- Opowiadanie: Versago - Spokojny dzień w karczmie "Na Rozdrożach"

Spokojny dzień w karczmie "Na Rozdrożach"

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Spokojny dzień w karczmie "Na Rozdrożach"

 

Witam, to mój debiut na tej stronie. Od niedawna zajmuje się przelewanie swoich mysli na papier i liczę iż znajdę tu ludzi którzy powytykają mi błędy i uraczą mnie konstruktywną krytyką. Życzę miłej lektury :)

 

 

 

Słońce powoli chowało się za koronami sosen na zachodzie. Jego pomarańczowy blask podkreślał piękno i spokój, dwie największe cechy lasu Pinewall. Zbliżał się wieczór, dla Brandona oznaczało to koniec kolejnego spokojnego dnia w karczmie „Na rozdrożach”. Patrząc za okno na malowniczą scenerię, a potem na nielicznych już gości zebranych przy stołach w jego przybytku, cieszył się, że zdecydował się zainwestować w ten interes. Uśmiech już obecny na jego twarzy poszerzył się kiedy przypomniał sobie ostrzeżenia swojego ojca – „Mówię ci synu, nie ładuj się w to bagno. Z każdą karczma jest tak samo, wszystko ładnie, pięknie, aż pewnego dnia przybywają jacyś dziwacy i wszystko rozpieprzają, wspomnisz moja słowa!”. Na szczęście dla Brandona nic takiego się nie stało przez ostatni rok. Do Karczmy przybywali zwykli wędrowcy: Velrimscy handlarze, czasem jakieś Wysokie elfy, rzadziej krasnoludy czy Orkowie. Oprócz przypadków bójek czy niezadowolonych klientów, które można by policzyć na palcach jednej ręki, spokój i napływ gotówki były niezakłócone. Wyglądało na to iż nikt już dzisiaj nie przyjdzie, a obecnych gości ubywało z każdą chwilą. Niektórzy udawali się do wykupionych pokojów gościnnych, inni ruszali w dalsza trasę. Dalej z uśmiechem na twarzy Brandon postanowił na chwilę oderwać się od lady i zajrzeć do kuchni, do swojej żony. Dzisiaj oboje nie mieli dużo pracy, więc nie byli zbyt zmęczeni. Była szansa iż zamkną dziś trochę wcześniej, a w piwnicy miał jeszcze jedną flaszkę „Starego Merweńskiego” na uprzyjemnienie wieczoru. Chyba nic nie było w stanie zepsuć mu tego dnia. Karczmarz nie zdążył jednak nawet dojść do drzwi na zaplecze, kiedy do karczmy wpadł zdyszany Eryk, mieszkaniec pobliskiej wioski Belltown oraz stały bywalec jego karczmy . Brandonowi wydawało się, iż dzisiaj Eryk przepił już wszystkie swoje oszczędności, zaczął zastanawiać się, czemu wrócił i po co był ten cały pośpiech. Miał złe przeczucia, starał się jednak tego nie okazywać.

 

– Niech zgadnę, znowu pożyczyłeś pieniądze od Merla i wróciłeś jeszcze po kolejkę?

 

Spytał Brandon jedocześnie przyglądając się bacznie Erykowi. Nie podobał mu się wyraz strachu, który dostrzegł na twarzy mężczyzny. Minęła chwila zanim Eryk złapał oddech, kiedy tylko mu się to udało niemal wykrzyczał.

 

– Brandon, musisz… musisz to zobaczyć.

 

– Ale o co chodzi?

 

– Do karczmy zbliżają się… dziwni… naprawdę dziwni goście.

 

Po tych słowach Eryk podbiegł do jednego z okien i pomachał do Brandona wskazując, aby też podszedł. Zaintrygowany, ale i trochę zaniepokojony Brandon zrobił to. Za oknem jednak nie zobaczył nic wartego uwagi. Zwyczajny widok, iglasty las oraz skrzyżowanie trzech dróg, na którym postanowił umiejscowić swoją inwestycję. Nagle Eryk wydał z siebie nieartykułowany dźwięk, który chyba był krzykiem przerażenia. Wskazał na okno znajdujące się na lewo od nich, po czym padł na ziemię nieprzytomny. Karczmarz odruchowo spojrzał we wskazaną stronę. To, co tam zobaczył uzmysłowiło mu czemu mężczyzna stojący przed chwilą przy nim zemdlał. Całe okno zasłaniała bowiem wielka włochata sylwetka oraz dopasowany do tułowia wielkością łeb, przypominający kształtem głowę byka. Łeb ten wyposażony był w groźnie wyglądające rogi i zielone oczy, o dziwo, błyszczące inteligencją. Po kolei wszyscy ludzie w karczmie zwrócili się w stronę okna. Niektórzy wstawali z krzeseł, inni zamierali w miejscu. Żaden jednak nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa. Ciszę przerwał dopiero głęboki, basowy głos dochodzący zza okna.

 

– Witam.

 

Zanim Brandon zdołał sobie uzmysłowić, iż to coś przemówiło do nich i to w języku wspólnym, zdał sobie sprawę, że od dłuższego czasu ktoś puka do drzwi. Nie zdążył nawet zebrać w sobie na tyle sił aby otworzyć, gdy zza drzwi rozległ się głos.

 

– Halo, jest tam kto? Ja i moich dwóch przyjaciół szukamy schronienia. Czy jest szansa, iż otrzymamy tutaj strawę oraz godziwy nocleg?

 

Brandon podszedł do progu, to wszystko mu się bardzo nie podobało, nie miał jednak w zwyczaju odmawiać noclegu komukolwiek. Kiedy tylko jednak przechodziło mu przez głowę, że potwór za oknem może być jednym z przyjaciół osoby pukającej w drzwi, zaczynał zastanawiać się kim, albo raczej czym jest ten ktoś za progiem. Już sięgał ku klamce, kiedy usłyszał wołającą go żonę. Stała blada w wejściu do kuchni i kręciła głową jakby chciała powiedzieć „nie otwieraj tych drzwi”. Brandon odwrócił od niej wzrok, przez chwile patrzył na dębowe drewno przed nim trzymając rękę na klamce. Odczekał chwilę, wziął głęboki oddech i otworzył drzwi siląc się na uśmiech. To, co ujrzał trochę uspokoiło jego kołaczące serce. Przed nim stało dwóch mężczyzn. Pierwszy z nich wyglądał na Velrima, miał krótkie jasne włosy oraz zadbaną kozią bródkę. Ubrany był w białą koszulę oraz szare spodnie. Miał też plecak oraz stalowe ostrze u pasa. Drugi mężczyzna wyglądał dużo bardziej tajemniczo, co znów rozbudziło w Bradonie lekki niepokój. Miał na sobie czarny płaszcz, który skrywał w cieniu jego twarz oraz ubranie. Brandon nie dostrzegł jednak żadnej broni oprócz drewnianego kija przytroczonego do plecaka. Przybysz mógł jednak chować cokolwiek pod czarnymi jak bezgwiezdna noc fałdami płaszcza. Brandon postanowił mieć go na oku. Po chwili Velrim odezwał się.

 

– Ach, dzięki niech będą Stwórcy, wygląda na to, że jednak nie będziemy skazani na kolejną noc pod gwiazdami. Witaj, nazywam się Ralph Tresco, a to moi towarzysze – Ralph wskazał ruchem ręki na zakapturzoną postać u jego boku – Ten tutaj Scientis a tamten przy oknie to Morn Sandstorm.

 

Na te słowa zza budynku wyłoniła się około trzymetrowa włochata bestia odziana w spodnie oraz skórzane pasy na biodrach. Ponadto dwa kolejne pasy splatały się na jego klatce piersiowej. Brandon zauważył też olbrzymi dwusieczny topór na plecach potwora. Zdał sobie sprawę, że stoi przed nim właściciel głowy, która niemal przyprawiła o zawał serca.

 

– Szukamy jak już wcześniej wspominałem, strawy oraz łóżek – powtórzył Ralph.

 

– I stajni, najlepiej sporej. – wciął się Morn – również chciałbym mieć gdzie się przespać.

 

Brandonowi znów zajęło chwilę zwalczenie szoku. Słyszał plotki o różnych innych inteligentnych rasach, w tym o minotaurach, nigdy jednak żadnego nie widział. Stojąc przed tym gigantycznym stworzeniem poczuł się niemal dumny z faktu, iż nie zemdlał jak Eryk.

 

– Tak, tak, mamy dość sporą stajnię i oczywiście jedzenie i wolne łóżka też. – po tych słowach Brandon odwrócił się na chwilę od nowych gości – Elizabeth! Chodź no tutaj na chwilkę! Zaprowadzisz naszego gościa do stajni i wskażesz mu jakieś sensowne posłanie!

 

Elizabeth była blada niczym trup, spełniła jednak prośbę swojego męża. Kiedy tylko kobieta i Morn zniknęli za ścianą karczmy, Brandon odsunął się robiąc przejście dla pozostałych gości, ruchem ręki zachęcając ich do wejścia.

 

– Proszę wchodźcie i rozgośćcie się. Jak tylko moja żona wróci przyjmie wasze zamówienia. Przepraszam za tą zwłokę, ale nieczęsto miewam tak… niecodziennych gości jak pański przyjaciel.

 

Wchodząc z powrotem do środka Brandon zauważył, że ktoś był na tyle domyślny, aby usunąć omdlonego Eryka z podłogi. Ralph i jego towarzysz weszli do karczmy i rozsiedli się przy najbliższym stole. Uśmiech nieznikający z twarzy Velrima kompletnie uspokoił Brandona. Ta trójka była dość nietypowa, wydawali się jednak przyjaźnie nastawieni i cóż, byli klientami, a to oznaczało kolejne zarobki. Karczmarz zrezygnował nawet ze swojego postanowienia obserwowania tego całego Scientisa. Zanim jednak zdążył się oddalić od ich stołu, zauważył iż zakapturzony wyjmuje z plecaka jakąś olbrzymią, starą księgę i kładzie ją na stole. Kiedy Brandon dotarł już za swoją ladę zauważył, że przez ten czas między dwójką jego nowych gości nastąpiła ożywiona dyskusja. Niezwykle zaciekawiony, począł się jej przysłuchiwać, starając się wyłapać z niej jak najwięcej. Z początku Brandon wyłapał głos Ralpha.

 

– Wytłumaczysz mi po co ci ta księga?

 

– Pamiętasz co się stało kiedy ostatnio zgodziłem się coś ci wytłumaczyć?

 

– Tak, to było najbardziej zmarnowane dwanaście godzin mojego życia.

 

– Jedenaście godzin i czterdzieści sześć minut gwoli ścisłości. I tak skracałem opowieść jak mogłem, nie wymieniłem wszystkich aspektów wojny Tardarejskiej.

 

– Ta twoja opowieść nawet w najmniejszym stopniu nie wyjaśniła mi po co nam był tamten pieprzony medalion. Nie mogłeś po prostu powiedzieć, że to klucz. Musiałeś mi streszczać całą historię kilkusetletniej rasy, która ten klucz stworzyła?

 

– Wspomniałem o tym, że to klucz tyle, że pewnie wtedy nie słuchałeś. Gdybyś nie był takim ignorantem wyciągnąłbyś mnóstwo przydatnych wniosków z mojej opowieści, a co więcej uniknęlibyśmy tej sprzeczki przy bramie a w związku z tym, walki z tamtym golemem.

 

– „Rzuć mi klucz!” Nie mogłeś po prostu powiedzieć rzuć mi medalion?!

 

– A ty nie mogłeś po prostu słuchać, kiedy parę godzin wcześniej mówiłem „Ten medalion to klucz?”?

 

Po tych słowach Ralph głośno westchnął, dopiero po chwili odpowiedział.

 

– Czy możesz być choć minimalnie mniej irytujący?

 

– Przypominam, że płacę ci między innymi za wytrzymywanie mojego towarzystwa. Nie, nie mogę być mniej irytujący.

 

Nagle dało się słyszeć krzyk kobiety dochodzący zza budynku. Zanim do Brandona w ogóle dotarło, iż prawdopodobnie coś grozi jego żonie zdążył jeszcze zauważyć jak zakapturzony z nieludzką prędkością łapie Ralpha za ramiona, po czym rzuca się razem z nim na bok. Następnych parę sekund zrujnowało marzenia karczmarza o spokojnym dniu. Nagle dało się słyszeć przybierający szybko na sile dźwięk przypominający ryk krowy. Po upływie paru sekund dźwięk ten został zastąpiony hukiem łamanego drewna, kiedy Morn przebił się przez sufit karczmy. Następnie zmiażdżył swym cielskiem jeden ze stołów razem z całą zastawą i uderzył o drewnianą podłogę z impetem tak wielkim, iż utworzył w niej krater. Brandona zamurowało. W rzeczywistości z parunastu osób obecnych w karczmie jedynie dwójka nowoprzybyłych wydawała się nieporuszona tym, co się stało. Scientis i Ralph spojrzeli po sobie. Pierwszy odezwał się Scientis.

 

– Nie patrz na mnie w ten sposób, nie sądziłem, że dogoni nas tak szybko.

 

– Mówiłeś, że wcale nas nie dogoni.

 

– Nie myślałem też, że jakieś dziesięć ton gruzu nie wystarczy żeby go zasypać na amen. Nie lubię, kiedy moje osądy są błędne. Trzeba będzie to naprawić, najlepiej poprzez uśmiercenie naszego upartego „przyjaciela”.

 

Po tych słowach Ralph wstał z podłogi i wręcz wykrzyczał w stronę Scientisa.

 

– Mówiłeś, że tego nie da się zabić!

 

Scientis również się podniósł jednak odpowiedział z niezachwianym spokojem w głosie.

 

– Mówiłem, że nie MOŻEMY tego zabić. To zagrożony gatunek. Zmieniłem zdanie. Na świecie są jeszcze trzy takie stworzenia. Śmierć jednego z nich niewiele zmieni.

 

Wypowiedź Scientisa przerwał dźwięk przypominający pisk drapieżnego ptaka.

 

– Mniejsza, Morn! Jesteś cały?

 

Na te słowa Minotaur poruszył się i zaczął powoli się podnosić.

 

– Ja jestem cały, ale nie wiem jak moje kości, wszystko mnie boli. Byłem ciekaw, kiedy sobie o mnie przypomnicie.

 

Kości minotaura zazgrzytały kiedy ten podnosił swoje potężne cielsko, a on sam głośno stęknął. Musiał się pochylać aby jego głowa nie wystawała przez dziurę w suficie. Po chwili kontynuował swoją wypowiedź.

 

– Mar’ka nas dogonił.

 

Odpowiedział mu poirytowany Ralph.

 

– Domyśliliśmy się tego. Nie traćmy czasu. Morn postaraj się stąd wyjść nie rujnując przy okazji reszty dobytku naszego dobroczyńcy. Scientis zajmijmy się przez ten czas naszym „nieproszonym gościem”.

 

Scientis przytaknął ruchem głowy, po czym obaj wybiegli przed karczmę. Kiedy tylko wyszli na drogę dostrzegli krążący nad koronami drzew olbrzymi skrzydlaty kształt. Po chwili istota po prostu spikowała prosto na nich. Ralph usłyszał spokojny głos Scientisa.

 

– Tak jak na treningach Ralph. Uspokój oddech, zaczerpnij many i…

 

Scientis nie zdążył dokończyć zdania, bestia zbliżała się zbyt szybko. Jej potężne cielsko zmiażdżyłoby ich obu, gdyby nie nagły rozbłysk czerwonego światła i towarzyszące mu pojawienie się ściany płomieni w powietrzu między nimi a potworem. Ogień, który wystrzelił z rąk Ralpha wręcz odbił atakującego potwora i cisnął nim z powrotem w niebo. Bestia mimo licznych piekących ran wróciła jednak do krążenia ponad lasem. To nie był jeszcze koniec walki.

 

– I stwórz ogień. – dokończył Scientis – Nie można było tak od razu? Na treningach ledwie rozpalałeś ognisko.

 

– Nie ciesz się zbyt wcześnie, zużyłem potwornie dużo many. Nie wiem czy będzie mnie stać na to, aby to powtórzyć. Nie wygląda niestety na to aby nasz latający „przyjaciel” prędko się zniechęcił.

 

Nagle za nimi rozległ się basowy głos Morna.

 

– Dziwi cię to? Obaj dobrze wiecie, że ten Mar’ka był strażnikiem naszej księgi. Jak sami stwierdziliście, wyjątkowo obowiązkowym i upartym strażnikiem.

 

Minotaur stał już przy nich patrząc na bestię w przestworzach. Ralph rzucił okiem na karczmę i z przerażeniem zauważył, iż cała frontowa ściana leżała w drzazgach na drodze

 

– Morn, byłeś tym razem wyjątkowo mało ostrożny – zgryźliwie zauważył Ralph.

 

– Miejmy nadzieję, że przynajmniej ze dwa łóżka przetrwały – syknął Scientis.

 

– Nawet jeśli, nie sądzę aby karczmarz pozwolił nam dalej u siebie gościć -

 

stwierdził Ralph widząc Brandona siedzącego przy jednym ze stołów i opróżniającego coś, co wyglądało jak flaszka czystej wódki. Doszedł do wniosku, że będzie musiał przypomnieć Scientisowi, aby opłacił szkody jakie wywołała ich wizyta. Jednak teraz nie było na to czasu. Bestia ponownie zaczęła pikować. Scientis sięgnął po swój kij, Morn zdjął z pleców topór, a Ralph chwycił ostrze przy swoim pasie. Tym razem potwór wylądował parę metrów przed nimi. Ralph w końcu miał okazję się mu przyjrzeć. Skrzydłami , budową oraz gabarytami przypominał smoka, jednak jego czaszka nie posiadała oczu. Szare łuski przywoływały zaś bardziej na myśl śliskie odzienie węża niż pancerz ziejących ogniem gadów. Z informacji Scientisa wynikało, że ten stwór posługiwał się echolokacją, zaś jego bronią były dwie pary przednich oraz tylnich łap uzbrojonych w ostre pazury oraz ogon zakończony jadowitym kolcem. Mar’ka, tak nazywał go Morn, dla Ralpha była to jednak tylko kolejna z tysięcy dziwnych istot zamieszkujących tą krainę w której przyszło im żyć. Ralph westchnął.

 

– Czemu zawsze na naszej drodze musi stać jakiś pokraczny, paskudny, potwór. Czemu na przykład nie harem jakiegoś Harimskiego Sułtana?

 

Nie padła jednak odpowiedź gdyż bestia ruszyła na nich biegiem, jak gdyby zrozumiała, iż ją obrażono. Skąpani w blasku ledwie widocznego na horyzoncie słońca Scientis, Ralph i Morn po raz kolejny stanęli ramię w ramię do walki…..

Koniec

Komentarze

Przejrzyj to, co napisałeś słowem wstępu pod kątem literówek i braku polskich znaków. Nie robisz sobie dobrej reklamy.   Słońce powoli chowało się za koronami sosen na zachodzie. A gdzie miało się chować, jak nie na zachodzie?   Jego pomarańczowy blask podkreślał piękno i spokój, dwie największe cechy lasu Pinewall. Jestem przekonany, że cecha nie może być mniejsza lub większa. W dodatku: podkreślał piękno i spokój czego? Ja wiem, że lasu, ale zdanie jest źle skonstruowane.   Dalej widzę przeskok narracyjny – mowa o lesie, a tu ni z tego ni z owego, bez nowego akapitu ani nawiązania, mamy zdanie o jakimś karczmarzu. Nie mówiąc, że znowu się powtórzyłeś z tym zachodem, pisząc „zbliżał się wieczór”. Dalej – sprawdź proszę znaczenie słowa „przybytek” i przemyśl, czy odpowiednio go użyłeś. Widać też, że masz problem z gramatycznym ułożeniem zdań (vide „Uśmiech już obecny na jego twarzy poszerzył się kiedy przypomniał sobie ostrzeżenia swojego ojca „).   No i to tyle ode mnie, a to przecież tylko początek.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Brandonowi znów zajęło chwilę zwalczenie szoku. Nie podoba mi się to zdanie. Brzmi jak z reklamy tabletek uspokajających. Generalnie mało ciekawe, jedna scenka to za mało, żeby wyciągać jakieś wnioski. Spróbuj napisać jakąś całość, nawet krótką.

Versago, z przykrością to stwierdzam, ale Twój debiut raczej nie należy do udanych. Mam wrażenie, że wpadł Ci do głowy pewien pomysł, siadłeś więc i wszystko opisałeś. Wyszło Ci to jednak, delikatnie mówiąc, nie najlepiej. Próbowałam poprawiać Twoje zdania, ale po tym jak do karczmy przybył Eryk, zrezygnowałam. W Twoim tekście niemal wszystko wymaga poprawienia, przerobienia, a najlepiej napisania od nowa. Tym jednak musisz zająć się sam. Całe opowiadanie jest niestety bardzo takie sobie. Nic mnie w nim nie zainteresowało, nawet walka nowo przybyłych ze strażnikiem księgi. Jakieś takie to wszystko jest  płaskie i miałkie. I na dokładkę całkiem beznadziejny karczmarz, który wysyła własną żonę, by z potworem poszła do stajni i przygotowała bestii godne posłanie.  

 

„…cieszył się, że zdecydował się zainwestować w ten interes”. –– Powtórzenie. Może: …cieszył się, że zainwestował w ten interes.

 

„…kiedy przypomniał sobie ostrzeżenia swojego ojca…”  –– …kiedy przypomniał sobie ostrzeżenia ojca… Domyślam się, że nie ostrzegał go cudzy ojciec.

 

„Z każdą karczma jest tak samo…” –– Literówka. „…i wszystko rozpieprzają, wspomnisz moja słowa!”. –– Literówka.

 

„Do Karczmy przybywali zwykli wędrowcy…” –– Do karczmy przybywali zwykli wędrowcy

 

„…Velrimscy handlarze, czasem jakieś Wysokie elfy, rzadziej krasnoludy czy Orkowie”. –– …velrimscy handlarze, czasem jakieś wysokie elfy, rzadziej krasnoludy czy orkowie.

 

„Oprócz przypadków bójek czy niezadowolonych klientów, które można by policzyć na palcach jednej ręki, spokój i napływ gotówki były niezakłócone”. –– Wolałabym: Oprócz przypadków bójek, które można by policzyć na palcach jednej ręki czy paru niezadowolonych klientów, spokój był niezakłócony a napływ gotówki stały.

 

„Wyglądało na to iż nikt już dzisiaj nie przyjdzie, a obecnych gości ubywało z każdą chwilą”. –– Wolałabym: Gości ubywało z każdą chwilą i wyglądało na to, iż dzisiaj nikt nowy już nie przyjdzie.

 

„Niektórzy udawali się do wykupionych pokojów gościnnych, inni ruszali w dalsza trasę”. –– A może: Niektórzy udawali się do pokojów gościnnych, na spoczynek, inni ruszali w dalszą drogę. Zrozumiałe jest, że pokoje gościnne były wynajmowane za opłatą.

 

„…Brandon postanowił na chwilę oderwać się od lady…”  –– Lada zupełnie nie pasuje do karczmy. Proponuję: …Brandon postanowił na chwilę odejść od szynkwasu/kontuaruDzisiaj oboje nie mieli dużo pracy, więc nie byli zbyt zmęczeni. Była szansa iż zamkną dziś trochę…” –– Powtórzenie.

 

„…do karczmy wpadł zdyszany Eryk, mieszkaniec pobliskiej wioski Belltown oraz stały bywalec jego karczmy ”. –– Dowiedziałam się, że do karczmy wpadły trzy osoby: zdyszany Eryk, niedaleko mieszkający wieśniak mający swoją karczmę oraz ktoś stale w karczmie wieśniaka bywający? ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie jest źle. Językowo w miarę poprawnie, ale nad stylem możesz jeszcze popracować. Jest trochę powtórzeń. Z logiki: słońce zachodziło, a niektórzy goście karczmarza wybierali się w drogę? Stalowe ostrze u pasa stojącego w drzwiach człowieka – nie miało pochwy? Zdania przed wyjściem z karczmy brzmiały mi trochę nienaturalnie – tam szaleje potwór, a oni sobie spokojnie gawędzą, zamiast rzucić jakieś żołnierskie: "O kurwa! Wszyscy na dwór". Ostatecznie, początek można pominąć. I zgadzam się z przedmówcami, że lepiej wstawić krótką, ale zamkniętą całość.

Babska logika rządzi!

Tekst wygląda jak połączenie opisu gry z rozmową na jej temat. Akcja gdzieś ginie pomiędzy dialogami. Pomysł dosyć fajny, ale ilość błędów zniechęca do czytania.

No tak. Opowiadanie, które zaczyna się od opisu zachodzącego słońca, a już w pierwszym akapicie pojawiają się elfy, krasnoludy i orkowie. To nie wóży dobrze, to pachnie sztampą.  I sztampowe rzeczywiście jest. Pytanie tylko na ile odnoszę takie wrażenie ze względu na niechęć do klasycznie klasycznego fantasy, a na ile opowiadanie po prostu nie wyróżnia się zbytnio z morza podobnych tworów.

Nowa Fantastyka