- Opowiadanie: Reinee - Więcej szczęścia, niż można znieść [PRZE-TWORZENIE 2013]

Więcej szczęścia, niż można znieść [PRZE-TWORZENIE 2013]

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Więcej szczęścia, niż można znieść [PRZE-TWORZENIE 2013]

 

Życzę miłej lek­tu­ry.

 

 

 

Wię­cej szczę­ścia, niż można znieść

 

 

Budzi mnie ból. Prze­szy­wa krę­go­słup i spa­zma­tycz­nie ude­rza w głowę. Jakby król wszyst­kich kaców urzą­dził sobie bal życia. Otwie­ram zmę­czo­ne oczy i do­cie­ra do mnie, że nie wiem, gdzie je­stem. Po­miesz­cze­nie jest ską­pa­ne w bieli, leżę na twar­dym łóżku. Od­wra­cam głowę i widzę białą za­słon­kę, cha­rak­te­ry­stycz­ny ele­ment wy­stro­ju każ­de­go bu­dyn­ku, zwią­za­ne­go z opie­ką me­dycz­ną. Do­cie­ra do mnie, że to szpi­tal. Za­ci­skam wszyst­kie palce. Wy­cho­dzi mi to cał­kiem spraw­nie i z ulgą od­kry­wam, że mam czu­cie w każ­dej koń­czy­nie. Badam dłoń­mi twarz, jest cała, potem przy­cho­dzi kolej na tors. Co­kol­wiek się stało, wy­glą­da, że nie mam fi­zycz­nych ob­ra­żeń. Pod­no­szę się na łok­ciach, po­wo­li, w oba­wie, że ból za­ata­ku­je ze zdwo­jo­ną siłą. Nic się nie dzie­je. Jest cały czas taki sam, dud­nią­cy, prze­szy­wa­ją­cy pio­ru­nem. Spusz­czam nogi z łóżka i go­ły­mi sto­pa­mi staję na lo­do­wa­tej po­sadz­ce. Po od­rzu­ce­niu koł­dry jest mi zimno, ale to do­brze. Chłód jest ko­ją­cy. Pod­cho­dzę do je­dy­ne­go okna w po­ko­ju i zo­sta­ję po­ra­żo­ny pięk­nem. Do­cho­dzi do mnie, że już wi­dzia­łem to wszyst­ko, już raz byłem za­chwy­co­ny mia­stem. Chwy­tam obo­la­łą głowę w obie dło­nie i za­czy­nam od­twa­rzać sobie wy­da­rze­nia po­przed­nie­go dnia.

 

*

 

Nie spa­łem. Noc była ciem­na, szum po­cią­gu mo­no­ton­ny, a las za oknem nie­zmien­ny. A ja nie mo­głem za­snąć, choć cały świat zda­wał się mnie usy­piać. Pod­nie­ce­nie było zbyt silne, cel zbyt bli­ski, ma­rze­nie zbyt osią­gal­ne. Całą noc sie­dzia­łem nie­ru­cho­mo i ob­ser­wo­wa­łem czar­ne chmu­ry i chcą­ce je do­się­gnąć, jesz­cze czar­niej­sze sosny. Mój to­wa­rzysz, Holsz­te­in, też czu­wał, choć z in­ne­go po­wo­du. Sie­dzie­li­śmy na­prze­ciw­ko sie­bie w pu­stym prze­dzia­le. W jego szkli­stych oczach wi­dzia­łem strach, taki sam, jak odkąd zo­sta­li­śmy sobie przed­sta­wie­ni. Wie­dzia­łem, że wzbra­niał się przed wy­pra­wą. Że za­pła­ci­li mu na­praw­dę dużo, by zgo­dził się je­chać ze mną do Sankt Sanov. On nie chciał tam wra­cać, mia­sto go prze­ra­ża­ło, choć nie wy­ja­wiał, dla­cze­go. Był do­ro­słym, po­tęż­nie zbu­do­wa­nym czło­wie­kiem o gę­stej bro­dzie i twa­rzy drwa­la. A wy­da­wał się za­gu­bio­ny jak dziec­ko, nie­spo­koj­ny jak przy­gar­nię­te szcze­nię w pierw­szym dniu w nowym domu. Pro­po­no­wa­łem, by go od­wo­ła­li, by dali mi dzia­łać sa­me­mu. Prze­wod­ni­ka mo­głem za­wsze zna­leźć na miej­scu. Ale zda­niem star­szy­zny, osoba Holsz­te­ina mogła nadać moim ob­ser­wa­cjom rze­tel­no­ści. Był on czło­wie­kiem, który miesz­kał tak w Sankt Sanov, jak i poza nim, do tego opu­ścił mia­sto z wła­snej woli. Jego uwagi i rady mogły być wiel­ce słusz­ne i dawać nowe spoj­rze­nie na wiele spraw. Zgo­dzi­łem się, nie­chęt­nie. Naj­waż­niej­sze było prze­pro­wa­dzić ob­ser­wa­cję. Le­gen­dy i plot­ki o Sankt Sanov do­cho­dzi­ły do nas już od ja­kie­goś czasu. Mia­sto na da­le­kiej pół­no­cy, po­łą­czo­ne ze świa­tem sa­mot­ną linią ko­le­jo­wą. Mia­sto, gdzie każdy, kto o nim sły­szał, chciał za­miesz­kać. Bo było to mia­sto ma­gicz­ne, gdzie lu­dzie są wiecz­nie szczę­śli­wi. Wokół tego oscy­lo­wa­ła więk­szość opo­wie­ści. I tak, jak nie da­wa­li­śmy wiary w żadną z nich, tak Sankt Sanov nie­wąt­pli­wie za­słu­gi­wa­ło na zba­da­nie i opi­sa­nie w Wiel­kiej En­cy­klo­pe­dii. Świę­ta księ­ga gnosi mu­sia­ła się roz­ra­stać i po­ka­zy­wać świa­tu, jak wspa­nia­łym na­ro­dem je­ste­śmy. Sam do­pi­sa­łem do niej już dwa hasła, trze­cie uczy­ni ze mnie oso­bi­stość naj­wyż­sze­go for­ma­tu.

– Już nie­dłu­go, kra­bie. – Z za­my­śle­nia wy­ry­wa mnie Holsz­te­in. Je­stem tak za­sko­czo­ny, że się w końcu ode­zwał, że nie zwra­cam nawet uwagi na ob­ra­zę. Gnosi po­sia­da­ją licz­ne ko­ścia­ne wy­pust­ki, two­rzą­ce na­tu­ral­ny pan­cerz. Nie je­ste­śmy spraw­ni fi­zycz­nie, a nie­gdyś by­li­śmy ludem wę­drow­nym, czego po­zo­sta­ło­ścia­mi są nasze piel­grzym­ki po hasła do En­cy­klo­pe­dii. Prze­ci­na­ją­ce błę­kit­ną skórę, mocne kości są na­szym na­tu­ral­nym pan­ce­rzem, chro­nią­cym przed nie­bez­pie­czeń­stwa­mi. Jak wielu moich po­bra­tym­ców mam roz­ro­śnię­te płaty czasz­ki, ko­ścia­ny hełm cią­gnie się od łuków brwio­wych przez całą głowę i ma dość jed­no­znacz­nie ko­ja­rzą­cy się kształt. Po­rów­na­nie do sko­ru­pia­ków jest tak traf­ne, jak ob­raź­li­we, i to nie pierw­szy raz, kiedy je sły­szę. Mil­czę, gdy wjeż­dża­my do tu­ne­lu i za­le­wa nas mrok ciem­niej­szy od tego, który to­wa­rzy­szył nam całą noc.

Zdaję sobie spra­wę, że w to­wa­rzy­stwie Holsz­te­ina nie czuję się ani spo­koj­nie, ani kom­for­to­wo i będę mu­siał wy­my­ślić coś, by się go po­zbyć. Na po­cząt­ku po­dró­ży dużo roz­ma­wia­li­śmy. Wła­ści­wie to ja py­ta­łem, a on od­po­wia­dał, do tego nie­zbyt uprzej­mie. Do­wie­dzia­łem się, że Sankt Sanov ma pręż­ne, au­to­ma­tycz­ne fa­bry­ki prze­my­słu cięż­kie­go, ko­pal­nie w nie­da­le­kiej oko­li­cy, eks­por­tu­je też dużo ryb i ży­wi­cy. Wiele musi spro­wa­dzać, zwłasz­cza wa­rzy­wa i owoce, ale roz­wi­ja się. Po­pu­la­cja to mie­szan­ka ludzi, elfów, skrza­to­łów, wil­ko­wa­rów i in­nych ras pół­noc­nych w mniej wię­cej rów­nych pro­por­cjach. In­for­ma­cje po­cho­dzą sprzed czte­rech lat, nim Holsz­te­in opu­ścił mia­sto. Nie chciał o tym mówić. Ani o fe­no­me­nie, jakim jest rze­ko­me, wiecz­ne szczę­ście miesz­kań­ców. Gdy skoń­czy­ły mi się py­ta­nie, nie mó­wi­łem już nic. I on się nie ode­zwał, sie­dział tylko wpa­trzo­ny nie­spo­koj­nym wzro­kiem to we mnie, to w widok za oknem. Na­praw­dę, wo­lał­bym, żeby go ze mną nie było.

– Módl się, że­by­śmy wy­szli z tego cało. – Nie­mal pod­ska­ku­ję, gdy sły­szę jego głos w zu­peł­nej ciem­no­ści.

– Strach jest naj­więk­sza prze­szko­dą do wie­dzy. Czego się pan boi, panie Holsz­te­in? – Nie wy­trzy­mu­ję i pytam wprost. Od­po­wia­da mi cisza. – Po­dob­no to mia­sto, gdzie nie lęgną się de­mo­ny. Gdzie każdy chce miesz­kać, a nikt nie wy­jeż­dża.

– Wszyst­ko to – mówi po dłu­giej chwi­li – jest praw­dą. Na swój spo­sób.

Nim od­po­wia­dam, ośle­pia mnie świa­tło. Po­ciąg wy­je­chał z tu­ne­lu, a na mnie padły pierw­sze pro­mie­nie po­ran­ka. Gdy oczy się przy­zwy­cza­ja­ją, widzę widok, jaki za­słu­gu­ję na zdję­cie w Wiel­kiej En­cy­klo­pe­dii.

– Nie­sa­mo­wi­te. – To je­dy­ne, co mogę po­wie­dzieć. Po­ciąg je­dzie po półce skal­nej, szyny skrę­ca­ją potem i po ła­god­nym zbo­czu cią­gną się przez morze czer­wo­nych i żół­tych krze­wów i traw. Słoń­ce od­bi­ja się od kry­sta­licz­nej wody za­to­ki. Mię­dzy wiel­ki­mi bry­ła­mi lodu ma­new­ru­ją kutry, z tej od­le­gło­ści wy­glą­da­ją­ce jak ki­jan­ki w sta­wie. Wszyst­ko to jest pięk­ne i ma­low­ni­cze, ale jest tylko tłem. Tłem dla wiel­kie­go, ma­je­sta­tycz­ne­go mia­sta przy­tu­lo­ne­go do za­to­ki, ską­pa­ne­go w parze. Zbu­do­wa­ne na pla­nie pół­ko­la, po­prze­ci­na­ne pa­ję­czy­ną dep­ta­ków i ulic, o bu­dyn­kach sza­rych lub w ja­snych ko­lo­rach, zwień­czo­nych stro­my­mi da­cha­mi. Już stąd widzę, że wiele z nich jest po­łą­czo­nych ma­ły­mi, za­da­szo­ny­mi most­ka­mi, two­rzą­cy­mi drugi po­ziom sieci uli­czek. W górę pną się wieże za­koń­czo­ne ce­bu­lo­wa­ty­mi ko­pu­ła­mi i się­ga­ją­ce nieba, wiecz­nie dy­mią­ce ko­mi­ny au­to­ma­tycz­nych fa­bryk. Sankt Sanow oto­czo­ne jest murem, poza który wy­sta­je tylko jeden bu­dy­nek. Z za­po­rą po­łą­czo­na jest długa hala, w któ­rej koń­czą się szyny. Cze­kam nie­cier­pli­wie, aż po­ciąg do niej do­trze, by móc w końcu po­czuć mia­sto na wła­snej skó­rze. Uwiel­biam me­tro­po­lie, jak każdy gnosi. Brzy­dzi­my się pry­mi­tyw­no­ścią, a na­tu­ra może może się nam po­do­bać je­dy­nie pod wzglę­dem wi­zu­al­nym. Mia­sta stały się na­szym śro­do­wi­skiem i ko­cha­my w nich prze­by­wać. A Sankt Sanow roz­ta­cza ten sam ma­je­stat, co moje ro­dzin­ne Gnos­bel­gien. Od­ry­wam się od szyby i widzę Holsz­te­ina, ma przy­mknię­te oczy i twarz od­wró­co­ną od okna. Jeśli mia­sto zżera jego serce, to wjazd po­wi­nien być naj­gor­szym prze­ży­ciem. Potem w ciągu kilku go­dzin się wy­ja­śni, czy mój to­wa­rzysz się za­akli­ma­ty­zu­je, czy nie wy­trzy­ma psy­chicz­nie. A wtedy będę mógł go ode­słać ze spo­koj­nym su­mie­niem i od­po­wied­nim wy­ja­śnie­niem dla star­szy­zny. Po­sta­na­wiam oka­zać tro­chę do­brej woli i zająć go roz­mo­wą. Może nawet prze­ko­na się do mnie i prze­sta­nie uży­wać obe­lży­wych okre­śleń. Wiem od moich prze­ło­żo­nych, że od­na­leź­li go przy­pad­kiem i od po­cząt­ku był czło­wie­kiem nie­uprzej­mym. Nie mam więc po­wo­dów są­dzić, że to w sto­sun­ku do mojej osoby pała jakąś szcze­gól­ną nie­chę­cią.

– Spę­dzi­li­śmy już ze sobą nieco czasu, panie Holsz­te­in, a ja nic o panu nie wiem.

Pa­trzy na mnie bez emo­cji, otwie­ra­jąc lekko oczy.

– Za­pła­ci­li mi za przy­jazd do tego prze­klę­te­go miej­sca, nie za spo­ufa­la­nie się z kim­kol­wiek.

– Czym się pan zaj­mu­je? – Udaję, że nie sły­sza­łem jego od­po­wie­dzi. Za­sta­na­wiam się, czy moje po­rów­na­nie go do drwa­la było słusz­nym tro­pem. Wzdy­cha, jak­bym kazał mu wno­sić głaz pod górę, a nie zadał pro­ste py­ta­nie.

– Czy ja pana za­mę­czam te­ma­ta­mi oso­bi­sty­mi? – pyta swoim sta­łym tonem, a ja czuję, że idzie­my w do­brym kie­run­ku. Pierw­szy raz zwró­cił się do mnie per pan.

– Nie ob­ra­ził­bym się – stwier­dzam przy­ja­ciel­sko, roz­sia­da­jąc się wy­god­nie, jak­bym cze­kał na jego serię pytań. Pa­trzy na mnie chwi­lę i, o dziwo, pyta.

– Po co to wszyst­ko? Cała ta wy­pra­wa? Od­ra­dza­łem ją tam­tym gnosi jak cho­le­ra. Skoro wasza rasa nie do­tar­ła wcze­śniej do tej stra­co­nej kra­iny, to tym le­piej dla was. Ja dla pie­nię­dzy mogę tu przy­je­chać, ale czemu pan się tak tutaj pchał?

Ne wiem, co od­po­wie­dzieć. Bo i nie bar­dzo wiem, czego do­ty­czy­ło jego py­ta­nie. Celu po­dró­ży? Czy czemu się na nią wy­bra­łem, wbrew jego ir­ra­cjo­nal­ne­mu od­ra­dza­niu? Tego pierw­sze­go nie zro­zu­mie. Jak czło­wiek, czy ja­ka­kol­wiek isto­ta mo­gła­by pojąć po­świę­ce­nie gnosi dla Wiel­kiej En­cy­klo­pe­dii. Tego dru­gie­go zaś wo­lał­bym mu nie mówić. Może mu się nie spodo­bać, że lek­ce­wa­żę sobie jego ostrze­że­nia. Przy­naj­mniej do­pó­ty, do­pó­ki nie poda mi lo­gicz­nych ar­gu­men­tów.

– To skom­pli­ko­wa­ne. – Zby­wam go.

– Nie­jed­no wi­dzia­łem i nie­jed­no prze­ży­łem. – Nie daje za wy­gra­ną.

– Nie wąt­pię, że ży­cio­wa wie­dza jest…

– Udało mi się, mię­dzy in­ny­mi, obro­nić pracę dok­tor­ską z me­dy­cy­ny. Spe­cja­li­za­cja cho­ro­by za­kaź­ne – ob­wiesz­cza, a mnie za­ty­ka. Ten pro­sto ubra­ny niedź­wiedź jest wy­kształ­co­nym czło­wie­kiem? Za­czy­na się śmiać, smut­no, ale szcze­rze. I ja nie mogę po­wstrzy­mać ser­decz­ne­go chi­cho­tu. Nasza zna­jo­mość zmie­rza w kie­run­ku bar­dziej zno­śnej, lecz wszyst­ko koń­czy się w ciągu se­kun­dy. Po­ciąg za­czy­na ha­mo­wać, a Holsz­te­in milk­nie. Wjeż­dża­my do hali, cień szyb­ko za­le­wa jego twarz. Wy­glą­da ma­ka­brycz­nie. Sły­szę gło­śny gwizd, ktoś coś krzy­czy. Sto­imy. Pa­trzę w okna po obu stro­nach wa­go­nu. Hala jest prze­stron­nym dwor­cem, o dłu­gim rzę­dzie wy­so­kich okien na każ­dej ze ścian. Poza na­szym pe­ro­nem są jesz­cze dwa, ale ich szyny łączą się jesz­cze w bu­dyn­ku. Stoi tu za­ła­do­wa­ny po­ciąg to­wa­ro­wy i sa­mot­na lo­ko­mo­ty­wa. Ścia­ny hali zdo­bią gi­gan­tycz­ne ob­ra­zy w zło­tych ra­mach, do­strze­gam po­bi­tew­ne pole, odział żoł­nie­rzy na nar­tach po­ko­nu­ją­cych tun­drę, bu­do­wę ja­kiejś drew­nia­nej świą­ty­ni. Na całym dwor­cu stoją do­ga­sa­ją­ce lampy w po­sta­ci nio­są­cych świa­tło, na­gich męż­czyzn i ko­biet. Nie wiem, dla kogo są ma­lun­ki i rzeź­by ni­czym z an­tycz­nych cza­sów, hala jest nie­mal pusta. Kilku ro­bot­ni­ków uwija się jesz­cze przy za­ła­dun­ku. Dy­żur­ny stoi nie­ru­cho­mo przy po­cią­gu, na mun­dur ma na­rzu­co­ny fu­trza­ny płaszcz. Tylko przez chwi­lę je­stem zdzi­wio­ny, ale do­cie­ra do mnie, że przy­naj­mniej część z opo­wie­ści o Sankt Sanov oka­zu­ję się praw­dą. Stąd rze­czy­wi­ście nikt nie wy­jeż­dża. Ko­ry­ta­rzem wa­go­nu, w stro­nę drzwi idą nasi współ­pa­sa­że­ro­wie. Ku­rier i dwie ro­dzi­ny z dzieć­mi i gi­gan­tycz­ny­mi ba­ga­ża­mi. Przy­je­cha­li tu na stałe i są ura­do­wa­ni, jakby mieli za­miesz­kać mię­dzy bo­ga­mi. Holsz­te­in zbie­ra się po­wo­li, ane­micz­ny­mi ru­cha­mi zdej­mu­je z półki swoją nie­wiel­ką wa­liz­kę, wyj­mu­ję z niej skó­rza­na kurt­kę z ob­szy­ciem. Po na­my­śle skła­dam cy­lin­der i w ba­ga­żu od­naj­du­ję długi płaszcz i cie­płą czap­kę. Wy­cho­dzi­my z prze­dzia­łu i cze­ka­my w ko­lej­ce. Po­ja­wia się w końcu kon­duk­tor i otwie­ra drzwi, au­to­ma­tycz­nie roz­kła­da­ją się schod­ki łą­czą­ce po­ciąg z pe­ro­nem. Po chwi­li sto­imy obok na­gie­go star­ca, w wą­tłej dłoni unosi on wy­so­ko oliw­na lampę. Pukam w jego tors, od­po­wia­da mi głu­chy od­głos bla­chy. Wy­ostrzam słuch i do­cho­dzi do mnie coś jesz­cze. Zdzi­wio­ny nie za­uwa­żam, jak da­le­ko od­szedł już Holsz­te­in, cią­gnąc swoją wa­liz­kę. Wołam i do­ga­niam go.

– To mia­sto ma serce! – ogła­szam moje od­kry­cie. – Sły­szę, jak bije! – roz­glą­dam się, ale po­tęż­ne dud­nie­nie do­bie­ga ze­wsząd. Nogi mi drżą, jakby po­sadz­ka była uno­szą­cą się klat­ką pier­sio­wą. Mój prze­wod­nik zbywa mnie mil­cze­niem. Do­cho­dzi­my do dzia­łu od­praw, do­pie­ro teraz za­uwa­żam, kto stoi za ladą. Wiel­ki, biały wil­ko­war o wy­sta­ją­cych kłach. Dłu­gim pa­zu­rem pró­bu­ję roz­luź­nić sobie sztyw­ny koł­nie­rzyk. Ro­dzi­na, którą przed chwi­lą szyb­ko spraw­dził zmie­rza­ła już w stro­nę szkla­nych, ob­ro­to­wych drzwi. Nad­cho­dzi nasza kolej, a ja nieco się oba­wiam. Wil­ko­wa­ry to czę­sto pół­dzi­kie be­stie, w cy­wi­li­zo­wa­nych kra­inach trud­nią­ce się naj­wy­żej pracą fi­zycz­ną, a więk­szość z nich prę­dzej czy póź­niej koń­czy w wię­zie­niach. Za krwa­we mordy. Ale wy­ro­ki do­sta­ją krót­kie, za dzia­ła­nie w afek­cie. Bo każde ich dzia­ła­nie jest dzia­ła­niem w afek­cie. Wpa­da­nie w furię, czę­sto wie­lo­go­dzin­ną, to ich spe­cjal­ność. Ten już szcze­rzy na nas zęby jak noże. Nie, chwi­la… On się uśmie­cha! Skła­nia się de­li­kat­nie.

– Wi­ta­my w Sankt Sanov – mówi za­chryp­nię­tym gło­sem prze­peł­nio­nym uprzej­mo­ścią. – Do­ku­men­ty toż­sa­mo­ści po­pro­szę. Cel po­dró­ży?

Holsz­te­in po­da­je mu przy­go­to­wa­ną wcze­śniej ksią­żecz­kę i pa­trzy na mnie wy­mow­nie. Przy­po­mi­nam sobie, że do­ku­men­ty mam prze­cież w skryt­ce we­wnątrz cy­lin­dra. Mija dobra mi­nu­ta, nim daję wil­ko­wa­ro­wi wszyst­kie pa­pie­ry. Ani przez chwi­lę nie dał po­znać zde­ner­wo­wa­nia, cze­kał cier­pli­wie i nawet kazał mi się nie spie­szyć.

– Kaenu Nezan i Holsz­te­in Soson, wy­słan­ni­cy star­szy­zny Gnos­bel­gien i re­dak­cji Wiel­kiej En­cy­klo­pe­dii – dukam to, co ma wy­raź­nie na­pi­sa­ne na jed­nym z otrzy­ma­nych do­ku­men­tów. – Przy­by­li w celu do­ko­na­nia ob­ser­wa­cji na­uko­wych.

Pra­cow­nik dwor­ca pa­trzy na nas zza szkieł ma­łych oku­la­rów, które za­ło­żył, prze­glą­da pa­pie­ry.

– Soson… – mówi pod nosem. – I Nezan. Do­brze. – Uśmie­cha się jesz­cze pro­mien­niej i wy­pi­su­ję ja­kieś kwit­ki. Wrę­cza nam po jed­nym. – Wizy na trzy dni, po prze­dłu­że­nie na­le­ży się zgło­sić bez­po­śred­nio do ko­mi­sa­ria­tu. Życzę mi­łe­go po­by­tu.

Że­gna­my się i idzie­my w stro­nę ob­ro­to­wych drzwi. Biorę głę­bo­ki od­dech i przy­go­to­wu­ję się na to, czym chce mnie ob­da­ro­wać mia­sto szczę­ścia.

 

Wszyst­ko żyje. Wszyst­ko się ru­sza­ła, wszyst­ko wy­da­je od­gło­sy. Tłumy na uli­cach są jak mrów­ki drą­żą­ce mro­wi­sko w litej skale. Nie mają szans, nie mogą zejść głę­biej. Ledwo mu­ska­ją po­wierzch­nie tego, co chcia­ły­by na­zy­wać domem. I tak, jak one, lu­dzie na uli­cach nigdy nie zgłę­bią taj­ni­ków tego mia­sta, nie od­kry­ją, co się w nim chowa, co jest w jego naj­głęb­szych za­ka­mar­kach. Ale ja wie­dzia­łem, że coś tam jest. I że jest mi pi­sa­ne to od­kryć. Wiem to wszyst­ko już od pierw­szej se­kun­dy, od pierw­sze­go wi­do­ku za­kor­ko­wa­nej ulicy, ka­mie­nic strze­żo­nych przez ro­ze­śmia­ne gar­gul­ce. Dzie­sią­tek szyl­dów i skle­pów, ka­wiar­ni i pra­cow­ni rze­mieśl­ni­czych, z któ­rych po­tęż­ne tłoki wy­le­wa­ją po­wódź pary. Aż pięć ulic od­cho­dzi od dwor­ca, wszyst­kie nie­sa­mo­wi­cie za­tło­czo­nych. A prze­cież nie jest to w ogóle ważne miej­sce! Czyż­by wszę­dzie tu pa­no­wał taki ruch? Fan­ta­stycz­ne. To moje mia­sto, to tu po­wi­nie­nem był się uro­dzić. Mia­sto snów, mia­sto ma­rzeń. Mia­sto cią­głe­go ha­ła­su, nie­prze­rwa­ne­go gwiz­du i wiecz­nej pracy try­bi­ków. Gi­gan­tycz­ny ze­ga­rek, nie­po­wstrzy­ma­ny ruch, praca, życie. Po­stęp. To ko­cham, to muszę ko­chać, skoro je­stem gnosi.

– Nie­zwy­kłe – mówię do sie­bie, gdy da­je­my się po­nieść wie­lo­ra­so­we­mu tłu­mo­wi. – Nawet Gnos­bel­gien nie jest tak wspa­nia­łe. – Chcę łapać tak­sów­kę, ale Holsz­te­in mnie po­wstrzy­mu­je.

– Bez sensu – mówi cicho, roz­glą­da­jąc się na boki, za­ci­ska­jąc usta. – Bę­dzie­my je­chać go­dzi­nę. Chodź­my na tram­waj.

Zga­dam się i po­dą­żam za nim. Przy oka­zji stwier­dzam, że nie roz­po­zna­ję żad­ne­go z mo­de­li po­jaz­dów. Mają tu wła­sne marki? Holsz­te­in idzie szyb­ko, oglą­da­jąc się na mnie co chwi­lę. Kiwam głową na znak, że je­stem tuż za nim i nie mam za­mia­ru się zgu­bić. Choć au­ten­tycz­nie bym chciał. Wę­dro­wał­bym przez Sankt Sanov do utra­ty sił, aż mia­sto wcią­gnę­ło­by mnie jak ru­cho­me pia­ski. By­ło­by wspa­nia­le… Do od­gło­sów bicia serca do­cho­dzą inne, ni­czym pul­so­wa­nia żył i tęt­nic.

Wszyst­ko mnie fa­scy­nu­je. Bu­dyn­ki są pro­ste, ale pięk­nie ozdo­bio­ne, po ścia­nach wiją się że­la­zne imi­ta­cje kwia­tów i blusz­czy, które nie mia­ły­by szans utrzy­mać się w tym kli­ma­cie. Co rusz pada na nas cień wie­życz­ki lub łą­czą­ce­go bu­dyn­ki most­ku. Z wielu wy­glą­da­ją w niebo te­le­sko­py. Za­dzi­wia­ją­cy jest brak wspól­nych ścian, rzę­dów po­łą­czo­nych ka­mie­ni­czek. Każdy dom czy sklep stoi osob­no, two­rząc setki uli­czek i za­uł­ków. To istny la­bi­rynt. Prze­py­cha­my się przez za­tło­czo­ny dep­tak.

– Nie­zwy­kłe – po­wta­rzam co jakiś czas.

Wszy­scy są wy­jąt­ko­wo mili, nie wpa­da­ją na sie­bie, ustę­pu­ją drogi. Na każ­dej twa­rzy widzę uśmiech. Wszę­dzie roz­brzmie­wa­ją śmie­chy i ra­do­sne okrzy­ki, we­so­łe po­wi­ta­nia i żarty. Nie mija wiele czasu, nim za­czy­nam się czuć nie­kom­for­to­wo. Są na­ro­dy i rasy mniej i bar­dziej ra­do­sne, ale cze­goś ta­kie­go jesz­cze nie dane mi było spo­tkać. Prze­cho­dzi mnie dreszcz, gdy ko­lej­ny prze­cho­dzień wle­pia we mnie sze­ro­ko otwar­te oczy i uśmie­cha się, de­li­kat­nie roz­chy­la­jąc usta. Mój po­cząt­ko­wy za­chwyt po­wo­li się roz­pły­wa. I jest coś jesz­cze. Dźwię­ki pracy mia­sta, jakie sły­chać w każ­dej me­tro­po­lii. Uwiel­biam je, i tutaj zda­wa­ły mi się wspa­nia­łe, lecz za­czę­ły być rów­nie nie­po­ko­ją­ce, co na­strój miesz­kań­ców. Roz­po­zna­ję w końcu to, co wy­da­wa­ło mi się pom­po­wa­niem krwi. Ude­rze­nia me­cha­nicz­nych mło­tów. Są nie­ustan­ne, ile byśmy nie prze­szli, za­wsze roz­brzmie­wa­ją tak samo, a dźwięk do­cho­dzi z nie­okre­ślo­ne­go kie­run­ku, jest zdu­szo­ny. I ta za­gad­ka roz­wią­zu­je się sama, gdy do­cho­dzi­my do ko­lej­nej ulicy. Za nią, oto­czo­ny z trzech stron ni­ski­mi dom­ka­mi, jest pro­sto­kąt­ny park, po­środ­ku któ­re­go stoi wy­so­ki komin. Do­strze­gam, że wy­sta­je wprost z ziemi i za­czy­nam ro­zu­mieć.

– Pod­ziem­ne fa­bry­ki! – mówię z nie­do­wie­rza­niem. – Tutaj są pod­ziem­ne fa­bry­ki! Stąd te głu­che od­gło­sy mło­tów i cy­lin­drów w całym mie­ście! Toż to…

– Nie­zwy­kłe. – Koń­czy za mnie Holsz­te­in.

– Tym razem chcia­łem użyć słowa „nie­sa­mo­wi­te”. Jak to się mogło udać lo­gi­stycz­nie? Na taką skalę mu­sia­ły być bu­do­wa­ne na samym po­cząt­ku!

– Chodź­my. – Czuję, jak dok­tor łapie mnie za rękę. Nawet nie wiem, kiedy przy­sta­ną­łem z za­chwy­tu.

Cią­gnie mnie z o wiele więk­szą siłą, niż to ko­niecz­ne, bar­dzo mu się spie­szy. Jest nie­spo­koj­ny, naj­wy­raź­niej naj­bar­dziej boi się miejsc pu­blicz­nych i chce jak naj­szyb­ciej być w ho­te­lu. Idzie­my wzdłuż ulicy, która łączy się z sze­ro­ką jezd­nią, jest tu przy­sta­nek tram­wa­jo­wy. Nie­wiel­ki wa­go­nik daje znak gwizd­kiem, że szy­ku­je się do dal­szej jazdy, za­czy­na­my biec i ma­chać.

– Spo­koj­nie, pa­no­wie, na wszyst­kich za­cze­ka­my! – Wą­sa­ty tram­wa­jarz śmie­je się i wy­cią­ga ręce, by pomóc nam z ba­ga­ża­mi. Za­cho­wu­je się iden­tycz­nie, jak wszy­scy tutaj. Zwłasz­cza w sto­sun­ku do mnie. Tylko przez uła­mek se­kun­dy widzę w oczach tu­byl­ców zdzi­wie­nie moją nie­bie­ską skórą i ko­ścia­nym pan­ce­rzem. Potem jest już tylko ser­decz­ny, szcze­ry uśmiech. Jakby ak­cep­to­wa­li wszyst­ko. Gwiz­dek od­zy­wa się po raz drugi i wagon rusza, już z nami na po­kła­dzie.

– Pa­no­wie nie­tu­tej­si? – stwier­dza tram­wa­jarz, obok któ­re­go sto­imy, tonem uprzej­me­go stwier­dze­nia. – Może w czymś pomóc? Wska­zać hotel?

– Wiem, gdzie jest hotel! – Nie­mal krzy­czy Holsz­te­in, za­ska­ku­jąc wszyst­kich w wa­go­nie, łącz­nie ze mną. – Żyłem w tym mie­ście czter­dzie­ści lat! Żyłem w nim na długo, zanim… – I urywa, uświa­da­mia­jąc sobie swój wła­sny brak opa­no­wa­nia. Od­chrzą­ku­je i staje dalej od mo­tor­ni­cze­go, a bli­żej mnie. Czuję jego od­dech na uchu.

– Zanim wszyst­ko się po­pier­do­li­ło – szep­cze. – Bądź spo­koj­ny. Tu tylko spo­kój może cię ura­to­wać.

Od­wra­ca się i przy­kła­da czoło do szyby, za­my­ka oczy. Je­stem zo­sta­wio­ny w zu­peł­nej nie­pew­no­ści. Coś tu jest bar­dzo nie tak, nie wiem tylko, czy bar­dziej z miesz­kań­ca­mi, czy moim to­wa­rzy­szem. Na do­miar wszyst­kie­go za­czy­na mnie boleć głowa.

 

*

 

 

Ulga, jaką daje mi zdję­cie gar­ni­tu­ru, jest wspa­nia­ła. Ale do­pie­ro cie­pła ką­piel oka­zu­je się eks­ta­zą. Nie­ste­ty, aspi­ry­na zdaje się nie po­ma­gać, a ból na­si­la się. Wy­cho­dzę z ła­zien­ki otu­lo­ny ręcz­ni­kiem, zza moich ple­ców wy­la­tu­je para. Od­dy­cham pełną pier­sią i sia­dam na łóżku. Za­czy­nam się ubie­rać w świe­że ciu­chy. Nagle do po­ko­ju wpada Holsz­te­in, nie­mal wy­ry­wa­jąc drzwi z za­wia­sów.

– Idą, idą, już tu są! Por­tier mi po­wie­dział! – krzy­czy w pa­ni­ce.

– Na Świę­tą En­cy­klo­pe­dię, uspo­kój się, dok­to­rze! – Wsta­ję w sa­mych ka­le­so­nach i chwy­tam go mocno za ra­mio­na. – Kto idzie?

Wtedy wy­ra­sta za nim wy­so­ki kształt. Nie wiem, jak to moż­li­we, nie sły­sza­łem żad­nych kro­ków na ko­ry­ta­rzu. Kształt na­chy­la się, widzę teraz głowę przy­by­sza. Ludz­ka, lecz bar­dzo mała i o wiel­kich uszach, ni­czym u zde­for­mo­wa­ne­go dziec­ka. Cał­ko­wi­cie łysy, za to z wą­sa­mi łą­czą­cy­mi się z długą, cien­ką brodą. Dzi­wo­ląg uśmie­cha się, błysz­cząc żół­cią drob­nych ząb­ków. Holsz­te­in ma sze­ro­ko otwar­te oczy pełne stra­chu, jed­nym susem chowa się za mną. Cofam się po­wo­li razem z nim. Łysy wcho­dzi do po­ko­ju i pro­stu­je się znowu, ma do­brze ponad dwa metry wzro­stu. Ubra­ny jest w ma­to­wą, zie­lo­ną szatę bez rę­ka­wów. Zza niego wy­ła­nia się ko­lej­ny i ko­lej­ny. W sumie sze­ściu iden­tycz­nych ły­so­li-bro­da­czy. Stają w dwóch sze­re­gach, ich ciała two­rzą krót­ki ko­ry­tarz od drzwi. Abs­trak­cyj­ność sy­tu­acji wpra­wia mnie w takie osłu­pie­nie, że do­pie­ro po chwi­li czuję pa­znok­cie Holsz­te­ina wbite w moje ra­mio­na. Dzi­wo­lą­gi pa­trzą na sie­bie na­wza­jem nie­bie­ski­mi ocza­mi o gi­gan­tycz­nych źre­ni­cach.

– Kim… – pytam w końcu, gdy w drzwiach po­ja­wia się na­stęp­ny przy­bysz.

Ten jest inny. Twarz i za­rost ma ten sam, lecz jego szata jest czer­wo­na i wy­koń­czo­na zło­tem. Ma też rę­ka­wy, nie­mal do samej ziemi. Widzę wy­sta­ją­ce z nich koń­ców­ki bla­dych pal­ców.

Do­wód­ca ły­so­li wcho­dzi do po­ko­ju i zbli­ża się do mnie. Po­ru­sza się płyn­nie, jakby je­chał na łyż­wach. Są bar­dziej obcy z każdą se­kun­dą.

– Witam! – mówi do­wód­ca i kła­nia się nie­znacz­nie. Jego głowa po­wo­li prze­su­wa się z boku na bok, ale oczy są wciąż wle­pio­ne w naszą dwój­kę. – Witam w Sankt Sanov! Tak się cie­szę, że mogę go­ścić w swoim skrom­nym mie­ście tak wy­bit­ne­go na­ukow­ca!

– Mnie? – De­du­ku­ję szyb­ko. Się­gam po le­żą­cy na łóżku szla­frok i za­kła­dam po­spiesz­nie.

– Oczy­wi­ście, panie…

– Kaenu Nezan.

– Kaenu Nezan! Cóż za za­szczyt! Je­stem ko­mi­sarz ge­ne­ral­ny Ku­znets, za­rząd­ca Sankt Sanov! Cóż za za­szczyt, cóż za za­szczyt!

– Wie­cie, że je­stem wy­bit­nym na­ukow­cem, ale nie zna­li­ście mo­je­go imie­nia? – pytam po­dejrz­li­wie, na­bie­ra­jąc nieco bra­wu­ry. Mając na sobie coś wię­cej, niż same ka­le­so­ny, od razu po­czu­łem się pew­niej. Nawet, jeśli jest to tylko ró­żo­wy szla­frok z ser­dusz­kiem na pier­si. Ku­znets kręci dwa razy głową w kółko, lecz zaraz znów wpa­tru­je się we mnie.

– Każdy gnosi jest wy­bit­nym na­ukow­cem. Ooo! – Ukła­da małe usta w ide­al­ne kó­łecz­ko. – Jesz­cze nigdy nie go­ści­li­śmy w mie­ście gnosi! Ko­lej­ny za­szczyt!

– Skąd wie­dzie­li­ście, że tu je­ste­śmy? – pyta nie­spo­dzie­wa­nie Holsz­te­in, w jego gło­sie sły­chać gniew. Ko­mi­sarz garbi się, by spoj­rzeć mu w oczy z nie­mal ocow­ską czu­ło­ścią.

– Dużo wiemy, dużo sły­szy­my. – Dło­nie wy­peł­za­ją mu z rę­ka­wów, dłu­gi­mi pal­ca­mi do­ty­ka swo­ich ogrom­nych mał­żo­win. – Mamy duże uszy. Cie­szę się, że syn mar­no­traw­ny po­wró­cił. Do­brze cię wi­dzieć, Soson. A pana Ne­za­na chcia­łem za­pro­sić na ju­trzej­szą ko­la­cję do ko­mi­sa­ria­tu. To może być wiel­ki dzień, spo­tka­nie dwóch, po­tęż­nych i no­wo­cze­snych na­ro­dów. Do zo­ba­cze­nia, przy­ja­cie­le.

Trzech ludzi ko­mi­sa­rza opusz­cza pokój, on na­stęp­ny schy­la się do fra­mu­gi.

– Ku­znets! – krzy­czy nagle Holsz­te­in za­ci­ska­jąc pię­ści. Chce coś po­wie­dzieć, ale dal­sze słowa stają mu się w gar­dle.

Za­rząd­ca mia­sta za­trzy­mu­je się schy­lo­ny, nie od­wra­ca nawet głowy.

– Ein żyje – mówi po chwi­li. – Od­wiedź ją.

Potem od­cho­dzi, za nim idą jego lu­dzie. Zo­sta­je­my sami. Pa­trzę na Holsz­te­ina, od­dy­cha cięż­ko, jest roz­trzę­sio­ny.

– Tylko spo­kój. – Nie wiem, do kogo kie­ru­je to słowa. Przy­my­ka oczy.

– Dok­to­rze…

– Dzię­ku­ję, już mi le­piej. – Mój prze­wod­nik uśmie­cha się smut­no.

– Co tu się dzie­je? – pytam.

Nie od­po­wia­da. Kiwa głową, pa­trząc mi pro­sto w oczy i wy­cho­dzi. Jeśli chce być sam, niech idzie. Wkrót­ce wy­ja­śni się kwe­stia jego po­by­tu w mie­ście, tak czuję. Dla mnie wi­zy­ta ko­mi­sa­rza Ku­znet­sa miała dwo­ja­kie skut­ki. Na­wią­za­nie po­zy­tyw­nych sto­sun­ków z wła­dzą jest mi bar­dzo na rękę, być może do­sta­nę do­stęp do dzie­sią­tek do­ku­men­ta­cji miej­skich, a to nie­mal za­koń­czy pro­ces ob­ser­wa­cji. Z dru­giej stro­ny, nie po­do­ba­ło mi się, jaka to była wła­dza. Od kiedy je­ste­śmy w mie­ście? Od pół go­dzi­ny? Czy dzia­ła tutaj wszech­obec­ny apa­rat bez­pie­czeń­stwa? In­wi­gi­la­cja jest stałą czę­ścią życia? Może za bar­dzo w to brnę… Ko­mi­sarz zna Holsz­te­ina, chyba cze­kał na jego po­wrót. Może tam­ten wil­ko­war miał in­struk­cje, by do­nieść o przy­jeź­dzie od­po­wied­nie­go czło­wie­ka? Na razie nie mam tego jak zba­dać. Ko­mi­sa­rze to swoją drogą jakiś nie­zna­ny nam ga­tu­nek, bli­sko spo­krew­nio­ny z ludź­mi. Może bę­dzie szan­sa na jesz­cze jedno hasło w En­cy­klo­pe­dii? Głowa mi pęka. Łykam ko­lej­ną aspi­ry­nę i koń­czę się ubie­rać. Mróz po­ran­ka po­wi­nien już ze­lżeć, ale i tak wkła­dam naj­cie­plej­sze rze­czy. Czas na oso­bi­ste ob­ser­wa­cje, choć naj­chęt­niej po­ło­żył­bym się na go­dzi­nę czy dwie.

 

*

 

Za­wro­ty głowy łapią mnie kilka prze­cznic od ho­te­lu, nie­mal wpa­dam pod ja­dą­cy po­wo­li au­to­mo­bil. Nie mogę się ani cie­szyć mia­stem, ani sku­pić na pracy. Dud­nie­nie w mojej czasz­ce jest bar­dzo upo­rczy­we. Klak­so­ny i sil­ni­ki aut za­czy­na­ją mnie de­ner­wo­wać, nie mó­wiąc o wszech­obec­nych od­gło­sach au­to­ma­tycz­nych fa­bryk. Bu­dyn­ki trzę­są się przy każ­dym ataku bólu, wy­ra­sta­ją wy­so­ko, jakby chcia­ły za­mknąć niebo albo mnie po­żreć. Na twa­rzy musi mi się ma­lo­wać cier­pie­nie, bo lu­dzie już nie uśmie­cha­ją się do mnie. Ra­dość za­stą­pi­ła tro­ska. Wszy­scy wy­glą­da­ją, jakby chcie­li się mną za­opie­ko­wać. W set­kach par oczu widzę współ­czu­cie, nie do­sta­łem ta­kiej jego dawki odkąd go­rącz­ko­wa­łem jako dziec­ko. Po­wo­li tonę pod na­po­rem mi­ło­ści, jaką wszy­scy chcą mnie ob­da­rzyć. Przy­sta­ję i chwy­tam się ścia­ny bu­dyn­ku. Cały drży, i jakby po­tę­gu­je ból w mojej gło­wie. Szyb­ko go pusz­czam i sto­jąc z boku chod­ni­ka za­czy­nam wpa­try­wać się w niebo, by zna­leźć tam uko­je­nie. Nie­skoń­czo­ny błę­kit po­ma­ga mi się sku­pić. Skąd ta strasz­na mi­gre­na? To może być zmia­na kli­ma­tu… Tak, to praw­do­po­dob­ne. Chyba jesz­cze nigdy nie byłem tak da­le­ko na pół­noc. Do tego nie spa­łem całą noc. Cóż, chyba dam sobie dzi­siaj spo­kój i wrócę do ho­te­lu. Nie po­wi­nie­nem był w ogóle wy­cho­dzić, skoro za­czy­na­łem się czuć fa­tal­nie. Od­wra­cam się i zmie­rzam z po­wro­tem, lecz zaraz znów się za­trzy­mu­ję. W tłu­mię ludzi widzę kogoś szcze­gól­ne­go, idą­ce­go w moim kie­run­ku. To młoda tun­dria­da. Po­kry­wa ją gesty, czer­wo­ny mech, śnież­ne włosy są roz­pusz­czo­ne. Ka­wa­łek cza­sem urywa się i pada na pa­pa­chę któ­re­goś z ma­sze­ru­ją­cych za dziew­czy­ną skrza­to­łów, a pe­cho­wiec z uśmie­chem strze­pu­ję tylko puch. Włosy dziew­czy­ny na­tych­miast się uzu­peł­nia­ją, czer­piąc ma­te­riał wprost z po­wie­trza. Ma na sobie tylko białą su­kien­kę, ale tun­dria­dy noszą ciu­chy je­dy­nie dla przy­zwo­ito­ści, nie czują mrozu. Za­trzy­mu­je się, wi­dząc moje spoj­rze­nie. Skrza­to­ły wy­mi­ja­ją nas z jed­nej stro­ny, wcho­dząc na ulicę. Nie mogą się roz­dzie­lić, gdyż swo­ich przy­ja­ciół nie opusz­cza­ją na od­le­głość ręki. Jakiś kie­row­ca wy­ko­nu­je szyb­ki ma­newr i cudem ich wy­mi­ja. Mało kto przej­mu­je się zaj­ściem, kilku prze­chod­niów wy­ra­ża tylko po­dziw dla re­flek­su kie­row­cy i obawę, by skrza­to­łom nie przy­da­rzy­ło się nic złego. A ja pa­trzę na dziew­czy­nę, ona pa­trzy na mnie, bo oboje wiemy, że ta druga osoba tu nie pa­su­je. Tun­dria­da widzi mój ból, moje za­gu­bie­nie. A ja do­strze­gam jej smu­tek. Jej za­ci­śnię­te, drżą­ce usta, go­to­we w każ­dej chwi­li do krzy­ku roz­pa­czy. Jest przy­gnę­bio­na, je­zio­ra jej oczu są mętne. Pierw­szy raz widzę w mie­ście kogoś smut­ne­go, kogoś bez uśmie­chu na twa­rzy. To­wa­rzy­szy jej ten sam nie­po­kój, co Holsz­te­ino­wi. Złe duchy, o któ­rych mówił, do­pa­dły i ją. Ból roz­my­wa mi obraz przed ocza­mi, tracę ją. Mi­ja­ją­cy nas prze­chod­nie zle­wa­ją się w ra­do­sną, śmie­ją­cą się masę. O ona stoi tam, wy­klę­ta z tego wiecz­ne­go kar­na­wa­łu. Może powie mi to, czego nie chce ujaw­nić mój prze­wod­nik, na­zwie tego de­mo­na. Po­stę­pu­ję krok do przo­du, ona do tyłu, kręci głową. Od­wra­ca się w stro­nę jezd­ni i pod­cho­dzi do kra­wę­dzi chod­ni­ka. Mru­gam szyb­ko, by wy­ostrzyć sobie wzrok. Cien­ka rzecz­ka za­czy­na po­ko­ny­wać łąkę twa­rzy dziew­czy­ny, gdy ob­ser­wu­je zbli­ża­ją­cy się, szyb­ki au­to­mo­bil. Uświa­da­miam sobie wszyst­ko za późno, ledwo zry­wam się do biegu. Daje mi ostat­nie spoj­rze­nie, smut­ne, ale wdzięcz­ne. Jakby nasze spo­tka­nie było tym, czego po­trze­bo­wa­ła. Jakby do­da­ło jej od­wa­gi to, że nie jest je­dy­nym wy­klę­tym ze świa­ta nie­skoń­czo­ne­go szczę­ścia. Idzie. Od­la­tu­je tylko ka­wa­łek, ale dla jej wą­tłe­go ciała to dość.

 

*

 

Nie wiem, jak udało mi się do­trzeć do ho­te­lu. Ból i pa­mięć twa­rzy dziew­czy­ny wy­peł­nia­ją mi głowę, a po­łu­dnio­we słoń­ce za­ta­pia wszyst­ko w bieli. Je­stem bar­dzo zmę­czo­ny.

– Do­brze się pan czuje? – pyta uśmiech­nię­ty por­tier. Jego po­stać ma­ja­czy mi przed ocza­mi jesz­cze przez chwi­lę, potem ula­tu­je w górę.

 

*

 

Do szpi­tal­ne­go po­ko­ju wcho­dzi pie­lę­gniar­ka.

– Obu­dził się pan? Nie po­wi­nien pan wsta­wać. Całą noc przy panu czu­wa­łam…

– Głowa mnie boli. Dalej, cały czas. Ze­mdla­łem, praw­da? Chwi­lecz­kę, jak to całą noc?

Ko­bie­ta pod­cho­dzi i pro­wa­dzi mnie do łóżka, sia­dam.

– Był pan nie­przy­tom­ny cały wczo­raj­szy dzień i całą noc. I jesz­cze dzi­siaj. Wy­glą­da­ło to na prze­mę­cze­nie. – Uśmie­cha się, a mi się robi nie­do­brze. Mam już dość tego uśmie­chu, iden­tycz­nie bło­gie­go na każ­dej mi­ja­nej twa­rzy. Mam ser­decz­nie dość, zwa­riu­ję albo wy­zio­nę ducha, jeśli tu zo­sta­nę. Trze­ba bę­dzie przy­spie­szyć spo­tka­nie z ko­mi­sa­rzem, zna­leźć Holsz­te­ina i ucie­kać naj­bliż­szym po­cią­giem, choć­by to­wa­ro­wym. En­cy­klo­pe­dio, do­po­móż!

– Która go­dzi­na?

– Do­cho­dzi szó­sta wie­czór.

– Czy jest tu może pan Soson? – pytam z na­dzie­ją. Na­praw­dę mam ocho­tę się spo­tkać z kimś bez ra­do­snej maski na twa­rzy.

– Kto taki? Och, tak, por­tier mówił, że przy­je­chał pan z przy­ja­cie­lem, ale nie mogli go ni­g­dzie zna­leźć. Chwi­lecz­kę… – Za­sta­na­wia się. – Holsz­te­in Soson?

Po­ta­ku­ję zdzi­wio­ny, obo­la­ły mózg jed­nak po­da­je mi wy­ja­śnie­nie szyb­ciej, niż pie­lę­gniar­ka.

– Pra­co­wał tu – stwier­dzam.

– Są­dzi­łam, że nie żyje. Tyle lat go tu nie było… Och, co za szczę­ście, że nic mu nie jest! Ależ się cie­szę!

– Nie wąt­pię – mówię pod nosem i padam na łóżko, trzę­są­ce się z każ­dym ude­rze­niem głazu w moją głowę.

 

*

 

Go­dzi­nę zaj­mu­je mi opusz­cze­nie szpi­ta­la. Z me­dy­cy­ny po­sia­dam je­dy­nie pod­sta­wo­we wy­kształ­ce­nie, lecz u gnosi zna­czy to co in­ne­go, niż na całym świe­cie. Równa się ran­dze i wie­dzy ma­gi­stra, tak więc z le­ka­rza­mi dys­ku­tu­ję na do­sta­tecz­nym po­zio­mie, by uwie­rzy­li, że znam swoje ciało. Osła­bie­nie, po­dob­nie jak ból tłu­ma­czę jako moją stałą przy­pa­dłość po po­dró­żach. Udaję mi się nawet do­stać moc­niej­sze leki prze­ciw­bó­lo­we. W po­łą­cze­niu z dłu­gim snem co­fa­ją ból do stanu po­tęż­nej mi­gre­ny, nie mam kło­po­tów z cho­dze­niem i wzro­kiem. Jesz­cze. Pod­słu­chu­ję też plot­ko­wa­nie ro­ze­śmia­nych pie­lę­gnia­rek. Wczo­raj­sze zda­rze­nie od­bi­ło się echem w oko­li­cy, dziś jest jest jed­nak ni­czym sen od­le­głej nocy. Nikt się spe­cjal­nie nie przej­mu­je, nikt nie roz­pa­cza. Na miej­scu sa­mo­bój­stwa, z któ­re­go szyb­ko ucie­kłem, miał zja­wić się oso­bi­ście jeden z rzad­ko wi­dy­wa­nych ko­mi­sa­rzy, któ­rzy strze­gą w Sankt Sanov spo­ko­ju. Za­miast badać miej­sce zda­rze­nia uspo­ka­jał on ludzi i za­pew­niał, że dziew­czy­na była po­szu­ki­wa­na za licz­ne zbrod­nie, a jej wy­pa­dek to bło­go­sła­wień­stwo. Potem od­szedł z jej cia­łem na re­kach, nikt nie wie gdzie, nikt nie pa­mię­ta nawet, w jakim kie­run­ku. I wszy­scy po­wo­li za­po­mi­na­ją, od­da­jąc się ra­do­ściom dnia co­dzien­ne­go, śmie­jąc do roz­pu­ku i wy­ko­nu­jąc nawet naj­po­dlej­sze obo­wiąz­ki, jakby było to ich ulu­bio­ne za­ję­cie. Od ich sło­dy­czy boli mnie nie tylko głowa, ale i brzuch. Tak­sów­ką pod­jeż­dżam pod hotel, por­tier nie­mal eks­plo­du­je z ra­do­snej ulgi na mój widok. Wska­zu­je schod­ki do pod­ziem­ne­go baru. Po­miesz­cze­nie wy­peł­nia świa­tło świec i ko­ją­ca mu­zy­ka z gra­mo­fo­nu. Go­ście bie­sia­du­ją, po­pi­ja­jąc ko­lo­ro­we drin­ki. Elfia kel­ner­ka uwija się jak w ukro­pie, ale ani na chwi­lę nie gubi uprzej­mo­ści i ra­do­ści z pracy. Bar­man jest au­to­ma­tycz­ny, ma­szy­na w kształ­cie gór­nej po­ło­wy ele­ganc­kie­go czło­wie­ka prze­su­wa się wzdłuż baru po spe­cjal­nych szy­nach. Je­dy­nie jego ręce są ru­cho­me, chwy­ta­ją i od­sta­wia­ją bu­tel­ki na re­ga­łach, do­le­wa­ją tego, co za­ży­czy sobie klient przy spe­cjal­nej kon­so­li na bliż­szym końcu lady. Oku­pu­je ją Holsz­te­in, na drżą­cej dłoni prze­li­cza mo­ne­ty do na­kar­mie­nia au­to­ma­tu. W końcu udaje mu się wrzu­cić od­po­wied­nią sumę, na­ci­ska dwa przy­ci­ski, a bar­man sunie do niego z bu­tel­ką wódki. Do­sia­dam się, gdy dok­tor wy­chy­la dusz­kiem po­tęż­ną szklan­kę.

– Och. – W jego gło­sie jest zdzi­wie­nie, choć czer­wo­na od al­ko­ho­lu twarz nie wy­ra­ża emo­cji. – Są­dzi­łem, że pana do­rwa­li.

Za­ma­wiam sobie kie­li­szek wina. Może mi po­mo­że. Mu­zy­ka nieco koi, ale mie­sza się z nie­ustan­nym dud­nie­niem pod­ziem­nych fa­bryk, któ­rych je­stem bli­żej, niż kie­dy­kol­wiek.

– Jakoś sobie radzę. – Silę się, by brzmia­ło to szcze­rze. Wino lą­du­je przede mną.

– Za­li­czy­łem wczo­raj kilka barów – tłu­ma­czy się za­wsty­dzo­ny Holsz­te­in. – Nie po­wi­nie­nem był, ale nie mo­głem wy­trzy­mać. Widok Ku­znet­sa obu­dził naj­gor­sze… Potem sły­sza­łem o sa­mo­bój­stwie w oko­li­cy. To zna­czy o wy­pad­ku, ale ja wiem, jak to tu dzia­ła. My­śla­łem, że to pan…

– Skąd ten po­mysł? – roz­ko­szu­ję się winem, jego smak jest wspa­nia­ły i na se­kun­dę wy­ry­wa mnie z tego kosz­ma­ru.

Holsz­te­in wzdy­cha.

– Boję się. Czuję, jak czar­ne kruki wle­pia­ją we mnie śle­pia, już nie mogę utrzy­mać spo­ko­ju. Jeśli nie wy­ja­dę nie­dłu­go, to znowu wpad­nę w to po uszy. Do­pó­ki nie wró­ci­łem do ho­te­lu my­śla­łem, że zo­sta­łem tu sam. Ze kruki za­dzio­ba­ły pana, a ja je­stem tu znowu sam…

Choć zio­nie od niego al­ko­ho­lem, to mówi skład­nie. Ale otwie­ra się coraz bar­dziej. Szu­kam po kie­sze­niach drob­nia­ków, za­ma­wiam mu od razu dwie ko­lej­ki.

– Niech pan w końcu powie, dok­to­rze, co tu się dzie­je – na­kła­niam.

Pije, krzy­wi się i pa­trzy na mnie prze­krwio­ny­mi ocza­mi.

– Wie­rzy pan w magię? – pyta zu­peł­nie po­waż­nie.

– Za­bo­bo­ny.

– Więc jak to wy­ja­śnić? To cią­głe, ra­do­sne ogłu­pie­nie? Tą wiecz­ną ra­dość? Oni znają magię, to cza­row­ni­cy. Rzu­ca­ją na to mia­sto za­klę­cia…

– Kto? – Po­sta­na­wiam nie dawać mu szans na roz­ga­dy­wa­nie się.

– Khra­ni­te­lo­wie.

– Kto?

– Ko­mi­sa­rze – wy­ja­śnia. – Tak się na­praw­dę na­zy­wa­ją. To oni stwo­rzy­li to mia­sto, za­pro­jek­to­wa­li wszyst­ko. Było tu mnó­stwo ro­bot­ni­ków… I mój tatko… – Al­ko­hol wy­wa­ża w nim w końcu bramę wspo­mnień i roz­luź­nia język. Holsz­te­in mocno ści­ska ostat­nią szklan­kę trun­ku. – To wszyst­ko po­wsta­ło z ni­cze­go. Byłem ma­lut­ki, jak za­czę­ło się tutaj zwy­czaj­ne życie. Ależ było pięk­nie…

Robi sobie prze­rwę, kładę mu de­li­kat­nie dłoń na ra­mie­niu. Wo­lał­bym mocno trzep­nąć, ale muszę za­cho­wać spo­kój. Ból za­czy­na się wzma­gać.

– Skoń­czy­łem stu­dia, zo­sta­łem oso­bi­stym le­ka­rzem Ku­znet­sa – wy­ja­wia. – Oni mają słabą od­por­ność, po­trze­bu­ją ta­kich spe­cja­li­stów. Wszyst­ko było pięk­nie. Potem za­czę­ło się pie­przyć…

Czte­ry lata temu na ludzi padł amok szczę­ścia. To się stało w ciągu dnia, może kilku. Za­czę­ły się ser­decz­no­ści ponad miarę, ulice stały się przy­ja­zne nawet nocą. Jakby anio­ło­wie do­tknę­li każ­de­go z nas. Spy­ta­łem Ku­znet­sa, co się dzie­je, ale on mnie zby­wał. Nie py­ta­łem wię­cej, byłem szczę­śli­wy.

Pew­ne­go dnia… – Wypił co mu zo­sta­ło i za­sa­pał. – Pew­ne­go dnia za­cho­ro­wa­ła moja córka, Ein. Za­pa­dła w śpiącz­kę, nie umia­łem jej wy­bu­dzić, nikt nie umiał. Moja ra­dość pry­snę­ła. Za­czął się smu­tek. Byłem zgorzk­nia­ły i zły. Z dnia na dzień coraz bar­dziej, po­pa­dłem w de­pre­sję, stra­ci­łem przy­ja­ciół, prze­sta­łem po­ka­zy­wać się w pracy. Złe duchy zja­da­ły mnie od środ­ka. Z dnia na dzień coraz bar­dziej, z dnia na dzień coraz bar­dziej. Nie mo­głem pomóc Ein, czu­łem się nikim. Ko­mi­sa­rze za­pro­po­no­wa­li mi In­sty­tut. To takie miej­sce, gdzie biorą tych, któ­rzy nie pod­da­ją się ich cza­rom. Pro­wa­dzą tam roz­mo­wy, prze­ko­nu­ją, ze trze­ba być szczę­śli­wym. To mi­strzo­wie psy­cho­lo­gii. Zwy­kle za­bie­ra­ją tam siłą, ale ja byłem zbyt ważny. Od­mó­wi­łem i za­to­pi­łem się w roz­pa­czy. Nie wi­dzia­łem sensu… Skrę­ci­łem sznur. Od­ra­to­wa­no mnie, wtedy wy­je­cha­łem. Mia­łem dość mia­sta… I po kilku dniach smu­tek minął! Co wię­cej, nie ro­zu­mia­łem jak do­pro­wa­dzi­łem się do ta­kie­go stanu! Za­wsze byłem silny, sa­mo­bój­stwo nie było dla mnie! A jed­nak tar­gną­łem się na wła­sne życie. Teraz ro­zu­miesz?

Chcę od­po­wie­dzieć, ale on nie czeka.

– To magia. To jakaś pie­przo­na magia. Wszy­scy mają być szczę­śli­wi, albo umrzeć. Tak to sobie wy­my­śli­li. Tak chcą stwo­rzyć ide­al­ne mia­sto. Jeśli ktoś się wy­ła­mu­je z ich ra­do­snej za­ba­wy, smu­tek go przy­gnia­ta, nisz­czy wolę i chęć życia. W In­sty­tu­cie dają szan­sę swoim za­gu­bio­nym owiecz­ką… Ale nie każ­de­go od­naj­dą. A wtedy… – prze­cią­ga pal­cem po gar­dle, a ja przy­po­mi­nam sobie tun­dria­dę.

– Ku­znets mnie zdra­dził! – Ude­rza pię­ścia­mi w blat. – Mógł mnie z tego wy­rwać, jeśli chciał, bez tego pie­przo­ne­go In­sty­tu­tu! Nie chcę mieć nic wspól­ne­go z tym mia­stem. Ale mam jedno ma­rze­nie. Nie wi­dzia­łem Ein od trzech lat, nie przy­jeż­dża­łem tutaj. Ale zbie­ra­łem pie­nią­dze. Muszę wy­na­jąć cały wagon i za­peł­nić go od­po­wied­ni­mi sprzę­ta­mi, wtedy mógł­bym ją stąd wy­wieść. W domu sam bym się nią opie­ko­wał, znam się na tym. Ale zbie­ra­nie pie­nię­dzy idzie po­wo­li… Wasza star­szy­zna za­pro­po­no­wa­ła mi dość, dzie­sięć ty­się­cy szo­lin­gów, dla­te­go za­ci­sną­łem zęby i przy­je­cha­łem. Ale je­stem do ni­cze­go, nic mi nie dadzą…

Jesz­cze nim koń­czy, wy­cią­gam z kie­sze­ni port­fel, do­ku­men­ty i pióro, piszę przez chwi­lę. Jest mi się cięż­ko sku­pić, pod­trzy­mu­ję głowę jedną dło­nią. Już nie­mal nie wy­trzy­mu­ję.

– Tu masz sto szo­lin­gów. – Pod­su­wam mu pie­nią­dze. – Na całą długą po­dróż do Gnos­bel­gien. Tu – mówię dalej, prze­su­wa­jąc ku niemu za­pi­sa­ną kart­kę – za­świad­cze­nie, ze wy­ko­na­łeś swoje za­da­nie. Gdyby py­ta­li, czemu przy­je­cha­łeś sam i tak szyb­ko, po­wiedz praw­dę. Może nie dadzą ci pie­nię­dzy, ale nie przej­muj się. – Po­ka­zu­ję nie­wiel­ki kwit. Wdy­cham cięż­ko, ude­rze­nia w mózg utrud­nia­ją mi wy­sła­wia­nie się – To czek na dzie­sięć ty­się­cy…. Może mi od­dasz, może nie. Naj­wy­żej sobie od­bi­ję z bu­dże­tu tej i przy­szłych wy­praw, star­szy­zna jest hojna dla swo­ich ludzi…

Jego usta po­ru­sza­ją się bez­dź­więcz­nie, oczy pierw­szy raz wy­ra­ża­ją coś in­ne­go niż po­gar­dę czy strach. Jest wdzięcz­ność, tak wiel­ka, że nie­wy­sło­wio­na. Kle­pię go słabo po ple­cach i zsia­dam z ba­ro­we­go krze­sła. Od­cho­dzę, cięż­ko ła­piąc rów­no­wa­gę.

– Gdzie… Gdzie idziesz? – pyta, sta­ra­jąc się po­wstrzy­mać płacz.

– Już późno, muszę iść na ko­mi­sa­riat… Spy­tam tylko, czy mogę do­stać ja­kie­kol­wiek do­ku­men­ty do­ty­czą­ce mia­sta… Sam chcę stąd ucie­kać jak naj­szyb­ciej. Wiesz, kiedy ko­lej­ny po­ciąg? – Przy­po­mi­nam sobie zadać ważne py­ta­nie.

– Dziś o dzie­sią­tej od­jeż­dża ten, któ­rym przy­je­cha­li­śmy. Na­stęp­ny jest to­wa­ro­wy za ty­dzień.

Ma­cham mu na po­że­gna­nie i ucie­kam. Za­padł ciem­ny wie­czór. Sypie lekki śnieg, ale jest dosyć cie­pło. Pa­trzę na ze­ga­rek. Mam nieco ponad go­dzi­nę. Łapę tak­sów­kę i zmie­rzam na ko­mi­sa­riat. Ból głowy to za­gad­ka, która nie po­zwa­la mi roz­wią­zać żad­nej innej. Od­dy­cham głę­bo­ko. Jazda jest nu­żą­ca, płat­ki śnie­gu od­bi­ja­ją świa­tło la­tar­ni i stają się mi­liar­dem spa­da­ją­cych gwiazd. Od­pły­wam w kra­inę ma­ja­ków, gdzie ni­czym slaj­dy zmie­nia­ją się ob­ra­zy po każ­dym strza­le w pod­sta­wę czasz­ki. Mia­sto z okna po­cią­gu, ból. Młoda tun­dria­da, ból. Wiel­ka En­cy­klo­pe­dia, ból. Płą­czą­cy Holsz­te­in, ból. Drżą­ce, za­my­ka­ją­ce się nade mną bu­dyn­ki. Dość. Roz­glą­dam się po tak­sów­ce. Kie­row­ca nie zwra­ca na mnie uwagi. W kie­sze­ni spodni wy­ma­cu­ję małe za­wi­niąt­ko. To ta­blet­ki, które po­da­li mi w szpi­ta­lu, udało mi się ukraść kilka. Łykam wszyst­kie naraz. Może mnie za­bi­ją, może zro­bią sitko z kilku or­ga­nów. Ale co z tego, skoro bez nich będę miał za chwi­lę papkę za­miast ję­zy­ka. Może zdążę na po­ciąg, może po pro­stu po­pro­szę, by wy­sła­no do­ku­men­ty do star­szy­zny ku­rie­rem. A może padnę tam tru­pem, nim co­kol­wiek wy­krztu­szę. Cierp­ną mi nogi i ręce, kur­czo­wo za­ci­skam palce. Przy­po­mi­na mi się opo­wieść Holsz­te­ina. Magia nie ist­nie­je, to nie może być to. To musi być coś in­ne­go… Ale jeśli, jeśli to na­praw­dę cza­row­ni­cy… To mój ból tez musi być ich spraw­ką. A więc chcą mnie wy­koń­czyć. Nie, o czym ja myślę! Nie ma magii! Czemu ja tu w ogóle je­stem? Po co tam jadę? Co… Ach. No tak, Wiel­ka En­cy­klo­pe­dia. Ona wy­ma­ga po­świę­ce­nia, które tylko gnosi mogą zro­zu­mieć, czyż nie? Au­to­mo­bil za­trzy­mu­je się.

Płacę bar­dzo dużo. Mu­siał wozić mnie po mie­ście, kiedy byłem pół­przy­tom­ny. Ale pie­nią­dze nie są ważne, wy­sia­dam. Bu­dy­nek jest wiel­ki, sze­ścio­kąt­ny i szary. Wy­sta­ją­ce skle­pie­nie pod­trzy­mu­ją gi­gan­tycz­ne po­są­gi ko­mi­sa­rzy. Wszy­scy drżą, cały bu­dy­nek mieni się ty­sią­ca­mi tęcz. Świat gubi pion. Noga za nogą, po­wo­li pod­cho­dzę do dwu­skrzy­dło­wych drzwi. Opie­ram się całym cia­łem, by je otwo­rzyć. Po­miesz­cze­nie jest wiel­kie i tak oświe­tlo­ne, że oczy od­ma­wia­ją po­słu­szeń­stwa, wszyst­ko się za­ma­zu­je. Ale po­zna­ję sto­ją­cą po­środ­ku osobę, to Ku­znets. Cze­kał tu na mnie cały ten czas? Prze­my­ka mi przez myśl, że boję się. Pod­cho­dzi do mnie z roz­po­star­ty­mi ra­mio­na­mi, jego palce są jak cien­kie ga­łę­zie mło­de­go drzew­ka. Mówi coś, ale mam wodę w uszach. Zmy­sły wy­ostrza­ją się nieco po chwi­li i do­cho­dzi do mnie jego po­wi­ta­nie. Nie mam czasu, urwa­ny­mi zda­nia­mi tłu­ma­czę, czego od niego chcę. O dziwo zga­dza się bez pro­ble­mu.

– Plany ar­chi­tek­to­nicz­ne, kro­ni­ki, dane sta­ty­stycz­ne, wszyst­ko jest ogól­no­do­stęp­ne – mówi de­li­kat­nym gło­sem. – Co się dzie­je, panie Nezan? Strasz­nie pan wy­glą­da.

Krę­go­słup i cała głowa pali mnie żywym ogniem, każda se­kun­da przy­no­si eks­plo­zję bólu. Mam już bar­dzo mało sił. Wy­ko­na­łem za­da­nie, ale chcę wie­dzieć jesz­cze jedną rzecz.

– Jak wy to ro­bi­cie? Skąd to… Wiecz­ne szczę­ście? To na­praw­dę magia?

Chi­cho­cze jak dziec­ko.

– Chcia­łem panu wszyst­ko po­wie­dzieć przy ko­la­cji. Li­czy­łem, że gnosi do­ce­nią nasze sta­ra­nia i po­mo­gą udo­sko­na­lić nasze od­kry­cie. Magia nie ist­nie­je, panie Nezan.

– Więc? – pytam, a fala bólu nie­mal zwala mnie z nóg, wpa­dam na ko­mi­sa­rza. Przy­tu­la mnie.

– Widzę, że bar­dzo się pan ucie­szył, że nie je­ste­śmy cza­row­ni­ka­mi. A jak pan myśli, co to może być, jeśli nie magia?

Bła­gam, prze­stań. Nie pytaj mnie o nic, mów szyb­ko. Bła­gam!

– Sądzę, że mo­że­my to na­zwać hip­no­zą – wy­ja­wia w końcu.

– Nie­moż­li­we… – wy­du­szam, uwal­nia­jąc się z jego uści­sku. – Po­trzeb­ne są bodź­ce… Do tego taka skala…

– Wyjdź­my. – Chwy­ta mnie pod ramię i wy­pro­wa­dza na ze­wnątrz. Sta­je­my na środ­ku ulicy. – Jak?

– Co?

– Sły­szy pan?

My­śle­nie jest dla mnie ni­czym le­pie­nie zamku z su­che­go pia­sku, ale krót­ka wska­zów­ka na­pro­wa­dza mnie na wła­ści­wy tor. Toż to takie pro­ste.

– Fa­bry­ki. – Wy­mu­szam smut­ny uśmiech. – Nie­usta­ją­ce, cią­głe dud­nie­nie spod ziemi. Są pod całym mia­stem… Dźwięk może być bodź­cem…

– Po­wo­li! – mówi, wy­cią­ga­jąc wiel­ki pa­luch. – Hip­no­za to uprosz­cze­nie, a dźwięk to wska­zów­ka. Cho­dzi o wi­bra­cje! Zna się pan na fi­zjo­no­mii? Wpro­wa­dza­my w od­po­wied­nie drga­nia pień mózgu i układ lim­bicz­ny. Przez lata to do­sko­na­li­li­śmy, szu­ka­li­śmy pa­su­ją­cej struk­tu­ry dźwię­ków. Obec­ne umoż­li­wia­ją stałe, mak­sy­mal­ne roz­sze­rze­nie me­cha­ni­zmów za­cho­wań ho­me­osta­zy.

Cho­wam twarz w dło­niach, mózg jesz­cze pra­cu­je. Sta­ram się sku­pić ty­ta­nicz­nym wy­sił­kiem. Ból jest nie do opi­sa­nia.

– Ho­me­osta­za… Emo­cje! – Łączę z tru­dem dwu­ele­men­to­we puz­zle. – Mak­sy­ma­li­za­cja emo­cji! Raz szczę­śli­wy czło­wiek bę­dzie tu szczę­śli­wy na za­wsze! A jeśli komuś sta­nie się coś złego… Jeśli po­czu­je smu­tek, to bez czy­jejś po­mo­cy po­pad­nie w de­pre­sję… A ta za­wsze bę­dzie się koń­czyć sa­mo­bój­stwem…

Kiwa głową z dzie­cin­nym uśmie­chem.

– Je­ste­śmy anio­ła­mi! – roz­po­ście­ra ra­mio­na i za­czy­na krę­cić się w kółko z sza­leń­czym śmie­chem, tań­czy wśród płat­ków śnie­gu. – Chce­my dać świa­tu wiecz­ne szczę­ście, pokój, ja­kie­go nie znano! Je­ste­śmy anio­ła­mi!

– Więc dla­cze­go… – mówię przez za­ci­śnię­te zęby. Z oczu lecą mi łzy. Pła­kać chcia­łem już dawno, po pro­stu nie mam już siły się po­wstrzy­my­wać. – Dla­cze­go pęka mi głowa?!

Jak na za­wo­ła­nie pod­bie­ga do mnie, chwy­ta za czasz­kę. Jego palce są lo­do­wa­te, przy­no­szą se­kun­do­wą ulgę, która jest naj­lep­szą rze­czą, jaką czu­łem w życiu.

– O nie! – krzy­czy gło­sem dziec­ka, któ­re­mu ru­nę­ła wieża z kloc­ków. – O nie, o nie! Błąd, wdarł się błąd! Struk­tu­ra kost­na gnosi! Wy­trzy­ma­ła tkan­ka, nie­przy­zwy­cza­jo­na do zbyt­niej in­ten­syw­no­ści dźwię­ków! Na­cisk na rdzeń krę­go­wy może po­wo­do­wać spa­zma­tycz­ne bóle o wiel­kim na­si­le­niu, kło­po­ty z po­ru­sza­niem się, wzro­kiem, słu­chem i mową!

– Ku­znets! – Roz­le­ga się ze wszyst­kich kie­run­ków świa­ta.

Ko­mi­sarz spo­glą­da w bok, i ja tam pa­trzę. Mrużę oczy, nie­mal wszyst­ko wokół za­le­wa po­wo­li ciem­ność. To Holsz­te­in. Chyba jest wście­kły, nie wiem. Coś trzy­ma, sku­piam się na przed­mio­cie. Pi­sto­let. Wy­da­ję się dobry. Mu­siał kosz­to­wać ze sto szo­lin­gów.

– Soson! – Ko­mi­sarz robi krok w tył, ale nie wy­da­je się prze­ra­żo­ny. – Co sły­chać?

– Czemu, Ku­znets? – Holsz­te­in za­trzy­mu­je się w od­le­gło­ści kilku, może kil­ku­na­stu me­trów od nas, nie umiem osza­co­wać. Unosi broń. – Czemu mnie okła­ma­łeś, gnoju?! Mia­łem dziś wy­je­chać, ze­bra­łem się na od­wa­gę, po­sze­dłem do Ein… Ona nie żyje! Nie żyje od ponad roku, ty pie­przo­ny kłam­co!!!

– Czemu?! – Khra­ni­tel też pod­no­si głos, za­gi­na szpo­ny. – Żebyś zdechł z roz­pa­czy, zdraj­co! Do­koń­czył to, co za­czą­łeś! Nawet zabić się nie umia­łeś! Zo­sta­wi­łeś nas wszyst­kich! Je­dy­ny, który opu­ścił mia­sto od czte­rech lat! Je­steś naszą po­raż­ką! Chcia­łem, żebyś zdechł! A ty masz broń. – Mówi ostat­nie zda­nie, jakby do­pie­ro teraz to sobie uświa­do­mił. Nie bar­dzo wiem, co się dzie­je do­oko­ła, widzę świat jak przez brud­ną, przy­ciem­nio­ną szybę. Nogi zgi­na­ją mi się do środ­ka, za­czy­nam się gar­bić, krę­go­słup od­ma­wia wy­pro­sto­wa­nia.

– Po­słu­chaj, jesz­cze mo­żesz stąd wy­je­chać! – Ku­znets jest w de­fen­sy­wie. – Nic ci nie grozi, ale mu­sisz odło­żyć broń! Jeśli co­kol­wiek mi się sta­nie, nie opu­ścisz mia­sta już nigdy!

Uno­szę cięż­ką głowę, widzę plamę, jaką jest Holsz­te­in.

– Nic już się dla mnie nie liczy… – mówi.

To ko­niec. Nie mogę prze­łknąć śliny, nie mogę od­dy­chać. Czy było warto? En­cy­klo­pe­dia do­sta­nie swoje hasło, do­sta­nie też swoją ofia­rę. To dobra śmierć dla gnosi. Na­cho­dzi mnie szyb­ka, ulot­na myśl. Czy zro­bi­łem w życiu coś do­bre­go? Czy bycie do­brym, to da­wa­nie lu­dziom szczę­ścia, choć­by wbrew ich woli? Chyba wła­śnie to muszę zro­bić. Żyj Holsz­te­in, po­wiedz świa­tu o tym mie­ście to, czego nie prze­czy­ta w Wiel­kiej En­cy­klo­pe­dii. Mam na­dzie­ję, że zro­zu­miesz. I że nie masz dru­gie­go na­bo­ju.

– Że­gnaj, Ku­znets. I niech cię dia­bli! – Sły­szę.

To mój sy­gnał. Ostat­ni­mi si­ła­mi, ja­ki­mi dys­po­nu­ję, padam w kie­run­ku ko­mi­sa­rza. Roz­le­ga się gło­śny strzał. Ale nie czuję już bólu. Nie wiem, w kogo ude­rza kula.

Koniec

Komentarze

Z "ą" i "ę" są ja­kieś krzacz­ki na po­cząt­ku. "w oba­wie, że ból za­ata­ku­ję ze zdwo­jo­ną siłą." (chyba, że bo­ha­ter rze­czy­wi­ście chcial za­ata­ko­wać ból ) , "mogła nadać moim ob­ser­wa­cją", "przy­gar­nię­te szcze­nie"– alt chyba się nie do­ci­ska… Czy­tam dalej :)

Nie mia­łem komu dać tego do prze­czy­ta­nia, a na odło­że­nie na przy­sło­wio­wy ty­dzień za­bra­kło czasu, więc za każ­de­go wy­ła­pa­ne­go byka ślicz­nie dzię­ku­ję, sam bym nie po­do­łał.  Prze­czy­tam to dzi­siaj pew­nie jesz­cze że dwa razy, mam na­dzie­ję, że sta­nie się zno­śne pod wzglę­dem or­to­gra­ficz­nym :)

"A ta za­wsze bę­dzie się koń­czyć się sa­mo­bój­stwem…"

Byłem, prze­czy­ta­łem, wy­po­wiem się przy ogło­sze­niu wy­ni­ków. :)

"Pierw­szy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Po­niż­szy frag­ment jako ca­łość mi nie gra i jest znowu "ę" w "pro­stu­ję". To "two­rząc cia­ła­mi" coś nie tego… Czas na edy­cję jesz­cze jest, a wiesz, ter­min w ogóle jest do 23.09 może trze­ba było odło­żyć jesz­cze na dwa dni i po­now­nie zer­k­nąć. Piszę tylko o błę­dach (or­to­gra­ficz­nych, sty­li­stycz­nych), a nie o "kon­kur­so­wo­ści" tek­stu. Mnie ucie­szy­ła pierw­szo­oso­bo­wa nar­ra­cja :) "Wtedy wy­ra­sta za nim wy­so­ki kształt. Nie wiem, jak to moż­li­we, nie sły­sza­łem żad­nych kro­ków na ko­ry­ta­rzu. Kształt na­chy­la się, widzę teraz głowę przy­by­sza. Ludz­ka, lecz bar­dzo mała i o wiel­kich uszach, ni­czym u zde­for­mo­wa­ne­go dziec­ka. Cał­ko­wi­cie łysy, za to z wą­sa­mi łą­czą­cy­mi się z długą, cien­ką brodą. Dzi­wo­ląg uśmie­cha się, błysz­cząc żół­cią drob­nych ząb­ków. Holsz­te­in ma sze­ro­ko otwar­te oczy pełne stra­chu, jed­nym susem chowa się za mną. Cofam się po­wo­li razem z nim. Łysy wcho­dzi do po­ko­ju i pro­stu­ję się znowu, ma do­brze ponad dwa metry wzro­stu. Ubra­ny jest w ma­to­wą, zie­lo­ną szatę bez rę­ka­wów. Zza niego wy­ła­nia się ko­lej­ny i ko­lej­ny. W sumie sze­ściu iden­tycz­nych ły­so­li-bro­da­czy stoi w dwóch sze­re­gach, two­rząc cia­ła­mi ko­ry­ta­rzyk od drzwi." Jesz­cze to: – Skąd wie­dzie­li­ście, że tu je­ste­śmy? – pyta nie­spo­dzie­wa­nie Holsz­te­in, w jego gło­sie sły­chać gniew. Ko­mi­sarz garbi się, by spoj­rzeć mu w oczy z nie­mal oj­czy­stą czu­ło­ścią."  A nie cho­dzi o  "oj­cow­ską" ? "Nie od­po­wia­da. Kiwa głowa, pa­trząc mi pro­sto w oczy i wy­cho­dzi" "Ka­wa­łek cza­sem urywa się i pada na pa­pa­chę któ­re­goś z ma­sze­ru­ją­cych za dziew­czy­ną skrza­to­łów, a pe­cho­wiec z uśmie­chem strze­pu­ję tylko puch" – tro­chę dziw­nie brzmi ten "ka­wa­łek". Ka­wa­łek włosa, wło­sów?  "Do­brze się pan czuję? – pyta uśmiech­nię­ty por­tier"

"Od ich sło­dy­czy boli mnie nie tylko głowa, ale i brzuch. Tak­sów­ką pod­jeż­dżam pod hotel, por­tier nie­mal eks­plo­du­ję z ra­do­snej ulgi na mój widok" "Z dnia na dzień coraz bar­dziej, z dnia na dzień coraz bar­dziej." – świa­do­me po­wtó­rze­nie? "Pro­wa­dzą tam roz­mo­wy, prze­ko­nu­ją, ze trze­ba być szczę­śli­wi." "Jesz­cze nim koń­czy, wy­cią­gam z kie­sze­ni port­fel, do­ku­men­ty i pióro, pisze przez chwi­lę." Jesz­cze raz na spo­koj­nie po­wi­nie­neś prze­czy­tać i sam wy­ła­piesz inne krzacz­ki.

Wiel­kie dzię­ki, za tak szyb­kie wy­ła­pa­nie tyłu błę­dów, nad frag­men­tem też po­my­ślę. Po­wtó­rze­nie ce­lo­we.

Za­po­mnia­łęm o frag­men­cie o wło­sach. Wi­dzia­łem je jako masę śnie­go­wą o sta­łym kształ­cie, po­łą­czo­ną z głową, nie, jako zwy­czaj­ne, po­je­dyn­cze włosy wy­ko­na­ne ze śnie­gu. Wła­śnie to urwa­nie się ka­wał­ka i słowo "puch" miały na­pro­wa­dzić na moją wizję. Może i to nieco zmie­nię, jesli jest zbyt mało in­tu­icyj­ne, czasu jesz­cze tro­chę mam.

Cie­ka­we

Przy­no­szę ra­dość :)

Bar­dzo fajna kon­cep­cja, ale li­te­rów­ki utrud­nia­ją od­biór. Gdzieś tam masz wy­wa­rzyć za­miast wy­wa­żyć. Po­wo­dze­nia w kon­kur­sie. :-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Prze­czy­ta­ne. Dzię­ki za udział w kon­kur­sie.

Ca­łość opo­wia­da­nia jest spój­na, za­rów­no nar­ra­cja (jakoś po­lu­bi­łem 1-oso­bo­wą, sam nie wiem dla­cze­go), jak i hi­sto­ria. Wizja świa­ta i ras ogól­nie też mi się po­do­ba, choć poza tym nie­wie­le po­tra­fię po­wie­dzieć. ;) Po­wtó­rzę jed­nak za in­ny­mi, że od­biór psują kwe­stie wy­ni­ka­ją­ce z po­śpie­chu – li­te­rów­ki, parę nie­zręcz­nych zwro­tów (nie za­zna­cza­łem ich, więc nie umiem sobie przy­po­mnieć przy­kła­dów), do tego dia­lo­gi mo­gły­by być nie­kie­dy lep­sze. Gdyby jesz­cze raz do­szli­fo­wać tekst, myślę, że byłby na­praw­dę w po­rząd­ku.

https://eskapizmstosowany.wordpress.com/ - blog, w któ­rym chwa­lę się swoją twór­czo­ścią. Za­pra­szam!

Po­mysł dobry – ca­ło­ścio­wo : ) Tekst czy­ta­ło się sym­pa­tycz­nie, cho­ciaż fakt, do­szli­fo­wa­nie nie za­szko­dzi­ło­by, za to uprzy­jem­ni­ło od­biór. Jed­nak kon­cep­cja i kli­mat są obec­ne, a fa­bu­ła roz­wi­ja się w cią­głej cią­gło­ści, czyli jak na­le­ży ; ) Po­do­ba­ło mi się koń­co­we wy­ja­śnie­nie "kło­po­tów", cho­ciaż samo za­koń­cze­nie już mniej – opi­nia cał­ko­wi­cie su­biek­tyw­na. Jed­nak ogól­nie po­zy­tyw­nie ; )

Nowa Fantastyka