- Opowiadanie: podstuwak - Kraftwerk

Kraftwerk

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Finkla, regulatorzy, Suzuki M.

Oceny

Kraftwerk

 

 

 

I

 

 

– Niech pan posłucha – porucznik Góra zwrócił się do siedzącego naprzeciw niego Jareckiego, podnosząc ze sterty zalegających biurko papierów jeden z wycinków prasowych. Ze swoją ciemną czupryną i przystojną twarzą o dojrzałych rysach, ubrany w sweter i kraciastą koszulę, porucznik wyglądał raczej na poetę niż milicjanta. Na poetę co prawda upadłego, ale takiego, który nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

– „By zrozumieć, w jakim sensie nazywam naszą świadomość układem – Góra zaczął czytać fragment artykułu – i ustalić, jaki związek łączy ją z naszym ciałem, musielibyśmy zrozumieć samą istotę świadomości. Dość blisko tego, o czym chcę powiedzieć (z kilkoma zaledwie różnicami) plasuje się rozumienie świadomości w ujęciu Levinasa, który widział ją jako obecność bytu, stanowiącego obecność wobec samego siebie. Sama świadomość pochodzi od myśli, która ją myśli. Wystarczy jedynie zrozumieć czym jest myśl, która myśli świadomość, by móc zrozumieć mój odległy od filozofowania sposób pojmowania tego zagadnienia”.

– To jest po polsku? – spytał Jarecki. Był starszy od Góry. Miał lekką nadwagę i łysiał. Na ulicy można było wziąć go za docenta, ale Jarecki nie był typem myśliciela. Nie przeszkadzało mu to jednak sprawdzać się wyśmienicie w roli śledczego.

– Po polsku, po polsku – odparł Góra ze śmiechem. – Doktor Weiss i jeden z jego ostatnich artykułów.

– Nie dziwię się, że wsadzili go do czubków. Kiedy będzie pan go przesłuchiwał? Czy czasem nie dzisiaj?

Porucznik westchnął i zaczął zbierać papiery.

– Nie będę – przyznał. – Major zamknął sprawę śmierci profesora Krafta, więc zeznania Weissa nie są mi już potrzebne.

– Jak to zamknął? – nie dowierzał Jarecki.

– Normalnie. Podobno wczoraj złapali jakichś gówniarzy, którzy przyznali się do tego zabójstwa.

– Co pan powiesz? Kto prowadził przesłuchanie?

– SB.

Jarecki uniósł ze zdziwieniem brwi.

– SB zajmuje się taką sprawą? – spytał.

W ciszy, jaka zapadła rozległ się płynący z radia głos Piotra Szczepanika, który śpiewał właśnie „Goniąc Kormorany”.

Siedzący naprzeciwko porucznika Jarecki spojrzał na radiomagnetofon, a później na Górę. Odbiornik był nowym nabytkiem na komendzie i choć miał służyć do rejestrowania przesłuchań, Jarecki częściej używał go do rozrywki.

– Mogę ściszyć, jeśli pan chce – oznajmił teraz.

Porucznik przełożył kupkę papierów na drugą część biurka, przechylił szklankę z kawą by sprawdzić, czy coś w niej jeszcze zostało, po czym dopił resztkę.

– Nie trzeba – odpowiedział, rozgryzając z niesmakiem fusy.

Jarecki uniósł się znad biurka, odchylił na oparcie krzesła i założył ręce za głowę.

– Więc co z tym SB? – spytał.

Góra, oglądając dno szklanki zastanawiał się, czy powinien powiedzieć wszystko, o czym myśli. Zastanawiał się nie dlatego, że nie ufał Jareckiemu. Znali się od lat. Od lat siedzieli biurko w biurko w tym małym pokoiku, otoczeni szafami pełnymi akt i pod ciągłym nadzorem łypiącego podejrzliwym okiem orła bez korony, zawieszonego na ścianie. Jednak przez te lata służby Góra zdążył nauczyć się, że nawet przy osobach zaufanych pewne rzeczy lepiej zostawić dla siebie.

– SB zamyka tę sprawę – powiedział wreszcie porucznik. – Mam przekazać im wszystkie akta.

– Czemu tak ich to interesuje?

– Profesor prowadził badania rządowe. Musiały być dość istotne, ale ja nie dowiedziałem się o nich zbyt wiele.

– Myślisz, że ten Weiss wie coś więcej?

– Pewnie tak, w końcu razem pracowali. Ale teraz to już nieistotne.

Góra schował wybrane papiery do zniszczonej teczki, zawiązał ją i poklepał dłonią, jakby chciał w ten sposób przypieczętować zamknięcie sprawy. Ogarnęło go przy tym uczucie straty. Stan podobny do tego, w jaki wpadamy, gdy wybudzamy się z najprzyjemniejszych snów.

W radiu spiker skończył właśnie mówić i Maryla Rodowicz zaśpiewała „Żyj, mój świecie”, gdy zadzwonił telefon.

Góra wskazał skinieniem głowy odbiornik, a ręką uczynił ruch, jakby kręcił gałką.

Jarecki podniósł się z westchnieniem i wyłączył radio, a porucznik odebrał.

– Porucznik Góra, słucham – powiedział do aparatu.

W słuchawce rozległ się trzask i po chwili zza ściany szumu dobiegły piskliwe dźwięki, które zdawały się następować po sobie w określonej kolejności. Góra wsłuchiwał się w nie z przejęciem. Znał je już doskonale. Od pewnego czasu odbierał co najmniej jeden taki telefon dziennie. Łapał się nawet na tym, że na nie czeka.

Jarecki patrzył zdumiony na milczącego porucznika. Góra, nie zwracając na niego uwagi, wsłuchiwał się w ciąg pisków i nagle tchnięty nową myślą, chwycił za kartkę i zaczął stawiać na niej kropki i kreski.

– Co robisz? – zainteresował się Jarecki.

Porucznik, notując, ze słuchawką przyciśniętą ramieniem, przyłożył tylko palec do ust i wciąż w skupieniu stawiał kolejne znaki. Kiedy połączenie skończyło się, odłożył długopis i spojrzał na zapisaną kartkę.

– Chyba to rozgryzłem – oznajmił Jareckiemu.

– Co rozgryzłeś? – zapytał tamten zaintrygowany.

– Zaraz ci powiem.

Góra zaczął przy serii znaków stawiać litery. Pluł sobie w brodę, że nie wpadł na to wcześniej. Alfabet Morse’a! Przecież to oczywiste. Kiedy każda kreska i kropka zostały opisane, porucznik dłuższą chwilę próbował wyłuskać spośród zapisanych liter coś sensownego. Bezskutecznie. Po jakimś czasie zrezygnował, zmiął kartkę i wyrzucił ją do stojącego przy wyjściu kosza.

– Niech to szlag! – syknął przez zaciśnięte zęby.

– Powiesz w końcu o co chodzi? – naciskał Jarecki.

– Już o nic – odparł porucznik. – Jednak nie ma o czym mówić.

Jarecki, przyzwyczajony do małomówności współpracownika, wzruszył tylko ramionami i nie dopytywał więcej.

Porucznik w tym czasie otworzył sporządzoną niedawno teczkę i zaczął ją jeszcze raz przeglądać. Wcześniej nie zastanawiał się nad tym, czy telefony te mogą mieć coś wspólnego ze sprawą profesora Krafta. W tej chwili zaczęło wydawać mu się to bardzo prawdopodobne.

Pierwszy z telefonów odebrał wkrótce po tym, kiedy się nią zajął. Wziął to jednak za uszkodzenie linii i nawet zgłaszał kilkakrotnie. Teraz zyskał pewność, że niezrozumiałe dźwięki nie były wynikiem awarii.

Zanim jego rozważania przerwało pukanie do drzwi, zdążył wyjąć z teczki jedno ze zdjęć przedstawiających miejsce zbrodni i samo ciało, ręcznie pisane raporty, których sporządzone na maszynie kopie znajdowały się w teczce i znalezioną w portfelu denata kartkę, na której wypisano imię „Ewa” oraz ciąg cyfr: 11 354. Zanim drzwi otworzyły się, Góra przykrył notatki wraz ze zdjęciem zalegającymi biurko papierami, a kartkę z portfela odłożył z powrotem do teczki.

Kiedy zawiązał ją, do środka wszedł jeden z oficerów SB, którego nazwiska nie znał.

– Witam – powiedział, wciąż trzymając rękę na klamce. – Komendant poinformował mnie, że jeszcze nie przekazaliście mu wszystkich akt naszej sprawy.

– Mam je tutaj. Może pan je już zabrać.

Oficer podszedł do biurka i położył rękę na teczce.

– Bardzo dobrze prowadził pan to śledztwo – stwierdził. – W zasadzie niewiele jest już do zrobienia. – Jego kwadratowa, ospowata twarz, z nosem boksera i oczami cwaniaka, wyraźnie kontrastowała z miłym tonem głosu.

– Dlaczego pan mi to mówi? – zapytał Góra.

Oficer podniósł teczkę i uśmiechnął się.

– Żeby mógł pan spokojnie przejść do wykonywania pozostałych obowiązków, poruczniku.

Góra nie odpowiedział. Z radia popłynęły rzewne tony pianina a Krzysztof Krawczyk zaczął śpiewać „Byłaś mi nadzieją”.

Z korytarza zajrzał wąsaty mężczyzna z głową zwieńczoną strzechą ciemnych, kręconych włosów i porucznik przez chwilę miał wrażenie, że piosenkę słyszy nie z radia, ale właśnie od niego.

– Ja już schodzę do wozu – powiedział wąsacz.

Stojący przy biurku Góry oficer ruszył w jego stronę.

– Ja też już wychodzę – poinformował go. – Do widzenia panom – dodał przy drzwiach.

Wąsacz skłonił się tylko i chwycił za klamkę. Góra dostrzegł na jego palcu duży, złoty sygnet, który bardziej pasował do festiwalu w Opolu, niż służby w SB.

– To byli ci…? – zaczął Jarecki gdy wyszli, ale Góra przerwał mu.

– Tak. Znasz ich?

Jarecki zastanowił się przez chwilę.

– Nie bardzo. Tyle co z widzenia – przyznał.

Góra nie pytał o nic więcej, schował do notesu uprzednio wyjęte z teczki zdjęcia i wstał od biurka.

– Nie będzie mnie już dzisiaj – oznajmił. – Jakby stary pytał, to wyszedłem grzebać przy sprawie tego wisiora.

– Wiedziałem, że pan nie wysiedzi – roześmiał się Jarecki. – Idzie pan do Weissa?

– Chcę tylko sprawdzić jedną rzecz.

Jarecki cmoknął z udawaną dezaprobatą.

– Ech panie Góra – westchnął. – Powinien pan w końcu znaleźć sobie żonę. Szybko by panu wypadły z głowy prywatne śledztwa.

Góra stanął w drzwiach i zmierzył wzrokiem towarzysza.

– Psy gończe przy sukach kundleją – odparł.

– Sam pan kundlejesz – rzucił za nim Jarecki bez złości.

 

 

 

II

 

 

 

Szpital wyglądał nad wyraz posępnie i Góra zastanawiał się, jak takie miejsce ma pomagać w odzyskiwaniu psychicznej równowagi. Idąc korytarzem, w którym ostry zapach lizolu mieszał się z niesionymi przez echo jękami i krzykiem, sam bał się, że zaraz zwariuje. Gdy w końcu dotarł do sali doktora Weissa, klaustrofobiczne pomieszczenie tylko pogłębiło tę atmosferę.

Weiss, wychudzony i niemal kompletnie łysy, o posturze zgarbionej, z trzęsącymi się dłońmi, wyglądał jak świeżo ocalony rozbitek. Brakowało mu tylko koca i kubka ciepłej herbaty.

Góra usiadł przed nim, a pielęgniarz zamknął drzwi, informując, że rozmowa nie może potrwać zbyt długo.

Porucznik położył notes na rozchybotanym stole, otworzył go i przez chwilę wpatrywał się w pustą kartkę.

– Nazywam się porucznik Góra – powiedział wreszcie. – Jestem tutaj, aby zapytać pana o profesora Krafta.

Weiss uniósł głowę, a jego twarz skrzywił nerwowy tik.

– Znaleźliście jego ciało? – spytał.

Porucznik odłożył długopis i wyprostował się.

– Czy ktoś rozmawiał z panem o tej sprawie?

– Nie – zaprzeczył doktor. – Interesuje mnie tylko, czy profesorowi się udało.

Porucznik zabębnił palcami o blat, ponownie ujął długopis i przechylił się w stronę Weissa.

– Co udało? – zainteresował się.

– W końcu stąd uciec.

– Nie nazwałbym tego ucieczką – skwitował porucznik. – Skąd pan wiedział, że profesor Kraft nie żyje?

Weiss odchylił ze zdziwieniem głowę.

– Nie powiedziałem, że wiedziałem – zaoponował. – Ani, że twierdzę, że nie żyje.

Porucznik odłożył długopis i splótł ręce na piersi.

– Ciało profesora Krafta zostało znalezione w ubiegłym tygodniu – wyjaśnił. – Teraz już pan wie.

Doktor Weiss uniósł brwi.

– Czyżby? – spytał. – Znaleźliście ciało. To nie znaczy, że znaleźliście profesora Krafta.

– Co pan przez to rozumie?

– A czy ja w ogóle coś rozumiem? W końcu jestem obłąkany.

Do pomieszczenia w którym siedzieli docierały co chwilę krzyki innych pacjentów. Porucznik żałował, że nie może przesłuchać Weissa na komendzie. W takich momentach żałował też, że rzucił palenie. W tej chwili dałby wszystko za jednego Sporta.

– Nad czym pracował pan z profesorem – Góra ponownie zajął się przesłuchaniem.

– Nad świadomością. Badaliśmy, czym jest świadomość i jak można ją naukowo opisać.

– A dokładniej?

– Chcieliśmy ją zdefiniować. Wyrazić w kategoriach chemicznych, fizycznych i matematycznych, bez konieczności filozofowania. To była bardzo żmudna praca. Wykorzystywaliśmy przy niej wszelkie możliwe zasoby, nawet skomplikowane maszyny obliczeniowe i komputery.

– I do czego doszliście?

Weiss skrzywił się.

– Do niczego. Kiedy wszystko zaczęło się wyjaśniać, Kraft zaczął prowadzić badania dla SB.

– A pan?

Weiss uśmiechnął się gorzko.

– Po sześćdziesiątym ósmym?

Góra był zdziwiony rzeczowością jego odpowiedzi. Spodziewał się szalonego naukowca, tymczasem Weiss patrzył na wszystko trzeźwiej, niż on sam. Porucznik skupiał się zawsze na prowadzonych śledztwach, a tym, co dzieje się dookoła interesował się jedynie wtedy, kiedy mogło to popchnąć sprawę do przodu.

– Czy te wasze badania nad świadomością miały coś wspólnego z ucieczką profesora?

Weiss zastanowił się przez chwilę.

– To zależy, czy mu się udało, czy nie – stwierdził.

– A jeśli się udało?

Doktor nie odpowiedział od razu. Jakiś czas błądził palcem po blacie stołu, myśląc nad czymś intensywnie.

– Jeśli się udało, to żałuję, że mnie przy tym nie było – odparł w końcu. – Ale proszę mnie już więcej o to nie pytać.

Porucznik rolował w palcach długopis, zapisując tylko pojedyncze zdania.

– Więc na razie proszę mi powiedzieć coś innego – wrócił do przesłuchania. – czy pracowaliście kiedyś nad czymś związanym z telefonami?

– Kiedy Kraft przestał ze mną współpracować, przekazywał mi informacje przez asystentów. Przypominało to głuchy telefon.

– Może Kraft zajmował się czymś takim sam – nie ustępował Góra.

Weiss pochylił się w jego stronę i zajrzał porucznikowi w oczy.

– Nie będę mówił więcej o naszej pracy – odparł. – Przyzwyczaiłem się już do tego, że wsadziliście mnie tutaj i nie chciałbym tego zepsuć.

Góra zmarszczył czoło, zastanowił się przez chwilę i zmienił temat:

– Niech pan w takim razie opowie o kontaktach Krafta z kobietami. Miał kogoś? Spotykał się z kimś?

Weiss odetchnął i oparł się wygodnie.

– Tutaj akurat sprawa jest prosta. Profesor miał czas tylko na pracę. Z nikim się nie umawiał. Nawet na sympozjach nie chodził na dziwki. Zresztą, z tym jego roztargnieniem pewnie źle by się to dla niego skończyło. Czy pan wie, że Kraft nie miał kompletnie pamięci do cyfr? Wszystko musiał zapisywać: wydatki, nr telefonów, adresy.

– A czy w jego życiu była jakaś Ewa?

– Ewa – westchnął Weiss. – Ewa to co innego.

Porucznik ożywił się.

– Kim była Ewa? – spytał.

Weiss uśmiechnął się w taki sposób, że w końcu w pełni zaczął przypominać pacjenta szpitala dla psychicznie chorych.

– Więc pan nic nie wie o Ewie, poruczniku? – zachichotał. – Nikt na świecie nie wie…

– Proszę odpowiedzieć – zniecierpliwił się Góra.

– Mieliśmy już nie mówić o mojej pracy – odezwał się doktor. – To nie przyniesie nic dobrego. Ani mnie, ani panu. Dlatego skończmy już tę rozmowę.

– Skończymy, kiedy ja tak zadecyduję.

Weiss chwycił rękami blat stołu.

– Niekoniecznie – powiedział.

Góra zdążył w ostatniej chwili złapać notatnik, zanim doktor wstał i wywrócił stół. Nie wiedząc, co zrobić, patrzył tylko, jak Weiss rzuca się w stronę drzwi i uderza o nie całym ciałem. Po chwili do środka wpadło trzech sanitariuszy i zaczęło okładać go gumowymi pałkami.

– Pewne metody sprawdzają się w każdym miejscu – zwrócił się do porucznika trzeci z nich, stając w drzwiach.

Porucznik wstał i podszedł do niego.

– Czy to naprawdę konieczne? – spytał.

– Pan wie, jak robić swoją robotę, my wiemy, jak robić swoją.

Góra nie odpowiedział. Minął go i wyszedł na korytarz.

– Chyba pana nie uraziłem? – rzucił za nim sanitariusz. – Wiem, że pana robota to zupełnie coś innego.

 

 

 

III

 

 

 

– Szach – stwierdził Góra, przestawiając piona.

Trell pochylił się nad szachownicą, wykonał ruch skoczkiem i zbił figurę porucznika.

Porucznik westchnął i wypił przygotowaną na tę okazję setkę wódki. Wódka była ciepła. Krzywiąc się pomyślał, że ta partia zdecydowanie trwa zbyt długo.

– Chyba specjalnie mi się podkładasz – oznajmił Trell. – Jeśli chcesz, to pij bez krępacji, ale graj na poziomie, do jasnej cholery!

Porucznik opuścił głowę, potarł ręką czoło i zamilkł.

Towarzysz nie ponaglał go. Mieli przecież czas.

Siedzieli teraz w mieszkaniu Trella, tak w braku kobiecej ręki podobnym do mieszkania porucznika. Jedyną różnicą było to, że Trell miał kiedyś żonę i w niektórych miejscach ostały się pamiątki z tego okresu – kryształowe wazony, zakurzone landszafty i zdjęcia.

Na fotografiach przyjaciel porucznika niepozbawiony był jeszcze tej woli działania, którą znaleźć można niekiedy w oczach sportowców, a która w oczach Trella wygasła bezpowrotnie. Mężczyzna też postarzał się znacznie. Jego włosy posiwiały, a policzki stały się wklęsłe. Trudno było uwierzyć, że zdjęcia te wykonano zaledwie kilka lat temu.

Niewiele wcześniej, nim Trellę zostawiła żona.

W sześćdziesiątym ósmym Trell stracił nogę, w czasie działań, o których z pewnością nie chciałby opowiadać swoim wnukom. Ani małżonce. Wtedy też skończyła się jego służba.

Porucznik nie pamiętał już, kiedy szachowe spotkania stały się ich tradycją. Grali zawsze w czwartki, z czego zresztą żartowała cała komenda. Żaden z nich nie potrafił powiedzieć, dlaczego wybrali akurat ten dzień.

– Zastanawiałeś się kiedyś, czym jest ludzka świadomość? – przerwał wreszcie milczenie porucznik. – Czym są nasze myśli? Czy świadomość może istnieć poza ciałem?

Trell uzupełnił właśnie kieliszki wódką i uniósł z politowaniem brwi.

– Nigdy przed pierwszym litrem – odparł, odstawiając butelkę.

– Nie żartuj – zganił go Góra. – Pytam poważnie.

Trell wysunął dolną szczękę, podrapał się po brodzie i wzruszył ramionami.

– Nie mam pojęcia – przyznał. – Nawet mnie to nie interesuje. Ciekawe tylko, skąd u ciebie takie rozterki.

– Sprawa profesora – wyjaśnił Góra.

Trell wyprostował się.

– Mówiłeś dzisiaj, że zamyka ją SB – stwierdził.

Porucznik przesunął kolejną figurę i dopiero po chwili zorientował się, że ruch był nietrafiony.

– Bo zamyka – zgodził się. – Nie mam zamiaru się w to mieszać. Interesuje mnie tylko kilka rzeczy.

– Co na przykład? – Trell ponownie przestawił skoczka. – Szach – dodał.

Porucznik potarł spocone czoło.

– Na przykład nad czym pracował ten profesor. Na początku to bagatelizowałem, ale im więcej się o tym dowiaduję, tym bardziej mnie to ciekawi. I jeszcze ten Weiss, jego współpracownik. Byłem dziś u niego w szpitalu i nie zgadniesz co.

Trell uniósł brew w wyrazie zainteresowania.

– Psychuszka? – spytał.

Porucznik wziął do ręki zbitego piona i zaczął go przewracać w dłoniach.

– Wzorcowa – potwierdził. – Sam doktor odnalazł się już w tej grze i zadomowił w szpitalu. Tam przynajmniej wie, na czym stoi.

– Właściwie dlaczego go nie sprzątnęli? Tak byłoby prościej.

Porucznik przestawił króla.

– Weiss z profesorem bardzo dużo drukowali w pismach naukowych – zaczął wyjaśniać. – Czytałem te artykuły, ale niewiele z nich rozumiem. Wiem tylko tyle, że na początku byli dość zgodni. Próbowali udowodnić, że świadomość jest swego rodzaju układem wyładowań elektrycznych, jakie zachodzą w naszym mózgu. Że nie jest związana z naszym ciałem, bo ciało jest jedynie nośnikiem, a nośniki można zmieniać.

– To wciąż nie tłumaczy, dlaczego nie mieliby po prostu pozbyć się tego Weissa – zauważył Trell i wykonał kolejny ruch.

– Zaraz zrozumiesz – zapowiedział Góra. – Wszystko zmieniło się, gdy profesor zaczął współpracować z SB. Wtedy wycofał się ze swoich stwierdzeń i zaczął podważać wyniki badań, więc siłą rzeczy twierdzenia Weissa. Weiss zaatakował go, insynuując, że za postawą profesora stoją jego nowi mocodawcy. Cenzura to wszystko puszczała, bo i tak nie rozumiała, o czym się tam pisze. Ale ktoś musiał zrozumieć.

– Ktoś, kto rozumiał, że wsadzenie doktora do psychiatryka ostatecznie obali jego twierdzenia – ocenił Trell. – Sprytne. Myślisz, że profesor o tym wiedział?

Porucznik odłożył trzymaną w rękach figurę, przestawił piona i zastanowił się przez chwilę.

– Trudno powiedzieć. Ale profesor mało wiedział, co dzieje się wokół niego. Zajmował się tylko badaniami.

– Mówiłeś, że znaleźli go w alejce za „Maximem”. – Trell zbił porucznikowi pion. – Co to w takim razie były za badania?

Góra znów napił się ciepłej wódki i wypuścił z sykiem powietrze.

– I to też jest dziwne – przyznał. – Profesora nikt tam nie widywał. Zresztą, to miejsce nie pasuje mi do niego. Potwierdzał to akt zgonu, w którym stwierdzono, że zgon nastąpił gdzieś indziej. Ale akt zgonu został zmieniony, a za przyczynę śmierci wskazano pobicie.

Trell odsunął się na oparcie krzesła.

– Dla mnie wszystko jest jasne – powiedział. – Nie interesuj się tym więcej. Dobrze ci radzę.

Porucznik wykonał ruch gońcem.

– Nie będę – obiecał. – Weissa odwiedziłem z czystej ciekawości. Nie mam zamiaru ściągać sobie na głowę kłopotów.

Trell pochylił się nad szachownicą.

– Ty zawsze ściągasz sobie na głowę kłopoty – przyznał. Potem przesunął skoczka i dodał:

– Szach i mat.

 

 

 

IV

 

 

 

Kiedy porucznik wysiadł z taksówki, musiał przyznać przed sobą, że jednak jest pijany. Opierając się o drzwiczki Warszawy powolnym ruchem wyjął portfel i zapłacił.

Do bramy szedł jednak prostym, stabilnym krokiem i dopiero kiedy na klatce wpadł na niego jakiś mężczyzna, musiał przytrzymać się poręczy, żeby nie upaść.

Góra sklął go w myślach i podszedł pod drzwi mieszkania.

Drzwi były otwarte.

Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby porucznik zorientował się, co się stało. W jednej chwili wytrzeźwiał.

W środku wszystko zostało wywleczone na wierzch. Poodsuwano meble, pościągano dywany. Powywracane krzesła i otwartą wersalkę rozpruto, a całość zwieńczono rozsypując wszędzie powyciągane z szaf ubrania.

Góra podejrzewał, że musi mieć z tym coś wspólnego mężczyzna, którego minął na klatce. Wybiegając na ulicę miał nadzieję, że zdoła go jeszcze dogonić. Na szczęście taksówka odjechała i teraz porucznik widział go paręnaście metrów dalej. Nie myśląc wiele ruszył w jego stronę. Najpierw ostrożnie, tak, by pozostać niezauważonym, później biegiem, kiedy miał już pewność, że zdoła go doścignąć.

Gdyby tego wieczoru nie wypił tak dużo, z pewnością byłoby to łatwiejsze.

Ścigany, mężczyzna przeciętnej budowy, biegł ciężko i dystans między nimi zmniejszał się co jakiś czas. Jednak zawsze wtedy tamten, jak wytrawny maratończyk tuż przed metą, przyspieszał, pozostawiając Górę w tyle.

Przebiegając przez kolejny szpaler bloków porucznik czuł, że traci siły. Kiedy przyszło mu przeskoczyć przez ogrodzenie, omal się nie wywrócił. Sam nie rozumiał, jak udaje mu się nie mylić kroków.

Ale tamten też biegł już coraz wolniej. Góra dokładnie widział jego plecy. Zarysowany w ciemnościach kontur kręconej czupryny. Był tuż za nim.

I wtedy ścigany skręcił nagle za winkiel i zniknął.

Porucznik zatrzymał się. Wsparty na ugiętych nogach oddychał głęboko.

Przed nim rozciągała się osiedlowa alejka, która prowadziła wzdłuż bloków. Drzwi pierwszej z bram zamknęły się właśnie.

Góra odruchowo sięgnął za pazuchę i pożałował od razu, że nie zabrał do Trella broni. Przyciskając plecy do zadrapanego muru, ostrożnie wśliznął się do środka.

Tym razem nawet chwycenie się poręczy nie pomogło. Cios był na tyle silny, że porucznik zachwiał się i upadł na plecy. W głowie zaczęło mu się mącić, a pod okiem poczuł piekący ból.

Napastnik minął go i spokojnie odszedł. Musiał być pewien swojej ręki. Góra słyszał, jak odgłos jego kroków niknie powoli. Potem zasnął. Lub stracił przytomność.

Ocknął się o świcie, wtulony w męską postać. Postać była zaniedbana i właśnie grzebała mu w kieszeni marynarki. Góra w jednej chwili oprzytomniał, podniósł się, wykręcił złodziejowi rękę i przycisnął mu głowę do zimnego betonu.

– Może tu znajdziesz coś ciekawszego – wysyczał. – Chcesz przyjrzeć się jeszcze bliżej?

– Ubzdryngolą się jeden z drugim i wszczynają awantury! – krzyknął ktoś z półpiętra. – Już mi stąd bo wezwę milicję!

Porucznik odwrócił się i zmierzył krzykacza wzrokiem.

– To ja jestem milicja, a teraz wypierdalaj! – odparł.

Przestraszony mieszkaniec schował się za drzwiami. W tym czasie Góra podniósł złodzieja i kopnięciem wypchnął go na zewnątrz.

– Ciebie też nie chcę tu widzieć. – rzucił za nim. Potem otrzepał marynarkę, poprawił włosy i ruszył do siebie.

Mieszkanie wyglądało tak, jak je zastał wczorajszej nocy. W wejściu natknął się na sąsiadkę.

– Mieszkanie się zamyka – zganiła go. – Milicja, nie milicja, złodziej w dowód nie zagląda.

Góra minął ją i zatrzasnął jej drzwi przed nosem.

W łazience przemył twarz i obejrzał się w lustrze. Nie było tak źle.

Oko trochę spuchło, a na policzku i skroni tylko niewielkie zadrapania. Gdyby się wykąpał i uczesał, wyglądałby dość przyzwoicie. Góra jednak nie miał na to czasu.

Wciąż oglądając twarz z każdej strony zwrócił uwagę na jeden szczegół. W widniejącej pod okiem opuchliźnie wyraźnie zarysowało się kółko. Jakby odcisk pierścienia lub sygnetu.

 

 

 

V

 

 

 

– Gdzie jest major? – zapytał Góra od wejścia.

Jarecki spojrzał na niego znad sterty papierów i zagwizdał wymownie.

– A jak wygląda ten drugi? – zainteresował się.

Góra wszedł do środka, zamknął drzwi i podszedł do biurka Jareckiego.

– Major – ponaglił. – gdzie jest?

– A co to? Pali się? – odparł Jarecki kpiąco. – Nie widziałem go dzisiaj. Może się zdziwisz, ale stary nie musi mi się meldować.

Góra wyprostował się i zwiesił głowę.

– Przepraszam – jęknął. – Jeśli się pojawi, to niech pan mu przekaże, że mam do niego ważną sprawę.

– Witek, co się dzieje – zapytał szczerze przejęty Jarecki.

– Nic takiego – uspokoił go porucznik. Jakby chcąc to potwierdzić zerknął na leżącą pod ścianą torbę Polsportu i spytał możliwie najspokojniej:

– Kopiecie dzisiaj?

– Tak – odparł Jarecki. – Miałem nadzieję, że do nas dołączysz.

– Następnym razem.

W radiu rozległy się pierwsze takty „Nikt na świecie nie wie” i jakby wywołany tą piosenką zadzwonił telefon leżący na biurku Góry.

Góra wskazał skinieniem głowy odbiornik i ruszył w stronę aparatu.

Kiedy Jarecki wyłączył radio, porucznik odebrał:

– Porucznik Góra, słucham.

W słuchawce rozległy się znane mu piski.

– Profesor Kraft? – spytał Góra, nie zważając na szczerze zdziwionego Jareckiego. Dźwięki nasiliły się, jednak sekwencja pozostała taka sama. Tchnięty nagłą myślą porucznik chwycił aparat, podszedł do szafy, na której stał radiomagnetofon i ściągnął urządzenie na podłogę. Potem przełączył na odtwarzanie kaset, zbliżył słuchawkę do odbiornika i nacisnął nagrywanie.

– Przecież ja mam tam przesłuchanie…

Góra gestem dłoni wskazał Jareckiemu, by był cicho. Odczekał do końca połączenia, po czym wcisnął stop i wyprostował się uradowany.

– W końcu cię mam – powiedział do siebie.

– Już kompletnie ci na mózg padło! – zganił go Jarecki. – Trzy godziny cisnęliśmy go, by zaśpiewał, a ty mi to kasujesz.

– Minuta z trzech godzin cię nie zbawi – skwitował Góra i podniósł radiomagnetofon z podłogi. – Mogę pożyczyć twoją torbę? – spytał, zwracając głowę w stronę Jareckiego.

Jarecki machnął tylko ręką i nie odezwał się. Góra, biorąc to za zgodę, wypakował jego rzeczy na biurko i schował do torby odtwarzacz.

– Dzięki – powiedział, gdy zasunął zamek. – Zwrócę ci jeszcze dziś. Najpóźniej jutro.

Jarecki pokręcił głową i westchnął.

– Wylądujesz w wariatkowie – rzucił za wychodzącym porucznikiem.

Porucznik odwrócił się w progu i rzekł z uśmiechem:

– Właśnie się tam wybieram.

 

 

VI

 

 

 

Góra szedł szpitalnym korytarzem i nie zwracał uwagi na biegnącego za nim pielęgniarza.

– Nie może pan się dzisiaj zobaczyć z pacjentem – krzyczał mężczyzna. – I tak jest w takim stanie, że niczego panu nie powie.

– Zaryzykuję – stwierdził porucznik i poprawił wiszącą na ramieniu torbę.

Doktor Weiss siedział na łóżku i człowieka, z którym porucznik widział się zaledwie wczoraj, przypominał jedynie swoją zmizerniałą posturą. Oczy Weissa, jeszcze niedawno bystre i skupione, teraz były rozmyte i pozbawione przytomności. Głowa doktora wciąż opadała i ten nie mógł utrzymać jej w pionie. Kiedy porucznik wszedł, Weiss nawet nie spojrzał w jego stronę.

– Proszę zostawić nas na chwilę samych – powiedział Góra do pielęgniarza.

– Może być pan pewien, że o tym wtargnięciu poinformujemy pana przełożonych.

– Możecie poinformować nawet samego głównego sekretarza, ale teraz dajcie nam pięć minut.

Pielęgniarz zrobił oburzoną minę, ale w końcu wyszedł.

– Doktorze – zwrócił się do Weissa porucznik. – Chcę pana o coś spytać.

Weiss wciąż zdawał się nie zauważać jego obecności.

Góra wyciągnął radiomagnetofon i podłączył go do kontaktu.

– Proszę tego posłuchać – powiedział, nachylając się nad urządzeniem. – Proszę powiedzieć, czy coś się z tym panu kojarzy.

Kiedy porucznik wcisnął start, Weiss ożywił się na chwilę. Z trudem podniósł głowę i spojrzał na stół, na którym leżał magnetofon. Po chwili jednak jego głowa znów opadła i doktor na powrót wydawał się nieobecny. Zaczął jednak wykonywać ręką ruchy, z początku niewyraźne, które Góra odczytał jako prośbę o coś do pisania.

Porucznik wyjął z torby notatnik i długopis, wsunął je doktorowi w rękę i patrzył z zaciekawieniem.

Weiss mazał przez chwilę przypadkowe zawijasy, po czym zaczął stawiać rzędy zer i jedynek. Spisywał je przez jakiś czas, a następnie każdej serii znaków przyporządkował liczby. Kiedy wszystkie miały już swój odpowiednik, Weiss wypisał pod nimi litery.

Porucznik, wstrzymując oddech, patrzył, jak stawiane przez doktora znaki zmieniają się w wiadomość: Możemy pomóc sobie nawzajem. Znajdź Ewę, a zrozumiesz wszystko.

Góra pochylił się nad Weissem i chwycił go za ramiona.

– Kim jest Ewa? – spytał.

Nim Weiss zdążył odpowiedzieć, do pokoju wszedł łysawy lekarz, w grubych, rogowych okularach.

– Proszę stąd wyjść! – nakazał. – Stan pacjenta jest obecnie bardzo ciężki i wszelkie wizyty są niewskazane.

– Kim jest Ewa? – Góra ponaglił pytanie, nie zwracając uwagi na tamtego.

– Słyszy pan? – Lekarz położył porucznikowi rękę na ramieniu.

Weiss w tym czasie przechylił głowę, uśmiechnął się i wbił sobie długopis w dłoń.

– Proszę natychmiast opuścić salę! – krzyknął lekarz.

Do pomieszczenia wbiegło trzech sanitariuszy i chwyciło szarpiącego się doktora.

Góra podniósł z podłogi notatnik i wyszedł na korytarz.

– Pan porucznik Góra? – spytała go pielęgniarka, gdy znalazł się już na zewnątrz.

– Tak – potwierdził.

– Proszę pójść na dyżurkę. Telefon do pana.

Telefon stał przy oknie. Porucznik wsparł się o framugę, okrył słuchawkę dłonią i odezwał się cicho:

– Porucznik Góra, słucham.

– Major cię szuka – porucznik rozpoznał głos Jareckiego. – Wszyscy cię szukają. Dobrze przemyśl sobie kilka rzeczy, zanim wrócisz na komendę.

– Co się stało?

– Znaleźli Trellę. Martwego. W jego mieszkaniu są ślady bójki. Świadkowie mówią, że wczoraj razem piliście. Zresztą, cała komenda wie, że co czwartek gracie w szachy. Wiedzą, ile jest dwa plus dwa. I jeszcze to twoje oko.

Góra walnął dłonią w parapet. Przymknął na chwilę oczy i wziął głęboki wdech.

– Dzięki – odezwał się.

– Nie ma za co. Wiem, że to nie ty.

Porucznik pożegnał się i odłożył słuchawkę na widełki.

Pocierając czoło dłonią, wyjrzał przez okno.

Z dyżurki widać było szpitalny ogród, bardzo ładny o tej porze roku. Nie to jednak przykuło uwagę porucznika.

– Przepraszam – zwrócił się do jednej z pielęgniarek. – Proszę mi powiedzieć, kim jest tamten pan w kitlu?

Kobieta wstała i podeszła do okna.

– To pan dyrektor – stwierdziła.

Dyrektor rozmawiał drugim z mężczyzną. Porucznik Góra rozpoznał w nim esbeka z nosem boksera.

 

 

VII

 

 

Mieszkanie profesora nie było zaplombowane i porucznikowi z łatwością udało się sforsować zamek. Będąc w środku błądził chwilę po omacku, aż włączył niewielką latarkę, którą kupił dzisiaj po wyjściu ze szpitala. Nie zapalał światła. Wiedział, że mieszkania trupów cieszą się szczególnym zainteresowaniem sąsiadów. Sąsiadów i organów władzy.

Porucznik miał pewność, że mieszkanie jest obserwowane. Żywił jednak nadzieję, że po zmroku obserwacja ta jest bardziej senna niż czujna.

Żałował, że nie może przyjrzeć się wszystkiemu w pełnym świetle. Miał nadzieję znaleźć tu odpowiedzi na przynajmniej jedno z trapiących go pytań, a z lichą latarką stawało się to o wiele trudniejsze.

Mieszkanie profesora było spore. Usytuowane w starej kamienicy, składało się z dwóch pokoi, sypialni i dużego salonu. Góra zdążył zorientować się, że salon przerobiono na coś w rodzaju domowego laboratorium.

Po podłodze ciągnęły się liczne kable i porucznik musiał uważać, żeby w któryś z nich się nie zaplątać. Zdziwiło go, że raport z rewizji nic o tym nie wspominał. Ale raport pewnie nie wspominał o wielu rzeczach. To dlatego Góra nie zainteresował się tym miejscem. Prowadząc kilka spraw naraz nie miał czasu, by każdą rewizję przeprowadzać samemu. Teraz żałował, że doświadczenie nie nauczyło go jeszcze tego, by wszystko sprawdzać osobiście.

Przenosząc snop światła na kolejne części pomieszczenia, porucznik ze zdziwieniem dostrzegał liczną aparaturę, której przeznaczenia nie mógł się nawet domyślać.

Tranzystory i pełne diod pudła, od których odchodziły niezliczone ilości kabli, straszyły teraz swoim chłodem, odbijając słaby blask latarki. Gdzieniegdzie stały urządzenia przypominające maszyny do pisania, jednak wbudowane w sporych rozmiarów skrzynki, ze szparami, w które powtykane były dziurkowane karty.

Część z tych urządzeń stała na ustawionym w centralnym punkcie salonu stole, który musiał służyć profesorowi również za biurko. Góra rozpoznawał niektóre sprzęty. Widział je już w naukowej prasie, której oczytał się w czasie śledztwa. Wielkie maszyny obliczeniowe i komputery. Jednak oglądane w takim stężeniu, przedmioty te wywoływały w nim wrażenie, jakby znalazł się w zupełnie innym świecie.

Najdziwniejsze było ustawione na środku pokoju krzesło. Przypominało krzesła, jakie Góra oglądał w zachodnich filmach, opowiadających o przyszłości i gwiezdnych podróżach. Przede wszystkim jednak porucznikowi kojarzyło się z krzesłem elektrycznym.

I właśnie wtedy, kiedy porucznik chciał się przyjrzeć owemu siedzeniu z bliska, tuż obok rozjarzył się blask zapalniczki, w którym Góra dostrzegł papierosa, dwie plamy oczu i nos, wyglądający jak nos boksera. W chwilę po tym ktoś zapalił światło.

– Tutaj go znaleźliśmy – powiedział bokser, wydmuchując kłąb dymu. – Nie żył już wtedy. Sądzimy, że zabił się sam. Przez przypadek.

Oprócz boksera, w pokoju znajdował się jeszcze kudłaty wąsacz, który stał teraz przy wejściu. Gdy porucznik opuścił latarkę, wąsacz wymierzył w jego stronę pistolet. Bokser w tym czasie zaciągnął się tylko i włożył rękę do kieszeni.

– Mieliśmy nadzieję, że pomożesz nam ustalić, co tutaj zaszło – zwrócił się do porucznika. – Ale jak widać, przeceniliśmy cię.

– Przerwaliście mi, kiedy właśnie zaczynałem się rozkręcać.

Esbek z nosem boksera podszedł do stojącego na środku pomieszczenia krzesła i oparł się o podłokietnik.

– Już za chwilę rozkręcisz się w pełni – zapowiedział ze śmiechem. – Jak tylko podłączymy cię do tej karuzeli.

Góra uważniej obejrzał niespotykany mebel.

Drewniane, obite metalowymi okuciami krzesło, zwieńczone zostało stalową obręczą, znajdującą się na wysokości głowy siedzącego. Od obręczy i z tylnej części oparcia, wychodziły dziesiątki kabli, z których część splatała się w gruby przewód prowadzący do odpowiednio spreparowanego aparatu telefonicznego. Pozostałe kable łączyły się ze skrzynkami upstrzonymi setkami diod, wyglądając jak pnącza pozbawionego liści bluszczu.

– Co z tym robicie? – zapytał porucznik.

– To zabawka profesora – wyjaśnił bokser. – My tylko chcemy dowiedzieć się, do czego służy. I ty nam w tym pomożesz.

Wąsacz podszedł do Góry i wciąż trzymając go na muszce, wskazał mu ruchem głowy, by usiadł.

– Dziękuję, postoję – odparł porucznik, zaciskając chyłkiem dłoń na latarce. Przesunął jednocześnie nogę, unosząc jeden z leżących na podłodze kabli.

– Opór nie ma sensu – wtrącił się bokser. – Jak tak bardzo boisz się o swoją dupę, to trzeba było nie rozmawiać z Weissem.

– Weiss niczego mi nie powiedział. Może wy mi wyjaśnicie?

Esbek z bokserskim nosem uśmiechnął się szelmowsko.

– Nie jesteśmy w filmie o imperialistycznych agentach – powiedział. – Nikt ci tu niczego nie wytłumaczy.

– Przecież wiem, że się do tego palisz.

Bokser zgniótł papierosa o blat stołu i stanął z założonymi rękami.

– Właśnie przestałem – oznajmił. – I tak byś nic nie zrozumiał. – Splótł dłonie i wyprostował ręce. W pokoju rozległ się trzask jego stawów. Następnie mężczyzna skinął na wąsacza, a ten ruszył w stronę porucznika. Gdy był tuż przy nim, porucznik wysunął nogę, naciągając kabel, a tamten potknął się i zachwiał, o mało nie upadając.

Góra wykorzystał tę chwilę, uderzając go w skroń latarką. Nim wąsacz zdołał złapać się za głowę, porucznik doskoczył do boksera i silnym ciosem złamał mu nos.

Wąsacz wypalił. Kula chybiła Górę, wbijając się z głuchym trzaśnięciem w ścianę. Porucznik odruchowo rzucił się na podłogę. Kolejny pocisk zdążył świsnąć mu tuż nad uchem, po czym strzaskał jedno z wiszących na ścianie zdjęć.

Góra pociągnął plątaninę kabli, na których stał funkcjonariusz z wąsem. Gdy tamten upadł, porucznik zerwał się, chwycił ze stołu jedno z blaszanych pudeł i cisnął nim w leżącego esbeka, wytrącając mu broń z ręki.

Wtedy usłyszał kolejny strzał.

Bokser, jedną ręką trzymając się za krwawiący nos, drugą dobył swój P-64 i mierzył teraz w porucznika.

Góra dał nura w stronę broni wąsacza, chwycił ją i padając na plecy oddał dwa strzały, trafiając boksera w ramię. Gdy tamten upadł, Góra podniósł się i skierował lufę pistoletu w leżącego na podłodze funkcjonariusza z wąsem.

– Koniec tych gierek – zaczął porucznik. – gadaj po co wam cały ten szmelc!

Wąsacz, trzymając się za rękę, zaczął wyjaśniać z trudem:

– Ja nic nie wiem. Ja tego nie rozumiem – jęczał. – Profesor miał nam pomóc eliminować wrogów systemu. Świadomość… Świadomość to prąd. Tak mówił. I ten prąd można pochwycić. Można zamienić w niego każdego. Można nim kierować. I można go wyłączyć, kiedy tylko się zechce. Gdyby wszyscy ludzie…

Kula przeleciała tak blisko twarzy porucznika, że poczuł na policzku jej podmuch. Jeszcze zanim bokser zdołał wystrzelić po raz kolejny, Góra przetoczył się na drugą stronę stołu.

Kolejny strzał padł jednak w kierunku funkcjonariusza z wąsem. Wąsacz zgiął się tylko w krótkim spazmie, skrzywił twarz i umarł.

Esbek z nosem boksera nie próbował wstać. Nie miał na to siły. Unosząc tylko trzęsące się ramię usiłował dostrzec postać porucznika. Kiedy w końcu mu się to udało w pokoju ponownie rozległ się huk wystrzału, po którym mężczyzna nie widział już niczego.

Góra podszedł do martwego napastnika i odebrał mu broń. Chowając oba pistolety, zaczął w pośpiechu rozglądać się po pomieszczeniu. Wiedział, że ma niewiele czasu. Któryś z sąsiadów z pewnością zadzwonił już na milicję.

Poza urządzeniami, przeznaczenia których porucznik nie znał, w mieszkaniu nie znajdowało się nic ciekawego.

Ubrania, spora biblioteczka, setki skomplikowanych notatek. Czyste ryzy papieru i narzędzia pomiarowe. Gdzieniegdzie niedojedzone posiłki. W kuchni tylko kilka naczyń i pusta lodówka. Nigdzie żadnych ozdób czy pamiątek. Wyjątek stanowiły zawieszone na ścianie zdjęcia.

W ciemnościach porucznik nie zwrócił na nie uwagi, jednak teraz zaczął im się baczniej przyglądać. Na jednym z nich rozpoznał doktora Weissa i profesora Krafta. Stali uśmiechnięci na tle wielkiego komputera. Zdjęcie podpisano „Laboratorium Arkadia. 1967”.

Góra miał już odejść od fotografii, kiedy nagle coś przykuło jego uwagę. Na komputerze wisiała tabliczka. Porucznik nie bez problemu zdołał odczytać znajdujące się na niej imię.

Trzy prosto wypisane litery.

Ewa.

 

 

VIII

 

 

 

– Wiem, która jest godzina. – Porucznik ścisnął słuchawkę i oparł dłoń o brudną szybę budki telefonicznej. – To jednak bardzo ważne. Jestem z milicji.

– Bardzo mi przykro, ale nie może pan rozmawiać z pacjentem Weissem.

– Ta sprawa nie może czekać!

– Proszę na mnie nie krzyczeć! – oburzyła się pielęgniarka. – Pacjent Weiss jest teraz nieosiągalny.

– Co to znaczy „nieosiągalny”?

Po drugiej stronie linii zapadło krótkie milczenie.

– Pacjent Weiss powiesił się w nocy.

Góra odsunął słuchawkę od ucha i stał dłuższy czas bez ruchu. Potem odwiesił ją na widełki i oparł się plecami o szybę.

Żałował teraz, że rzucił palenie. Trąc dłonią spocone czoło myślał intensywnie. Po kilku minutach wygrzebał z kieszeni ostatnie drobne, wrzucił je do aparatu i zakręcił tarczą.

– Słucham – w słuchawce rozległ się zaspany głos Jareckiego.

– Znajdź dla mnie jedną rzecz – powiedział porucznik.

– Witold? Wiesz, która jest godzina?

– Wiem, ale to nie może czekać.

– Czego chcesz? – Jarecki był zbyt zmęczony, żeby się złościć.

– Potrzebuję jeden adres…

 

 

IX

 

 

Laboratorium profesora Krafta nie miało już nic wspólnego z tym, co porucznik Góra widział na zdjęciu. Duża, podniszczona hala była teraz całkowicie pusta. Gdzieniegdzie tylko walały się strzępki gazet i opróżnione flaszki. Ciągi drobnych okien niemal w całości zostały stłuczone, a ze ścian w niektórych miejscach wystawały stalowe zbrojenia.

Jedyną rzeczą odcinającą się na tle tego wszystkiego był ustawiony w rogu cylinder, sięgający aż po sam sufit, który zdawał się być częścią jakiegoś pokaźnych rozmiarów agregatora.

Trzeszcząc butami po zalegającym podłogę szkle, porucznik badał całe pomieszczenie fragment po fragmencie. Kolejne wyszczerbienia, dziury, spęczniałe urywki ścian i posadzki zajmowały jego uwagę. Każde takie miejsce obmacywał ostrożnie dłonią, samemu nie wiedząc, czego właściwie szuka.

Nie przyniosło to żadnego efektu.

Góra nie potrafił stwierdzić, jak długo już zajmują mu te poszukiwania. Powoli zaczynał przekonywać się, że nie mają one sensu. Nie tracił jednak nadziei. Zbliżał się do wysokiego cylindra, który zostawił sobie na koniec, jak dzieci chowają czasem najlepsze ciastko, by spróbować je jako ostatnie.

Blaszana konstrukcja rozczarowała go jednak. Przerdzewiałe płaty stali, powyginane i pełne pęknięć, nie skrywały w sobie niczego nadzwyczajnego. Góra lustrował je dokładnie, próbował bardziej rozewrzeć widoczne w nich szczeliny, ale żaden z elementów tego urządzenia nie wydawał się godny uwagi.

Poza jednym.

Dość niepozorny mechanizm znajdował się na biegnącej od cylindra do ściany rurze. Składało się na niego pięć obręczy, prawie doszczętnie przerdzewiałych, na których widniały ledwie czytelne cyfry. Porucznik spróbował poruszyć jedną z nich ostrożnie. Ku jego zaskoczeniu nie ułamała się. Gdy opadły z niej strupy rdzy, dała się przekręcać dość swobodnie.

Tchnięty nagłą myślą Góra ułożył na nich ciąg cyfr: 11354. Cyfr wypisanych na znalezionej w portfelu profesora kartce.

Nie spodziewał się, że przyniesie to jakiś efekt. Czuł po prostu, że powinien coś zrobić. Kiedy ze ściany, do której przymocowana była rura wysunął się blok betonu, był naprawdę zdziwiony.

W powstałej w ten sposób szczelinie widać było ciągnący się w głąb korytarz. Porucznik pożałował teraz, że latarkę zostawił w mieszkaniu profesora. Przecisnął się jednak w wąskie przejście.

Zaraz po tym, jak znalazł się wewnątrz, blok za jego plecami zamknął się na powrót.

Idąc po omacku, Góra wyczuł, że droga prowadzi w dół. Kroki stawiał ostrożnie, stopami badając grunt. Jedną rękę przyciskał do ściany.

Porucznik ustalił, że powolna podróż musiała trwać kilkanaście minut, zanim dotarł do większej sali. Nagle pod swoją ręką poczuł gładką fakturę blachy, a nogą zahaczył o biegnący po posadzce kabel.

Wyczuł też dziwny zapach, suchy i ostry, jakby przepalonych bezpieczników. Kiedy po ciemku starał się ustalić, gdzie może się znajdować, oślepiło go jasne światło.

Gdy jego oczy doszły do siebie porucznik spostrzegł, że znajduje się w sporym pokoju, którego ściany stanowiły blaszane szafy komputera, sięgające po sam sufit, pełne lamp tranzystorowych, przewodów, szpul i komutatorów. Salę wypełniał szum systemu wentylacyjnego, na który porucznik nie zwrócił wcześniej uwagi, biorąc go za dźwięki dochodzące ze znajdujących się na tej wysokości kanałów.

Na środku jednej ze ścian, nad skomplikowaną konsoletą, zamontowany został głośnik o średnicy metra. Z głośnika wydobył się teraz szereg szumów i pisków, w których Góra rozpoznał dźwięki, jakie słyszał w czasie tajemniczych telefonów. Dźwięki te ułożyły się po chwili w słowa, najpierw szczątkowe, później całkiem zrozumiałe, wypowiadane głosem o brzmieniu sztucznym i metalicznym.

– W końcu pan do mnie trafił – powiedział głos.

– Profesor Kraft? – zapytał Góra.

– We własnej osobie – potwierdził głos. – Jeśli w tym przypadku można mi tak powiedzieć.

Góra z niedowierzaniem raz jeszcze obejrzał całą aparaturę.

– Ale w jaki sposób? – zdziwił się.

– Powinien pan już rozumieć.

Porucznik podszedł do głośnika i dotknął go tak, jak niewidomi dotykają twarzy nowo poznanej osoby.

– To niemożliwe – wyszeptał.

– Myślałem, że czytał pan moje prace.

Góra zrobił minę egzaminowanego ucznia.

– Czytałem – powiedział. – Na niewiele jednak mi się to zdało.

W głośniku zapanowało milczenie i słychać było jedynie szum, łączący się z burczącym odgłosem wentylatorów.

– Przecież to proste – zaczął profesor po chwili. – Wie pan przecież, że nasza świadomość to jedynie układ stale przepływających przez nasz mózg ładunków elektrycznych. Nic nie stoi więc na przeszkodzie, by ładunek ten przenieść w inne miejsce.

– I jak udało się panu tego dokonać?

– Pracowałem nad tym od lat. Mój transfer to zaledwie pierwszy krok do wielkiej rewolucji.

Góra uniósł ze zdziwieniem brew.

– O jakiej rewolucji pan mówi? – spytał.

– O rewolucji w istnieniu. O powstaniu nowego typu człowieka. O świadomości bez ciała.

– Naprawdę wierzy pan, że tak się stanie?

– To już się dzieje. Mój eksperyment najlepiej tego dowodzi. Proszę sobie wyobrazić świat bez ciała. Bez bólu. Śmierci. Świat, w którym dla każdego znajdzie się miejsce. W którym każdy może być tym, kim chce. Wielką sieć, fale podobne do radiowych, dzięki którym będziemy mogli być tam, gdzie tylko chcemy i z kim chcemy.

– I nad tym pracował pan z SB?

W sali znów zapanowało milczenie. Komputerowe diody przygasły nieco i porucznik odniósł wrażenie, że profesor przymyka oczy.

– SB nigdy niczego ode mnie nie dostało – bronił się Kraft. – Mamiłem ich tylko opowieściami o wielkim zniewoleniu umysłów. Musiałem. Musiałem z nimi współpracować. Inaczej nie mógłbym kontynuować badań.

– Dobrze pan wie, że to nieprawda. Mógł pan wyjechać.

– I jak pan sobie wyobraża przetransportowanie tego całego sprzętu za granicę? Pracowałem nad tym całe życie. Jak miałbym to zostawić?

Porucznik nie uznał tego za wystarczającą wymówkę, jednak zostawił tę ocenę dla siebie.

– Dlaczego w ogóle pan mnie tu przyciągnął., profesorze? – spytał.

Profesor zwlekał z odpowiedzią. Diody mrugały intensywnie, potwierdzając pracę systemu.

– Bo potrzebuję pomocy – przyznał w końcu.

– Ale ode mnie?

– Po pomoc dzwoni się na milicję, czyż nie?

Góra zaśmiał się.

– Myślałem, że maszyny nie są skłonne do żartów.

– Nie jestem maszyną. I do nikogo poza panem nie mógłbym się zgłosić. Pan przynajmniej znał już część prawdy.

– Czego więc pan chce?

Głośnik zapiszczał tak silnie, że porucznik musiał zatkać uszy.

– Potrzebuję się stąd wydostać – powiedział Kraft. – Jeśli ta maszyna przestanie pracować choćby na chwilę, układ tworzący moją świadomość przerwie się i nie będzie go można odtworzyć. Potrzebuję stabilniejszego systemu.

– W obliczu takiego zagrożenia w dość osobliwy sposób starał się pan ze mną skontaktować.

W głośniku rozległ się krótki szum, po którym Kraft wyjaśnił:

– Dysponuję tutaj połączeniem telefonicznym. To przez nie zresztą zdołałem się tutaj dostać. Ale za jego pośrednictwem nie mogę emitować głosu. Ten sposób wydał mi się najprostszy z możliwych. Proszę zrozumieć, że w moim stanie niektóre rzeczy wyglądają inaczej.

Choć Góra wiedział, że profesor go nie widzi, odruchowo skinął głową.

– Mimo wszystko nie wiem, jak mógłbym panu pomóc – powiedział potem.

– Ale ja wiem.

Porucznik zastanowił się.

– Dlaczego miałbym to zrobić? – spytał.

– A ma pan jakieś wyjście? Zamierza pan się ukrywać? Mogę ułatwić panu ucieczkę. W zamian zabierze mnie pan ze sobą.

– Dokąd?

– Do USA, oczywiście.

– Dlaczego akurat tam?

Diody znów przygasły, tym razem kilkakrotnie od lewej do prawej i porucznikowi zdało się, że widzi profesora kręcącego z politowaniem głową.

– Tamtejszym naukowcom udało się utworzyć rozległą sieć rozproszoną – wyjaśnił Kraft. – Jeśli zdołałbym do niej przeniknąć, znalazłbym się w stabilnym środowisku, w którym układ elektryczny stanowiący moją świadomość nie byłby zagrożony.

– A co ze mną?

– Będzie mógł pan do mnie dołączyć. Wejść do idealnego świata.

– Dlaczego miałbym chcieć znaleźć się w pana stanie?

– Bo niedługo wszyscy będą o tym marzyć.

 

 

***

 

 

– Naprawdę wierzysz, że redaktor ci to puści? – Paweł poprawił okulary w grubych oprawkach i jeszcze raz spojrzał na ekran laptopa. Prezentowane przez jego kolegę materiały wydawały się absurdalne. Drapiąc się w łysiejący czubek głowy marszczył twarz, jakby na komputerze widział coś obrzydliwego.

– Niedługo będę mieć dowody. – Marek stał za nim, z założonymi rękoma. Mimo zgarbionej sylwetki wyglądał na pewnego siebie. Nawet w spranych sztruksach i powyciąganym swetrze.

– Musiałyby być naprawdę mocne. Nawet w szmatach by ci tego nie wydrukowali. Sam news by się nadał, ale nie w tak poważnym tonie.

Marek pokręcił przecząco głową.

– To wszystko prawda – ocenił. – Wszystko do siebie pasuje. Wszystkie zgony wyglądały tak samo. Wszyscy zmarli śmiercią naturalną. Wydaje się nawet, że bez bólu. I wszyscy byli podłączeni do aparatury o podobnej budowie. Każdy ze zmarłych wykonał ją na własną rękę, ale założenia były podobne, jakby wykonywane według jednego schematu.

– I co twoim zdaniem to udowadnia?

Marek podszedł do komputera i zaczął prezentować fotografie i wycinki z gazet.

– Zgony wystąpiły w różnych miejscach. Tu widać, jak ich częstotliwość narasta w ostatnim czasie. Pierwsze, nieliczne, miały miejsce w latach osiemdziesiątych w USA. Podczas śledztwa jednym z podejrzanych był mężczyzna polskiego pochodzenia, niejaki Gora. Sam Gora został znaleziony martwy w swoim mieszkaniu, wkrótce po tym, jak zdiagnozowano u niego raka płuc. Zmarł w ten sam sposób, co pozostali.

Paweł zdjął okulary i przetarł zmęczone oczy.

– Myślisz, że to jakaś sekta? Że to jakiś kult samobójców, jak Świątynia Ludu?

– Tak mi się wydaje. Nie wiem, jak działa ta organizacja, ale ze znalezionych przeze mnie materiałów wynika, że proponują lepsze życie, przeniesienie się do świata bez zmartwień.

– Sprzedają wycieczki do Bhutanu?

– Nie. Ich zdaniem możliwy jest transfer ludzkiej świadomości do Internetu.

Paweł zrobił zdziwioną minę.

– To niedorzeczne – stwierdził. – Gdzie to wyczytałeś?

– Udało mi się z nimi skontaktować. Planuję do nich dołączyć, żeby dowiedzieć się więcej.

– To może być niebezpieczne.

– Dlatego o wszystkim ci mówię. Jeśli coś mi się stanie, będziesz miał dość materiału, żeby wyjaśnić kilka rzeczy.

Paweł pokręcił z rezygnacją głową.

– Myślisz, że to wszystko jest tego warte – spytał?

– Nic mi się nie stanie – zapewnił go Marek. – Będę na siebie uważał. A w razie czego – dodał po chwili – w razie czego ściągniesz mnie z netu.

Koniec

Komentarze

Bardzo uproszczona idea świadomości, ale to nie przeszkadza. Transfer do komputera takiego, jakie były dostępne w czasie rozgrywania się akcji? No, to element prawdziwie fantastyczny…  

Bardzo fajne opowiadanie. Prawdziwy kryminał, który trzyma w napięciu i nie pozwala się oderwać. Co do komputera Adam ma trochę racji, widziałam komputer Odra w w połowie lat osiemdziesiątych – zajmował całą ogromną ścianę, jak szafa. Ale to pryszcz. Gratuluję pomysłu i wykonania.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Wielkie dzięki za Wasze opinie i czas poświęcony na czytanie.  Co do komputerów, to nie do końca jestem przekonany, czy można to rozsądzić tak jednoznacznie. O ile możliwości maszyn z tamtych lat znamy, o tyle przeliczenie tego na pojemność i wymagania systemowe świadomości nie jest już zadaniem ostatecznie rozwiązywalnym. Zarzut jednak jest jak najbardziej słuszny i nie potrafię odeprzeć go żadnym twardym argumentem. Zdecydowanie jest to jeden ze słabszych punktów tekstu, których zresztą w nim nie brakuje. Jestem wdzięczny, że zechcieliście przeczytać i podzielić się swoim zdaniem. Pozdrawiam

Podstuwak – w końcu to fantastyka, w Twoim świecie komputery mogły być inne, a na pewno były inne w USA. Jeszcze jedno, co bardzo mi się podobało – na początku nie określasz dokładnie czasu akcji, ale podajesz tytuły piosenek. Tacy jak ja wiedzą natychmiast, kiedy to się dzieje. Nie twierdzę, że w latach szećdziesiątych miałam świadomość polityczną, ale piosenki pamiętam doskonale, choćby dlatego że zawsze nucili je moi rodzice. To stworzył dodatkowy smaczek i klimat opowieśći.  

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Oj, to w sumie, ten komputer-zabytek, niewiele znaczy wobec pozostałych walorów tekstu, o których napisała bemik.

Wczoraj przeczytałam, dzisiaj wróciłam i stwierdzam, że tekst nadal mi się bardzo podoba. Dlatego nominuję do sierpnia. Mam nadzieję, że jeszcze ktos tu wpadnie i podzieli moje zdanie.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Wielkie dzięki. Cieszę się, że w ostatecznym rozrachunku tekst uważacie za ciekawy.   @bemik – niezwykle mi miło.

Również mi się podobało. Chyba nie aż tak, jak Bemik, ale jednak. Za cholerę nie mogę sobie wyobrazić, jak to możliwe, że taki transfer okazuje się dla kogoś atrakcyjny. Ale rozumiem, że z naukowcami trochę jak z himalaistami: jest góra (symboliczna) więc należy ją zdobyć. Tak czy siak – przeczytałam z zainteresowaniem.

Wydaje się atrakcyjną alternatywą dla "normalnego życia" – swobodny, panie dzieju, duch lata, kędy zechce… Póki mu prądu nie odłączyć.   Jeszcze nie czytałem tekstu, w którym ten problem byłby poruszany.

Ponownie wytężyłam umysł, no i nie… Nie i nie. Subiektywnie rzecz ujmując oczywiście. Tyle przyjemności bezpowrotnie utraconych. Ale ok, przyjmuję, że znaleźliby się tacy, dla których okazałoby się to atrakcyjne.

Ocho, to co dla nas jest przyjemnością, dla naukowca już niekoniecznie. Podstuwak napisał, że Kraft nie interesował się panienkami, byle co jadał itd. Dla niego szczytem przyjemności było… surfowanie w sieci???

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Tak, ale mnie chodzi o atrakcyjność takiego transferu dla ogółu. O ile dobrze pamiętam, była tam gdzieś wypowiedź, że będzie to coś powszechnie pożądanego. Ale – tak jak pisałam – to, że dla mnie to żadna atrakcja, nie oznacza, że inni też tak sądzą :).

Ta wizja spełni się dopiero po Apo Kalipsie!

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

@ ocha – Dzięki za komentarz i ocenę.   Cieszę się, że tekst wywołał wymianę zdań. Co do założonej w nim tezy i opisanego transferu – może to przedstawienie prostolinijne i dosłowne, ale w moim odczuciu nie aż tak nierealne (pod względem determinacji i chęci). Wystarczy popatrzeć na Facebook, MMORPG, fora dyskusyjne, Google Glass, hikikomori, urządzenia mobilne z nieprzerwanym dostępem do sieci – może ciało w tym wszystkim będzie nam się przydawać jeszcze przez długi czas (mam nadzieję), a może nie.

Wystarczy popatrzeć na […].    A może już zauważyłeś, że to wszystko, ten owczy pęd do Sieci, jest sztucznie podsycany?

Przeczytałam z przyjemnością. Dziś już chyba nie pisuje się takich kryminałów, a u Ciebie i powiew dawnych czasów, i dzielny milicjant w akcji… Fantastycznie…  

 

Porucznik rolował w palcach długopis, zapisując tylko pojedyncze zdania. Porucznik obracał w palcach długopis, zapisując tylko pojedyncze zdania.

Rolować – zwijać w rulon; długopisu nie da się rolować.

 

Wszystko musiał zapisywać: wydatki, nr telefonów, adresy. Wszystko musiał zapisywać: wydatki, numery telefonów, adresy.

 

Trell zbił porucznikowi pion. Trell zbił porucznikowi piona.

 

Potwierdzał to akt zgonu, w którym stwierdzono, że zgon nastąpił gdzieś indziej. Ale akt zgonu został zmieniony, a za przyczynę śmierci wskazano pobicie. – Może: Potwierdzał to akt zgonu, w którym stwierdzono, że śmierć nastąpiła gdzieś indziej. Ale akt zgonu został zmieniony, a za przyczynę zejścia uznano pobicie/a jako przyczynę zejścia wskazano pobicie.

 

Opierając się o drzwiczki Warszawy powolnym ruchem wyjął portfel i zapłacił. Opierając się o drzwiczki warszawy powolnym ruchem wyjął portfel i zapłacił. Marki samochodów piszemy małą literą.

 

…a całość zwieńczono rozsypując wszędzie powyciągane z szaf ubrania. – Czy ubrania zostały sproszkowane? ;-)

…a całość zwieńczono, rozrzucając wszędzie powyciągane z szaf ubrania.

 

Przebiegając przez kolejny szpaler bloków… – Przebiegając wzdłuż kolejnych bloków… Szpaler –– dwa szeregi drzew lub krzewów tworzące aleję.

 

Mieszkanie wyglądało tak, jak je zastał wczorajszej nocy. Mieszkanie wyglądało tak, jak je zastał ostatniej nocy. Chyba nie leżał nieprzytomny całą dobę? ;-)

 

…do pokoju wszedł łysawy lekarz, w grubych, rogowych okularach. – Wolałabym: …do pokoju wszedł łysawy lekarz, w okularach o grubej, rogowej oprawie.

 

Widział je już w naukowej prasie, której oczytał się w czasie śledztwa. Widział je już w naukowej prasie, której naczytał się w czasie śledztwa.

 

Pozostałe kable łączyły się ze skrzynkami upstrzonymi setkami diod, wyglądając jak pnącza pozbawionego liści bluszczu. Pozostałe kable łączyły się ze skrzynkami upstrzonymi setkami diod, wyglądając jak pędy pozbawionego liści bluszczu. Bluszcz jest pnączem. Pnącza bluszczu są masłem maślanym.

 

Wąsacz podszedł do Góry i wciąż trzymając go na muszce, wskazał mu ruchem głowy, by usiadł. Wąsacz podszedł do Góry i wciąż trzymając go na muszce, ruchem głowy nakazał, by usiadł.

 

Któryś z sąsiadów z pewnością zadzwonił już na milicję. – To były czasy, kiedy niewielu obywateli miało w domu telefon. Często trzeba było biegać od budki do budki i szukać czynnego aparatu.

 

Czyste ryzy papieru i narzędzia pomiarowe.Ryzy czystego papieru i narzędzia pomiarowe.

 

Ciągi drobnych okien niemal w całości zostały stłuczone… – Jakie okna nazywamy drobnymi? Może: Ciągi niewielkich/małych okien, niemal w całości stłuczonych… To nie ciągi zostały stłuczone, tylko okna.

 

Kolejne wyszczerbienia, dziury, spęczniałe urywki ścian i posadzki zajmowały jego uwagę. Kolejne wyszczerbienia, dziury, spęczniałe fragmenty ścian i posadzki zajmowały jego uwagę.

 

Każde takie miejsce obmacywał ostrożnie dłonią, samemu nie wiedząc, czego właściwie szuka.Każde takie miejsce obmacywał ostrożnie dłonią, sam nie wiedząc, czego właściwie szuka.

 

Góra nie potrafił stwierdzić, jak długo już zajmują mu te poszukiwania. Góra nie potrafił stwierdzić, jak długo już trwają te poszukiwania.

 

Jeśli w tym przypadku można mi tak powiedzieć. Jeśli w tym przypadku wolno mi tak powiedzieć. Lub: Jeśli w tym przypadku mogę tak powiedzieć.

 

Potrzebuję się stąd wydostać – powiedział Kraft. – Wolałabym: Muszę się stąd wydostać – powiedział Kraft.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@AdamKB -  Z pewnością jest to moda pompowana przez marketing, jednak moda mająca bardzo dużo bezkrytycznych zwolenników, którzy oddają jej się z lubością. Nie twierdzę jednak, że na jej podstawie można sądzić, że zaraz wszyscy wyskoczymy z ciał i znajdziemy się w sieci. Daleki jestem od wydawania jakichkolwiek sadów, moralizowania, czy snucia futurystycznych wizji. Mój tekst to historyjka zainspirowana pewnym zjawiskiem. Jako opowiadanie raczej gatunkowe przedstawia sprawę w uproszczeniu i bez pretensji do drugiego dna. Przede wszystkim chciałem przedstawić w możliwie ciekawy sposób kryminalną opowieść. To jest głównym celem tego tekstu. Wszystko inne jest nieważne, choć cieszy mnie, że ktoś zgłębił ją nieco bardziej. Nie bronię tutaj żadnej tezy – po prostu przedstawiłem rzeczy, które miały wpływ na kształt fabuły i jej przedstawienie i które mogą pomóc zrozumieć motywację bohaterów (choć te powinny oczywiście być zrozumiałe bez komentarza – jego potrzeba obnaża więc kolejne słabe punkty tekstu i pokazuje mi jednocześnie, co przy pracach nad następnymi należałoby poprawić).

@ regulatorzy – Wielkie dzięki za czas i pracę włożoną w korektę. To dobrze zobaczyć, jak źle się pisze. Choć nie mam już możliwości edycji, z pewnością wyciągnę z Twoich poprawek wnioski. Każdą z nich przeczytałem z uwagą i przy każdej niemal kiwałem z uznaniem głową.   Pozdrawiam

Wcale nie piszesz źle. To co wyłapałam to takie usterki, których zazwyczaj nie zauważa się we własnym tekście. Cieszę się, że mogłam pomóc. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Podstuwak – nie martw się. Nie ma takiego tekstu, gdzie regulatorzy czegoś by nie znalazła.:-)

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Nie twierdzę jednak, że na jej podstawie można sądzić, że zaraz wszyscy wyskoczymy z ciał i znajdziemy się w sieci.    Sama moda, wsparta infobiznesem, tego nie będzie w stanie sprawić. Jedynym jej "sukcesem" będzie totalne zdurnienie następnych pokoleń – bez Sieci nie potrafią ugotować wody na herbatę  {  :-)  }. A serio – totalne uzależnienie równa się łatwości sprawowania kontroli oraz sterowania zbiorowiskiem "anonimowych" użytkowników Sieci.   Co do samego "znalezienia się duchem w Sieci". Po pierwsze mowy nie ma o dosłownym "bytowaniu w Sieci", gdyż sieć połączeń to tylko sieć kabli, światłowodów i tak dalej, więc nie w "drucikach" kryje się możliwość przetwarzania informacji, a po drugie policz, jaką moc zeżre prawie sto miliardów tranzystorów, przy założeniu, że jeden tranzystor = jeden neuron oraz że pracuje ich jedna czwarta jednocześnie.   Kilo fikszyn i gram sajens, jak na razie.

Kilo fikszyn i gram sajens, jak na razie – dobrze, że napisałeś "jak na razie". Nie tak dawno prawie to samo mówiono o "Ludziach na srebrnym globie" Żuławskiego. Nie tak dawno marzono o materiale cienkim jak atom – i jest grafen. To "jak na razie" może nie trwać zbyt długo.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Wiesz, ja nie jestem tak "radośnie" nastawiony do świetlanych wizji. Jak najbardziej życzę sobie i wszystkim spełnienia wszystkiego najlepszego, ale jakoś nie umiem stracić z oczu drugiej strony medalu.  

Początek wydał mi się nieco nudny, za to potem opowiadanie wciągnęło i – co najważniejsze – zakończenie nie zawiodło. Ciekawa koncepcja przeniesienia "Matrixa" w świat głębokiego PRL-u. Porządnie napisane, choć niezachwycające opowiadanie. Pozdrawiam.

Sorry, taki mamy klimat.

Dzięki za opinię i przeczytanie. Pozdrawiam

Przyzwoity tekst. Rzeczywiście czuć klimat poprzedniego ustroju. Przydałoby się chyba nieco głębsze zakotwiczenie historii w realiach – ci esbecy i ich działania to taka kalka generic agentów z filmów. Może gdyby rozwinąć kwestię tego, po co dokładnie (może w celu kontroli papieża?) im było potrzebne to ustrojstwo, ci krzemowcy nabraliby indywidualnego charakteru. Odnoszę ponadto wrażenie, że jak na ilość treści i napięcia, opowiadanie jest przydługie.

I po co to było?

Dzięki za sugestie i uwagi. Tym bardziej, że słuszne. Tekst ma rzeczywiście niemało mankamentów, których będę starał się wystrzegać w przyszłości.   Pozdrawiam

Zgadzam się z wieloma przedpiścami – trudno byłoby w tamtych czasach przenieść świadomość do komputera, ale mimo to opowiadanie uznałam za ciekawe. Co do chęci do transferu – Gora zdecydował się na ten krok dopiero, kiedy zdiagnozowano u niego raka. Pewnie dużo nie ryzykował. A naukowcy są dziwni.

Babska logika rządzi!

Finklo,

 

dzięki za przeczytanie tekstu i opinię. Mam nadzieję, że pomimo rzeczy, o których napisałaś, sam tekst był dla Ciebie wartościową – w jakimkolwiek wymiarze – lekturą.

 

 

Skoro uznałam za ciekawy, a nawet kliknęłam na Bibliotekę – nie narzekam. ;-)

Btw, może ktoś jeszcze uważa, że opowiadanie zasługuje na Bibliotekę?

Babska logika rządzi!

Btw, może ktoś jeszcze uważa, że opowiadanie zasługuje na Bibliotekę?

Ja.

Bardzo fajne opowiadanie. Gdzieś zabrakło mi przecinków (na pewno w “Ech, panie Góra” i przed jakimś “który”, ale nie wynotowałam), ale nie ma to większego znaczenia, bo i tak czytało mi się bardzo dobrze.

Podoba mi się pomysł na przeniesienie umysłu do komputera, czytałam (dawno) jakieś opowiadanie też oparte na tej koncepcji. Nie oznacza to, oczywiście, że byłabym skłonna pozbyć się ciała ;)

Fajne :)

 

Przynoszę radość :)

Finklo, Anet – skoro przypomniałyście, nie mogę nie kliknąć. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No to jeszcze dwie osoby potrzebne ;)

Przynoszę radość :)

Komentarzy trochę jest, może się znajdą.

Ech, Anet, Ty to potrafisz narobić rabanu. Jak ja pytałam, to przez lata nie było odzewu…

Babska logika rządzi!

No, w sumie cztery lata zeszło ;)))

Przynoszę radość :)

Bardzo miła niespodzianka, po bardzo długim nie zaglądaniu na portal. Dzięki za czytanie, komentowanie i pchanie do biblioteki!

 

pzdr,

p.

 

Nowa Fantastyka