- Opowiadanie: Mamalea - Współczesny Abraham

Współczesny Abraham

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Współczesny Abraham

 

Dochodziła siódma rano. Dla Mateusza oznaczało to jeszcze kilka minut wylegiwania się. Ciepły letni wiaterek łagodnie wpłynął przez otwarte okno i pogłaskał go po policzku. Piątek – ostatni dzień pracy i wreszcie te upragnione dwa dni, które prawie w całości będzie mógł poświęcić swojemu jedynemu synowi. Ciężko połączyć rolę samotnego ojca z żywicielem rodziny, jednak Mateusz radził sobie z tym całkiem nieźle. Złą stroną takiego życia była ciągła tęsknota za synem – kiedy on wstawał do pracy, szesnastoletni Damian siedział już w pociągu w drodze do szkoły, która mieściła się 60 kilometrów od ich wioski. Natomiast koniec pracy, o ile udało się załapać na dobrze płatne nadgodziny, zbiegał się z porą zapadania w sen przez nastolatka. Ironią losu jest fakt, że Mateusz poświęcał się tak nie dla siebie, ale właśnie dla syna, którego chciał dobrze nakarmić, ubrać i wykształcić. Poświęcał się z miłości dla niego.

 

Punkt siódma. Zegar rytmicznie wybijał godzinę. Mateusz wstał, wziął prysznic, zjadł śniadanie i wyruszył o 7.30, by na ósmą dojść do fabryki, znajdującej się na obrzeżach jego małej miejscowości.

 

*

 

Ksiądz Albert przygotowywał się do wieczornej mszy, jednocześnie zastanawiając się, jakie kazanie wybrać na następny dzień. „Pojutrze” już go tak nie zajmowało, bo w niedzielę zazwyczaj powtarzał jedno z kazań ze środka tygodnia. Od poniedziałku do piątku mury kościoła odwiedzali głównie zagorzali katolicy – wtedy musiał się przykładać, bo tacy od razu zauważyliby każdą fuszerkę. W niedzielę parafianie wydawali się przychylniejsi jego słowom albo to on mniej się stresował. Od jakiegoś czasu dręczyły go wyrzuty sumienia, czuł, że zaniedbuje Boga, że swoje – niegdyś – powołanie zaczął traktować jak zwykłą pracę. Z jednej strony nie chciał rozczarować swego Pana oraz ludzi, którzy mu ufali, a z drugiej nie potrafił się zmusić do jakiegokolwiek większego wysiłku, związanego z Kościołem. Myślał o wypaleniu zawodowym – czy mogło ono dotknąć sługę Bożego? Czytał kiedyś na ten temat artykuł, napisany przez znanego doktora psychologii, obfitujący w informacje, dotyczące różnorodnych metod terapii. Za każdym razem jednak, kiedy przypominały mu się fragmenty owego artykułu, próbował je usunąć z pamięci – po pierwsze nie wierzył w sukces takich rozwiązań, a po drugie, nawet gdyby chciał, nie mógł zgłosić się do podobnych punktów, ponieważ jego kariera „silnego i pełnego wiary duszpasterza” prawdopodobnie ległaby w gruzach.

 

*

 

Mateusz stał przy taśmie, przyciskając co pięć sekund dwa guziki – niezbyt rozwijające zajęcie, ale za te pieniądze wykonywał je nawet z umiarkowanym zapałem. Dziesiąta godzina pracy powoli zbliżała się do swego końca, a zmęczenie spowodowane ponadwymiarowym czasem pracy ustępowało temu przyjemnemu uczuciu, które towarzyszy zapewne każdemu, kto kończy długotrwałe, monotonne zajęcie. Wreszcie rozległ się upragniony sygnał i taśmy stanęły. Szybki prysznic i Mateusz już był w drodze do domu. Dochodziła 23:00, gdy otwierał drzwi od swego skromnego mieszkania. Praca na dwa etaty i dodatkowe nadgodziny wykańczały go coraz bardziej, ale nie dawał tego po sobie poznać. To wszystko dla Damiana – myślał w takich chwilach.

 

*

 

Sobota, Damian jeszcze spał, a Mateusz już się krzątał po kuchni. Przygotowywał śniadanie sam, bo nie chciał czekać, aż syn się zbudzi. Za bardzo zależało mu na czasie – dziś był ich dzień, tak upragniony dzień, który spędzą razem. Już od dłuższego czasu planowali wspólny wypad nad okoliczny staw, gdzie naprawdę pływają grube ryby. Dla Mateusza połów, jak i nawet sama czynność łowienia wcale się nie liczyły – nie mógł się doczekać spotkania z synem, ich rozmów i niespodzianki, którą chciał mu wręczyć pod koniec dnia.

– Damian, pobudka!

 

– ………

 

– Damian, już późno – powtórzył Mateusz

 

– Dobra, już wstaję.

 

– Ryby czekają! – powiedział Mateusz z wyczuwalną radością w głosie

 

 

*

 

Połów był wcale niezły, jak stwierdził Damian najbliższe dni upłyną im pod znakiem ryby. Mateusz cieszył się bardziej z tego, że mimo tak zwanego trudnego wieku, w jakim był jego syn, on wciąż miał z nim dobry kontakt. Bez skrępowania rozmawiali w zasadzie o wszystkim – szkole, przyszłości, kolegach, a nawet dziewczynach. Z tymi ostatnimi wiązała się owa niespodzianka.

 

– Mam coś dla ciebie, Damian.

 

– Tak?

 

– Pamiętasz, jak wspominałeś mi ostatnio o tym nowym filmie, który chciała zobaczyć Anna?

 

– „Miasto Boga”.

 

– Zaproś ją w poniedziałek po szkole – pojedziecie do kina w mieście i coś zjecie. Tu masz stówę…

 

– Nie powinieneś tato, przecież ….

 

– Nieważne, synku – po prostu weź i bawcie się dobrze. Pozdrów ode mnie Annę.

 

– Dzięki! – chłopak objął go mocno, co stanowi kolejną radość Mateusza. Niewielu chłopców tak nieskrępowanie okazuje uczucie rodzicom.

 

*

 

Dochodziła północ. Mateusz leżał w łóżku z zamkniętymi oczami, jednak przed objęciami Morfeusza zasłaniały go gęste myśli – myśli o Damianie… Jedynym synu… Coraz częściej dostrzegał w nim już nie dziecko, ale młodego mężczyznę. Przygnębiało go to – jeszcze dwa lata i jego Damian wejdzie w dorosłość – co to będzie oznaczać dla ich relacji, dla ich związku? Tego Mateusz nie wiedział i obawiał się. Oczywiście przede wszystkim pragnął szczęścia swojego jedynaka, lecz gdzieś w głębi duszy tlił się strach – strach przed nową rodziną, przed stratą, przed samotnością… Czuł, że jak do tej pory za mało nacieszyli się wspólnym życiem, irytowała go niezbędność dwóch największych pożeraczy czasu – pracy i szkoły. Zazdrość. Znów poczuł to nieprzyjemne ukłucie. Anna, nauczyciele, sąsiedzi, nawet ekspedientka w pobliskim sklepie – miał wrażenie, że wszyscy oni widują go częściej. Jak to jest tęsknić za synem, słysząc jednocześnie jego chrapanie, dochodzące zza ściany – Mateusz wiedział doskonale, wszak codziennie musiał znosić nie tylko tęsknotę, bijącą z jego wnętrza, ale też podejmować walkę z pokusą przytulenia syna i niewypuszczenia go ze swych ramion do końca życia. Był pewien, że dla takiego chłopca jest w stanie się zabić. To nie miłość obsesyjna, to pełna miłość rodzicielska, której objawy zewnętrzne nie wykraczały ponad normę, a refleksje, wynikające z luźnego strumienia świadomości, przez wielu ludzi wypierane, tu miały szanse się pojawić – dzięki odwadze szczerego umysłu. Odwadze. Odwadze? Mateusz czuł się nieswojo myśląc o sobie w ten sposób – przy tylu lękach o przyszłość, jakie go dręczyły, nie wiedział, czy ma prawo używać takiego słowa.

 

Kolejna bezsenna noc, a przecież nazajutrz czekała ich msza – powinien wypocząć, by mieć siły na przyjęcie słów księdza. Prawie świtało, a jego ciało dopiero teraz stawało się coraz cięższe i cięższe, a potem jakby się zdematerializowało.

 

*

 

Długie przygotowania do niedzielnej mszy to już tradycja, wyniesiona z domu rodzinnego Mateusza. Nie tylko elegancki wygląd zewnętrzny był ważny, ale i wewnętrzny – przed wyjściem zawsze pamiętali o rachunku sumienia i modlitwach dziękczynnych – spuścizna po dziadku, który zawsze powtarzał, że to upiększa ducha.

 

Jeszcze tylko wyrównanie krawata i mogli wychodzić. Piętnaście minut do rozpoczęcia – idealny czas, by zająć miejsce w ławce blisko ołtarza i wyraźnie widzieć księdza Alberta. Dla Mateusza równie ważna jak przekaz werbalny była mimika. Pomimo niewyspania bez trudu skupiał się na jednym i drugim. Kazanie. Upewniwszy się czy Damian nie sprawia wrażenia rozkojarzonego, usiadł i skoncentrował się na przesłaniu, jakby skierowane było specjalnie do niego.

 

„… i szedł Abraham do kraju Moria. Szedł z myślą, że wypełni to, o co prosił go Bóg. Miał ze sobą drwa do spalenia ofiary, nóż oraz syna Izaaka. Na pytanie Izaaka o baranka na całopalenie, odpowiedział tylko: >Bóg upatrzy sobie jagnię na całopalenie, synu mój

Mateusz już nie słuchał. Z wypiekami na twarzy mruczał coś pod nosem.

 

*

 

Nadszedł poniedziałek – dzień, który miał wyglądać zupełnie inaczej, niż wszystkie dotychczasowe. Czy to ironia losu? Reakcja na niedawną prośbę znudzonego Damiana, siedzącego w odrapanej sali szkolnego budynku i bazgrzącego w zeszycie „Boże, spraw, by wreszcie poniedziałek różnił się od poniedziałku, wtorek od wtorku, środa od środy, czwartek od czwartku, a piątek od piątku, bo umrę!!!”? Jeśli tak, przerażenie powinno ogarnąć całą ludzkość i sprawić, że nikt już nigdy nie ośmieli się zapisać, wypowiedzieć, ani nawet pomyśleć jakiegokolwiek życzenia. Poniedziałek, 16.03.2009 roku – tego dnia Rutyna zrezygnowała z opieki nad Damianem Kotnickim. Tego dnia budzik, wyłączony przez Mateusza, nie zadzwonił i nie obudził jego jedynego syna do szkoły.

 

– Tato! Ałaa, tato… Kurwa mać, co ty kurwaa! Ahrr… – Mateusz nie zwracał uwagi na krzyki chłopca, wiedział, że syn go nie zrozumie, że nie jest gotowy. Niewielu ludzi jest na tyle dojrzałych, by świadomie zostać bohaterem. On też do niedawna nie był, ale teraz już wie, że to, co wcześniej postrzegał jako dobro, szczęście, poświęcenie, było tylko złudzeniem. Do jakiej świętości mogła doprowadzić Damiana Anna? Był głupcem, myśląc, że rzeczy ziemskie są ważne, że napełniają radością, że uczą – to wszystko bzdura. Prawda nie jest ziemska, miłość nie jest ziemska.

 

– Synu, ten akt nie jest ziemski!

 

– Co ty kurwa pierdolisz?! Puść mnie, tato, błagam Cię!!

 

– Ten akt nie jest ziemski! Robię to dla ciebie! Dzięki księdzu Albertowi! On jest święty, a jeśli nie jest, to będzie, bo to wszystko się dzieje dzięki niemu! Ksiądz Albert to wysłannik Boży, którego nikt nie rozumiał! Czemu na ciebie, synu, nie spłynęła łaska, jak na mnie? Choć to pytanie bardziej do Boga… Boże, czy wtedy byłoby zbyt łatwo? Czy o to chodzi?

 

– Tato, kurwa, błagam cię, odbiło ci! Przecież ksiądz nie to miał na myśli, żeby po jego kazaniu wszyscy, kurwa, na ulice wyleźli i się zaczęli napierdalać! Przecież nie możesz mnie zabić! Jesteś moim ojcem! Kochasz mnie! To jakaś paranoja!

 

– Damian, kochanie… Mi też nie jest łatwo. Ksiądz Albert jest Wybranym. Wybranym przez Boga. Z jego ust płynęły święte słowa. Święte słowa nigdy nie są proste, Bóg jest Słowem, a Bóg też nie jest prosty, święte życie nie jest proste… Święte słowa…

 

– Kurwa! Jakie święte słowa?! Boże, błagam… Boję się, proszę… Kurwa…

 

– Niestety twoje bluźniercze, wulgarne słowa świadczą o tym, że szatan przemawia przez ciebie, chce mnie odciągnąć od świętego czynu. Nigdy wcześniej nie mówiłeś w taki sposób.

 

– Nie mówiłem, bo nigdy wcześniej własny ojciec nie chciał mnie zajebać!!

 

– Damian! Proszę, nie mów tak! Przecież powinieneś się cieszyć! To tylko pokazuje, jak bardzo cię kocham! Jesteś tym, co mam najlepsze! Jesteś moim Izaakiem!

 

– Ale Izaak nie zginął!!

 

– Bóg o wszystkim zadecyduje… Boże, robię to, co muszę…

 

Ostrze noża przylgnęło mocniej do szyi Damiana. Skóra, żyły i tętnice podczas rozcinania wydawały chrzęst – być może forma prośby o litość? Najpewniej jednak dźwięk taki towarzyszy każdej tkance organicznej, rozrywanej przez ciało obce. Mateusz tak długo zadawał ciosy, aż część ciała syna łącząca głowę z torsem przestała przypominać to, czym była jeszcze ponad godzinę temu, a zamieniła się w krwawą papkę. Damian nie żył.

 

– Boże, zrobiłem to. Co teraz? – Ledwo słyszalny szept najwyraźniej pozbawił Mateusza resztki energii, czego skutkiem było jego bezwładne osunięcie się na zalane krwią łóżko, obok zwłok syna.

 

*

 

„Mateuszu, twoja miłość jest nieskończona, jesteś wzorem dla ludzi. Jesteś światłem, które pokazało im właściwą drogę, drogę Prawdy. Zobacz, jak na ciebie patrzą, jak cię okrążają i chcą za tobą podążać. Spójrz, to ksiądz Albert – jest dumny z ciebie, z tego, że przyjąłeś jego słowa.” Mateusz widział. Widział i słyszał tych wszystkich radosnych ludzi, którzy dzięki niemu na nowo uwierzyli w obecność Boga. W jego domu tłoczyli się wszyscy mieszkańcy wioski – niektórych z nich nawet nie rozpoznawał. Zwracali się do niego „Abrahamie”. Spośród wielu twarzy zauważył Annę – przyjaciółkę Damiana. Uśmiechała się i mówiła, że pragnęła nadejścia tej chwili – chwili, kiedy dusza Damiana zasiądzie po prawicy Boga Ojca, a to było możliwe tylko poprzez męczeńską śmierć. „Damian jest jak Jezus” – powtarzała – „Umarł za raj na ziemi”. Mateusz chciał zaprzeczyć tym porównaniom, ale nagle poczuł przeszywający ból oczu. Zdał sobie sprawę, że jego powieki są zlepione dziwną mazią – ropą? Krwią? Z trudem je uniósł. Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej, niż to sobie wyobrażał.

 

Policja? Kajdanki? Nie rozumiał tego, co się dzieje. Gdzie są ci wszyscy ludzie? Widział tylko kilku sąsiadów, którzy patrzyli na niego z wyraźną dezaprobatą i obrzydzeniem. Dwie osoby płakały – nie potrafił odgadnąć, czy ze wzruszenia czy rozpaczy. Powoli zaczynało do niego docierać, że to pospólstwo nie docenia cudu, którego mają zaszczyt być świadkami. Głupota, niedojrzałość i strach rządzą w ich sercach, inaczej nie odrzucaliby świętości, nie zasłanialiby się przed jej światłem ciemnymi kotarami. Czyż lud nie zawsze wybierał Barabasza? Bez oporu dał się zaprowadzić do radiowozu, ale cały czas gorączkowo zastanawiał się nad tym, co ma powiedzieć, by nie uznali go za pospolitego mordercę. Mimo wszystko zaczynał się bać. Nie chciał figurować w kartotekach jako dzieciobójca. Przecież to, co uczynił było aktem ogromnego poświęcenia i miłości. Nie zasługiwał na takie okrutne traktowanie, tym bardziej na opinię „zdegenerowanego i wyrodnego ojca”, a taka z pewnością do niego przylgnie, o ile nic nie zrobi. Nie mógł sobie nawet przypomnieć, czy Bóg mu podziękował. Jeśli jeszcze tego nie zrobił, to może teraz pośle Anioła i uratuje go – tak, jak Abrahama. Rozglądał się z nadzieją, ale Anioł się nie zjawiał. Nie mógł tak długo czekać. „Ksiądz Albert” – te dwa słowa udało się Mateuszowi wydusić ochrypłym głosem. Policjant albo tego nie usłyszał, albo zignorował. „Ksiądz Albert” – powtórzył Mateusz, tym razem pewniejszym tonem. Policjant zmroził go wzrokiem. „To przez księdza, to znaczy dzięki księdzu Albertowi… złożyłem w ofierze mojego syna.”. Tak sformułowana informacja bardziej zainteresowała mundurowego, dzięki czemu została zanotowana, a do księdza Alberta było już w drodze kilku ludzi.

 

*

 

W domu parafialnym wizyty funkcjonariuszy policji należały do rzadkości, więc zaskoczenie i strach w oczach księdza Alberta miały uzasadnienie i wcale nie musiały świadczyć o współudziale w morderstwie, co w pierwszej chwili przyszło na myśl stróżom prawa. W miarę zapoznawania duchownego z poszczególnymi faktami, zapach potu, początkowo słabo wyczuwalny, stawał się coraz intensywniejszy. Mokre plamy na sutannie rozwiewały jakiekolwiek wątpliwości co do tego, kto jest przyczyną tej nieprzyjemnej woni. Duchownemu robiło się jednocześnie coraz bardziej słabo i miał wrażenie niematerialności, jakby oderwania od podłoża. Słowa, wydobywające się z jego gardła i będące odpowiedziami na liczne pytania mundurowych, brzmiały w jego uszach obco, nie rozpoznawał swojego głosu – przytłumionego, odległego, nie dającego się kontrolować. Podczas rozmowy, będącej dla jednej ze stron nudnym, rutynowym zbieraniem informacji, a dla drugiej ekstremalnym przeżyciem, powodującym przyspieszenie bicia serca do granic możliwości, podczas rozmowy płynącej samoistnie, poza wszelkimi sterami nawet największego zaangażowania, gdzieś w powietrzu pojawiły się myśli „A może jest w tym moja wina? Może nie mam prawa uciekać od odpowiedzialności za moje owce? Czy rodzic ma prawo uciekać od odpowiedzialności za skutki wychowania własnych dzieci, istot, które oswoił?” – do kogo należały?

 

Księdzu Albertowi kręciło się w głowie, przedmioty wokół niego wydawały się nienaturalnie duże, przerażało go to. Suchość w ustach była nie do wytrzymania, jednak fizyczne wyczerpanie (nie miał pojęcia skąd się pojawiło) pozwalało mu jedynie na klęczenie przy oparciu łóżka i błaganie, by szklanka z wodą sama do niego przyszła („góra przyszła” – myślał). Powoli poruszał rękami, tworząc przy tym kolorowe smugi. „Tak pewnie czują się ludzie, zażywający te nielegalne środki, narkotykowe delirium to się chyba nazywa… Nie wiem… Trzeba się było poddać tej terapii… Kariera albo życie człowieka, gdybym tylko wiedział to wcześniej…” – te właśnie zdania, wyszeptane, usłyszałby właściciel ucha, przylegającego do ust księdza, niestety żadnego ucha tam nie było, jak i żadnej osoby w całym pomieszczeniu. Policjanci ulotnili się jak zjawy ze świata umarłych, kapłan nie przypominał sobie pożegnania, ostatnie wspomnienia urywały się w momencie ogarnięcia jego ciała przez wilgoć, zwłaszcza w okolicy pach, pleców i podbrzusza. Nie wiedział, ile czasu minęło – minuta, godzina, dzień? Wiedział za to, że musi się stąd jak najszybciej wydostać – to już nie był jego dom. Nie miał prawa czuć się i nazywać Apostołem, nie miał prawa nosić szaty, która wciąż oblepiała jego ramiona, tors i krocze. Krocze. Dopiero teraz uświadomił sobie, że także pomiędzy udami jest mokry – nie miał ochoty zastanawiać się, czy to tylko pot, czy coś, co mogły uwolnić jego zwieracze, jednak bezlitosna świadomość wyostrzyła zmysły i mdły, chomiczy zapach nieubłaganie wdzierał się w jego nozdrza. Specyficzne doznanie tworzenia jedności z odorem własnego moczu i kału utwierdziło księdza Alberta w przekonaniu, że wypalenie i tchórzostwo to nie to, co Kościół potrzebuje najbardziej. Być może, gdyby nie tak radykalna nauka, nigdy nie doszedłby do owego wniosku i nadal tkwił na niewłaściwej drodze, nie rozumiejąc mijanych drogowskazów, przez co krzywdziłby innych uczestników ruchu. Tymczasem jego trasa biegła tuż obok, zachwaszczona i z każdym dniem wymagająca coraz więcej pracy, ale bezpieczna i prowadząca do szczęścia. „Tak, jestem gotów” – z ust Alberta (już nie księdza) nadal wydobywał się jedynie szept, ale dodający wystarczająco dużo odwagi i siły, by skulona postać, do niedawna odprawiająca msze święte w dziewiętnastowiecznym kościółku swojej rodzimej wsi, odpuszczająca grzechy i zadająca pokutę wiernym, zdarła z siebie sutannę i wypełzła na ogród, po czym czołgając się, przecisnęła pod parafialnym ogrodzeniem na zaśmieconą alejkę i zasnęła pod próchniejącym drzewem. Nazajutrz jednak nie znaleziono nikogo na przykościelnej ścieżce, a obumierające drzewo ścięto. Po (dla ludzi – wciąż księdzu) Albercie zaginął ślad, a jego podobizna widniała na plakacie pośród innych poszukiwanych, którzy nigdy nie mieli zostać odnalezieni.

 

*

 

Mateusz już drugi dzień siedział w obskurnej celi i tracił nadzieję na pozytywne rozpatrzenie jego sprawy. W najlepszym razie czekał go szpital psychiatryczny, zapewne dożywotni – wariatów tak łatwo nie wypuszczają – myślał. Przechylił głowę w bok i oparł ją o zimną ścianę, uznał, że warto odzwyczajać organizm od komfortu i zsunął się z taboretu na lodowatą posadzkę. Nie męczył już umysłu próbą układania elokwentnych wypowiedzi, tłumaczących w logiczny sposób jego czyn. Skoro do tej pory nikt ani razu nie popatrzył na niego przychylnym okiem, dalsza obrona i usprawiedliwianie się nie miały większego sensu. Poza tym, powinien z pokorą przyjmować karę, a nie wymagać od ludzi zrozumienia. Rycerzowi nie przystoi taka postawa. Rycerzowi nie przystoi. Skupił się na tym jednym słowie – „rycerz” – i powtarzał je jak mantrę, co sprawiało, że lęk słabł i w ciągu kilku sekund zniknął, zastąpiony przez… wstyd. Lecz nie taki wstyd, jakiego oczekiwałby ziemski wymiar sprawiedliwości, ale wstyd z powodu zwątpienia, pragnienia uznania oraz pokusy ucieczki. Na szczęście w porę ozdrowiał i był teraz w stanie znieść wszystko z pokorą. Znów stał się Mateuszem, ufnym, kochającym i czystym.

 

*

 

 

Warszawa. Duża, brudna, zepsuta Warszawa – oddalona o kilkaset kilometrów od przymusowego miejsca pobytu Mateusza – a w niej, pomiędzy pałacem Belweder, a rozległym parkiem, na skraju wąskiej uliczki, we własnoręcznie zbudowanej, solidnej, drewnianej budce mieszkał Konstanty – człowiek nie do końca odnajdujący się w systemie, jednak zbyt wygodny i delikatny, by na zawsze porzucić cywilizowany świat. Słońce było już dość wysoko, co skutkowało niemiłosiernie wysoką temperaturą w jego skromnym mieszkaniu, a to z kolei uniemożliwiało mu dalszy sen. Konstanty z trudem zrzucił nogi z gąbczastego łóżka i powłóczył nimi w kierunku beczki, zawierającej smakowite resztki tłustego karpia, nielegalnie złowionego poprzedniego dnia w parku łazienkowskim. Poszarzałe od brudu mięso, w połączeniu z łuskami i ościami, powoli wypełniało skurczony żołądek Konstantego. Poranna porcja białka i tłuszczu musiała mu dostarczyć takiej ilości energii, by jego ciało zdołało ustać cztery godziny na Placu Zbawiciela jednocześnie poruszając górnymi kończynami, by ułatwić przechodniom dostęp do codziennej prasy. Nie lubił tego zajęcia, bardzo nie lubił, ale zyski, jakie czerpał, pozwalały mu na odrobinę luksusu – mógł pójść do baru i zamówić potrawę, która nie była żywa ani nie gniła leżąc na śmietniku. „Pora się zbierać” – powiedział tak głośno, jakby o swoim zamiarze chciał poinformować współlokatora – a przecież żadnego nie było – chociaż nigdy nie miał co do tego pewności…

 

Kiwając się na boki, trzymając w jednej ręce stertę gazet, Konstanty odliczał czas do końca pracy – jeszcze tylko kilka minut i będzie mógł udać się po zapłatę i skorzystać z publicznej łaźni – mimo wszystko lubił uczucie świeżości, o czym przypominał sobie w takich chwilach, jak ta – gdy stał zgrzany, oblepiony czarną mazią powstałą z połączenia kurzu, farby drukarskiej i potu. Cztery godziny minęły, obok niego leżało jeszcze kilkanaście sztuk warszawskiego dziennika – traktował je jako premię, której nigdy nie było za wiele. Zapisany papier dobrze sprawdzał się w roli zasłon okiennych – ufał czarnym, gęsto usianym literkom niczym armii broniącej królestwa przed obcymi, przed ich niepożądanym wzrokiem nieustannie próbującym wtargnąć w jego życie. Dlatego codziennie doszywał kolejną warstwę do już wiszących, przez co robiło się coraz ciaśniej, ale i bezpieczniej. To robił, by przeżyć. Najwięcej przyjemności jednak sprawiało mu tworzenie przyjaciół – psy, konie, żurawie, ludzkie głowy – misternie składał i wycinał tak długo, aż poczuł, że ofiarował im kawałek duszy. Parę stronic zawsze też odkładał na zimę – „na wszelki wypadek”, chociaż nie przejmował się nią tak bardzo – przy niesprzyjającej pogodzie przeprowadzał się do schroniska dla bezdomnych. Czytał rzadko, ponieważ nigdy nie uznawał ogólnodostępnych informacji za wiarygodne. Tym razem jednak, schylając się po te kilkanaście niechcianych sztuk (czyżby coś było z nimi nie tak? Jak z dziećmi, które nigdy nie zostaną adoptowane przez normalnych ludzi…), wzrok Konstantego zatrzymał się na jednym z wyrazów z pierwszej strony – OJCIEC. Nie był zainteresowany dalszą treścią, ale nie potrafił zapanować nad ruchami gałek ocznych i powoli kolejne słowa wdzierały się do jego świadomości. OJCIEC BRUTALNIE ZAMORDOWAŁ SYNA. Niby nic takiego – przecież średnio raz na tydzień docierały do niego podobne sensacje. Nie pojmował reakcji własnego organizmu – wzmożona akcja serca, przyspieszony oddech, drżące nogi i w końcu mroczki przed oczami. Bał się, już nie chciał pieniędzy, nie chciał się myć, nie chciał jeść, nie chciał nawet tych gazet, ale ta jedna już tkwiła pomiędzy jego palcami, zaciśniętymi tak mocno, że sączyła się z nich krew, zmieniając sylabę CIEC w brunatną plamę. Teraz napis brzmiał OJ BRUTALNIE ZAMORDOWAŁ SYNA. Tragiczna wiadomość, obdarta z powagi, zamiast oburzać, wzbudzać nienawiść do oprawcy, a w stosunku do ofiary żal i powodować rozpacz zatruwającą te wrażliwe duszyczki tłumów, w tej chwili śmieszyła. Pasowała bardziej do farsy, która swą formą sprawiała, że nagle to, co dramatyczne – weseliło, a ludzie płakali, ale z rozbawienia. „Panna uciekła z młyna, za mąż się wydać nie dała. Oj, brutalnie zamordował syna, za to, że wyszła chała”. Czy jest na sali osoba, która załka nad losem syna? Oj, to nie tak. Oj, to komedia. Oj, on nie umarł. Oj, on nawet nie żył. Krótki zwrot „Oj”, a tak wielką posiada moc – moc oczyszczania naszych sumień.

 

Sumienie Konstantego pragnęło oczyszczenia, zakochało się w magicznym słówku „Oj”, jednak było już za późno – oczy zobaczyły, a ze świadomości nie dało się tak łatwo wymazać obrazu OJCIEC. Konstanty ruszył więc w kierunku domu z przeklętą gazetą w ręce…

 

*

 

I znów słońce w zenicie. I znów skwar, gorąca gąbka lepiąca się do nagiego ciała. I znów śniadanie. I znów praca. Nie, pracy już nie ma i nie będzie. Jest gazeta. Wczorajsza gazeta – czy to znaczy, że już nieaktualna? Naiwne życzenie… Gazeta. GAZETA. Niczym kobieta, dziwka (przecież wszyscy mogli jej dotykać) leży na podłodze z zaschniętą plamą krwi. Krwi menstruacyjnej czy spowodowanej gwałtem? Ścisnął ją wczoraj mocno, to prawda, ale nie chciał być brutalny. Czy wszyscy gwałciciele tak się tłumaczą przed sądem? Czy oni rzeczywiście nie chcieli być brutalni? OJCIEC BRUTALNIE ZAMORDOWAŁ SYNA – czy on także nie chciał być brutalny?

 

Konstanty po raz kolejny dotknął gazety, która na zawsze miała odmienić jego życie. Tym razem poczuł, że to nie przypadek – wiadomość została opublikowana specjalnie dla niego. Nigdy nie wierzył w zbiegi okoliczności, był pewien, że przy takim stopniu skomplikowania świata nic nie płynie samoistnie. Lawa, ropa naftowa, rzeki – wszystko, dosłownie wszystko było w posiadaniu wszechmocnego króla. Energia, synchronia, spisek? Rozważając skutki, nie miało to żadnego znaczenia – i tak blokowało wpływy trybików w machinie, 95% społeczeństwa. Nawet, jeśli na chwilę pojawiłoby się oświecenie, objawienie prawdy, to niemalże w tej samej sekundzie zdławiłaby je racjonalność, wszczepiana nam przy porodzie, a może i życiu płodowym, tego nie był pewien. Dane nam złudne poczucie panowania, wartości mierzonej logiką umysłu w rzeczywistości obdzierało nas z człowieczeństwa – ludzi powoli zastępują bezwolne, ogłupione istoty, niezauważające absurdów kultury, historii. Od czasów Rewolucji Francuskiej nikomu nie ufał, ciągle się bał, a najbardziej tego, że też zalicza się do tych 95% – Niehomosapiens. Jeszcze raz spojrzał na nagłówek – podążać czy raczej uciekać? Najpierw postanowił przeczytać. Literka po literce – dokładnie analizował każde słowo, zwracał uwagę na znaki interpunkcyjne, za wszelką cenę chciał uniknąć błędu interpretacji i zbliżyć się do głębi przekazu, niemalże idealnie zrozumieć sens. Nie same fakty były istotne, ale to, jakie miały znaczenie w danym kontekście. Kim tak naprawdę byli Mateusz i Damian K., kościół, msza, ksiądz… I dlaczego on teraz o tym czytał?? Być. Nie być. Byt. Niebyt. Czuł się tak nierealnie, jak wytwór czyjejś chorej wyobraźni, jak impuls chorego umysłu. Nie ma Warszawy, nie ma budki, nawet pieprzonego origami – nie ma nic. I wtedy stało się. Po raz kolejny. Obraza dusz zamkniętych w papierowych zwierzętach i głowach, zdrada przyjaciół, tego się nie wybacza. Własnoręcznie pobudził do życia nie jednego, a wielu współlokatorów. Niczym doktor Frankenstein. Już nie był panem swojej samotni, mentalnie przemienił się w obślizgłego, cuchnącego robaka, któremu właściciele lśniącej, wręcz sterylnej willi łaskawie pozwalają ze sobą mieszkać, bo zdają sobie sprawę, ile mu zawdzięczają i wiedzą, że ginąc w imadle „ściana – but”, zdołałby ich pociągnąć za sobą w otchłań śmierci i rozsmarować na sterylnych kafelkach, posilając się ich fałszywą krwią i sztucznymi wnętrznościami przed wydaniem ostatniego tchnienia. Pourywane zdania, samobójcze myśli, psychopatyczne podniety, egoistyczne zachcianki – z niewiarygodną prędkością sunęły po strunach wychodzących z czarnobiałego origami i wdzierały się do jego świadomości krzycząc oraz gnębiąc niemiłosiernie psyche, ciało, całe jestestwo Konstantego – niewątpliwie pragnęły powrócić do źródła, ale ono zostało ogrodzone wielkim murem, a rozbijanie cegieł tak bardzo bolało… Czyżby oddał im to, co miał najgorsze? W przeciwieństwie do Mateusza – Mateusza Abrahama, Mateusza Boga, Mateusza Idola Tłumów. Mówiąc to, Konstanty zorientował się, czemu towarzyszyło dość ambiwalentne uczucie, że sam właśnie umieścił się w tym tłumie – tłumie zakochanych nastolatek, obklejających pokój tapetą z podobizną swego guru, platonicznego kochanka, ideała. Wciąż maltretowany przez mroczne odpryski swej duszy, spojrzał w kierunku zasłon okiennych i znieruchomiał. Demony ucichły, a ciało sztywniało z każdą sekundą coraz bardziej, milimetr po milimetrze, aż doszło do penisa, który również zesztywniał i Konstanty łudził się, że powodem wzwodu nie była twarz… Mateusza?! Jak to możliwe?? Przerażony i zdezorientowany rzucił się do okien i zrywał po kolei zasłony, warstwa po warstwie i wszędzie widział ten sam artykuł „Ojciec brutalnie zamordował syna”, ale te egzemplarze opatrzone były dodatkowo zdjęciem dowodowym na oko pięćdziesięcioletniego mężczyzny. Konstantemu przyszedł do głowy jedyny sensowny pomysł na skonfrontowanie swych, miał nadzieję, halucynacji z rzeczywistością. Pospiesznie włożył na siebie ochronny pancerz, zwany też odzieżą i na zawsze opuścił własnoręcznie zbudowaną, solidną, drewnianą budkę, stojącą pomiędzy pałacem Belweder, a rozległym parkiem. A głosy wskazywały mu drogę…

 

*

 

Białe ściany, metalowa barierka, zdecydowanie zbyt jasne światło boleśnie zwężające źrenice – to widział Konstanty przez szczelinę powstałą wskutek minimalnego uniesienia powiek. Głosy, ale tym razem pochodzące z zewnątrz, kobiece, całkowicie pozbawione emocji. Chciał wstać i je nawilżyć, bowiem ich suchość była nie do zniesienia, wdzierała się do jego trzewi i sprawiała, że stawał się w środku szorstki. Dla własnego dobra powinien nawilżyć te kobiece głosy, ale bał się poruszyć z uwagi na ryzyko pokruszenia wątroby, nerek, trzustki, zupełnego sproszkowania narządów niezbędnych do życia. A on musiał żyć. Miał misję. To pamiętał dobrze, w przeciwieństwie do miejsca, w którym aktualnie się znajdował. Szerzej otworzył oczy i na końcu pomieszczenia dostrzegł kolejny jasny element, z pewnością ożywiony i zbliżający się ku niemu. Zatrzymał się w odległości niecałego metra od jego ciała, tak, że Konstanty, gdyby tylko nie obawiał się o stabilność swoich narządów wewnętrznych, mógłby go dotknąć. Obiekt wydał z siebie wysoki dźwięk, zapewne artykułowany, ale mózg Konstantego nie był w stanie go zidentyfikować, gdyż podjął się już wysiłku zaklasyfikowania obiektu do którejś ze znanych kategorii. Wysiłek owocny – obiekt został rozpoznany jako kobieta w białym fartuchu, o białej twarzy i białych włosach. Wołali tu na nią „pielęgniarka”, „siostra”, „cudotwórczyni”, „aniołek”, „leniwa kurwa po studiach”, w zależności kto, kiedy, a pomieszczenie, w którym leżał na łóżku obitym dookoła metalową barierką, nazywało się salą szpitalną. Dowiedział się, że znaleźli go w stanie skrajnego wyczerpania i, co go jeszcze bardziej zaniepokoiło, nie wypuszczą go w przeciągu najbliższego tygodnia. Głosy w jego głowie mówiły, że wtedy na pewno będzie za późno, a jeśli uda mu się wydostać z tego miejsca natychmiast, to powinien zdążyć – nie mógł być daleko, ponieważ czuł, jak ich aury, jego i Mateusza, prawie się ze sobą stykają. Poprosił białą siostrę o szklankę wody i zatyczki do uszu, po czym użył ich zgodnie z przeznaczeniem. Cały czas intensywnie myślał o Mateuszu, o tym, że był zdolny poświęcić własnego syna, że teraz on będzie musiał poświęcić inną żywą istotę, co, z racji na brak zażyłych stosunków, nie powinno sprawić nazbyt wiele trudności. Chwycił więc opróżnioną szklankę, rozbił ją o metalową barierkę i doskoczył niczego niespodziewającej się leniwej kurwy po studiach – postrzeganie jej w ten sposób ułatwiło Konstantemu opanowanie drżących rąk, niepożądanych w obecnej sytuacji i wykonanie bez, jak najbardziej zbędnego, wahania precyzyjnego, prawie lekarskiego cięcia tętnicy szyjnej kawałkiem szkła, przypominającego swym wyglądem skalpel. Po wykonaniu tej, szczególnego rodzaju, operacji na chwilę przystanął, powiedział cicho „przepraszam”, wypuścił z palców, mimo, iż ubrudzone krwią, wciąż przezroczyste narzędzie zbrodni, przez które patrzył nie mogąc oderwać wzroku i podziwiał zniekształconą białą posadzkę. Zdążył jeszcze zauważyć, jak diametralnie zmienił krajobraz szpitalnej sali – skutek uboczny w prezencie dla przyszłych pacjentów, by uchronić ich przed okrucieństwem bieli – i w pośpiechu opuścił budynek.

 

Świeże powietrze na zewnątrz błyskawicznie orzeźwiło Konstantego, dodając mu sporo energii, odżywiając umysł i ciało – nie czuł pragnienia ani głodu, pomimo, iż ostatnim posiłkiem przed szklanką wody, jaki sobie przypominał, były resztki łazienkowskiego karpia spożytego jeszcze w drewnianej, przytulnej chatce koło pałacu Belweder w odległej Warszawie… Z jednej strony nienawidził Warszawy, tego betonowego świata z upośledzonymi z własnej woli ludźmi, ale teraz, w obliczu drogi, jaką pokonał – niewątpliwie traumatycznej, skoro jej nawet nie pamiętał – zatęsknił za względnym bezpieczeństwem i spokojem oferowanymi w karcie menu stolicy w dziale „gratis”, bądź „jesz, ile chcesz, płaci szef kuchni”. Właściwie to uważał za żałosne nurzanie się w sentymentalnych odchodach, ale pewne wartości w pewnych okolicznościach wymagają zawieszenia – to nie hipokryzja, to wyższa moralność dająca uprawnienia nadludziom. Konstanty nagle przeraził się własnych rozważań, brzmiały tak obco, nigdy przecież nie przejawiał skłonności do tego typu myślenia. W ogóle siebie nie poznawał, jakby go ktoś przebiegunował. Brał pod uwagę swoje alter ego, rozczłonkowane i zamknięte w gazetowych układankach – wycinankach, które rzeczywiście mogło się w całości uwolnić i mścić za lata odsunięcia od władzy. Druga możliwość, jaka wydawała mu się prawdopodobna, to Mateusz – jego stopniowe łączenie się z nim i stapianie w jedną osobę… W momencie, gdy pomyślał o Mateuszu, ujrzał przed sobą wielki gmach z napisem „Zakład karny nr 1”.

 

Zakład karny. „A więc to już” – długo nieużywane struny głosowe zadrgały i w koalicji z wargami i językiem wydaliły z gardła Konstantego kilka kropli śliny oraz zachrypnięty bulgot, nie do rozszyfrowania przez postronnego słuchacza. Wiedział, że to jest to miejsce. Koniec albo dopiero początek. Podszedł do bramy, strażnik zdawał się go nie zauważać. Bez przeszkód pokonał długą kamienistą ścieżkę. Nikt go nie zatrzymywał, nikt nie zwracał na niego uwagi. Dopiero potężne dębowe drzwi z mosiężną klamką, umieszczoną na wysokości zdecydowanie niedostosowanej do wzrostu przeciętnego człowieka, stawiły opór. Konstanty, wyciągając się na palcach, bezskutecznie próbował jej dosięgnąć dopóki nie spostrzegł małego, czerwonego przycisku tuż ponad swoimi stopami. Przez chwilę poczuł się niczym Alicja w Krainie Czarów, jakby jednocześnie wypił dwie mikstury i oba światy wymieszały się tworząc nową rzeczywistość. Poddał się jej i schylił do małego czerwonego przycisku, który okazał się dzwonkiem przywołującym strażników. W progu stanęło dwóch mężczyzn. Pojawili się tak błyskawicznie, że Konstanty zastanawiał się, czy aby nie stali tam zawsze. Dwa nieśmiertelne posągi wmurowane sto lat temu, pełniące funkcje filarów Zakładu Karnego Numer Jeden. Sam też odniósł wrażenie, że zmienia się w marmurową rzeźbę, więc tylko nieruchomo wpatrywał się w oczy jednego ze stróżów porządku, aż ten przemówił do niego głosem nieziemsko niskim i odległym, jakby dzieliła ich o wiele większa przestrzeń niż te ledwie parę centymetrów. Konstanty z trudem dokonywał syntezy dochodzących do niego głosek w logiczną całość, ale w końcu udało mu się uzyskać najważniejszą informację – że Mateusz został skazany na najgorszy z możliwych rodzaj kary – pozbawienie życia, a na jej wykonanie czeka w Celi Śmierci Numer 1.

 

Konstanty powoli kroczył wąskimi, szarymi korytarzami, mijając po drodze otwarte pokoje, karcery, klatki… Zachowywał się jak turysta zwiedzający nawiedzony zamek, zastanawiając się nad podejrzanie panującą pustką, niepasującą zupełnie do posiadanych informacji na temat przeludnienia w więzieniach. A przecież to było więzienie. Starał się jednak ignorować te sprzeczne sygnały. Wciąż szedł prosto przed siebie, nie widząc ani zakrętu, ani niczego, co mogłoby zakończyć tę wędrówkę. Był pewny, że jego nogi pokonały już co najmniej kilka tysięcy metrów, co jednak kłóciło się ze zdrowym rozsądkiem, więc usilnie przekonywał swój umysł, że to tylko złudzenie i zrzucał wszystko na karb zmęczenia. Wreszcie dotarł do jedynych zamkniętych drzwi, z wydrapaną na środku cyfrą 1. Najpierw ogarnęło go podniecenie, a następnie poczucie bezcielesności. Nie potrafił oprzeć się magnetycznej sile przyciągania i wrażeniu wtapiania się w metalową blokadę, pełniącą funkcję szlabanu dla niepożądanych gości. Rodzaj selekcji, jak w ekskluzywnych klubach, do których nigdy nie miał wstępu. Tym razem jednak czuł, że należy do grona VIP-ów.

 

*

 

Mateusz leżał na czarnej pryczy i wpatrując się w sufit próbował znaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania. To, które powinno być najłatwiejsze, sprawiało mu najwięcej trudności – zupełnie stracił poczucie czasu, w związku z czym nawet w przybliżeniu nie potrafił podać dni, miesięcy, a może lat (wiedział, że to niemożliwe, aczkolwiek przerażenie pojawiało się za każdym razem, gdy jego wewnętrzny głos wypowiadał to słowo) spędzonych w tym ponurym miejscu. Rozmyślał o aniołach, które go odwiedzają i pomagają przetrwać trudny okres, obrazując prawdę na temat świata, ludzkich czynów, wyrywając z klatki czasu. Dlatego tak ciężko przychodziło mu określenie długości pobytu, przez to, że liniowość została poprzerywana, ale pomimo wszystko tkwił tu i nic nie mógł na to poradzić, a wyzwolenie dotyczyło jedynie jego umysłu, który powoli gubił się w chaosie dramatycznych doznań. Zmęczenie pochłaniało go coraz bardziej, pragnął wreszcie zasnąć, lecz jak zwykle w takich chwilach ogarnęło go wrażenie czyjejś obecności – anioła. Podniósł więc głowę i… ujrzał przed sobą na oko czterdziestoletniego abnegata w pozycji wyprostowanej, a nawet hiperwyprostowanej, wpatrującego się weń nieruchomymi oczami. Milczące rozpoznawanie terenu, bioenergetyczne badanie, wizualna wiwisekcja. Po tym wstępnym, niewerbalnym zapoznaniu się na odległość, abnegat przemówił i przedstawił się jako Konstanty. Od tego momentu mówił bardzo dużo, formułował hipotezy, pytania, istny słowotok, jak po gramie amfetaminy zażytym po raz pierwszy w życiu. Mateusz początkowo był nastawiony do niespodziewanego gościa dość sceptycznie, a do wypowiadanych przez niego słów podchodził z dystansem, bądź też traktował je z przymrużeniem oka. Z czasem jednak przyzwyczaił się do jego obecności, a nawet nie wyobrażał już sobie innej formy spędzenia wieczoru, jak z Konstantym – zwłaszcza, że jedyną alternatywną formą był po prostu wieczór samotny. Natomiast Konstanty, Towarzysz Ostatniej Podróży, dodawał mu otuchy, sprawiał, że z nadzieją i wiarą myślał o dniu egzekucji, jako dniu Prawdziwego Sądu. Już się nie obawiał, wiedział, że prokurator oraz ława przysięgłych są po jego stronie, a Sędzia Najwyższy uniewinni go. To, jak go zapamiętają na ziemi nie interesowało go – światem nieaktualnym, minionym bezpowrotnie nie zamierzał sobie zawracać głowy.

 

Dni, miesiące, lata (??) mijały im na rozmowach, jednak Mateusz zapamiętywał z nich ledwie szczątki, niewyraźne puenty, zamglone wnioski. Konstanty pytał o przyczynę pobytu w więzieniu, a Mateusz przedstawiał tę sytuację jako próbę, ostateczne sprawdzenie czy potrafi być do końca wierny Bogu, czy też wyprze się go tak, jak święty Piotr Jezusa. Tłumaczył, że jako rycerz armii Boga jest ponad moralnością, ponad ludzkim pojmowaniem prawa, tutaj skazanym na samotność i niezrozumienie, a po śmierci nagrodzonym zbawieniem i morzem miłości. Największy ból jednak sprawiało mu to, że nie mógł o tym jawnie opowiadać, gdyż pycha to jeden z grzechów głównych, którego za wszelką cenę chciał uniknąć. Był pewien swego czystego serca podczas składania ofiary, więc nie chciał teraz wszystkiego popsuć chełpiąc się i pławiąc w emocjonalnym luksusie zachwytu na swoją, wręcz boską, osobą. Z drugiej strony zrobił to, co do niego należało. Czyż posłuszeństwo wobec Ojca nie jest obowiązkiem każdego dziecka? Niestety świat wygląda w ten sposób, ponieważ nie wszystkie dzieci słyszą, jakby jakiś złośliwy czarownik pozatykał im uszy zaraz po narodzinach albo jeszcze nawet w łonie matki, by przypadkiem na sali porodowej nie dotarły do ich niezbrukanych uszek nieczyste słowa, mogące raz na zawsze odmienić ich życie i przemienić z niewinnych, naiwnych istotek w świadome Istoty. Podążają więc przez życie uboższe o jeden zmysł, niczym rybacy używający wosku do ochrony przez zgubnym śpiewem syren.

 

Gong. Już czas. Drzwi celi otwierają się z nieprzyjemnym zgrzytem, chyba dawno nie zostały naoliwione. Mateusz co prawda odczuwał lekki strach, ale najważniejsze, że nie zwątpił w siebie, Konstantego, Boga. Do egzekucji zostało jeszcze trochę czasu, ale cóż może się zdarzyć w tych ostatnich minutach? W tej kwestii na pewno nic. Szedł z zamkniętymi oczami, pozwolił się prowadzić strażnikom, dopasowując do nich rytm swoich kroków. Szli w identycznym tempie, raz, raz, raz, raz. Na karku czuł oddech Konstantego…

 

Siedzi. To chyba krzesło. Może się tylko domyślać, bo oczy przesłania mu gruba opaska, ale tak, to na pewno krzesło. Elektryczne. Czuje na swej dłoni dodający otuchy uścisk Konstantego, słyszy jego głos… Lecz oto nagle głos Konstantego przemienia się w głos strażników, a dotyk ciepłej, gładkiej ręki na zimne, chropowate kajdany zaciśnięte na jego nadgarstkach. A w tle odliczanie: „Raz! Dwa! Trzy!”, zagłuszające cicho wypowiedziane zdanie, przepełnione lękiem, rozczarowaniem i rezygnacją: „Konstanty, mój Konstanty, czemuś mnie opuścił?”.

 

 

Koniec

Komentarze

Na dobry początek zmień manieryczny i niepoprawny zapis dialogów na normalny, stosowany w polskiej literaturze, a potem zobaczymy, co dalej.

W pierwotnej wersji były myślniki, word sam zmienił na kropki, nie jestem zbyt biegła w obsłudze komputera;)

Ciekawy pomysł, tekst skłania do namysłu. Ale część o więzieniu wydaje mi się bardzo naiwna: tam nie powinno dać się wejść ot, tak. Strażnicy nie powinni podawać jakichkolwiek informacji na temat więźniów. To już chyba lepiej idź na całość i niech Konstanty przechodzi przez ściany i wyjmuje dane wprost z umysłu naczelnika. Zdaje się, że w Polsce kara śmierci już wyleciała z kodeksów. Karcery też wyszły z mody. Mateusz myśli o przychylności sądu, ale już siedzi w celi śmierci? To w końcu wyrok zapadł czy nie?

Babska logika rządzi!

Idea jest taka, że Konstanty tak naprawdę nigdy nie istniał – był jedynie wytworem wyobrazni Mateusza, co miało sugerować zakonczenie, czyli to, że nagle "znika", a takze sam fakt tego, ze w ogole dostał się do celi Mateusza i to, że mu niby towarzyszył do końca, co w rzeczywistości byłoby przecież niemozliwe. Stąd te różne absurdy. A Mateusz mysli o przychylnosci sądu, ale ostatecznego, bo ten ziemski już go przestał obchodzić – pisząc "Prawdziwy Sąd" i "Sędzia Najwyższy" miałam na myśli Boga.

Aha. I wymyślił go sobie tak dokładnie, łącznie z origami z gazet? Ale dobrze, Twój tekst. Aaaa, no to nie zrozumiałam. A kropki zamień z powrotem na kreski. Przez 24 godziny masz możliwość edycji.

Babska logika rządzi!

Tekst dość trudny i ciekawy. Mam też pytanie do innych czytelników, czy "słońce w zenicie" jest wyrażeniem poprawnym, gdy akcja dzieje się w Polsce? Słońce można obserwować w zenicie tylko pomiędzy zwrotnikami Raka i Koziorożca, co ma związek z nachyleniem osi Ziemi. (Gdyby nachylenia nie było, zjawisko to występowałoby tylko na równiku.) Czy można to uznać jako zwrot mówiący, że słońce jest w szczytowym punkcie w dowlnej części globu?

Są już myślniki:) i zmieniłam to "słońce w zenicie" na "słońce było juz dość wysoko". Wiem, że tekst jest trochę absurdalny (bo chociażby w prawdziwej współczesnej Polsce niektóre z tych sytuacji nie miałyby racji bytu), ale to wynika trochę z mojego upodobania do surrealizmu, no a trochę z tego, o czym już wspomnialam – że ta wykrzywiona rzeczywistość dzieje się w chorej głowie Mateusza…

Mam nadzieję, że to jeszcze nie wszystkie komentarze… Oprócz ogólnej oceny liczę też na poprawki, itp. Jestem też b.ciekawa opinii Loży NF, nawet jesli będzie nieprzychylna;)

Mamaleo, nadzieja Cię nie zawodzi. Jestem w trakcie prac nad Twoim Opowiadaniem. Wykaż jeszcze nieco cierpliwości.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Chyba nie zrozumiałam, bo czytając, przez cały czas nie zdołałam się zorientować, co Autorka miała nadzieje przekazać tym opowiadaniem. Mogę się zgodzić, że przepracowanemu ojcu, mającemu zadatki by stać się religijnym fanatykiem, odbija, skutkiem czego morduje syna. Z trudem, ale jeszcze mogę przyjąć, że Konstanty jest tworem wyobraźni Mateusza, ale nie kupuję pomysłu, że wymyślił go sobie z całym dobrodziejstwem inwentarza, wliczając w to karpia i zabicie pielęgniarki. Dlaczego, skoro rzecz dzieje się współcześnie, piszesz o karze śmierci? W Polsce nie ma takiej kary. W polskich sądach nie ma też ławy przysięgłych. Opowiadanie jest napisane nie najlepiej. Niektóre zdania, dość osobliwie skonstruowane, zmuszona byłam czytać kilkukrotnie, by pojąć ich sens, a to znakomicie utrudnia lekturę. Mam nadzieję, że Twoje kolejne opowiadanie będzie lżej strawne i smaczniejsze. ;-)  

 

Ciężko połączyć rolę samotnego ojca z żywicielem rodziny…” – Wolałabym: Niełatwo połączyć rolę samotnego ojca z żywicielem rodziny

Ciężkie jest coś, co dużo waży.

 

„…zbiegał się z porą zapadania w sen przez nastolatka”. – Wolałabym: …zbiegał się z porą zapadania nastolatka w sen.

 

„Poświęcał się z miłości dla niego”. – Wolałabym: Poświęcał się z miłości do niego. Lub: Poświęcał się dla niego z miłości.

 

„…zjadł śniadanie i wyruszył o 7.30…” – …zjadł śniadanie i wyruszył o siódmej trzydzieści

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

„Czytał kiedyś na ten temat artykuł…” – Wolałabym: Czytał kiedyś artykuł na ten temat

 

„Dziesiąta godzina pracy powoli zbliżała się do swego końca, a zmęczenie spowodowane ponadwymiarowym czasem pracy ustępowało…” – Powtórzenie.

Upływająca godzina może dobiec wyłącznie do swojego końca. Proponuję: Dziesiąta godzina pracy powoli zbliżała się do końca, a zmęczenie spowodowane nadliczbówkami, ustępowało

 

„…a Mateusz już się krzątał po kuchni”. – Wolałabym: …a Mateusz już się krzątał w kuchni.

 

„…planowali wspólny wypad nad okoliczny staw, gdzie naprawdę pływają grube ryby”. – W innych stawach grube ryby tylko wachlują się płetwami i merdają ogonami, a tak naprawdę pływają za nie zwykłe płotki. ;-)

Proponuję: …planowali wspólny wypad nad pobliski staw, w którym pływają naprawdę grube ryby.

 

„Mateusz leżał w łóżku z zamkniętymi oczami, jednak przed objęciami Morfeusza zasłaniały go gęste myśli – myśli o Damianie…” – Czy nie można napisać zwyczajniej, np.: Mateusz leżał w łóżku z zamkniętymi oczami ale nie mógł zasnąć, myślał o Damianie

 

„…przy tylu lękach o przyszłość, jakie go dręczyły…” – …przy tylu lękach o przyszłość, które go dręczyły

 

„Na pytanie Izaaka o baranka na całopalenie, odpowiedział tylko: >Bóg upatrzy sobie jagnię na całopalenie, synu mój Mateusz już nie słuchał”. – Czy w tym zdaniu wszystko jest tak, jak zamierzyła Autorka?

 

„Nie mówiłem, bo nigdy wcześniej własny ojciec nie chciał mnie zajebać!! – Zazwyczaj stawiamy jeden wykrzyknik albo, dla szczególnego podkreślenia wypowiedzi, trzy.

 

„Mateusz tak długo zadawał ciosy, aż część ciała syna łącząca głowę z torsem przestała przypominać to, czym była jeszcze ponad godzinę temu, a zamieniła się w krwawą papkę”. – Czy Mateusz zabijał syna ponad godzinę? Część ciała łącząca głowę z torsem, to szyja.

 

„…a do księdza Alberta było już w drodze kilku ludzi”. –– Wolałabym: …a w drodze do księdza Alberta, było już kilku ludzi.

 

„…mdły, chomiczy zapach nieubłaganie wdzierał się w jego nozdrza”.Chomiczy zapach  – skąd taka nazwa woni?

 

„…zdarła z siebie sutannę i wypełzła na ogród…” – …zdarła z siebie sutannę i wypełzła do ogrodu

 

„Mateusz już drugi dzień siedział w obskurnej celi i tracił nadzieję na pozytywne rozpatrzenie jego sprawy”. – Po dwóch dniach tracił nadzieję? Ludzie siedzą w celach miesiącami i czekają na rozprawę! Mateusz już drugi dzień siedział w obskurnej celi i tracił nadzieję na pozytywne rozpatrzenie swojej sprawy.

 

„Konstanty z trudem zrzucił nogi z gąbczastego łóżka i powłóczył nimi w kierunku beczki…” – Zrozumiałam, że na łóżku Konstantego leżały nogi i on je zrzucił z wysiłkiem, by potem nieco  powłóczyć. ;-)

Proponuję: Konstanty z trudem opuścił nogi z łóżka i powłócząc nimi, poszedł w kierunku beczki

 

„…schylając się po te kilkanaście niechcianych sztuk…” – …schylając się po tych kilkanaście niechcianych sztuk

 

„Tragiczna wiadomość, obdarta z powagi, zamiast oburzać…”Tragiczna wiadomość, odarta z powagi, zamiast oburzać

 

„…leży na podłodze z zaschniętą plamą krwi”. – …leży na podłodze z plamą zaschniętej krwi.

 

„…że też zalicza się do tych 95%…” – …że też zalicza się do tych dziewięćdziesięciu pięciu procent

 

„…i wiedzą, że ginąc w imadle „ściana – but” – Ściana i but, dla mnie są raczej prasą, nie imadłem.

 

„…z podobizną swego guru, platonicznego kochanka, ideała”. – …z podobizną swego guru, platonicznego kochanka, ideału.

 

„…a ciało sztywniało z każdą sekundą coraz bardziej, milimetr po milimetrze, aż doszło do penisa, który również zesztywniał…” – Czy dobrze zrozumiałam, że coraz bardziej sztywniejące ciało szło do penisa, a kiedy doszło, ten, widząc co się dzieje, też zesztywniał? ;-)  

 

„…leżał na łóżku obitym dookoła metalową barierką…” – Mam wrażenie, że raczej …leżał na łóżku zabezpieczonym metalową barierką

 

„…postrzeganie jej w ten sposób ułatwiło Konstantemu opanowanie drżących rąk, niepożądanych w obecnej sytuacji…” – Wolałabym: …postrzeganie jej w ten sposób ułatwiło Konstantemu opanowanie drżenia rąk, niepożądanego w obecnej sytuacji

 

„Druga możliwość, jaka wydawała mu się prawdopodobna…”Druga możliwość, która wydawała mu się prawdopodobna

 

„…większa przestrzeń niż te ledwie parę centymetrów”. – …większa przestrzeń niż tych ledwie parę centymetrów.

 

„Dlatego tak ciężko przychodziło mu określenie długości pobytu…” – Wolałabym: Dlatego tak trudno było mu określić długość pobytu.

 

„Już się nie obawiał, wiedział, że prokurator oraz ława przysięgłych są po jego stronie…” – Jaka ława przysięgłych??? We współczesnym polskim sądzie???

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję bardzo za uwagi, momentami nawet się uśmiałam, bo rzeczywiście niektóre sformułowania były niefortunne;)

 

Natomiast pisząc "prokurator oraz ława przysięgłych" miałam na myśli Sąd Ostateczny, Niebiański (bo przecież ten ziemski nie mógł już go uniewinnić, a poza tym Mateuszowi już na tym nie zależało, bo pogodził się z rolą, jaką, wg niego, kazał mu wypełnić Bóg).

 

Tam, gdzie jest fragment kazania o baranku na całopalenie rzeczywiście brakuje kilku zdań:P :

">Bóg upatrzy sobie jagnię na całopalenie, synu mój<. Na wzgórzu w milczeniu zbudował ołtarz, związał Izaaka, po czym chwycił nóż, by zamachnąć się i złożyć w ofierze swego syna. Czyż nie jest to prawdziwa miłość? Miłość, jaka w dzisiejszych czasach się nie zdarza? Abraham tak mocno kochał Boga, że był gotów oddać mu to, co miał najlepsze. To, co miał najlepsze! Dla Boga chciał zabić długo wyczekiwanego syna, którego wreszcie urodziła mu Sara. Na taki krok mógł się zdecydować tylko bogobojny człowiek, wiedzący, że żadna ofiara nie jest zbyt wielka, jeśli tylko Bogu ma być złożona. Izaaka…"

 

Wiem, że wiele zdań jest zbudowanych osobliwie i może nawet zniechęcać, ale jakoś nie mogę się powstrzymać przed takim stylem pisania, zbyt dużo przyjemności z tego czerpię;) Ale w przyszłości postaram się ograniczyć tego typu dziwaczności budowy.

No właśnie –– budowanie osobliwych zdań sprawia Ci przyjemność, ale musisz pamiętać, że tworzysz nie tylko dla siebie, że są jeszcze czytelnicy. Dlatego cieszę się, że będziesz się starać pisać przystępniej. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Aha, jeszcze dodam, że wytwór czyjejś wyobraźni (czyli Konstanty) też może mieć całkiem bogate życie;) podobny motyw występował w filmie Eliseo Subieli (nie pamiętam tytułu) – tam z kolei główni bohaterowie byli czyimś snem..

Skoro tak twierdzisz…

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka