nie mieć po­cząt­ku ani końca. Drze­wo szu­mia­ło…

Koniec

Komentarze

     Spraw­nie na­pi­sa­ne i takie mo­men­ta­mi wcią­ga­ja­co kli­ma­tycz­nie… By­ło­by to bar­dzo cie­ka­we opo­wia­da­nie i sta­no­wi­ło­by po­wiew li­te­ra­tu­ry  na por­ta­lu, gdyby nie ten nie­szczę­sny po­mysł z za­war­to­scią ła­dun­ku spa­do­chro­no­we­go, wzię­ty, nie wia­do­mo dla­cze­go i po co, albo z gru­chy, albo z pie­tru­chy. Za­po­wia­da­ło się sma­ko­wi­te danie dla wy­bred­ni­siów,  ale w środ­ku wy­szla, nie­ste­ty, po­spo­li­ta ka­szan­ka.      Szko­da.        Po­zdra­wiam. 

Moż­li­wa jest inna in­ter­pre­ta­cja zrzu­tu po­jem­ni­ka z cze­ko­la­dą i re­kla­mo­wym po­ka­zem. Zie­mia jest za­in­te­re­so­wa­na ko­lo­nia­mi wy­łącz­nie jako po­ten­cjal­ny­mi od­bior­ca­mi dóbr, a skoro pierw­szy – i je­dy­ny – prze­kaz do­no­sił o po­wo­dze­niu, uwi­ja­ją­cy sie po ko­smo­sie au­to­mat zrzu­cił re­kla­mów­kę. Czyli ty­siąc pro­cent ko­mer­cja­li­za­cji… Mam na­dzie­ję, że wła­śnie to chciał Autor po­ka­zać. GaPo, "Prze­łęcz" znasz?

Dzię­ki za ko­men­ta­rze. > Ro­ger­Re­deye

>  (…) ale w środ­ku wy­szla, nie­ste­ty, po­spo­li­ta ka­szan­ka. A wi­dzisz pan. Matka cza­sem robi ka­szan­kę. Geny, panie, geny.   > AdamKB > GaPo, "Prze­łęcz" znasz? Jasne. Wy­da­je mi się, że było to w fan­ta­sty­ce jesz­cze w środ­ku, jako ze­staw do sa­mo­dziel­ne­go mon­ta­żu. Jeśli się nie mylę, to i "koza" tam była, i zima. Bar­dzo mi się po­do­ba­ło, ale czy­ta­ne dość dawno.

> Ro­ger­Re­deye (…) gdyby nie ten nie­szczę­sny po­mysł z za­war­to­scią ła­dun­ku spa­do­chro­no­we­go (…) Prze­pra­szam, że się nie od­nio­słem, ale AdamKB (chyba on jest tym bro­da­tym star­cem ;) podał moją wer­sję, Widzę to tak: mają jakąś umowę, dzier­ża­wę na parę lat, ale są rze­czy, przed któ­ry­mi nie uciek­niesz. Choć­by po­li­ty­ka… a "przy­pad­kiem" jesz­cze ta­blicz­ka cze­ko­la­dy, pew­nie nie­przy­pad­ko­we­go pro­du­cen­ta. Gdyby udało im się za­ło­żyć ko­lo­nię, pew­nie nawet ten ła­du­nek też niósł­by z sobą jakąś groź­bę, jedni chcie­li­by ze­rwać kon­takt z ma­cie­rzą zu­peł­nie, inni zu­peł­nie prze­ciw­nie itd itp. Tro­chę ab­sur­dal­ny? http://www.wykop.pl/ramka/1607929/kserokopiarki-xeroxa-potrafia-w-losowy-sposob-zmieniac-cyfry-znaki/ Ksero, które lo­so­wo zmie­nia znaki… to jest coś. 3mka

Chcia­łem tylko na­pi­sać, że na­strój. I że mi się po­do­ba­ło. Jed­nak żeby za­pro­po­no­wać to opo­wia­da­nie do wy­róż­nie­nia, po­wi­nie­nem chyba dodać coś jesz­cze. Piszę więc dalej: uwa­żam, że cie­ka­wie przed­sta­wi­łeś po­sta­ci z ich emo­cja­mi oraz do­ce­niam, jak za­ry­so­wa­łeś po­tęż­ną obcą siłę. Sty­li­stycz­nie też przy­pa­dło mi do gustu. Chyba wy­star­czy.

Total re­co­gni­tion is cliché; total sur­pri­se is alie­na­ting.

Jak naj­lep­sze SF z pierw­szych nu­me­rów pa­pie­ro­wej "Fan­ta­sty­ki". Po­do­ba mi się.

In­fun­dy­bu­ła chro­no­syn­kla­stycz­na

I mnie się po­do­ba­ło. Po­mysł jest cie­ka­wy, przed­sta­wie­nie nie­zgor­sze, spo­koj­ny me­lan­cho­lij­ny kli­mat rów­nież. Nie ogar­niam wpraw­dzie epi­lo­gu, dzie­ci-drzew, no ale cóż, je­stem jaka je­stem, za­wsze cze­goś nie ro­zu­miem ; )   W dru­gim apa­ki­cie masz nie­bie – niebo – nie­bo­skło­nie. Dziab­nę­ło mnie to. Grek chyba jed­nak wiel­ką li­te­rą? Od­trą­cił jej ramie – li­te­rów­ka, ę.   Wię­cej się cze­piać nie będę ; )   Po­zdra­wiam.

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Aha, jesz­cze jedno – nie zro­zu­mia­łam ty­tu­łu! ; D

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Kto jest na die­cie, niech nie czyta, bo bę­dzie z cu­krem.   Muszę się przy­znać, że dwano nie czy­ta­łem na tym por­ta­lu tak do­bre­go opo­wia­da­nia. Nar­ra­cja, kom­po­zy­cja, po­mysł i wy­ko­na­nie (kilka błę­dzi­ków się nie liczy) – pierw­sza liga. Za­wrzeć w takim skom­pre­so­wa­niu kilka nie­ba­ga­tel­nych po­my­słów z taką siłą od­dzia­ły­wa­nia – mi­strzo­stwo. Prze­czy­ta­łem aż trzy razy, żeby to wszyst­ko ogar­nąć i upo­rząd­ko­wać sobie w gło­wie. Dla ta­kie­go, a nie in­ne­go ty­tu­łu zna­la­złem po­dwój­ne uza­sad­nie­nie – cie­ka­we co na to Autor :-)   Po­zdra­wiam

Bar­dzo dzię­ku­ję za chęć sko­men­to­wa­nia tek­stu. Jesz­cze bar­dziej mnie ra­du­je, iż przy­pa­dło do gustu (cho­ciaż mnie parę rze­czy w opo­wia­da­niu kłuje w oko). Pod­czas czy­ta­nia ko­men­ta­rzy mogło dojść do za­czer­wie­nie­nia po­licz­ków. Tytuł, Ju­lius Fjord (u któ­re­go w domu bra­ku­je teraz cukru) na­pi­sał: Dla ta­kie­go, a nie in­ne­go ty­tu­łu zna­la­złem po­dwój­ne uza­sad­nie­nie (…) Ja do­bi­łem do trzech kon­cep­cji;) O tak, tytuł uwa­żam za dobry i ade­kwat­ny. Kła­niam się  

Ja do­bi­łem do trzech kon­cep­cji

Sporo. Hm. Śnia­da­nie, obiad… I _ O L A C _ A ? :-) Ok, dość, bo hi­po­gli­ke­mia, głod­ne­mu chleb na myśli, itede itepe :-)

> Ju­lius Fjord > Śnia­da­nie, obiad… I _ O L A C _ A Zacne. W od­po­wie­dzi na post Twój licz­ba mych opcji wzro­stła do trzech… i pół ;)   hejka

Na­praw­dę dobre opo­wia­da­nie. Umie­jęt­nie na­kre­ślo­ny kli­mat, po­dob­nie z po­sta­cia­mi, ta­jem­ni­ca nie­na­chal­nie ma­ja­czą­ca w tle. Cze­pię się tylko jed­nej rze­czy, a mia­no­wi­cie nie­szczę­snej prze­sył­ki – wy­ja­śnie­nie i za­mysł przy­świe­ca­ją­cy Au­to­ro­wi przed­sta­wił już AdamKB, ale wy­da­je się, że w takim razie po­dob­nych prze­sy­łek po­win­no być znacz­nie wię­cej. W końcu sens re­kla­mó­wek opie­ra się na ilo­ści. Nie­mniej, jest to kawał po­rząd­ne­go SF.   Po­zdra­wiam.

>  Efe­re­lin Rand

> Cze­pię się tylko jed­nej rze­czy, a mia­no­wi­cie nie­szczę­snej prze­sył­ki ;) > (…) prze­sy­łek po­win­no być znacz­nie wię­cej Czemu tylko jedna? Moje typy: a) może to pierw­sza, która zo­sta­ła do nich wy­sła­na (da­le­ko itd) b) może to pierw­sza która się prze­do­sta­ła (mając w pa­mię­ci los stat­ku) c) (..) Wpro­wa­dzi­łem do ich świa­ta ele­ment z in­ne­go nie na za­sa­dzie Deus ex ma­chi­na, lecz by zo­ba­czyć, co się sta­nie. Tro­che za­mie­szać w tym za­sta­nym sy­te­mie. A za­war­tość. Bez­po­śred­nią in­si­pra­cją był ten tekst: "W Świd­ni­ku "za­czę­ło się od ko­tle­ta" – 30. rocz­ni­ca "Lu­bel­skie­go Lipca`80"" http://dzieje.pl/node/4435 pzdr i dzię­ki za ko­men­tarz. Cie­szę się, że przy­pa­dło do gustu.

Bar­dzo mi się po­do­ba­ło. Wcią­gnę­ło mnie bez resz­ty. Jesz­cze na po­cząt­ku pa­mię­ta­łam, żeby szu­kać uza­sad­nień dla ty­tu­łu, w trak­cie czy­ta­nia o tym za­po­mnia­łam i w końcu zo­sta­łam z za­le­d­wie po­ło­wą kon­cep­cji :). Po­do­bał mi się kli­mat, a przede wszyst­kim po­do­ba­ły mi się po­sta­ci. Motyw w Marią i cze­ko­la­dą – świet­ny. Co jesz­cze? Aha, ra­czej Grek, nie grek, no i jakoś nie mogę wy­obra­zić sobie wzbu­dza­ją­ce­go za­ufa­nie męż­czy­zny z kwa­dra­to­wą szczę­ką ;). Mam na­dzie­ję, że to wy­star­czy na dowód prze­czy­ta­nia, bo chcia­łam do­rzu­cić swój głos w wątku z no­mi­na­cja­mi.

Tytuł mio­dzio. Mi się od razu tak izo­la­cyj­nie skon­cep­to­wał i nic bły­sko­tli­we­go nie wy­my­ślę. :) Ale na­je­dzo­ny czy­ta­łem, za to ro­dzi­na na wy­jeź­dzie… :) Do­brze na­pi­sa­ne, kli­ma­tycz­ne, skła­nia­ją­ce do ref­klek­sji. Gra­tu­lu­ję. Trzy­mam kciu­ki za piór­ko.

"Pierw­szy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

> ocha

> Aha, ra­czej Grek, nie grek, (…)

Wła­śnie. Żeby tylko do ja­kie­goś in­cy­den­tu nie do­szło z tego po­wo­du (np na plaży). Mea culpa, i to spora. > jakoś nie mogę wy­obra­zić sobie wzbu­dza­ją­ce­go za­ufa­nie męż­czy­zny z kwa­dra­to­wą szczę­ką ;). hm, a Viggo Mor­ten­sen (Ara­gorn) ;)   > ko­ik80 > Ty­tuł­mio­dzio. O tak ;)

> Mi się od razu tak izo­la­cyj­nie skon­cep­to­wał (…) Jaw­nym tek­stem?!! ;)   Dzię­ki za chęć sko­men­to­wa­nia (i to jak ;). Kła­niam się nisko. pzdr

hm, a Viggo Mor­ten­sen (Ara­gorn) ;) No… Nie. Nie. :)

Prze­czy­ta­łem za­chę­co­ny no­mi­na­cja­mi i… no­mi­na­cje za­słu­żo­ne. Po­zdra­wiam.

Sorry, taki mamy kli­mat.

Se­th­ra­el, dzię­ki za sko­men­to­wa­nie.

Do­łą­czam do grona usa­tys­fak­cjo­no­wa­nych lek­tu­rą. ;-)  

 

Ani jedno źdźbło trawy, po­ra­sta­ją­cej bez­kre­sny pła­sko­wyż, nie po­ru­szy­ło się, za­ko­ły­sa­ne po­dmu­chem wia­tru… – Skoro coś zo­sta­ło za­ko­ły­sa­ne, to i po­ru­szo­ne.

 

A na każ­dym ta ździ­ra!A na każ­dym ta zdzi­ra!

 

Czy było to tylko prze­wi­dze­nie?Czy było to tylko przy­wi­dze­nie? Po­zdra­wiam.

 

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dzię­ki, re­gu­la­to­rzy, za po­chy­le­nie się. Nie­złe lap­sus ca­la­mi mi tu wy­cią­gnę­łaś. Któż mógł to prze­wi­dzieć? ;)   Co do zda­nia "Ani jedno (…)", wy­da­je mi się, że jest po­praw­ne lo­gicz­nie. (Wia­tru nie było, więc) żadne źdźbło trawy nie po­ru­szy­ło się, za­ko­ły­sa­ne jego po­dmu­chem. In­ny­mi słowy cisza i spo­kój. Jak na pu­stym sta­dio­nie (nie­chaj bę­dzie, że o dźwięcz­nej na­zwie Ana­lo­gia), po­przecz­ka nie po­ru­szy się, za­cze­pio­na przez za­wod­ni­ka. Do­pie­ro gdy za­czną się za­wo­dy…

> Do­łą­czam do grona usa­tys­fak­cjo­no­wa­nych lek­tu­rą. Kła­niam się i dzię­ki za ko­men­tarz.

Po wy­ja­śnie­niu jest lo­gicz­ne. Przed wy­ja­śnie­niem też po­win­nam tak je od­czy­tać. Ale cóż, uj­rza­łam bez­kre­sny pła­sko­wyż traw za­ko­ły­sa­nych po­dmu­chem wia­tru i zdzi­wi­łam się, że żadne źdźbło nie po­ru­sza się. ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Po­zwo­lę sobie się kli­nem…   Pierw­sze zda­nie jest do po­praw­ki. Z dwóch po­wo­dów (i trze­cie­go ma­lut­kie­go – uster­ka, zna­czy). 1. Wpro­wa­dze­nie cze­goś, czego nie ma, czyli po­dmu­chu wia­tru. Raz że zbęd­ne, dwa że dwu­znacz­ne i za­bu­rza ko­mu­ni­ka­cję z czy­ta­ją­cym (in­ter­pre­ta­cja Re­gu­la­to­rów jest na­tu­ral­niej­sza). 2. Zda­nie oko­licz­ni­ko­we przy­zwo­le­nia jest tu nie­od­po­wied­nie (por. Mimo że książ­ka le­ża­ła na biur­ku, świe­ci­ło słoń­ce). 3. Na­praw­dę zbęd­ne wtrą­ce­nie.   Gdyby mnie się kto pytał:   Nie za­ko­ły­sa­ło się ani jedno źdźbło trawy po­ra­sta­ją­cej bez­kre­sny pła­sko­wyż. Drze­wo szu­mia­ło mo­no­ton­nie, usy­pia­ją­co.  

> Ju­lius Fjord

 

> (…)Nie za­ko­ły­sa­ło się ani jedno źdźbło trawy po­ra­sta­ją­cej bez­kre­sny pła­sko­wyż. Drze­wo szu­mia­ło mo­no­ton­nie, usy­pia­ją­co.

 

 

O masz, a re­gu­la­to­rzy już prze­ko­na­na ;) Może i jest coś na rze­czy, jed­nak ta wer­sja, która "wisi" na stro­nie ma "roz­ko­ły­sa­ny" rytm, w któ­rym ład­nie można się wśli­zgnąć w ten pra­wie-że-ja­ło­wy świat. Do­pó­ki re­gu­la­to­rzy nie zwró­ci­ła uwagi, nie do­strze­ga­łem za­mie­sza­nia, który wpro­wa­dza wiatr, ale póź­niej od­gry­wa też nie­po­śled­nią rolę, więc może takie jego prze­zna­cze­nie? ;) > Mimo że książ­ka le­ża­ła na biur­ku, świe­ci­ło słoń­ce Do le­że­nia książ­ki nie są po­trzeb­ne pro­mie­nie słoń­ca, ale do jej zo­ba­cze­nia już tak (lub inne źró­dło świa­tła, plus ob­ser­wa­tor i od­po­wied­ni ośro­dek). Tak że przez Ana­lo­gię (któ­rej sio­stra to chyba Apo­lo­nia) dał­bym tak: Ani jedna książ­ka, le­żą­ca na biur­ku, nie zo­sta­ła do­strze­żo­na, oświe­tlo­na pro­mie­niem słoń­ca (…) Noż do licha,  dwu­znacz­nie ;) pzdr i dzię­ki za klina, po chmie­la­kach jak ulał ;)

Cie­ka­we opo­wia­da­nie, bar­dzo umie­jęt­nie na­pi­sa­ne, przez co szyb­ko wcią­ga i nie pusz­cza aż do końca. Po­do­ba­ło mi się. Po­zdra­wiam

Ma­stiff

Na biur­ku nie było książ­ki, któ­rej skó­rza­na opra­wa na­grze­wa­ła się w po­ran­nym słoń­cu i któ­rej spra­gnio­ne, przy­war­te do blatu stro­ni­ce chłep­ta­ły piwo, ulane widać pod­czas snu tej nocy let­niej, go­rą­cej i su­chej. Nie było książ­ki o am­bit­nym, nie­czy­tel­nym miej­sca­mi ty­tu­le i nie­ziem­skiej tre­ści. Nie było książ­ki na biur­ku! Nie dzi­wi­ło to jed­nak Apo­lo­nii, le­żą­cej nago w łóżku, po­nie­waż jej roz­trze­pa­na sio­stra, mimo sta­rań nie­pro­wo­ko­wa­nia pra­cow­ni­ków Urzę­du Re­gu­la­cyj­ne­go nie­opo­dat­ko­wa­ny­mi pa­ra­dok­sa­mi, za­wsze miała do po­wie­dze­nia wię­cej na temat tego, czego nie było widać, niż na temat obiek­tów o bar­dziej for­mal­nym sta­tu­sie on­tycz­nym i od dziec­ka wpa­ja­ła Apo­lo­nii wyż­szość me­ta­fi­zy­ki per­ku­syj­nej nad za­wi­ło­ścia­mi pro­sto­to­lo­gii sto­so­wa­nej, do­nio­ślej­szą rolę przy­da­wa­jąc szu­ka­niu wia­tru w polu trawy niż sku­pia­niu się na ja­kiejś przy­ziem­nej drob­no­st­ce, na ja­kimś kon­kret­nym przed­mio­cie, ja­kiejś książ­ce bądź… kli­nie, wsku­tek czego przy­zwy­cza­iła Apo­lo­nię, teraz le­żą­cą dwu­znacz­nie w mo­krej po­ście­li – przy­zwy­cza­iła ją, że książ­ki, któ­rych nie ma na biur­ku, nie tylko mają takie sama prawa jak wszyst­ko inne we Wszech­świe­cie, lecz także zdra­dza­ją wiele cech przy­pi­sy­wa­nych wy­łącz­nie lu­dziom. Tak mó­wi­ła. Prze­cież piwo samo się nie ulało, praw­da?

> Boh­dan > (…) Po­do­ba­ło mi się. Dzię­ki, panie Boh­da­nie, za ko­men­tarz. Cie­szy mnie, że opo­wia­da­nie się spodo­ba­ło.   > Ju­lius Fjord Ze stron książ­ki nie spły­nę­ła Apo­lo­nia, więc obyło się bez de­li­kat­ne­go fur­ko­tu jej wie­lo­barw­nej sukni. Nie­na­ma­lo­wa­ne mo­ty­le nie szy­bo­wa­ły nad fjor­da­mi. Kto wie, które z tych stwo­rzeń mogło spo­ży­wać po­karm z rąk sióstr o nie­do­świe­tlo­nej prze­szło­ści? Kon­wen­cja za spra­wą koń­wer­sji roz­sz­cze­pi­ła się ni­czym psy po­go­nio­ne krzy­kiem, gdy Cezar pałał za kli­ni­kiem na ku­cy­ku (małej dziew­czyn­ki, co ro­bi­ła śmiesz­ne minki). Wiatr nie wiał Słoń­ce nie świe­ci­ło Nie­to­pe­rza oszpe­ci­ło Jak żyć na pu­sty­ni W za­su­szo­nej dyni? Te i inne nie­istot­ne py­ta­nia nie padły ni­czym kro­ple desz­czu z nie­za­snu­te­go nieba. Jak widać, cza­sem i kli­ni­ka po­trze­ba by ro­ze­brać… choć­by sio­strę dwu­znacz­nie zmo­czo­nej Apo­lo­nii, co od po­rów­nań nie stro­ni. Bo nie stroi gi­ta­ra, w niej „n” nie­po­trzeb­na i stara. Pół­noc pra­wie. Książ­ki nie do-strze­żo­no i zni­kła. Czy stąd afera wy­ni­kła?

Kipi kasza, kipi…   Za­raz-za­raz. Być może pi­snął ten i ów, że sio­stra z wy­glą­du gów­nia­na, ale że Pola sama ciem­nej była kar­na­cji, ob­wie­szo­na łań­cu­cha­mi-sre­ber­ka­mi w bar­wach ~po­li­tycz­nych, że wo­ła­li ją cza­sem per N… jak w tych gang­ster­skich fil­mi­dłach o zbun­to­wa­nej mniej­szo­ści et­nicz­nej, a cza­sem piesz­czo­tli­wie "cze­ko­lad­ką", że ogie­ry za nią pa­ła­ły, czym tylko miały, po czte­ry, osiem Pól ska­cząc, jakby to jakaś sza­chow­ni­ca ogni­stej słod­ko­ści była, wresz­cie że niu­an­so­wać ni w ząbek ku­cy­ko­wy da­ro­wa­ny nie umia­ła, to roz­trze­pa­ną sio­strę we wszyst­kim słu­cha­ła.   Ale z wy­jąt­ku czy­nić re­gu­łę to może me­to­da na Głoda nie­zgu­łę.   Mimo nie­for­tun­nych, da­le­kich od ory­gi­nal­ne­go kon(ń)tek­stów w kontr­przy­kła­dach (mój wsze­la­ko rów­nież do ta­kich się za­li­cza, ale sys­tem pra­co­wał aku­rat w nie­sta­bil­nym try­bie prze­ja­skra­wia­nia) wiatr nie na­wie­je dziś chwast­nych zda­nio­spo­rów [ela­bo­ra­tion pro­to­co­le fa­ilu­re]. Gdyby jed­nak tam – tu zaś za oknem póź­now­noc­na czerń (lub jakaś od­mia­na nie­bie­li) – stało stado nie­wy­ży­tych, pro-sem kar­mio­nych cha­bet z klap­ka­mi w ro­go­wej opraw­ce na oczach i gdyby wszyst­kie rżały coś w stylu, że za Ga­Po­we się płaci, nawet Ana by wtedy przy­zna­ła:   … bo od Poli boli brzuch, a od kaszy czło­wiek zdrów.   Po­zdra­wiam :-)

> Ju­lius Fjord Me­to­dą ko­lej­nych od­da­leń wznieść się można (przy wie­trze do­brym) ponad kra­jo­bra­zy dwu­znacz­ne. Ana z Li{z|ż}ą (co pra­gnie a-po­lo­nii), kasza z bryn­dzą, konie i dziew­czyn­ki z ku­cy­ka­mi muszą za­drzeć wtedy, oj do­brze. Na­cią­ga­my na­usz­ni­ki (skó­rza­ne) i lotem pi­ko­wym (lub ser­decz­nym, jak komu karta nie idzie) w zmyśl­nym fur­go­cie trze­my do ziemi. Może wtedy pa­próch w oku roz­myć tro­chu, roz­myć tro­chu. Na nic uspra­wie­dli­wie­nia, na nic upo­mnie­nia. Bez kli­ni­ka urok znika.   Sama lo­gi­ka cza­sem za­wo­dzi (czy wietrz­nie?) Toć po­wrót do niej sta­wia twar­do, że warto O ko{n|ń}tek­stach zaś po­wo­li Pa­mięć zblak­nie, lecz osad zo­sta­nie   PS 3:15??

PS 3:15??

Wojna, panie. Trza się zbro­ić do kam­pa­nii wrze­śnio­wej. Kawa, pi­ka­wa stawa, bzde­cisz­cza same lecą z rę­ka­wa.   Pzdr

> Ju­lius Fjord 2013-08-27  14:01

> PS 3:15??

>

> Wojna, panie. Trza się zbro­ić do kam­pa­nii wrze­śnio­wej.

Ech, złota era…

Już tyle na­pi­sa­no, że trud­no coś dodać, po­prze­sta­nę więc tylko na tym, że uwa­żam opo­wi­da­nie za cał­kiem udane.

> homar > (…) uwa­żam opo­wi­da­nie za cał­kiem udane. Dzię­ki za chęć sko­men­to­wa­nia. Cał­kiem fajny ko­men­tarz ;)

Opo­wia­da­nie jest bar­dzo kli­ma­tycz­ne, cho­ciaż wo­lał­bym, by rze­czo­ny kli­mat szedł rów­nież w parze z kla­row­no­ścią. Moim zda­niem opo­wia­da­nie zy­ska­ło­by wiele, gdyby zo­sta­ło roz­wi­nię­te – pewne wątki, moim zda­niem, wy­ma­ga­ją wy­ja­śnie­nia i roz­bu­do­wa­nia. Ro­zu­miem, że cza­sem do­brze jest zo­sta­wić w tek­ście nie­do­mó­wie­nia, by dać czy­tel­ni­ko­wi pole do in­ter­pre­ta­cji, ale jeśli zo­sta­wi się tych nie­do­mó­wień zbyt wiele, czy­tel­nik może po­czuć się za­gu­bio­ny. Ja się po­czu­łem.

Nie­zły tekst. Po­do­ba mi się po­ten­cjał in­ter­pre­ta­cyj­ny jaki zo­sta­wia – zdaje się, że nie­in­ten­cjo­nal­nie, ale za­wsze. Widzę to tak: mają jakąś umowę, dzier­ża­wę na parę lat, ale są rze­czy, przed któ­ry­mi nie uciek­niesz. Choć­by po­li­ty­ka… 

Wobec po­wyż­sze­go, za­rów­no wybór ta­kie­go roz­wią­za­nia, jak i sam ko­men­tarz nie wy­da­ją mi się naj­bar­dziej for­tun­ne. Krót­ko mó­wiąc – z chę­cią zo­ba­czył­bym to opo­wia­da­nie bar­dziej roz­bu­do­wa­ne, z rów­no­rzęd­ny­mi wąt­ka­mi ; )

I po co to było?

Na­jazd Loży NF ;)   > vy­zart  > Opo­wia­da­nie jest bar­dzo kli­ma­tycz­ne, cho­ciaż wo­lał­bym, by rze­czo­ny kli­mat szedł rów­nież w parze z kla­row­no­ścią. > (…) czy­tel­nik może po­czuć się za­gu­bio­ny. Ja się po­czu­łem. Ro­zu­miem. Dzię­ki za ko­men­tarz.

 

> syf > Nie­zły tekst. Po­do­ba mi się po­ten­cjał in­ter­pre­ta­cyj­ny jaki zo­sta­wia – zdaje się, że nie­in­ten­cjo­nal­nie, ale za­wsze.  Ale że co, że niby je­stem jedną z tych małp, co im dać ma­szy­nę i coś któ­rejś wy­dzie? ;) A może in­ten­cjo­nal­nie ;)

(…) Wobec po­wyż­sze­go, za­rów­no wybór ta­kie­go roz­wią­za­nia, jak i sam ko­men­tarz nie wy­da­ją mi się naj­bar­dziej for­tun­ne. Któ­re­go roz­wią­za­nia? Mój ko­men­tarz z po­li­ty­ką to oczy­wi­ście skrót my­ślo­wy w te­ma­cie za­war­to­ści prze­sył­ki. Prze­cież idąc po bułki też na­ty­kasz się na po­li­ty­kę (in­ter­wen­cyj­ny skup złoża, cena paliw wy­ni­ka­ją­ca z róż­nych mniej i bar­dziej we­so­łych splo­tów in­te­re­sów), to wszyst­ko wpły­wa na cenę mąki itd itp. Dla­te­go też wy­da­je mi się, że za­war­tość prze­sył­ki (która "pchnę­ła" akcję) nie jest taka ni z gru­chy ni z pie­tru­chy. A po­wią­za­nie po­li­ty­ki z biz­ne­sem… I któro rzą­dzi któ­rym? Sama wy­pra­wa to wy­bit­nie ko­mer­cyj­na spra­wa, i ich in­te­res na chwi­lę od­wie­dził od­prysk czy­jejś woli, która pchnę­ła kogoś do za­pa­ko­wa­nia kost­ki cze­ko­la­dy do skrzyn­ki. Oczy­wi­ście stoi za tym czyjś in­te­res. Co in­ne­go oczy­wi­ście z od­po­wie­dzią na py­ta­nie, jak ona się tam do­sta­ła… Ale i tak naj­cie­kaw­sze (moim zda­niem) dzie­je się po­mi­mo…

 

> Krót­ko mó­wiąc – z chę­cią zo­ba­czył­bym to opo­wia­da­nie bar­dziej roz­bu­do­wa­ne, z rów­no­rzęd­ny­mi wąt­ka­mi ; ) Drugi raz do tej samej rzeki? ;) pzdr i dzię­ki za skrob­nię­cie ko­men­ta­rza.

Czy­ta­ło mi się bar­dzo przy­jem­nie, aż do mo­men­tu, w któ­rym wie­dzia­łem, że nic nie zo­sta­nie wy­ja­śnio­ne. No i do­sze­dłem do za­koń­cze­nia i nie zo­sta­ło. Nie lubię tego – nie lubię, kiedy opo­wia­da­nie jest skon­stru­owa­ne tak, że wła­ści­wie każdy wątek spro­wa­dza się do tego, iż czyni tekst za­le­d­wie scen­ką, ro­dzą­cą py­ta­nia, na które nie do­sta­nie­my żad­nej od­po­wie­dzi. Bio­rąc pod uwagę wspo­mnia­ny „in­ter­pre­ta­cyj­ny po­ten­cjał” przy jed­no­cze­snym braku ja­kich­kol­wiek sen­sow­nych wska­zó­wek, uwa­żam, że tekst w osta­tecz­nym roz­ra­chun­ku jest o ni­czym : ) Nie mam nic prze­ciw­ko otwar­tym za­koń­cze­niom, otwar­tym wąt­kom, ale nie kiedy cały tekst opie­ra się na owej otwar­to­ści.

Ad­mi­ni­stra­tor por­ta­lu Nowej Fan­ta­sty­ki. Masz ja­kieś py­ta­nia, uwagi, a może coś nie dzia­ła tak, jak po­win­no? Na­pisz do mnie! :)

> beryl > Czy­ta­ło mi się bar­dzo przy­jem­nie, aż do mo­men­tu, (…)  Nie mam nic prze­ciw­ko otwar­tym > za­koń­cze­niom, otwar­tym wąt­kom, ale nie kiedy cały tekst opie­ra się na owej otwar­to­ści. W tę stro­nę Cię znio­sło, ro­zu­miem. Dzię­ki za chęć po­dzie­le­nia się swoim spoj­rze­niem na opo­wia­da­nie. pzdr

Bar­dzo mi się po­do­ba­ło :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Oj, Anet, każ­de­mu to mó­wisz ;) hejka

Nie każ­de­mu, tylko pra­wie każ­de­mu. A że bar­dzo to już w ogóle ;) Smut­ne takie. Ale dobre.

Przy­no­szę ra­dość :)

> Anet > Smut­ne takie. Ale dobre. Cza­sem i tak trze­ba. 3mka

"Pew­nie mó­wisz to każ­de­mu" ; )

Ad­mi­ni­stra­tor por­ta­lu Nowej Fan­ta­sty­ki. Masz ja­kieś py­ta­nia, uwagi, a może coś nie dzia­ła tak, jak po­win­no? Na­pisz do mnie! :)

"Za­graj to jesz­cze raz, beryl" ;)

Nowa Fantastyka