- Opowiadanie: Lazarides - Anielska krew - Iturahiel cz.1

Anielska krew - Iturahiel cz.1

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Anielska krew - Iturahiel cz.1

 

 

Aniel­ska krew – Itu­ra­hiel Paul A. La­za­ri­des

 

 

 

Ciem­ność… brzę­cze­nie w gło­wie… błysk świa­tła… ciem­ność… niebo w dziw­nym pia­sko­wym ko­lo­rze…. Prze­klę­ty hałas w gło­wie… ciem­ność….

 

 

 

 

 

Znowu to dziw­ne mar­twe niebo, jak łacha pisku na dnie do­li­ny…. Cisza…. Bez­ruch … nóż wbi­ja­ny w czasz­kę… ciem­ność….

 

 

 

 

 

Niebo cią­gle mar­twe. Cisza i bez­ruch. Trze­ba się ru­szyć, uciec od tego ob­ce­go, mar­twe­go nieba. Jęk. Ból prze­bi­ja­nej czasz­ki staje się nie do znie­sie­nia. Ciem­ność…

 

 

 

 

 

Głosy… Ta dziw­na mięk­ka mowa… Bo­go­wie! Ta nie­na­wist­na mowa!

 

Pa­mięć po­wra­ca… nagie plecy, ugię­te pod brze­mie­niem dźwi­ga­nej klat­ki. Po­sa­py­wa­nie be­stii wę­szą­cej przez szcze­li­ny, ogłu­pia­łej bli­sko­ścią zwie­rzy­ny, bę­dą­cej nie­mal na wy­cia­gnię­ci łapy, a nie­osią­gal­nej. Skro­ba­nie pa­zu­rów. Od­gło­sy gło­śne­go wcią­ga­nia po­wie­trza przez roz­draż­nio­ne­go dra­pież­ni­ka. Cięż­kie od­de­chy tra­ga­rzy, bzy­cze­nie osza­la­łych owa­dów, zwa­bio­nych in­ten­syw­nym za­pa­chem roz­grza­nych, spo­co­nych ciał. Pi­ja­ne krwią mo­ski­ty i różne od­mia­ny krwio­żer­cze­go ro­bac­twa, pra­wie zde­rza­ją się ze sobą, krą­żąc wokół zo­bo­jęt­nia­łych, umę­czo­nych ludzi. Oni nie mają już sił, aby wal­czyć z tą po­że­ra­ją­cą ich in­wa­zją. Słoń­ce i pra­gnie­nie za­bi­ja ich na raty, nie po­zo­sta­wia­jąc ener­gii na nic wię­cej niż mo­no­ton­ny krok na przód. Jesz­cze jeden krok po spie­czo­nej słoń­cem piasz­czy­stej dro­dze.

 

Amos idący w po­włó­czą­cym no­ga­mi sze­re­gu, pa­trzył bez­myśl­nie na po­zna­czo­ne śla­da­mi bata plecy stą­pa­ją­ce­go przed nim nie­wol­ni­ka. Pręgi krzy­żu­ją­ce się pod róż­ny­mi ką­ta­mi, opo­wia­da­ją­ce bo­le­sną hi­sto­rię tego czło­wie­ka, któ­re­go po­zba­wio­no już nie­mal wszyst­kie­go poza pry­mi­tyw­nym in­stynk­tem prze­trwa­nia.

 

Myśli po­zba­wio­ne więk­sze­go sensu, na­sta­wio­ne na obo­jęt­ne prze­trwa­nie męki. Tego nie­koń­czą­ce­go się bólu ra­mion, na któ­rych na zmia­nę spo­czy­wa belka dźwi­ga­ją­ca klat­kę – wię­zie­nie be­stii. Kie­dyś Amos miał matkę, ojca i czte­rech braci. Teraz ma tylko ból za to­wa­rzy­sza i te szu­ra­ją­ce omdla­ły­mi no­ga­mi ludz­kie cie­nie, idące razem z nim.

 

I tak od ośmiu księ­ży­ców, kiedy bo­go­wie schwy­ta­li go, spę­ta­li i po­wieź­li jak zwie­rzę do swo­jej wio­ski. Osady wy­glą­da­ją­cej ina­czej niż wszyst­kie, które wi­dział w swoim życiu. Prze­peł­nio­nej ob­cy­mi wo­nia­mi i dziw­ny­mi ha­ła­sa­mi do­by­wa­ją­cy­mi się z wiel­kich, ka­mien­nych chat.

 

Pod wpły­wem wspo­mnie­nia utra­co­nej wol­no­ści, spoj­rzał tę­sk­nie na cy­na­mo­no­we diuny nie­opo­dal i wi­docz­ną w od­da­li zie­leń, zwia­stu­ją­cą obec­ność Świę­tej Rzeki. Kie­dyś prze­mie­rzał rzekę z ojcem i brać­mi, kie­dyś miał inne życie…

 

Świst bata, błysk osza­la­łe­go bólu roz­dzie­ra­ją­ce­go plecy. Oka­le­czo­ne, na­zna­czo­ne ko­lej­ną smuga, która wolno bor­do­wie­je od na­pły­wa­ją­cej krwi. Nad­zor­ca re­cho­czą­cy głu­pa­wo, za­do­wo­lo­ny z za­sko­cze­nia i szoku, który udało mu się wy­wo­łać u ogłu­pia­łe­go Amosa. Be­stia roz­bu­dzo­na za­mie­sza­niem pod­nio­sła się w klat­ce, wy­wo­łu­jąc bo­jaź­li­we po­ru­sze­nie u tra­ga­rzy. Ruchy jej cięż­kie­go ciel­ska po­wo­du­ją chy­bo­ta­nie umiesz­czo­ne­go na drą­gach wię­zie­nia. Be­stia za­mknię­ta w kru­chej klat­ce. Nie­zwy­kła jak wszyst­ko, co ota­cza jego no­wych panów. Jej ciel­sko przy­po­mi­na lwa, a jed­nak Amos jest pe­wien, że nigdy wcze­śniej ta pu­sty­nia nie była domem po­dob­nej isto­ty. Stwór cały po­kry­ty drob­ny­mi, ga­dzi­mi łu­ska­mi, łącz­nie z ogo­nem i łbem. Łuski są na tyle małe i gład­kie, że wła­ści­wie nie od­bie­ra­ją ela­stycz­no­ści skó­rze, która wy­da­je się złud­nie de­li­kat­na i po­ły­sku­je lekko przy każ­dym ruchu. Łapy po­tęż­ne i tylko nie­znacz­nie wy­gię­te na boki jak u gada, za­cho­wa­ły ela­stycz­ność i dy­na­mi­kę wła­ści­wą kotom. Ol­brzy­mie, zde­cy­do­wa­nie kocie szpo­ny, ry­su­ją drew­nia­ne dno klat­ki, przy­cią­ga­jąc ner­wo­we spoj­rze­nia tra­ga­rzy. Naj­więk­szą grozę wzbu­dza łeb, który jak na kota jest znacz­nie wy­dłu­żo­ny, a pasz­cza wy­da­je się być kom­bi­na­cją lwiej i ga­dziej. Dłu­gie dłu­to­wa­te zęby wy­sta­ją miej­sca­mi spod warg ocie­ka­ją­cych cuch­ną­cym ślu­zem. Oczy spra­wia­ją wra­że­nie mar­twych jakby stwo­rze­nie było za­my­ślo­ne. Jed­nak ner­wo­wo drga­ją­cy ogon i pa­zu­ry zgrzy­ta­ją­ce o dno klat­ki, cał­ko­wi­cie prze­czą temu wra­że­niu. Nio­są­cy stwo­ra lu­dzie wie­dzą, że każdy ich błąd może być ostat­nim, a je­dy­nie pręty klat­ki po­wstrzy­mu­ją dra­pież­ni­ka przed ata­kiem.

 

Amos wy­rów­nał krok i po­słał w my­ślach ko­lej­ną obiet­ni­cę ry­chłej śmier­ci w kie­run­ku pry­mi­ty­wa wy­ma­chu­ją­ce­go pej­czem, który czer­pał nie­wąt­pli­wą ra­dość z ich bólu. Łzy wy­wo­ła­ne szo­kiem i cier­pie­niem szyb­ko wy­sy­cha­ły, po­zo­sta­wia­jąc po sobie ślady na za­ku­rzo­nych po­licz­kach. Tylko dusza po­ni­żo­na i rząd­na ze­msty nie prze­sta­je łkać z bez­sil­no­ści.

 

Amos chwi­lo­wo od­zy­skaw­szy trzeź­wość umy­słu, ode­rwał wzrok od ple­ców po­prze­dza­ją­ce­go go tra­ga­rza i spoj­rzał na drogę przed nimi. Osada bogów wy­da­wa­ła się być już cał­kiem nie­da­le­ko. Dachy dziw­nie po­ły­ski­wa­ły w chy­lą­cym się ku za­cho­do­wi słoń­cu, je­dy­nie ka­mien­ne ścia­ny miały swoj­ski znany mu kolor.

 

Bez­sil­na wście­kłość spo­wo­do­wa­na pa­lą­cą żywym ogniem szra­mą, przy­wró­ci­ła go do peł­nej świa­do­mo­ści, wy­ry­wa­jąc chwi­lo­wo z prze­peł­nio­ne­go roz­pa­czą otę­pie­nia. Wi­docz­ny kres wę­drów­ki, przy­wo­łał spo­tę­go­wa­ne pra­gnie­nie i nie­zno­śne skur­cze gło­do­we. Przez ostat­nich osiem księ­ży­ców pra­wie nic nie zjadł po za plac­ka­mi z prosa roz­mo­czo­ny­mi w wo­dzie. Mięsa nie tknął… śmier­dzia­ło i nie­wol­ni­cy szep­ta­li, że to zwło­ki ich to­wa­rzy­szy nie­do­li. Więk­szość z tych, któ­rym udało się prze­żyć parę ty­go­dni nie­wol­ni­czej pracy, po­że­ra­ła te ża­ło­sne ścier­wo nie ba­cząc na za­pach i wąt­pli­we po­cho­dze­nie swo­jej stra­wy. Amos wie­dział, że jeśli wcze­śniej nie pad­nie z wy­cień­cze­nia, to prę­dzej czy póź­niej bę­dzie mu­siał za­po­mnieć o od­ra­zie i ra­to­wać się przed nie­uchron­ną śmier­cią gło­do­wą. Teraz jed­nak jesz­cze obrzy­dze­nie zwy­cię­ża­ło i za­do­wa­lał się ja­ło­wy­mi plac­ka­mi da­ją­cy­mi złu­dze­nie sy­to­ści, szyb­ko za­stę­po­wa­nej przez na­wra­ca­ją­ce bo­le­sne ukłu­cia w kur­czą­cych się trze­wiach.

 

Wrota z błysz­czą­cej sub­stan­cji, która wy­da­wa­ła się twar­da jak przed­mio­ty ze zna­ne­go Amo­so­wi brązu, otwar­ły się wpusz­cza­jąc ich do środ­ka. Osa­dzo­ne były w nie­wy­so­kim dwu­me­tro­wym murze, który nie­wol­ni­cy wznie­śli z gli­nia­nych ce­gieł na modłę miej­sco­we­go bu­dow­nic­twa. Wrót strzegł jeden straż­nik w dziw­nych sza­tach, jakie zwy­kli nosić za­miesz­ku­ją­cy osadę bo­go­wie. Odzie­nie wy­ko­na­ne było z miej­sco­we­go, zna­ne­go Amo­so­wi ma­te­ria­łu, jed­nak krój stro­ju był wy­raź­nie obcy. Dolna cześć szaty opla­ta­ła z osob­na każdą nogę i po­wie­wa­ła le­ni­wie w lek­kim wie­trze. Górę sta­no­wi­ła rów­nie luźna szata z tego sa­me­go ma­te­ria­łu,. Ca­łość uzu­peł­niał kawał płót­na prze­wią­za­ny na gło­wie w celu ochro­ny przed pa­lą­cym słoń­cem. Straż­nik trzy­mał w ręku szary, po­ły­sku­ją­cy przed­miot, który jak Amos nie­jed­no­krot­nie wi­dział, niósł szyb­ka śmierć tym, któ­rzy zo­sta­li nim po­ra­że­ni. Straż­nik spo­glą­dał le­ni­wie na prze­cho­dzą­cych nie­wol­ni­ków, nie po­świę­ca­jąc też więk­szej uwagi ła­dun­ko­wi, który nie­śli. Je­dy­na wi­docz­ną re­ak­cją na ich po­ja­wie­nie się, było unie­sie­nie trzy­ma­nej przez niego broni. Pod­świa­do­my gest mó­wią­cy, że w razie po­trze­by jest gotów jej użyć. Omiótł raz jesz­cze znu­dzo­nym spoj­rze­niem całą grupę, jed­nak nie do­strze­ga­jąc za­gro­że­nia od­wró­cił wzrok, znu­dzo­ny wi­do­kiem po­włó­czą­cych no­ga­mi tra­ga­rzy. Amos miał nawet przez chwi­le wra­że­nie, że do­strzegł na jego twa­rzy cień od­ra­zy po­mie­sza­nej z żalem, jed­nak wra­że­nie to szyb­ko ustą­pi­ło przed obo­jęt­no­ścią i bra­kiem za­in­te­re­so­wa­nia ze stro­ny męż­czy­zny.

 

Pa­trząc na mi­ja­ne­go straż­ni­ka, Amos nie po raz pierw­szy po­my­ślał, iż to nie mogą być bo­go­wie. Jed­ne­go z nich wi­dział raz na wła­sne oczy w Świę­tym Mie­ście Junu. Był tam z ojcem w cza­sach do­bro­by­tu, gdy pa­nu­ją­cy wów­czas boski To­thus, ogło­sił świę­to dla ludu z oka­zji przy­by­cia wiel­kie­go Re. Oj­ciec za­brał jego i braci, po­nie­waż na każ­de­go przy­by­łe­go wy­da­wa­no miarę prosa. Wi­dzie­li mo­ment przy­by­cia Ry­dwa­nu i po­wi­ta­nie Re. Tam­ten Bóg był dwu­krot­nie wyż­szy od wi­ta­ją­ce­go go To­thu­sa, mie­nią­ce­go się na­miest­ni­kiem Re, tu na zie­miach Rzeki Matki. Obraz Re gó­ru­ją­ce­go nad ota­cza­ją­cą go grup­ką wy­stra­szo­nych ka­pła­nów, wy­warł wów­czas na Amo­sie ol­brzy­mie wra­że­nie. Tłum ludzi pa­da­ją­cych na ko­la­na i ko­ły­szą­cych eks­ta­tycz­nie tu­ło­wia­mi, wpa­trzo­nych w dziw­nie zwę­żo­ną i wy­dłu­żo­ną w górę czasz­kę, spra­wił, że Amos nigdy nie za­po­mniał tej chwi­li. Dziś pa­trząc na bogów prze­cho­dzą­cych uli­ca­mi, spie­szą­cych w ja­kichś swo­ich nie­zro­zu­mia­łych spra­wach, był coraz bar­dziej prze­ko­na­ny, że mimo ich dziw­nych mocy, nie są praw­dzi­wy­mi bo­ga­mi. Nie przy­po­mi­na­li Re ani wy­gła­dem, ani tym bar­dziej wzro­stem…

 

Te roz­wa­ża­nia bru­tal­nie prze­rwa­ły krzy­ki osza­la­łe­go nie­wol­ni­ka, ucie­ka­ją­ce­go ulicą w stro­nę bramy. Sły­chać też było na­stę­pu­ją­ce po sobie ja­zgo­tli­we ude­rze­nia broni uży­wa­nej przez bogów. Nie­szczę­śnik wy­biegł zza rogu bu­dyn­ku i z całym im­pe­tem wpadł w tra­ga­rzy nio­są­cych klat­kę.

 

Teraz wy­da­rze­nia po­to­czy­ły się bły­ska­wicz­nie. Amos po­czuł jak wzra­sta na­cisk na nie­sio­ny przez niego drąg, gdy po dru­giej stro­nie klat­ki upa­dło kilku tra­ga­rzy, wy­tra­co­nych z rów­no­wa­gi przez ucie­ki­nie­ra. Klat­ka prze­chy­li­ła się nie­bez­piecz­nie w tamta stro­nę. Ko­lej­ni tra­ga­rze po­chy­la­li się, przy­gnia­ta­ni ro­sną­cym cię­ża­rem, opar­tym na trzy­ma­nym przez nich drągu. Wresz­cie jeden po dru­gim za­czę­li ucie­kać i klat­ka z im­pe­tem ude­rzy­ła w bru­ko­wa­ną ka­mie­niem ulicę osady.

 

 

 

Ash­le­en pa­trzy­ła w biel su­fi­tu nad łóż­kiem, po raz ko­lej­ny roz­pa­mię­tu­jąc wczo­raj­sze re­we­la­cje usły­sza­ne w wia­do­mo­ściach. „Świat po­grą­ża się w cha­osie… bla, bla, bla … ko­niec zna­ne­go po­rząd­ku… bla, bla, bla … moż­li­wość kon­flik­tu… bla, bla, bla … świa­to­wy kry­zys po­li­tycz­ny…”

 

I za chwi­lę ko­lej­ne do­nie­sie­nia, coraz bar­dziej dra­ma­tycz­ne…

 

Aż w końcu jakiś po­li­tyk za­czął roz­ta­czać apo­ka­lip­tycz­ne wizje nad­cho­dzą­cej wojny. Wy­łą­czy­ła od­bior­nik.

 

Wszyst­ko za­czę­ło się od dziw­nych zja­wisk za­sy­gna­li­zo­wa­nych przez agen­cję, która zaj­mo­wa­ła się ob­ser­wa­cją naj­bliż­szej gwiaz­dy. Po­cząt­ko­wo nie­win­ne, burze sło­necz­ne za­czę­ły się na­si­lać, by po pół roku osią­gnąć takie roz­mia­ry, że na dwa ty­go­dnie więk­szość świa­ta po­grą­ży­ła się w ciem­no­ściach. Ko­mu­ni­ka­cja prak­tycz­nie usta­ła. Sa­te­li­ty nie dzia­ła­ły trzy mie­sią­ce. Na­ukow­cy jed­nak nie uspo­ka­ja­li i teraz, kiedy te­le­wi­zje po­now­nie za­czę­ły nada­wać, ogło­szo­no pro­gno­zę, że ko­lej­na fala wia­tru sło­necz­ne­go ma być naj­sil­niej­sza z do­tych­cza­so­wych. Su­per­mo­car­stwa ode­bra­ły to, jako sy­gnał do zmia­ny sta­tus quo. Znany do­tych­czas świat opar­ty na prze­pły­wie in­for­ma­cji, mógł nie mieć prawa bytu w obec­nej sy­tu­acji. Sys­te­my wcze­sne­go ostrze­ga­nia miały prze­stać dzia­łać, razem z sa­te­li­ta­mi, na któ­rych ba­zo­wa­ły.

 

Jeśli de­cy­den­ci przyj­mą, że naj­lep­sza obro­ną jest atak, to wów­czas może się zda­rzyć wszyst­ko….

 

To nie było dobre… Musi prze­stać o tym roz­my­ślać.

 

Ash od mie­się­cy le­czy­ła de­pre­sję. Wła­ści­wie za­wsze była cichą, za­mknię­tą w sobie osobą, ba­lan­su­ją­cą na skra­ju psy­chicz­nej ka­ta­stro­fy. Ale da­wa­ła jakoś radę. Miała cel… chcia­ła po­ma­gać innym. Takim jak ona, za­gu­bio­nym i sa­mot­nym.

 

Oj­ciec… Tak miała ojca. Miała tez matkę, ale ona ode­szła. Rów­nie uczu­cio­wa jak Ash, przedaw­ko­wa­ła leki, bez któ­rych nie po­tra­fi­ła prze­trwać dnia. Ode­szła pod nie­obec­ność ojca, który spę­dzał całe ty­go­dnie w po­dró­żach i la­bo­ra­to­rium, opę­ta­ny swo­imi mrzon­ka­mi rodem z po­wie­ści i fil­mów klasy ”B”. Od kiedy Ash­le­en się­ga­ła pa­mię­cią za­wsze wi­dzia­ła ojca po­chło­nię­te­go pracą. La­bo­ra­to­rium opusz­czał tylko wtedy, gdy prze­no­sił się do Aka­de­mii, by wziąć udział ja­kimś sym­po­zjum, lub serii wy­kła­dów. Spra­wia­ło to, że była dziec­kiem za­nie­dba­nym i prze­siąk­nię­tym nie­na­wi­ścią do ludzi nauki. Nie­obec­ność ojca i bo­le­sny ko­niec matki spra­wi­ły, że Ash­le­en za­mknę­ła się w swoim ko­ko­nie du­cho­wej udrę­ki.

 

Ostat­nie lata spę­dzo­ne na Uni­wer­sy­te­cie Sta­no­wym nie po­pra­wi­ły sy­tu­acji. Ash nie po­tra­fi­ła na­wią­zać więzi z ró­wie­śni­ka­mi, przed­sta­wi­cie­la­mi ery cy­ber­pun­ko­wej, uczu­cio­wej de­ge­ne­ra­cji. Tak o nich my­śla­ła. De­ge­ne­ra­ci. Lu­dzie czu­ją­cy i ży­ją­cy w sieci, a na ze­wnątrz puste sko­ru­py. Jej po­ko­le­nie pod tym wzglę­dem się­ga­ło dna. Ze swoja współ­lo­ka­tor­ką na­wią­za­ła pe­wien ro­dzaj po­ro­zu­mie­nia, jeśli można to tak na­zwać… Dziew­czy­na po po­wro­cie z zajęć całe po­po­łu­dnia spę­dza­ła w sieci. Jed­nak po­tra­fi­ły sobie nie wcho­dzić w drogę i jakoś prze­ży­ły trzy lata wspól­ne­go za­miesz­ki­wa­nia.

 

Rów­nież z męż­czy­zna­mi jak do tej pory nie miała zbyt wielu do­świad­czeń. Nie wy­ni­ka­ło to ab­so­lut­nie z braku za­in­te­re­so­wa­nia jej osobą ze stro­ny męż­czyzn. Po matce, po za skłon­no­scią do de­pre­sji i może zbyt uczu­cio­wym sto­sun­kiem do ludzi, odzie­dzi­czy­ła też nie­tu­zin­ko­wą urodę. Nie była kla­sycz­ną pięk­no­ścią wy­so­kie­go wzro­stu i z no­ga­mi aż do samej szyi. Miała jed­nak w sobie coś ta­kie­go, co spra­wia­ło, że męż­czyź­ni wo­dzi­li za nią wzro­kiem. Ciem­no­wło­sa o ja­snej cerze, twarz miała po­god­ną i wzbu­dza­ła za­ufa­nie, zwłasz­cza, że jej fi­li­gra­no­wa syl­wet­ka nie mogła się ni­ko­mu ko­ja­rzyć z za­gro­że­niem. Nie­ste­ty te kilka epi­zo­dów z męż­czy­zna­mi, które miała na swoim kon­cie, oka­za­ło się wiel­ki­mi roz­cza­ro­wa­nia­mi. In­fan­tyl­ni mło­dzi lu­dzie, sku­pie­ni wy­łącz­nie na sobie i swo­ich ocze­ki­wa­niach, byli bar­dziej za­in­te­re­so­wa­ni ro­bie­niem wra­że­nia na ró­wie­śni­kach, niż po­waż­nym trak­to­wa­niem jej osoby.

 

Po stu­diach roz­po­czę­ła prak­ty­kę, jako psy­cho­log dzie­cię­cy w pod­rzęd­nym, okrę­go­wym ośrod­ku dla dzie­ci z ro­dzin pa­to­lo­gicz­nych. Szyb­ko jed­nak oka­za­ło się, że jej cel, ma­rze­nie jej życia jest nie­uchwyt­nym mi­ra­żem. Prze­ko­na­ła się bo­le­śnie, że nie można dać komuś cze­goś, czego sa­me­mu się nie po­sia­da. Dzie­ci, które spo­ty­ka­ła … Małe wraki. Bite, gło­dzo­ne, gwał­co­ne. Nie­uf­ne, wy­stra­szo­ne sko­ru­py pełne bólu. Ash po każ­dym takim spo­tka­niu czuła, że świat za­ci­ska się wokół niej jak pętla. Ta pętla wy­ci­ska­ła z niej ostat­nie okru­chy chęci życia, jakie w sobie no­si­ła. Nie po­tra­fi­ła tak dalej. Ode­szła.

 

Szalę prze­chy­lił przy­pa­dek dwu­na­sto­let­niej dziew­czyn­ki, którą ode­bra­no ro­dzi­com, jako ofia­rę wy­ko­rzy­sty­wa­nia sek­su­al­ne­go. Dziec­ko było na pierw­szy rzut oka za­dba­ne i Ash­le­en nie za­uwa­ży­ła nic nad­zwy­czaj­ne­go, do­pie­ro, kiedy spoj­rza­ła jej w oczy do­zna­ła wstrzą­su. Czaił się w nich tak bez­den­ny smu­tek i strach, że ro­bi­ła wra­że­nie zwie­rzę­cia schwy­ta­ne­go w po­trzask. Głos miała me­lo­dyj­ny, cichy i smut­ny, co naj­mniej tak bar­dzo jak jej sza­ro­nie­bie­skie oczy. Opo­wia­da­ła swoją hi­sto­rię spo­koj­nie, bez pła­czu czy za­jąk­nię­cia, jak gdyby wszyst­kie te wstrzą­sa­ją­ce wy­da­rze­nia były czymś zwy­czaj­nym.

 

Oszo­ło­mio­na Ash nie zro­bi­ła jed­nak nic. Pewna, że jesz­cze nie raz po­roz­ma­wia z tym dziec­kiem, że może z cza­sem uda jej zła­go­dzić ból, za­le­czyć szra­my na jej duszy. Nie za­uwa­ży­ła sy­gna­łów, nie roz­po­zna­ła praw­dzi­we­go stanu udrę­czo­nej pa­cjent­ki. Gdyby tylko…

 

Na­stęp­ne­go dnia bez­sku­tecz­nie cze­ka­ła na wi­zy­tę tej małej. Wresz­cie, kiedy wy­krę­ca­ła numer sie­ro­ciń­ca, roz­le­gło się ciche pu­ka­nie do drzwi.

 

Mó­wiąc „Pro­szę” miała wra­że­nie, że zimne palce stra­chu za­ci­ska­ją się na jej po­ty­li­cy. Mina jej asy­stent­ki zda­wa­ła się do­sko­na­le współ­grać z prze­czu­ciem.

 

– Dzwo­ni­li z sie­ro­ciń­ca pani dok­tor… – zwy­kle we­so­ły głos był chro­pa­wy i zdu­szo­ny.

 

Tego dnia Ash­le­en opu­ści­ła kli­ni­kę, by wię­cej nie wró­cić. Nie po­tra­fi­ła sobie wy­ba­czyć sa­mo­bój­czej śmier­ci tej małej. Po­win­na była za­uwa­żyć, co się z nią dzie­je. Źle zin­ter­pre­to­wa­ła jej pełen spo­ko­ju smu­tek. Za­wio­dła….

 

Na­stęp­ny rok upły­nął na pró­bach zna­le­zie­nia wła­sne­go miej­sca na ziemi.

 

Oj­ciec pró­bo­wał od­no­wić z nią kon­takt. Nie chcia­ła go. Nie po­tra­fi­ła za­po­mnieć, że to jego ego­izm po­pchnął matkę na drogę do pie­kła. Teraz, kiedy była już do­ro­sła i wy­pa­lo­na od we­wnątrz, było o wiele za późno. Zgo­dzi­ła się je­dy­nie na za­miesz­ka­nie w apar­ta­men­cie wy­na­ję­tym za pie­nią­dze jego firmy. Teraz le­ża­ła pa­trząc w sufit i szu­ka­jąc ja­kie­goś po­wo­du, ja­kie­go­kol­wiek bodź­ca, żeby wstać i prze­żyć ko­lej­ny dzień.

 

Nie bała się wie­ści o apo­ka­lip­sie ze wzglę­du na sie­bie. W sta­nie, w jakim się zna­la­zła, było jej wła­ści­wie wszyst­ko jedno jak to się skoń­czy. Nie po­tra­fi­ła jed­nak przy­jąć do świa­do­mo­ści, że to wszyst­ko wokół niej tak po pro­stu prze­sta­nie ist­nieć. Zginą mi­liar­dy ludzi. Zie­mia zmie­ni się w umie­ra­ją­cą, wy­pa­lo­ną pu­sty­nię po­pio­łów i szcząt­ków zna­ne­go jej świa­ta.

 

Ka­ta­to­nicz­ne roz­my­śla­nia prze­rwał gwał­tow­nie, na­tar­czy­wy dzwo­nek te­le­fo­nu. Ash drgnę­ła bo­jaź­li­wie, za­sko­czo­na gło­śnym dźwię­kiem, roz­ry­wa­ją­cym bez­par­do­no­wo ste­ryl­ną cisze jej sy­pial­ni. Jęk­nę­ła zde­gu­sto­wa­na, pa­trząc nie­na­wist­nie na traj­ko­czą­ce urzą­dze­nie.

 

– Za­milk­nij pro­szę! – wy­mam­ro­ta­ła na­kry­wa­jąc głowę po­dusz­ką. Te­le­fon jed­nak nadal ha­ła­śli­wie do­ma­gał się re­ak­cji z jej stro­ny. Od­kry­ła głowę i spoj­rza­ła zre­zy­gno­wa­na w jego kie­run­ku, jakby dając mu ostat­nią szan­sę na za­milk­nię­cie. Jed­nak upo­rczy­we brzę­cze­nie nie usta­ło i Ash z ję­kiem pod­nio­sła się z łóżka, by ode­brać po­łą­cze­nie. Usia­dła cięż­ko na krze­śle i pod­nio­sła słu­chaw­kę.

 

– Ash?! – głos ojca. Nie mogło być go­rzej.

 

Głos był wy­raź­nie po­de­ner­wo­wa­ny, nie­mal drżą­cy i to spra­wi­ło, że zre­zy­gno­wa­ła z uszczy­pli­wej uwagi na temat na­wro­tu oj­cow­skiej mi­ło­ści. Prze­ciw­nie, coś w jego gło­sie spra­wi­ło, że nie­mal za­po­mnia­ła o swo­jej za­pie­kłej nie­chę­ci.

 

– Mu­sisz na­tych­miast tu przy­je­chać! Dzwo­nię z la­bo­ra­to­rium, nie mamy…

 

– Mam na dziś inne plany, a poza tym, co zna­czy mu­sisz?…

 

– Za­mknij się dziew­czy­no – prze­rwał je gwał­tow­nie – nie mamy chwi­li do stra­ce­nia, wła­śnie za­czę­ła się wojna, być może to już ostat­nie sza­leń­stwo tego cho­re­go świa­ta. Bierz tak­sów­kę póki jesz­cze coś dzia­ła w tym mie­ście.

 

„Boże a więc jed­nak stało się.” – po­my­śla­ła – „to po­czą­tek końca…” Nie chcia­ła wi­dzieć ojca, nie chcia­ła zno­sić jego nie­udol­nych prób po­jed­na­nia. Jed­nak strach przed nie­zna­nym… że umrze tu sama, spra­wił ze pod­ję­ła de­cy­zję, która za­sko­czy­ła ją samą.

 

– Nie­dłu­go będę – po­wie­dzia­ła cicho i odło­ży­ła słu­chaw­kę.

 

 

 

Wy­szła z domu na przed­mie­ściach i skie­ro­wa­ła się w stro­nę furt­ki, która tkwi­ła smęt­nie w wy­so­kim na około trzy metry, mo­krym, ocie­ka­ją­cym wodą murze. Mur od­dzie­lał po­sia­dłość, która była jej for­te­cą, od pod­łe­go prze­sy­co­ne­go kon­flik­ta­mi świa­ta. Wy­cho­dząc na ulicę my­śla­ła o roz­po­czy­na­ją­cej się woj­nie, która we­dług na­ukow­ców, miała być koń­cem, nie tylko ludzi, ale nawet samej pla­ne­ty. Spoj­rza­ła w niebo, które zda­wa­ło się opła­ki­wać sto­ją­cą nad prze­pa­ścią zie­mię, ona nie pła­ka­ła. Nie lu­bi­ła świa­ta, który ją ota­czał. Je­dy­ne, czego się bała to śmierć, która miała ze­brać swoje naj­więk­sze żniwo w hi­sto­rii. Nie chcia­ła pa­trzeć na umie­ra­ją­cych ludzi, na roz­pacz, na cier­pie­nie. Bała się bólu umie­ra­nia. Jej wła­sna śmierć w ob­li­czu końca świa­ta zda­wa­ła się być nie­unik­nio­na.

 

Tak­sów­ka po­ja­wi­ła się w chwi­li, kiedy po­de­szła do ulicy. Jej drzwi otwar­ły się bez­sze­lest­nie. Wsia­dła do kli­ma­ty­zo­wa­ne­go wnę­trza i za­pa­dła się w pu­szy­sty skó­rza­ny fotel. Czuj­nik pod su­fi­tem wy­czuł wil­goć na jej ubra­niu, roz­legł się ła­god­ny po­mruk apa­ra­tu­ry i chwi­lę póź­niej po­czu­ła po­dmuch cie­płe­go po­wie­trza, zda­ją­ce­go się na­pły­wać ze wszyst­kich stron. Te zna­mio­na luk­su­su nie ro­bi­ły na niej wra­że­nia, były nor­mal­ne w sno­bi­stycz­nym świe­cie, w któ­rym przy­szło jej żyć, jako córce sław­ne­go dok­to­ra Corry’ego.

 

Tak­sów­ka z za­wrot­ną pręd­ko­ścią do­tar­ła do sze­ścio­po­zio­mo­wej jezd­ni, pro­wa­dzą­cej do cen­trum me­tro­po­lii, za­miesz­ki­wa­nej przez osiem­na­ście mi­lio­nów oby­wa­te­li. Kom­pu­ter skie­ro­wał po­jazd na wła­ści­wy po­ziom i umie­ścił na wła­ści­wym pasie ruchu. Cisza, jaka ją teraz otu­li­ła była nie­mal śmier­tel­na. Po­jazd za­wie­szo­ny w swoim ko­ry­ta­rzu i po­ru­sza­ny przez pole si­ło­we nie wy­da­wał żad­nych dźwię­ków, pły­nąc ku swemu prze­zna­cze­niu po ho­lo­gra­ficz­nej imi­ta­cji jezd­ni.

 

Pole si­ło­we spra­wia­ło, że ota­cza­ją­cy świat był lekko roz­my­ty i fa­lu­ją­cy, jak po­wie­trze nad roz­grza­nym as­fal­tem. Tak­sów­ka szyb­ko po­ły­ka­ła drogę, prze­pły­wa­ją­cą pod nie­ru­cho­my­mi ko­ła­mi, uży­wa­ny­mi tylko na mniej­szych, osie­dlo­wych i bocz­nych dro­gach, które bu­do­wa­no w stary kla­sycz­ny spo­sób.

 

Ash­le­en oba­wia­ła się nieco spo­tka­nia z ojcem, z któ­rym nie wi­dzia­ła się od do­brych kilku mie­się­cy. Jak dotąd, każdy ich kon­takt pro­wa­dził do star­cia. Nie mogła mu wy­ba­czyć dzie­cię­cych lat, kiedy za­zdro­ści­ła innym ro­dzi­ców, od­bie­ra­ją­cych ich ze szko­ły i za­bie­ra­ją­cych w różne fa­scy­nu­ją­ce miej­sca. Ma­rzy­ła wtedy, że oj­ciec kie­dyś ją za­uwa­ży, ale on nigdy nie miał czasu na tak przy­ziem­ne spra­wy, jak spę­dza­nie czasu z nudną córką.

 

„Stra­ci­łam moje dzie­ciń­stwo.” – po­wie­dzia­ła do sie­bie po raz ty­sięcz­ny sły­sząc po­mruk kom­pu­te­ra, który wy­pro­wa­dzał po­jazd z ho­lo­stra­dy, na lo­kal­ną drogę, pro­wa­dzą­cą na par­king kom­plek­su bu­dyn­ków miesz­czą­cych la­bo­ra­to­ria In­sty­tu­tu.

 

„Kró­le­stwo ojca” – po­my­śla­ła – „je­stem na jego te­re­nie.”

 

 

 

Oj­ciec cze­kał przed głów­nym bu­dyn­kiem i ru­szył w jej kie­run­ku, gdy tylko tak­sów­ka za­trzy­ma­ła się przy kra­węż­ni­ku. Wy­glą­dał na rów­nie onie­śmie­lo­ne­go jak ona sama. Wy­cią­gnął ręce w ge­ście po­wi­ta­nia, a ona po­zwo­li­ła się uści­snąć, choć uwa­ża­ła ten gest za zbęd­ną po­ufa­łość.

 

Oj­ciec pu­ścił ją i bez słowa skie­ro­wał się do wej­ścia. Ash po­słusz­nie po­szła za nim. We­wnątrz pa­no­wał upo­rząd­ko­wa­ny chaos. Lu­dzie cho­dzi­li ener­gicz­nie śpie­sząc w róż­nych kie­run­kach, po­zor­nie bez celu, ale ich miny i po­sta­wy świad­czy­ły o tym, że są czymś mocno za­afe­ro­wa­ni i wy­peł­nia­ją okre­ślo­ne za­da­nia.

 

Szła sze­ro­ki­mi ja­sny­mi ko­ry­ta­rza­mi, które mogło się zda­wać nie miały końca. Su­ro­we ścia­ny z ma­to­we­go sta­lo­wo­sza­re­go me­ta­po­li­pla­stu zda­wa­ły się zbie­gać przed nią, ustę­pu­jąc jed­nak na boki w miarę jak szli na przód. Wra­że­nie nie­skoń­czo­no­ści ła­ma­ły z rzad­ka ko­ry­ta­rze od­bie­ga­ją­ce na boki, po­zor­nie do­ni­kąd. Wresz­cie po kil­ku­na­stu mi­nu­tach do­tar­li do ol­brzy­miej auli, gdzie zło­żo­no całe pi­ra­mi­dy prze­róż­ne­go ro­dza­ju apa­ra­tu­ry, sprzę­tów i ma­te­ria­łów. Przez drzwi na­pły­wa­ły wciąż nowe fale ekwi­pun­ku, wno­szo­ne­go przez wszę­do­byl­ski per­so­nel. W cen­trum po­miesz­cze­nia stała grupa ludzi i oj­ciec po­pro­wa­dził ją w ich kie­run­ku.

 

Oszo­ło­mio­na tem­pem wy­da­rzeń Ash czuła, że traci kon­tro­lę nad swoim losem. Ota­cza­ją­cy ich lu­dzie wy­glą­da­li na pod­eks­cy­to­wa­nych, ale nie zdra­dza­li swoim za­cho­wa­niem stra­chu przed zbli­ża­ją­cą się apo­ka­lip­są. Nie­któ­rzy pa­trzy­li na nią z za­cie­ka­wie­niem. Inni uda­wa­li, że nie za­uwa­ży­li jej przy­by­cia i nie prze­rwa­li nawet roz­mów, które wy­da­wa­ły się ich cał­ko­wi­cie po­chła­niać. Ash była pewna, że jej po­ja­wie­nie się nie było tu dla ni­ko­go za­sko­cze­niem. Tak jakby inni le­piej wie­dzie­li, co ją czeka niż ona sama. Wszyst­ko to spra­wia­ło, że przy­szłość zda­wa­ła się być wiel­ką nie­wia­do­mą.

Amos pa­trzył za­hip­no­ty­zo­wa­ny, jak po­zo­sta­wio­na na pa­stwę gra­wi­ta­cji klat­ka wy­rżnę­ła o ka­mien­ne pod­ło­że. Spo­je­nia pu­ści­ły. Oszo­ło­mio­na be­stia po­cząt­ko­wo nie pró­bo­wa­ła wy­do­stać się ze szcząt­ków wię­zie­nia, ale w na­stęp­nej chwi­li wy­ko­na­ła po­tęż­ny skok w stro­nę onie­mia­łe­go po­ga­nia­cza nie­wol­ni­ków. Męż­czy­zna umarł nie zdą­żyw­szy nawet krzyk­nąć. Po­tęż­ne kły roz­łu­pa­ły jego czasz­kę, roz­pry­sku­jąc jej za­war­tość i od­ry­wa­jąc głowę od tu­ło­wia. Kor­pus wy­ko­nał chwiej­ny krok do tyłu i runął pod cię­ża­rem be­stii. Wszyst­ko to stało się w kilka ude­rzeń serca i onie­mia­ły Amos przy­glą­dał się z fa­scy­na­cją tej śle­pej furii. Stwór pod­nie­co­ny od­zy­ska­ną wol­no­ścią i osza­la­ły za­pa­chem po­so­ki nie za­trzy­mał się by po­żreć ciało swej ofia­ry. Nie był głod­ny, nie­wol­ni­cy do­brze go kar­mi­li w za­ci­szu świą­ty­ni. Chciał za­bi­jać. To był naj­sil­niej­szy in­stynkt, jakim ob­da­rzy­li go jego stwór­cy. W ułam­ku se­kun­dy do­padł jed­ne­go z ucie­ki­nie­rów i szarp­nął go pa­zu­ra­mi za nogę, ścią­ga­jąc nie­mal mię­śnie z kości.

 

Nie­szczę­śnik ryk­nął opę­tań­czo, ale krzyk za­marł, gdy druga łapa strza­ska­ła mu kark, ora­jąc głę­bo­kie bruz­dy aż po mied­ni­cę. Be­stia nie zwol­ni­ła nawet po­ści­gu i do­pa­dła ko­lej­ne­go nie­wol­ni­ka, który upadł sły­sząc krzyk ago­nii swo­je­go to­wa­rzy­sza nie­do­li.

 

Za­spo­ko­iw­szy in­stynkt za­bój­cy, dra­pież­ca uspo­ko­ił się nieco i całą swoją uwagę skie­ro­wał na le­żą­ce­go nie­ru­cho­mo nie­wol­ni­ka. Nie za­cho­wy­wał się jak zwy­kły wiel­ki kot, nie pró­bo­wał chwy­tać le­żą­ce­go za gar­dło. Jego za­cho­wa­nie przy­po­mi­na­ło ra­czej gada. Zła­pał omdla­łe­go nie­szczę­śni­ka za bok i za­czął się ob­ra­cać jak wrze­cio­no, zu­peł­nie jak to robią że­ru­ją­ce kro­ko­dy­le. Krzy­ki roz­szar­py­wa­ne­go przy­bra­ły nie­ludz­ko zwie­rzę­ce tony. Kilka se­kund póź­niej krzyk prze­ro­dził się w char­kot ko­na­ją­ce­go. Be­stia wy­rwa­ła kawał mięsa, wy­wle­ka­jąc przy tym zwoje jelit. Ciało le­ża­ło ciche i nie­ru­cho­me, zie­jąc pa­skud­ną dziu­rą w boku, a mar­twe oczy spo­glą­da­ły z niemą zgro­zą na swego kata. Tym­cza­sem opraw­ca się uspo­ko­ił i po­ło­żyw­szy się na roz­grza­nych ka­mie­niach, za­czął le­ni­wie po­że­rać wy­rwa­ny kęs. Amos miał wra­że­nie, iż be­stia w my­ślach roz­ko­szu­je się swymi do­ko­na­nia­mi. Spa­ra­li­żo­wa­ny stra­chem wciąż stał w bez­ru­chu, ska­mie­nia­ły w owej cha­rak­te­ry­stycz­nej dla więk­szo­ści ludzi fa­scy­na­cji śmier­cią.

 

Z po­bli­skiej świą­ty­ni wy­pa­dło dwóch bogów. Mieli na sobie dziw­ne opa­li­zu­ją­ce me­ta­licz­nie stro­je, które lśni­ły w ostrym słoń­cu, jesz­cze bar­dziej do­da­jąc im ma­je­sta­tu.

 

Za­sko­czo­ny i wy­rwa­ny z ka­ta­stro­ficz­ne­go za­chwy­tu, upadł na twarz przed swymi pa­na­mi. To za­cho­wa­nie, nie­zgod­ne z jego na­tu­rą ura­to­wa­ło mu życie. Wy­trą­ce­ni z rów­no­wa­gi bo­go­wie po­czę­li wy­sy­łać śmier­cio­no­śne pro­mie­nie z nie­wiel­kich dziw­nych przed­mio­tów, które trzy­ma­li w dło­niach.

 

Amos po­zo­stał w bez­ru­chu, pod­czas gdy ucie­ka­ją­cy nie­wol­ni­cy pa­da­li jak muchy, skrę­ca­jąc się w kon­wul­sjach. Wokół niego lu­dzie prze­cię­ci wpół roz­pa­da­li się w biegu inni pa­da­li po­zba­wie­ni koń­czyn. Ci ostat­ni wyli z bólu wijąc się na bruku. Amos wi­dział jak kor­pus po­zba­wio­ny nóg pró­bo­wał czoł­gać się dalej, kon­wul­syj­nie cze­pia­jąc się nie­rów­no­ści roz­ca­pie­rzo­ny­mi pal­ca­mi. Inni ośle­pie­ni stra­chem wpa­da­li w peł­nym pę­dzie na ścia­ny i ogłu­sze­ni pa­da­li na zie­mię. Wokół roz­le­ga­ły się jęki oka­le­czo­nych i umie­ra­ją­cych, oraz za­pach spa­lo­ne­go mięsa.

 

Teraz, gdy nikt już nie ucie­kał bo­go­wie prze­nie­śli swoje za­in­te­re­so­wa­nie na stwo­ra. Po­chło­nię­ty zdo­by­czą, zda­wał się nic sobie nie robić z tego ca­łe­go za­mie­sza­nia i naj­zwy­czaj­niej w świe­cie za­czął się ta­rzać w le­żą­cym przed nim ścier­wie, mru­cząc z za­do­wo­le­nia.

 

Nagle pod in­ten­syw­nym spoj­rze­niem jed­ne­go z bogów be­stia ze­sztyw­nia­ła i za­prze­sta­ła roz­kosz­nych igra­szek z tru­pem. Po­wstaw­szy na łapy wy­da­ła z sie­bie po­mruk, jakby ma­ni­fe­stu­jąc swoje nie­za­do­wo­le­nie. Nie­stra­pie­ni tym bo­go­wie cze­ka­li cier­pli­wie, aż po­słusz­nie po­de­szła i przy­sia­dła na za­dzie obok nich.

 

Teraz w mnie­ma­niu Amosa była naj­wyż­sza pora, aby znik­nąć z pola dzia­ła­nia bo­skich mocy. Po­wstał, ob­ró­cił się i ucie­kał ile sił w no­gach. Bo­go­wie naj­wy­raź­niej ochło­nę­li, gdyż za­mie­ni­li mię­dzy sobą kilka zdań w swym dziw­nym ję­zy­ku i pod­ję­li de­cy­zję, która miała zmie­nić całe życie ucie­ka­ją­ce­go nie­wol­ni­ka.

 

Amos oczy­wi­ście nie miał bla­de­go po­ję­cia, że wła­śnie ważą się jego losy. Wszyst­ko, co go w tym mo­men­cie in­te­re­so­wa­ło, to zna­leźć się jak naj­da­lej od miej­sca rzezi, be­stii i jej panów. Ocza­mi duszy wi­dział swoje ciało roz­człon­ko­wa­ne przez błę­kit­ne pro­mie­nie. Mar­twe, le­żą­ce na brze­gu rzeki, jako żer dla kro­ko­dy­li, lub co chyba jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­ją­ce dla in­nych nie­wol­ni­ków. Ta wizja do­da­wa­ła skrzy­deł jego nogom.

 

Kiedy już za­czy­nał wie­rzyć, że mu się udało po­czuł na ple­cach dziw­ne mro­wie­nie i nagle całe jego ciało zwiot­cza­ło. Po­to­czył się po ulicy bez­wład­nie jak szma­cia­na lalka.

 

– Dziw­ne, pra­wie nie bo­la­ło – po­my­ślał i stra­cił przy­tom­ność.

 

 

 

Ash­le­en sie­dzia­ła w małej sali kon­fe­ren­cyj­nej. Przy nie­wiel­kim stole zgro­ma­dzi­ło się pię­ciu na­ukow­ców. Sala miała su­ro­wy wy­strój stwa­rza­ją­cy przy­gnę­bia­ją­ce wra­że­nie, szcze­gól­nie w świe­tle obec­nych wy­da­rzeń. Po­miesz­cze­nie do­mi­no­wał hi­per­no­wo­cze­sny sprzęt do pre­zen­ta­cji au­dio­wi­zu­al­nych. Krze­sła i stół wy­ko­na­ne z two­rzy­wa do złu­dze­nia imi­tu­ją­ce­go mahoń. Na ścia­nie widać było wy­świe­tla­ną na żywo re­la­cję z ja­kie­goś mia­sta ogar­nię­te­go pa­ni­ką. Korki na uli­cach utwo­rzo­ne z teraz już po­rzu­co­nych sa­mo­cho­dów. Lu­dzie bie­gną­cy głów­ną ar­te­rią mia­sta, tra­tu­ją­cy się wza­jem­nie. W bez­ład­nej uciecz­ce przed nie­unik­nio­nym. Dymy po­ża­rów… W rogu ekra­nu widać było prze­stra­szo­ną twarz re­por­te­ra, który naj­wy­raź­niej ko­men­to­wał wi­docz­ne na ekra­nie sceny. Ash po­czu­ła zimny pot zbie­ra­ją­cy się na karku. Dźwięk był wy­łą­czo­ny, co chyba jesz­cze po­tę­go­wa­ło grozę nie­mych ob­ra­zów.

 

Ze­bra­ni byli w na­stro­jach, które po­głę­bia­ły jej nie­pew­ność i przy­gnę­bie­nie. Oj­ciec cho­dził wzdłuż stołu mil­cząc od dłuż­szej chwi­li i ob­ser­wu­jąc ze­bra­nych. Na jego na­pię­tej i zmę­czo­nej twa­rzy ma­lo­wał się smu­tek, ale biła od niego jakaś dziw­na de­ter­mi­na­cja po­łą­czo­na z pod­nie­ce­niem.

 

Twa­rze po­zo­sta­łych uczest­ni­ków na­ra­dy sta­no­wi­ły od­bi­cie jego na­stro­ju. Jedni ro­bi­li wra­że­nie wy­stra­szo­nych. Inni zdra­dza­li wy­da­wa­li się być pod­eks­cy­to­wa­ni. Ash­le­en przy­glą­da­ła się im z za­in­te­re­so­wa­niem, szu­ka­jąc w tym uciecz­ki przed stra­chem i uczu­ciem osa­mot­nie­nia. Ko­bie­ta sie­dzą­ca na­prze­ciw wpa­try­wa­ła się w nią upo­rczy­wie, co przy­cią­gnę­ło spoj­rze­nie Ash­le­en. Była to młoda jesz­cze Azjat­ka około trzy­dziest­ki, która wy­glą­da­ła na naj­bar­dziej wy­stra­szo­ną osobę w tym gro­nie. Kiedy ich spoj­rze­nia się spo­tka­ły, ko­bie­ta opu­ści­ła wzrok, a kącik jej ust drgał ner­wo­wo.

 

,„Co tu się kroi?”– po­my­śla­ła – „Czemu są tacy pod­eks­cy­to­wa­ni, czyż­by mieli jakiś plan?”– za­sta­na­wia­ła się.

 

 

 

Mia­sto za­czę­ło się zwol­na po­grą­żać w cha­osie. Lu­dzie wy­jeż­dża­li i chyba pierw­szy raz od po­wsta­nia ho­lo­strad, drogi były za­kor­ko­wa­ne. Nie­przy­zwy­cza­je­ni do tego miesz­kań­cy wpa­da­li w pa­ni­kę. Nie­któ­rzy po­rzu­ca­li sa­mo­cho­dy i sta­ra­li się scho­wać przed tym, co nie­uchron­ne. Inni pod­da­wa­li się agre­sji na­pę­dza­nej stra­chem i ta­ra­no­wa­li wszyst­ko, co za­gra­dza­ło in drogę. Gdzieś w za­uł­kach sły­chać było strza­ły i sy­re­ny po­li­cyj­ne. Wszyst­ko za­czę­ło się od ofi­cjal­nej in­for­ma­cji w me­diach o wy­bu­chu ogól­no­świa­to­wej wojny. To­tal­na hi­ste­ria przy­bie­ra­ła na sile. Nie­któ­rzy po­bu­do­wa­li sobie schro­ny zaraz na po­cząt­ku za­wi­ro­wań na słoń­cu, a teraz ko­niecz­nie chcie­li zro­bić ostat­nie za­ku­py, jak gdyby te ster­ty żar­cia, które już zgro­ma­dzi­li trze­ba było uzu­peł­niać. Sta­tecz­ni oby­wa­te­le, oj­co­wie ro­dzin, po­wszech­nie sza­no­wa­ni oby­wa­te­le, stop­nio­wo za­mie­nia­li się w zwie­rzę­ta.

 

Pod drzwia­mi su­per­mar­ke­tu roz­pę­ta­ło się pie­kło. Lu­dzie po­py­cha­li się wza­jem­nie, sta­ra­jąc się do­stać do środ­ka przed in­ny­mi. Młoda ko­bie­ta krzyk­nę­ła, kiedy ktoś bru­tal­nie szarp­nął ją w tył cią­gnąc za włosy. Od­wró­ci­ła się i war­cząc jak zwie­rzę wście­kle wbiła palce w oczy na­past­ni­ka. Po jej dłoni po­pły­nę­ła krew pla­miąc ele­ganc­ki kre­mo­wy ko­stium, kon­tra­stu­ją­cy dzi­wacz­nie z dzi­kim wy­ra­zem twa­rzy wła­ści­ciel­ki. Męż­czy­zna zła­pał się za głowę i krzy­cząc upadł na chod­nik, gdzie ję­cząc cicho znie­ru­cho­miał tra­cąc przy­tom­ność. Po nim prze­ma­sze­ro­wa­li na­stęp­ni, nie­czu­li na nic poza celem, jaki sobie ob­ra­li.

 

Byli też tacy, któ­rzy w ostat­niej chwi­li po­sta­no­wi­li zna­leźć sobie prze­ciw­ato­mo­we lokum. Wdzie­ra­li się do domów w bo­ga­tych dziel­ni­cach w po­szu­ki­wa­niu schro­nów. Pe­cho­wi go­spo­da­rze owych do­mostw, zwy­kle koń­czy­li ze sporą por­cją oło­wiu w ple­cach, lub po pro­stu z roz­bi­tą czasz­ką. Inni, bar­dziej ostroż­ni, za­mie­nia­li swoje domy w twier­dze i strze­la­li do każ­de­go, kogo zo­ba­czy­li po dru­giej stro­nie lufy.

 

 

 

Część tych ha­ła­sów do­tar­ła do sali kon­fe­ren­cyj­nej, w któ­rej sie­dzia­ła Ash­le­en. Jej są­siad­ka z na­prze­ciw­ka za­czę­ła się pocić, a jej twarz zda­wa­ła się ule­gać na­pa­dom drga­wek.

 

– Jak sami wie­cie, nie mamy zbyt wiele czasu do stra­ce­nia – za­czął Corry – to mia­sto roz­po­czę­ło wła­sną wojnę, zanim jesz­cze praw­dzi­wa wojna tu do­tar­ła. Wkrót­ce wyj­ście na ulicę bę­dzie gra­ni­czy­ło z sa­mo­bój­stwem, wkrót­ce też mogą spaść pierw­sze po­ci­ski. Tak, więc mamy do wy­bo­ru usma­żyć się w nu­kle­ar­nej ku­chen­ce, zo­stać za­tłu­czo­nym przez tą ho­ło­tę z ze­wnątrz, lub za­ry­zy­ko­wać prze­nie­sie­nie…

 

– O co do ja­snej cho­le­ry tu cho­dzi? – nie wy­trzy­ma­ła Ash­le­en.

 

– A tak rze­czy­wi­ście, nie wiesz prze­cież nic o na­szym pla­nie, a po­win­naś mieć wybór. Pa­mię­tasz za­pew­ne, nad czym pra­co­wa­łem przez ostat­nie lata.

 

– Nie chcesz chyba po­wie­dzieć, że cho­dzi o te twoje mrzon­ki ze świa­ta­mi al­ter­na­tyw­ny­mi.

 

– To nie są mrzon­ki! – wście­kłość i stres spo­wo­do­wa­ły, że twarz ojca zda­wa­ła się tru­pio blada w zim­nym świe­tle lamp – Zbu­do­wa­łem ge­ne­ra­tor hi­per­prze­strzen­ny…

 

– Nie we­zwa­łeś nas tu by pro­po­no­wać po­dró­że w cza­sie?! Po­wiedz, że to nie­praw­da!

 

Oj­ciec uspo­ka­jał się po­wo­li i pa­trząc prze­lot­nie na spło­szo­ne twa­rze pod­wład­nych wbił zimne spoj­rze­nie w twarz córki. Na jej twa­rzy nie do­strzegł już śladu gnie­wu, a je­dy­nie strach i oszo­ło­mie­nie.

 

– A masz jakiś lep­szy po­mysł? – za­py­tał już pra­wie spo­koj­nie Corry – Wo­lisz zo­stać ofia­rą tej ho­ło­ty, lub od­świe­żyć lek­cję o Hi­ro­szi­mie? A może wy­pró­bu­jesz na nas swoje psy­cho­lo­gicz­ne sztucz­ki i prze­ko­nasz wszyst­kich tu ze­bra­nych, że po­win­ni spo­koj­nie po­cze­kać na swój ko­niec? Otrzeź­wiej do cho­le­ry! Tu cho­dzi o TWOJE życie.

 

 

 

Był późny wie­czór. Do ol­brzy­miej auli do­bie­ga­ły od­gło­sy osza­la­łe­go mia­sta, w któ­rym hi­ste­rycz­ny strach przed za­gła­dą prze­ro­dził się w bez­pra­wie. Do­pro­wa­dze­ni do sza­leń­stwa lu­dzie, świa­do­mi nad­cho­dzą­ce­go końca, da­wa­li upust swoim naj­gor­szym, głę­bo­ko do­tych­czas ukry­tym in­stynk­tom.

 

Ash­le­en na­słu­chi­wa­ła tych ha­ła­sów z ro­sną­cą świa­do­mo­ścią, że pod­ję­ła wła­ści­wą de­cy­zję. Oj­ciec miał rację, ten świat się koń­czył, nie ma już innej drogi. Jeśli nawet ta sza­lo­na próba uciecz­ki miała do­pro­wa­dzić do ich śmier­ci, to tu na tym osza­la­łym świe­cie i tak nic lep­sze­go już jej nie cze­ka­ło.

 

Stała w pierw­szym rzę­dzie ludzi sku­pio­nych wokół ge­ne­ra­to­ra, przy któ­rym oj­ciec do­ko­ny­wał osta­tecz­nych re­gu­la­cji i po­pra­wek.

 

Czasu nie było zbyt wiele.

 

Kilku zde­spe­ro­wa­nych męż­czyzn sztur­mo­wa­ło głów­ne wej­ście do bu­dyn­ku, a był to już trze­ci atak od go­dzi­ny. Byli oczy­wi­ście bez szans, gdyż la­bo­ra­to­ria, jako obiekt stra­te­gicz­ny, były wy­po­sa­żo­ne w broń la­se­ro­wą, bę­dą­cą nor­mal­nie tylko i wy­łącz­nie na wy­po­sa­że­niu armii. Po­skrę­ca­ne nad­pa­lo­ne zwło­ki po­przed­ni­ków nie ro­bi­ły jed­nak wra­że­nia na na­past­ni­kach. Gi­nę­li z dzi­kim uśmie­chem na ustach i wkrót­ce smród spa­lo­ne­go ciała stał się nie­zno­śny.

 

Nie­przy­zwy­cza­je­ni do uży­wa­nia broni i wi­do­ku walki na­ukow­cy, byli tyleż pod­nie­ce­ni, co prze­ra­że­ni rze­zią, któ­rej do­ko­ny­wa­li strze­gą­cy bramy ochro­nia­rze. Kiedy strza­ły uci­chły, a na scho­dach nie po­zo­stał nikt żywy, obroń­cy mogli chwi­lę ode­tchnąć. Odło­żyw­szy broń opar­li się o ścia­ny, spa­zma­tycz­nie wcią­ga­jąc po­wie­trze. Nie­ste­ty chwi­la wy­tchnie­nia nie była zbyt długa. Wkrót­ce od stro­ny ulicy na­de­szli na­stęp­ni spra­gnie­ni łupu na­past­ni­cy. Gnała ich tu uza­sad­nio­na na­dzie­ja, że na te­re­nie la­bo­ra­to­rium znaj­dą coś, co mo­gło­by prze­dłu­żyć ich byt. Po­cząt­ko­wo wy­da­wa­ło się, że to tylko kilku de­spe­ra­tów, ale za nimi szli na­stęp­ni i na­stęp­ni. Obroń­cy pa­trzy­li z prze­ra­że­niem na ten na­jazd. Prze­ko­na­ni, że tym razem nie zdo­ła­ją ode­przeć sztur­mu. Sy­tu­acja stała się na­praw­dę zła, kiedy seria z ka­ra­bi­nu nie­mal prze­cię­ła na pół jed­ne­go z ochro­nia­rzy. Po­zo­sta­li przy­pa­dli do pod­ło­gi i sta­ra­jąc się zna­leźć osło­nę za ni­skim pro­giem drzwi wej­ścio­wych, ostrze­li­wa­li się cha­otycz­nie, oszo­ło­mie­ni mno­go­ścią na­cie­ra­ją­cych na­past­ni­ków. Wi­dząc to małe zwy­cię­stwo, na­past­ni­cy za­wy­li ukry­ci za po­kry­wa­ją­cy­mi pod­jazd zwło­ka­mi po­przed­ni­ków. Obroń­cy sta­ra­li się nie wi­dzieć wy­krwa­wia­ją­cych się zwłok to­wa­rzy­sza i z de­ter­mi­na­cją ludzi przy­par­tych do muru od­po­wia­da­li ogniem na cha­otycz­ną ka­no­na­dę krze­szą­cą iskry na drzwiach i fa­sa­dzie bu­dyn­ku. Kiedy zda­wa­ło się, że ule­gną, że nie ma już dla nich na­dziei, roz­legł się upra­gnio­ny ko­mu­ni­kat:

 

„BA­RY­KA­DO­WAĆ DRZWI I BIE­GIEM DO AULI, ZMY­WA­MY SIĘ Z TEGO ŚWIA­TA”

 

Na­ukow­cy sta­ran­nie za­mknę­li drzwi i rzu­ci­li się w stro­nę głów­ne­go ko­ry­ta­rza, ze świa­do­mo­ścią, że drzwi wy­trzy­ma­ją nie dłu­żej niż kilka minut.

 

Kiedy do­bie­ga­li do otwar­tych wrót auli łomot, który roz­le­gał się za ich ple­ca­mi, prze­ro­dził się w do­no­śny trzask, gdy drzwi wresz­cie ska­pi­tu­lo­wa­ły i ru­nę­ły na po­sadz­kę holu.

 

 

 

W wiel­kiej sali pa­no­wa­ła cisza. Od ge­ne­ra­to­ra, przy któ­rym stał Corry roz­cho­dzi­ły się pro­mie­ni­ście prze­wo­dy, któ­rych kur­czo­wo trzy­ma­li się ze­bra­ni tu lu­dzie. Nie­któ­re z nich się­ga­ły do stert ekwi­pun­ku, gdzie roz­cho­dzi­ły się w coś w ro­dza­ju pa­ję­czy­ny, która obej­mo­wa­ła sprzęt zgro­ma­dzo­ny na pod­ło­dze auli. Corry już dawno prze­my­ślał do­kład­nie, co po­win­ni ze sobą za­brać, aby mimo upad­ku ich świa­ta nadal mogli czuć się pa­na­mi sy­tu­acji. Mało, kto wie­dział, co jesz­cze zgro­ma­dził w pod­ziem­nym ga­ra­żu głów­ne­go bu­dyn­ku, który był od kilku mie­się­cy nie­do­stęp­ny dla pra­cow­ni­ków. To wła­śnie tam bie­gła nik­ną­ca w po­sadz­ce gruba wiąz­ka kabli. Corry wła­śnie we­zwał przez in­ter­com obroń­ców bramy bu­dyn­ku i za­marł w bez­ru­chu. Był do­sko­na­le świa­dom ry­zy­ka tego przed­się­wzię­cia. Z przy­czyn obiek­tyw­nych nikt nigdy nie wy­pró­bo­wał dzia­ła­nia ge­ne­ra­to­ra. Było to nie­moż­li­we, po­nie­waż ja­kie­kol­wiek prze­nie­sie­nie wią­za­ło się rów­nież z prze­nie­sie­niem sa­me­go ge­ne­ra­to­ra. Ewen­tu­al­ne nie­po­wo­dze­nie po­cią­gnę­ło­by za sobą stra­tę pro­to­ty­pu i oczy­wi­ście było śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ne dla pró­bu­ją­ce­go. A na to w nor­mal­nych wa­run­kach nie mógł sobie po­zwo­lić. Teraz już nie było czasu na strach, czy skru­pu­ły. Droga była tylko jedna.

 

Po­ja­wie­nie się ludzi ucie­ka­ją­cych z holu, wy­rwa­ło Corry'ego z bez­ru­chu.

 

– Czy wszy­scy trzy­ma­ją prze­wód? – spy­tał. Od­po­wie­dzia­ła mu tylko cisza brze­mien­na stra­chem i ocze­ki­wa­niem – OK – po­wie­dział zdu­szo­nym gło­sem – Za­czy­na­my!

 

Do­tknął pul­su­ją­ce­go na czer­wo­no punk­tu na ekra­nie ge­ne­ra­to­ra i… nie stało się nic. Za drzwia­mi auli sły­chać było coraz bliż­sze krzy­ki i tupot bie­gną­cych na­past­ni­ków. Lu­dzie w auli za­czę­li spo­glą­dać na sie­bie ner­wo­wo. Męż­czy­zna sto­ją­cy obok Ash­le­en ro­ze­śmiał się hi­ste­rycz­nie, a ona sama za­czę­ła roz­wa­żać moż­li­wość uciecz­ki z tego miej­sca. Kiedy zde­cy­do­wa­ła się pu­ścić prze­wód, po­czu­ła de­li­kat­ne mro­wie­nie w dłoni, którą go trzy­ma­ła. W na­stęp­nej chwi­li mro­wie­nie przy­bra­ło na sile i ro­ze­szło się na całe ciało. Ash­le­en miała wra­że­nie, że prze­pły­wa przez nią prąd, a chwi­lę póź­niej za­uwa­ży­ła, że ota­cza­ją­cy ją lu­dzie roz­my­wa­ją się, jakby za­tra­ca­li swoje fi­zycz­ne kształ­ty. Po­czu­cie nie­waż­ko­ści zrazu ledwo wy­czu­wal­ne, stało się tak wy­raź­ne, iż mo­gła­by przy­siąc, że unosi się w po­wie­trzu. Szarp­nię­cie, jakby była kupka kurzu, którą po­rwał wiatr. Póź­niej była już tylko ciem­ność.

 

Wbie­ga­ją­cy do auli na­past­ni­cy sta­nę­li nie­pew­nie. Dzie­siąt­ki osób i ster­ty sprzę­tu znaj­du­ją­ce się w po­miesz­cze­niu, roz­my­wa­ły się w po­wie­trzu. Chwi­lę póź­niej na­stą­pi­ło po­tęż­ne wy­ła­do­wa­nie i wszyst­ko znik­nę­ło. Zo­sta­ły tylko puste ścia­ny i kilka nie­ru­cho­mych po­sta­ci na po­sadz­ce tych, któ­rzy wtar­gnę­li do środ­ka, jako pierw­si.

 

CDN…

Koniec

Komentarze

Radzę ci to szyb­ko ska­so­wać i do­pi­sać ca­łość, bo jak tu wpad­ną inni, któ­rzy nie­na­wi­dzą opo­wia­dań w czę­ściach, to zro­bią ci nie­by­wa­łą krzyw­dę…

ech… to go­to­wy text :> ale chyba zde­cy­dow­nie zbyt długi na 1 raz… nie rób­cie mi krzyw­dy pls, bee się sta­rał :)

Mnie się po­do­ba. I cie­ka­wa je­stem, jak po­łą­czysz te dwa świa­ty ;)

Przy­no­szę ra­dość :)

Czyta się cał­kiem nie­źle, ale mo­gło­by być zde­cy­do­wa­nie le­piej, gdyby nie roz­pra­sza­ły mnie licz­ne uster­ki i błędy. Nie­zra­żo­na nie­do­cią­gnię­cia­mi, jutro za­czy­nam ciąg dal­szy. Cie­ka­wa je­stem, La­za­ri­de­sie, ile czę­ści liczy ca­łość.  

 

„Znowu to dziw­ne mar­twe niebo, jak łacha pisku na dnie do­li­ny…” –– Pierw­szy raz czy­tam o łasze pisku. ;-) Łacha to piasz­czy­sta mie­li­zna na rzece, nie na dnie do­li­ny. Li­te­rów­ka.  

 

„Pa­mięć po­wra­ca… nagie plecy, spo­co­ne, ugię­te pod brze­mie­niem dźwi­ga­nej klat­ki. Po­sa­py­wa­nie be­stii wę­szą­cej przez szcze­li­ny, ogłu­pia­łej bli­sko­ścią zwie­rzy­ny, bę­dą­cej tak bli­sko i nie­osią­gal­nej. Skro­ba­nie pa­zu­rów. Od­gło­sy gło­śne­go wcią­ga­nia po­wie­trza przez wę­szą­ce­go dra­pież­ni­ka. Cięż­kie od­de­chy tra­ga­rzy, bzy­cze­nie osza­la­łych owa­dów, zwa­bio­nych cięż­kim za­pa­chem roz­grza­nych, spo­co­nych ciał”. –– Po­wtó­rze­nia.  

 

„nie po­zo­sta­wia­jąc ener­gii na nic wię­cej niż mo­no­ton­ny krok na przód”. –– …nie po­zo­sta­wia­jąc ener­gii na nic wię­cej niż mo­no­ton­ny krok na­przód.  

 

„Amos idący w po­włó­czą­cym no­ga­mi sze­re­gu, pa­trzył bez­myśl­nie na po­zna­czo­ne śla­da­mi bata plecy idą­ce­go przed nim nie­wol­ni­ka”. –– Po­wtó­rze­nie.  

 

„…opo­wia­da­ją­ce bo­le­sną hi­sto­rie tego czło­wie­ka, któ­re­go po­zba­wio­no już nie­mal wszyst­kie­go po za pry­mi­tyw­nym in­stynk­tem prze­trwa­nia”. –– …opo­wia­da­ją­ce bo­le­sną hi­sto­rię tego czło­wie­ka, któ­re­go po­zba­wio­no już nie­mal wszyst­kie­go, poza pry­mi­tyw­nym in­stynk­tem prze­trwa­nia.  

 

„…ha­ła­sa­mi do­by­wa­ją­cy­mi się wiel­kich, ka­mien­nych chat”. –– …ha­ła­sa­mi do­by­wa­ją­cy­mi się z wiel­kich, ka­mien­nych chat.  

 

„Oka­le­czo­ne, na­zna­czo­ne ko­lej­ną smuga…” –– Li­te­rów­ka  

 

„Nie­zwy­kła jak wszyst­ko, co ota­cza jego no­wych panów”. –– Nie­zwy­kła jak wszyst­ko, co ota­cza jej no­wych panów.  

 

„Bez­sil­na wście­kłość spo­wo­do­wa­na pa­lą­cą żywym ogniem szra­mą…” –– Bez­sil­na wście­kłość spo­wo­do­wa­na pa­lą­cą żywym ogniem ranąSzra­ma –– «szpe­cą­cy kogoś ślad po za­go­je­niu się rany»  

 

„Przez ostat­nich osiem księ­ży­ców pra­wie nic nie zjadł po za plac­ka­mi z prosa roz­mo­czo­ny­mi w wo­dzie”. –– Przez ostat­nich osiem księ­ży­ców pra­wie nic nie zjadł poza plac­ka­mi z prosa roz­mo­czo­ny­mi w wo­dzie.  

 

„…na­wra­ca­ją­ce bo­le­sne ukłu­cia w kur­czą­cych trze­wiach”. –– …na­wra­ca­ją­ce, bo­le­sne ukłu­cia w kur­czą­cych się trze­wiach.  

 

„Wrota (…) Osa­dzo­ne były na nie­wy­so­kim dwu­me­tro­wym murze…” ––Ra­czej: Wrota (…) Osa­dzo­ne były w nie­wy­so­kim, dwu­me­tro­wym murze.  

 

Jedyna wi­docz­ną re­ak­cją na ich po­ja­wie­nie się…” –– Li­te­rów­ka.  

 

„Amos miał nawet przez chwile wra­że­nie…” –– Li­te­rów­ka.  

 

„Nie przy­po­mi­na­li Re ani wygładem…” –– Li­te­rów­ki.  

 

„…wytraco­nych z rów­no­wa­gi przez ucie­ki­nie­ra…” –– Li­te­rów­ka.  

 

„Miała tez matkę, ale ona ode­szła”. –– Li­te­rów­ka.  

 

„Po matce, po za skłon­no­scią do de­pre­sji…” –– Po matce, poza skłon­no­ścią do de­pre­sji…  

 

„Nie­ste­ty te kilka epi­zo­dów z męż­czy­zna­mi, które miała na swoim kon­cie, oka­za­ło się wiel­ki­mi roz­cza­ro­wa­nia­mi.” –– Nie­ste­ty tych kilka epi­zo­dów z męż­czy­zna­mi, które miała na swoim kon­cie, oka­za­ło się wiel­kim roz­cza­ro­wa­niem.  

 

„Pewna, że jesz­cze nie raz po­roz­ma­wia z tym dziec­kiem, że może z cza­sem uda jej zła­go­dzić ból, za­le­czyć szra­my na jej duszy”. –– Pewna, że jesz­cze nie­raz po­roz­ma­wia z tym dziec­kiem, że może z cza­sem uda się jej zła­go­dzić ból, za­le­czyć rany na jej duszy.  

 

„…roz­ry­wa­ją­cym bez­par­do­no­wo ste­ryl­ną cisze jej sy­pial­ni”. –– Li­te­rów­ka.  

 

„…spra­wił ze pod­ję­ła de­cy­zję…” –– Li­te­rów­ka.   „Cisza, jaka ją teraz otu­li­ła była nie­mal śmier­tel­na”. –– Cisza, która ją teraz otu­li­ła, była nie­mal śmier­tel­na.  

 

„Wy­cią­gnął ręce w ge­ście po­wi­ta­nia, a ona po­zwo­li­ła się uści­snąć, choć uwa­ża­ła ten gest za zbęd­ną po­ufa­łość”. –– Po­wtó­rze­nie.  

 

„Tak jakby inni le­piej wie­dzie­li, co ją czeka niż ona sama”. –– Wo­la­ła­bym: Tak jakby inni, le­piej niż ona sama, wie­dzie­li co ją czeka.  

 

„…gdy druga łapa strza­ska­ła mu kark, ora­jąc głę­bo­kie bruz­dy aż po mied­ni­cę”. –– …gdy druga łapa strza­ska­ła mu kark, orząc głę­bo­kie bruz­dy aż po mied­ni­cę.  

 

„Inni ośle­pie­ni stra­chem wpa­da­li w peł­nym pę­dzie na ścia­ny i ogłu­sze­ni pa­da­li na zie­mię”. –– Po­wtó­rze­nie.  

 

Po­miesz­cze­nie do­mi­no­wał hi­per­no­wo­cze­sny sprzęt do pre­zen­ta­cji au­dio­wi­zu­al­nych”. –– Wo­la­ła­bym: W po­miesz­cze­niu do­mi­no­wał hi­per­no­wo­cze­sny sprzęt do pre­zen­ta­cji au­dio­wi­zu­al­nych.  

 

„Krze­sła i stół wy­ko­na­ne z two­rzy­wa do złu­dze­nia imi­tu­ją­ce­go mahoń”. –– Wo­la­ła­bym: Krze­sła i stół wy­ko­na­no z two­rzy­wa do złu­dze­nia imi­tu­ją­ce­go mahoń. Lub: Krze­sła i stół zo­sta­ły wy­ko­na­ne z two­rzy­wa do złu­dze­nia imi­tu­ją­ce­go mahoń.  

 

„Inni zdra­dza­li wy­da­wa­li się być pod­eks­cy­to­wa­ni”. –– To zda­nie wy­da­je się być po­zba­wio­ne sensu.  

 

„Mia­sto za­czę­ło się zwol­na po­grą­żać w cha­osie”. –– Wo­la­ła­bym: Mia­sto, z wolna za­czę­ło po­grą­żać się w cha­osie.  

 

„…zo­stać za­tłu­czo­nym przez ho­ło­tę z ze­wnątrz…” –– …zo­stać za­tłu­czo­nym przez ho­ło­tę z ze­wnątrz…  

 

„Oj­ciec uspo­ka­jał się po­wo­li i pa­trząc prze­lot­nie na spło­szo­ne twa­rze pod­wład­nych wbił zimne spoj­rze­nie w twarz córki. Na jej twa­rzy nie do­strzegł już śladu gnie­wu, a je­dy­nie strach i oszo­ło­mie­nie”. –– Po­wtó­rze­nia.  

 

„Szarp­nię­cie, jakby była kupka kurzu…” –– Li­te­rów­ka.  

 

„Zo­sta­ły tylko puste ścia­ny i kilka nie­ru­cho­mych po­sta­ci na po­sadz­ce tych, któ­rzy wtar­gnę­li do środ­ka, jako pierw­si”. –– Wo­la­ła­bym: Zo­sta­ły tylko puste ścia­ny, a na po­sadz­ce kilka nie­ru­cho­mych po­sta­ci tych, któ­rzy wtar­gnę­li do środ­ka jako pierw­si.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Dzię­ku­ję za tak do­głęb­ną ana­li­zę! Obie­cu­ję się po­pra­wić.  To bar­dzo cenne i za­dzi­wia­ją­ce, że ktoś zadał sobie tyle trudu. Dzie­ku­ję! :) A cze­ści jest wiele… trud­no mi teraz po­wie­dzieć ile…

Ależ to nie KTOŚ zadał sobie tyle trudu, tylko ja – re­gu­la­to­rzy. ;-) I cie­szę się, że mo­głam pomóc. Skoro czę­ści jest tak wiele, że się w nich gu­bisz La­za­ri­de­sie, to chcia­ła­bym wie­dzieć, czy Twoja opo­wieść ma ko­niec.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

RE­GU­LA­TO­RZY… Nie gnie­waj się, o tego "kto­sia" :) Jesz­cze raz dzię­ki za cenne su­ge­stie! Hi­sto­ria ma ko­niec… ma też ponad 120tys słów, wiec na jeden raz jej nie za­miesz­czę:) po­zdra­wiam

No coś Ty, nie gnie­wam się, nie mam ta­kie­go zwy­cza­ju. ;-) W końcu, jakby na to nie pa­trzeć, re­gu­la­to­rzy to prze­cież KTOŚ! ;-) Mam na­dzie­ję, że nie bę­dziesz co­dzien­nie wrzu­cał ko­lej­nych czę­ści. Za­cho­waj ja­kieś roz­sąd­ne od­stę­py cza­so­we, by czy­tel­ni­cy mogli zająć się także opo­wia­da­nia­mi in­nych au­to­rów.  

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

A ja lubię czy­tać w miarę szyb­ko. W tym sen­sie, że jak sobie prze­plo­tę kil­ku­na­sto­ma in­ny­mi opo­wia­da­nia­mi, wy­trą­cam się z na­stro­ju/kli­ma­tu

Przy­no­szę ra­dość :)

Anet :) cz2 jest do­step­na od wczo­raj:> miłej lek­tu­ry!

Wiem, ale na dłuż­sze rze­czy re­zer­wu­ję sobie wię­cej czasu, w ciągu dnia bar­dziej z do­sko­ku za­glą­dam ;)

Przy­no­szę ra­dość :)

Nowa Fantastyka