- Opowiadanie: zvid - Za Króla i Campinię

Za Króla i Campinię

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Za Króla i Campinię

Mam nadzieję, że za bardzo nie oberwę. W planach ma to być dłuższego, chciałbym jednak wiedzieć czy jest sens pisania dalej, czy to w ogóle ma ręce i nogi. Czy lepiej dać sobie spokój i nie męczyć klawiatury.

 

Nazwa BARDZO robocza.

 

 

Tego dnia na posterunku nie działo się nic wartego uwagi. Tarczownicy leniwie wpatrywali się w opadające liście olchy – ciepłe dni przemijały, świat przygotowywał się do jesieni. Przed wjazdem do Viktu lustrowany był właśnie kolejny podróżny. Na królewskich inspekcjach tracił cały kraj, jednak Vikt, jako miasto portowe cierpiał szczególnie. Zamorscy kupcy prawie kompletnie zaczęli omijać Campinię.

– Ostawcie panie sierżancie, on nie winowaty, wyrostek jeno, gdzie mu znać królewskie dykryty…– wiozący drewno chłop starał się uratować syna przed konsekwencjami.

– Prawo to prawo, kmiocie. Trzeba było lepiej pilnować smarkacza. Miko ! Sam tu ! Zabrać go i wymierzyć karę. Zgodnie z zaleceniem – pięćdziesiąt razów. A to zabrać do depozytu. – odpowiedział nieprzejednanym głosem dziesiętnik. Był zmęczony kolejnym takim przypadkiem. Skazywanie przestało przychodzić mu z trudem, nie wzbudzało już w nim żadnych emocji.

Przywołany tarczownik przybiegł naprędce i pochwycił chłopca niczym snopek siana. Odstawiwszy go na miejsce, gdzie sprawiedliwości miało stać się zadość, wrócił po przedmiot całego zamieszania – krótki, zardzewiały kord. W świetle nowych praw – zbyt długi. „Broń” którą ciężko byłoby przekroić bochen chleba, dekrety widziały jako absolutnie śmiercionośne narzędzie. Odkąd tron objął wyciągnięty z azylu król Adelard, w większych miastach królewskich nie wolno było posiadać ostrza dłuższego, niźli łokieć. W pierwotnym zamierzeniu króla, zakaz obowiązywać miał nieprzejednanie cały kraj i jakiekolwiek typy broni białej. Tylko dzięki naciskom królewskich doradców campińscy rzeźnicy nadal mieli czym kroić mięso, a drwale nie musieli rąbać drwa gołymi rękoma.

– Litości, sierżancie, dwie korony, to wszystko co mam. Litości dla chłopaka, lepiej mnie oćwiczcie! Przecie to zabawka!

I faktycznie, wyrostek od zawsze marzył o byciu królewskim żołnierzem. Machanie zardzewiałą klingą należało do jego ulubionych zabaw. Gdy po latach wracał pamięcią do tego dnia, utwierdzał się tylko w nienawiści do swych oprawców i cieszył, że wybrał spokojny los drwala.

– Zabieraj to, chamie. Wiesz co ci grozi za przekupstwo królewskiego dziesiętnika? Poszedł, bo do loszku wrzucę !

Ten argument zamknął usta drwala. Jedyne co mógł zrobić, to przyglądać się karze, jaką miał ponieść jego syn. Modlił się w duszy do wszystkich bogów, jakich imiona przychodziły mu teraz do głowy, by opresję tę chłopak przeżył.

Zamieszanie sprawiło, że nikt poza tarczownikiem, który zastąpił im drogę, nie zwrócił uwagi na dwóch jeźdźców stojących przy kozłach broniących przejazdu. Przyodziani w długie, zgniłozielone peleryny z kapturami, pod którymi można było dostrzec kolczugi. Jeden z nich starszy, posiwiały, drugi młody, o kruczoczarnych włosach i brodzie niemalże niepasującej do tak młodej twarzy i dodającej jej kilka lat. Oprócz koni, których dosiadali, trzymali za uzdę luzaka. Stali, wpatrując się w mające się zaraz zacząć krwawe widowisko. Z zamyślenia wyrwała Tomasa dłoń położona na jego ramieniu

– Wiesz, że nie możemy nic z tym zrobić. Pamiętaj o przysiędze.

Szelma jak zwykle wie co mi chodzi po głowie – pomyślał, ściskając wodzę mocniej i ślepo wpatrując się w pierwsze razy, które spadały na plecy wyrostka. Jego krzyk świdrował głowę Tomasa. Dobrze wiedział o co chodzi, mimo, że przed chwilą dotarli do barykady. Nienawidził, gdy obowiązek dbania o zapasy spadał właśnie na niego. Każda wizyta w mieście przyprawiała go o złość, wytrącała z równowagi. Mimowolnie pomacał ramię łuku wystające z sajdaka, poprawił zwisający kołczan. Byli jednymi z nielicznych, którzy cieszyli się przywilejem noszenia broni. Gdyby nie obecność Roberta – kto wie na czyje plecy spadłyby uderzenia kańczuga. Stary przybył tu z Tomasem nie tylko dlatego, że sprawował pieczę nad piwnicą Bractwa, ale również by studzić gorącą głowę młodzieńca.

Tarczownik dostrzegł jak okrutnie przyjezdni drwią z nowego prawa. Oprócz wspomnianych łuków, przy pasie zwisały im dziwne, zakrzywione miecze i krótkie noże.

– Panie sierżancie! Te to się nawet nie kryją ! Chłopy, bierzta ich ! – zakrzyknął wyraźnie podniecony.

Kolejny debil… Czy ci w werbunkowym już w ogóle nie patrzą na rozum ? – pomyślał dziesiętnik i zdzielił tarczownika po głowie.

– Nie widzisz idioto, że oni z Bractwa? Przepraszam za niego Panowie, jedźcie, Bogowie z Wami.

– Dziękujemy. – od nie chcenia powiedział Robert. Tomas obdarzył jedynie dziesiętnika wzrokiem tak pełnym pogardy, że ten nie wiedział, gdzie ma patrzeć.

Tak, Bractwo zawsze cieszyło się szacunkiem królewskich żołdaków. Było niespełnionym marzeniem wielu z nich. Elitarne oddziały armii Królestwa Campinii. Byli najlepszymi łucznikami na całym kontynencie. Niewidzialni, nieuchwytni w swych lasach, stojący na straży wolności Campinii i zawsze wierni królowi – ktokolwiek nim był.

Przejechali przez drewnianą bramę ostrokołu okalającego gród, gdzie uderzył ich intensywny, rybi odór. Jak to w porcie. Miasto żyło swym normalnym, codziennym tempem. Mijali koślawe, drewniane domostwa i dzieci przyglądające im się z ciekawością. Nad miastem górował drewniany kasztel, siedziba królewskiego namiestnika. Lista zapasów, które mieli uzupełnić była zawsze stała, wyprawy do miast następowały średnio co miesiąc i miały uzupełniać te produkty, których Bractwo nie było w stanie zdobyć samo. Po wizycie na kilku kramach i twardych negocjacjach z imć kupcami – przy których jeden o mało nie utracił przednich zębów – Tomas i Robert wyruszyli do miejscowej kuźni, by odebrać stal dla Jana – kowala Bractwa. Najlepsi żołnierze Campinii nie polegaliby na broni niepewnej jakości. Ich wyposażenie pochodziło tylko z jednego miejsca – kuźni Jana.

Miejscowy kowal w pocie czoła wykonywał swoją pracę pod czujnym okiem królewskiego tarczownika, dbającego o to, by broń wykuwana tu nie trafiała w niepowołane ręce. Po okazaniu odpowiednich upoważnień królewskich, odebrali stal, dobrze zacisnęli juki luzaka i ruszyli w stronę bramy. Tomas od samego wjazdu czuł na sobie czyjś wzrok, gdy po raz kolejny w tłumie przemknął ten sam jegomość odziany w czerwonawy wams, z szelmowską, krótko przystrzyżoną bródką, wiedział co się szykuje. Wiedział też, że w takiej sytuacji nie może dać po sobie poznać, że coś podejrzewa. Że musi zwabić adwersarza do lasu – tam gdzie nikt nie może się równać Braciom. Lub przynajmniej wyjechać z miasta.

– Chyba ktoś nas obserwuje. – rzucił ukradkiem do Roberta

– Dopiero teraz zauważyłeś?

Wyruszyli spokojnie do bramy, minęli barykadę tarczowników, gdzie aktualnie kolejny, niczego nie winny chłop starał się wyłgać od kary. Podążali traktem na zachód, prowadzącym do Avesty – stolicy Królestwa Campinii. Ten w czerwonym wamsie właśnie ruszył za nimi. Nie był już jednak sam, towarzyszył mu wóz przykryty ogromną płachtą, powożony przez łysego osiłka. Nie spieszyli się, nie pognali za Robertem i Tomasem, jechali jedynie nieco szybciej by w końcu ich dogonić. Vikt począł majaczyć w oddali, jegomość w wamsie podjechał bliżej Braci , podnosząc rękę w pokojowym geście. Obaj zwrócili uwagę na miecz wiszący przy jego pasie.

– Pomagajcie Bogowie, dokąd zmierzacie panowie?

Tomas już miał zripostować, w wyjątkowo szpetnych słowach, powitanie przybysza, uprzedził go jednak Robert

– Tego, jak zapewne rozumiecie, zdradzić wam nie możemy.

– Ah tak, zapomniałem. Bractwo i jego tajemnice. Jestem Karol z Tevezu, członek gwardii namiestnika Viktu. Pamiętam jak Bractwo stawało w bitwie nad Korowodem 12 lat temu. Nigdy nie widziałem takich łuczników! Król Unger doskonale przeprowadził wtedy obronę. Dobrześmy jeszcze was dogonili, pozwolicie panowie z nami, Namiestnik zaprasza na popas do kasztelu. – rzekł, odwracając nieznacznie głowę do woźnicy, jakby dając mu znak

– Niestety, służba wzywa, nie przyjechaliśmy do miasta dla własnej przyjemności. Bywajcie! – rzucił Robert, chcąc obrócić konia.

– Nalegamy ! – zakrzyknął rzekomy gwardzista, jednocześnie osiłek jednym ruchem ściągnął płachtę, spod której ukazało się dwóch łotrów z kuszami w rękach.

Robert i Tomas odruchowo sięgnęli do sajdaków, co nie uszło uwadze przywódcy bandy.

– Nie radziłbym. Zależy mi żebyście przeżyli to spotkanie. Rzućcie posłusznie broń a klnę się na Bogów – nic wam się nie stanie.

Niewiele myśląc Tomas, miast sięgnąć po łuk czy miecz, pochwycił belę wełnianej tkaniny i cisnął ją w stronę kuszników. Bełty świsnęły, wbijając się w lecący przedmiot. Robert wykorzystał powstałe zamieszanie, klinga błysnęła, wyciągana z pochwy, i rzucił się na szelmę w czerwonym wamsie. Ten zdążył jedynie dobyć miecza, nie miał czasu na paradę czy unik. Robert chlasnął go płytko, lecz celnie. Przecięta aorta bryzgała krwią, dygocący gwardzista osunął się na ziemie. Tomas wyciągnął refleksyjny łuk, którego Bracia używają przy jeździe konnej, i począł szyć do napastników. W pierwszej kolejności trafił woźnicę. Mógł być dumny z tego strzału – gdyby jakimś cudem osiłek przeżył tę przygodę, nie oglądałby świata za pomocą obojga oczu. Błyskawicznie sięgnął po drugą strzałę, trafił kusznika w pierś, zrzucając go z wozu. Ostatni z napastników próbował napiąć kuszę, trzęsące się ręce nie były w stanie załadować bełtu. Dobył więc nadziaka, zeskoczył z wozu i począł szarżować na Tomasa. Z tej opresji wybawił go jednak Robert, celnie trafiając nożem w plecy adwersarza. W mgnieniu oka było po wszystkim.

– Czego mogli chcieć? Co jeśli naprawdę wysłał ich kasztelan ? – zapytał Tomas.

– Cała ta historia była zmyślona. Pod Korowodem nie dowodził Unger, tylko ówczesny Strażnik Bractwa, Ludwik Tyreński. Wie to każdy, kto tam wtedy był. Prawdopodobnie słyszałeś, że to król był wielkim zwycięzcą, że to on uratował Campinię – cóż, tak chciała propaganda. Prawda jest taka, że obrona przerosła Ungera, załamał się po pierwszych raportach. Ale dość o tym. Ważne, że ten człowiek łgał, pewnie w życiu nie widział też Tevezu. Obszukaj tamtych na wozie, może dowiemy się czegoś więcej.

Tomas zeskoczył z kulbaki po czym zabrał się za sprawdzanie zawartości kieszeni napastników. Poza kilkoma miedzianymi monetami i ulotce zapraszającej do viktyjskiego zamtuza, nie znalazł on nic wartego uwagi. W przeciwieństwie do Roberta, który w zakrwawionym wamsie odkrył kieszeń i kryjący się w niej list :

 

 

Niebawem możesz się spodziewać ich wizyty w mieście. Przyszykuj odpowiednie odzienie, możesz podać się za gwardzistę kasztelana, powinni uwierzyć. Weź paru chłopaków do pomocy i odstawcie tych zielonkawych skurwysynów do mnie. Tylko tak, żeby chociaż jeden przeżył… Tarczownikami się nie przejmujcie, wszystko jest opłacone, pokażcie tylko znak. I nie spieprzcie, bo K S nam nogi z rzyci po wyrywa. A was spotka coś o wiele gorszego, obiecuję.

Michael

 

Odruchowo Robert spojrzał na „gwardzistę” i dostrzegł dziwny kształt majaczący na jego zakrwawionej dłoni. Połą peleryny przetarł juchę napastnika i ujrzał tatuaż przedstawiający węża oplatającego krótki sztylet.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Początek całkiem niezły, ja bym rozwinęła wątek chłopaka, bo to ciekawe.

Przeczytałem ten fragment, ale jest za krótki, żeby coś więcej powiedzieć. Moim zdaniem zaczyna się jak mrowie innych historii fantasy, ale z racji jego długości mogę być w błędzie. Kontynuować warto, jak najbardziej. Poczytaj o prawidłowym zapisie dialogów, bo robisz to w niewłaściwy sposób.   Pozdrawiam

Mastiff

50 batów to niezwykle dużo, scena z belą wełny jest trudna do wyobrażenia, takie listy raczej się pali. Poza tym jest sporo błędów językowych. Scenka zaś jak to scenka – niby coś się stało, ale w rzeczywistości po prostu ktoś komuś sklepał michę i póki co nic z tego nie wynika. Lepiej zamieszczać skończone opowiadania.

I po co to było?

Nowa Fantastyka