- Opowiadanie: Marianna - Metastaza

Metastaza

EDY­TUJ

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Metastaza

Pro­log

 

 

Wrak wszedł w at­mos­fe­rę zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi. Zgro­ma­dzo­nym na po­kła­dzie stat­ku–bazy na­ukow­com elek­tro­nicz­ne oczy krą­żą­cych wokół pla­ne­ty sa­te­li­tów prze­ka­zy­wa­ły wy­so­kiej ja­ko­ści ob­ra­zy roz­gry­wa­ją­ce­go się na or­bi­cie dra­ma­tu. Trans­mi­to­wa­na bez­po­śred­nio ago­nia stat­ku–pio­nie­ra, w ab­so­lut­nej ciszy po­ły­ka­ne­go przez za­chłan­ną, brud­no–bru­nat­ną at­mos­fe­rę ba­da­ne­go globu, wzbu­dza­ła u sto­ją­cych naj­bli­żej ekra­nu bar­dziej fa­scy­na­cję niż żal. Tylko paru ludzi, sto­ją­cych z tyłu, miało łzy w oczach. Przy­le­cie­li gi­ną­cym stat­kiem, był ich je­dy­nym domem przez dłu­gie lata; ten i ów za­gry­zał ner­wo­wo wargi, gdy na gę­stym płasz­czu chmur po­ja­wia­ły się po­cząt­ko­wo drob­ne, potem coraz in­ten­syw­niej­sze skazy wy­ła­do­wań. Oczy pa­trzą­cych wę­dro­wa­ły ku dru­gie­mu z wy­świe­tla­czy, na któ­rym na­ra­sta­ły naj­pierw nikłe, potem wręcz ośle­pia­ją­ce smugi zstę­pu­ją­ce­go z nieba ognia. Prze­kaz z po­zo­sta­wio­ne­go na pla­ne­cie re­je­stra­to­ra przy­pra­wił teraz nawet obo­jęt­nych dotąd ob­ser­wa­to­rów z pierw­szych rzę­dów o przy­spie­szo­ne bicie serc. Cięż­kie od­de­chy i pełne emo­cji wes­tchnie­nia wy­peł­ni­ły salę, sta­jąc się przy­tła­cza­ją­cym tłem dźwię­ko­wym dla roz­gry­wa­ją­ce­go się apo­ka­lip­tycz­ne­go spek­ta­klu.

Po­tęż­ne ję­zo­ry pło­ną­cej ma­te­rii roz­świe­tla­ły zwy­kle po­nu­re i nie­przej­rzy­ste niebo pla­ne­ty, do­star­cza­jąc po­wierzch­ni świa­tła ja­śniej­sze­go, niż naj­in­ten­syw­niej­sze roz­bły­ski tu­tej­sze­go słoń­ca. Na mo­ment kra­jo­braz po­grą­żo­ne­go zwy­kle w męt­nym pół­mro­ku globu, wy­zwo­lo­ny spod pa­no­wa­nia po­sęp­nej, brud­nej czer­wie­ni na­rzu­ca­nej przez po­ma­rań­czo­wą gwiaz­dę, przy­bie­rał pra­wie ziem­skie barwy. Na krót­ko; gdy pierw­sze kule ognia do­się­gły po­wierzch­ni, z gar­deł obec­nych wy­do­by­ły się prze­cią­głe, głu­che wes­tchnie­nia. Jeden z po­mniej­szych ekra­nów nie­spo­dzie­wa­nie ożył, wy­peł­nia­ny fa­lu­ją­cy­mi krzy­wi­zna­mi wy­kre­sów i gra­dem wciąż mno­żą­cych się liczb.

Dla geo­lo­gów trans­mi­sja ob­ra­zów z pla­ne­ty, bom­bar­do­wa­nej przez pło­ną­ce frag­men­ty roz­pa­da­ją­ce­go się w at­mos­fe­rze wraku prze­sta­ła ist­nieć. Nie mu­sie­li dłu­żej śle­dzić ma­je­sta­tycz­ne­go, choć prze­ra­ża­ją­ce­go wi­do­wi­ska. Ciągi liczb i słup­ki wy­kre­sów mó­wi­ły im wię­cej, niż ob­ra­zy z mo­ni­to­rów ob­ser­wa­cyj­nych. Po­zo­sta­li, wciąż wpa­trze­ni w głów­ny ekran, wstrzy­ma­li od­de­chy, gdy ko­lej­ne, to­pio­ne tar­ciem o gęstą at­mos­fe­rę pla­ne­ty frag­men­ty stat­ku pa­da­ły coraz bli­żej i bli­żej ka­me­ry, aż wresz­cie trans­mi­sja urwa­ła się nagle, gdy fala ude­rze­nio­wa zdmuch­nę­ła po­zo­sta­wio­ny na po­wierzch­ni sprzęt jak drob­ny pyłek. W sali od razu po­ciem­nia­ło; ję­zo­ry ognia prze­sta­ły ośle­piać zgro­ma­dzo­nych.

– Znisz­czo­na! – jęk­nął ktoś z żalem. – By­le­by tylko ha­bi­tat prze­trwał to bom­bar­do­wa­nie…

– Prze­trwa – od­parł inny czło­nek za­ło­gi z nie­za­chwia­ną pew­no­ścią.

Pla­ne­to­lo­dzy po­chy­le­ni nad od­czy­ta­mi sej­smicz­ny­mi wy­pro­sto­wa­li wresz­cie zgar­bio­ne plecy i roz­luź­ni­li na­pię­te do gra­nic bólu mię­śnie. Mały wy­świe­tlacz za­marł, licz­by prze­sta­ły mi­go­tać, lecz oni jesz­cze cze­ka­li. Se­kun­dy upły­wa­ły w peł­nym na­ra­sta­ją­ce­go na­pię­cia mil­cze­niu, lecz żaden wy­buch nie za­kłó­cał już le­ni­we­go snu globu, je­dy­nie na pierw­szym z du­żych ekra­nów po­wo­li za­mie­ra­ła czar­na plama po­żo­gi, którą pla­ne­ta skwi­to­wa­ła dą­żą­cy ku swemu prze­zna­cze­niu sta­tek.

– Ko­niec – ode­zwa­ła się sto­ją­ca naj­bli­żej ko­bie­ta i miała po­wie­dzieć coś jesz­cze, lecz nie zdą­ży­ła. Wy­świe­tlacz sej­smo­gra­fu znów ożył; wy­peł­ni­ły go ko­lum­ny cyfr i po­szy­bo­wa­ły w górę piki wy­kre­sów.

– Nie­spo­dzian­ka! – Kla­snął w dło­nie sto­ją­cy obok męż­czy­zna.

– Co się dzie­je? – Chciał wie­dzieć ktoś z tyłu.

– Mamy ko­lej­ne wstrzą­sy – wy­ja­śni­ła z prze­ję­ciem ko­bie­ta.

Oczy obec­nych po­wę­dro­wa­ły ku pierw­sze­mu z wy­świe­tla­czy, na któ­rym pa­no­wał zwod­ni­czy spo­kój. Żaden in­truz z od­le­głe­go o lata świetl­ne Ukła­du Sło­necz­ne­go nie ka­le­czył już gę­stej po­kry­wy bru­nat­nych chmur ostry­mi jak noże ka­wał­ka­mi bez­u­ży­tecz­ne­go że­la­stwa.

– Skąd? – padło po­dejrz­li­we py­ta­nie.

– Tym razem po­cho­dze­nia we­wnętrz­ne­go – z na­my­słem orze­kła uczo­na.

– We­wnętrz­ne­go? – pod­chwy­cił jakiś nie­do­wia­rek. – Co to ma być?

– Od­po­wiedź pla­ne­ty – wy­ja­śni­ła, zanim prze­sta­ły spły­wać od­czy­ty.

 

 

1.

 

 

Kon­takt z pro­mem stra­ci­li­śmy o czter­na­stej dwa­dzie­ścia sześć czasu po­kła­do­we­go. Pi­lot­ka star­tu­ją­ce­go z po­wierzch­ni pla­ne­ty wa­ha­dłow­ca zgło­si­ła uster­kę sil­ni­ka, po czym radio za­la­ła fala za­kłó­ceń i łącz­ność ze­rwa­ła się na dobre. Wie­lo­krot­nie po­na­wia­ne próby na­wią­za­nia po­łą­cze­nia nie przy­nio­sły żad­nych re­zul­ta­tów, więc tak szyb­ko, jak tylko było to moż­li­we, wy­pra­wi­łam bliź­nia­czy wa­ha­dło­wiec na re­ko­ne­sans. Zwiad ten przy­niósł wię­cej pytań, niż od­po­wie­dzi, a prze­sy­ła­ne przez niego ob­ra­zy ob­sza­ru, z na któ­rej dwa dni wcze­śniej wy­lą­do­wał za­gi­nio­ny sta­tek, przy­pra­wia­ły nas wszyst­kich o gęsią skór­kę. Dość po­wie­dzieć, że po pro­mie nie było śladu, a pra­wie cała wy­ży­na za­la­na zo­sta­ła męt­ny­mi wo­da­mi za­gad­ko­wej, wiel­kiej po­wo­dzi. Skąd miały po­cho­dzić nie­bez­piecz­ne masy sze­ro­ko roz­la­ne­go płynu, po­zo­sta­wa­ło ta­jem­ni­cą. Na­ukow­cy pod­su­wa­li co praw­da po­my­sły to o na­głym top­nie­niu lodu w gó­rach, to o po­tęż­nym wy­się­ku wód grun­to­wych, lecz na moje oko, było tej cie­czy o wiele za dużo. Nie wia­do­mo zresz­tą, czy cho­dzi­ło o wodę; wśród uczo­nych roz­go­rzał nawet ostry spór na tym tle.

Z ulgą wy­rzu­ci­łam całe to za­afe­ro­wa­ne to­wa­rzy­stwo z most­ka, by sku­pić się tylko na akcji ra­tun­ko­wej. Ze zdjęć sa­te­li­tar­nych, z racji nie­prze­ni­kli­wych chmur, za­le­ga­ją­cych nad pla­ne­tą, sko­rzy­stać nie mo­gli­śmy, a trans­por­der za­gi­nio­ne­go stat­ku mil­czał jak za­klę­ty. Nie mie­li­śmy po­wo­dów, by przy­pusz­czać, że wa­ha­dłow­co­wi udało się wy­star­to­wać, dla­te­go ogra­ni­czy­li­śmy się do po­szu­ki­wań na ob­sza­rze wy­ży­ny, zda­jąc się na wska­za­nia ra­da­ru i ob­ser­wa­cje wi­zu­al­ne. Po­wo­dzi nie oparł się nawet ha­bi­tat; nie roz­po­zna­li­śmy w pierw­szej chwi­li okrą­głe­go czub­ka miesz­kal­nej ko­pu­ły, który ja­śniał po­śród ciem­nej brei jak oko tłusz­czu w gę­stej zupie.

Na prze­łom za­kra­wa­ło przez chwi­lę zdję­cie, wy­ko­na­ne przez jedną z wy­pusz­czo­nych przez za­ło­gę zwia­du „ważek”, ma­łych, la­ta­ją­cych kamer, prze­szu­ku­ją­cych teren z góry. Za­re­je­stro­wa­ła ona drob­ny od­blask sztucz­ne­go świa­tła głę­bo­ko pod po­wierzch­nią ciem­nej toni, zbyt słaby jed­nak, by wpa­tru­ją­cy się w ekran pod­ofi­cer zdo­łał go za­uwa­żyć za pierw­szym razem. Na­tych­miast po­szli­śmy tym tro­pem, za­mie­rza­jąc usta­lić po­ło­że­nie owego obie­cu­ją­ce­go bły­sku, któ­re­go źró­dło, byłam tego pewna, sta­no­wi­ły re­flek­to­ry mil­czą­ce­go wa­ha­dłow­ca. Stra­ci­li­śmy wiele cen­nych minut, zanim zwięk­sza­jąc pułap ka­me­ry, od­kry­li­śmy, że cały za­la­ny teren aż skrzy się od błęd­nych ogni­ków, wzbu­dza­nych nie­zna­nym, ta­jem­ni­czym pro­ce­sem, mkną­cych w róż­nych kie­run­kach, po czym za­ni­ka­ją­cych jak pło­mień ga­sną­cej świe­cy. Zja­wi­ska tego nasi na­ukow­cy na pla­ne­cie wcze­śniej nie za­ob­ser­wo­wa­li i nie po­tra­fi­li prze­ko­nu­ją­co wy­tłu­ma­czyć, wkrót­ce zresz­tą ustą­pi­ło. Była szes­na­sta trzy­dzie­ści trzy czasu po­kła­do­we­go.

 

 

2.

 

 

Cho­le­ra jasna!

Nagłe za­pad­nię­cie ciem­no­ści nie za­sko­czy­ło pa­sa­że­rów promu tak bar­dzo, jak nie­spo­dzie­wa­ne włą­cze­nie re­flek­to­rów hełmu przez jed­ne­go z nich.

– Zgaś to! Nie po oczach, pro­fe­so­rze! – roz­le­gły się gniew­ne głosy.

– Od czego macie osło­ny świetl­ne? – ode­zwał się ura­żo­ny męż­czy­zna.

– Trze­ba było nas uprze­dzić – uty­ski­wał le­karz ośle­pio­ny przez sa­mo­zwań­cze­go la­tar­ni­ka.

– O tym, że za sześć go­dzin skoń­czy się po­wie­trze w ple­ca­kach, też mam was uprze­dzić? – spy­tał iro­nicz­nie wła­ści­ciel źró­dła świa­tła.

– Do tego czasu nas znaj­dą – stwier­dził pew­nie sie­dzą­cy na­prze­ciw­ko pro­fe­so­ra czło­wiek, rów­nież włą­cza­jąc re­flek­to­ry i kie­ru­jąc je wprost na zło­śliw­ca.

– Znaj­dą albo i nie znaj­dą, Mo­ra­les – za­uwa­ży­ła cierp­ko pi­lot­ka. – Skoro do tej pory im się nie udało, nie ro­bi­ła­bym sobie wiel­kich na­dziei.

– Radio nie dzia­ła? – wy­beł­ko­ta­ła nie­zbyt wy­raź­nie skry­ta w ciem­nym kącie sa­ni­ta­riusz­ka.

– Nic nie dzia­ła, nie za­uwa­ży­łaś? – wy­rzu­ci­ła z sie­bie gniew­nie ko­bie­ta przy kok­pi­cie. – Radio, trans­por­der, nic! Mają zna­leźć, jak to się kie­dyś mó­wi­ło, igłę w stogu siana?

– Ale teraz.. gdy zga­sły te… te… wici… – Pie­lę­gniar­ce nagle za­ła­mał się głos.

– Zga­sły – przy­znał Mo­ra­les – ale naj­wy­raź­niej zdo­ła­ły uszko­dzić całą elek­tro­ni­kę. Pa­mię­ta­cie za­kłó­ce­nia, które sły­sze­li­śmy w ete­rze? Mu­sia­ły mieć cha­rak­ter wy­ła­do­wań elek­trycz­nych.

– Ale heł­mo­fo­ny są spraw­ne – za­uwa­żył pro­fe­sor. – Sły­szy­my prze­cież sie­bie na­wza­jem.

– Wła­śnie! – pod­chwy­cił drugi le­karz. – Gdyby jeden wy­ko­rzy­stać i nadać wia­do­mość na sta­tek?

W gar­dle Mo­ra­le­sa coś za­bul­go­ta­ło, jakby miał za­miar wy­buch­nąć śmie­chem.

– Wy­słać trans­mi­sję z wnę­trza tej me­ta­lo­wej trum­ny? Bez spraw­nej an­te­ny? Życzę po­wo­dze­nia, dok­to­rze – za­drwił po­nu­ro.

– Nie o to mi cho­dzi­ło – od­parł pod­no­sząc głos obu­rzo­ny po­my­sło­daw­ca. – Do­brze wiem, że trze­ba zna­leźć się na ze­wnątrz!

Nikt nie od­wa­żył się pod­jąć te­ma­tu; do­pie­ro po chwi­li pro­fe­sor przy­znał:

– Tak. Trze­ba. Py­ta­nie brzmi: kto się od­wa­ży?

– Nie ja. – Pie­lę­gniar­ka na­tych­miast od­zy­ska­ła rezon. – Nie znam się na łącz­no­ści!

– Nikt nawet o tobie nie po­my­ślał – rzu­ci­ła zja­dli­wie pi­lot­ka i do­da­ła po chwi­li: – Jeśli będę mu­sia­ła, pójdę.

– Dla­cze­go aku­rat ty? Mamy tu chyba ja­kichś męż­czyzn? – z pre­ten­sją w gło­sie wy­pa­li­ła sa­ni­ta­riusz­ka.

Jeden z le­ka­rzy za­klął pod nosem, drugi prze­zor­nie za­cho­wał mil­cze­nie. Pro­fe­sor za­uwa­żył gło­śno:

– Naj­lep­szy byłby in­ży­nier, spec od elek­tro­ni­ki…

Mo­ra­les po­czuł nagle, jak przez gruby kom­bi­ne­zon za­czy­na­ją pa­rzyć go pod­trzy­mu­ją­ce w fo­te­lu pasy.

– Nie – od­parł, prze­ły­ka­jąc ner­wo­wo ślinę. – Wy­star­czy ktoś z ja­ja­mi. Zgło­sił­byś się, gdy­byś je miał. Prze­cież przez cie­bie sie­dzi­my w tym gnoju. Gdy­byś nie opóź­niał od­lo­tu…

Znów za­pa­dła cisza. Obaj le­ka­rze dys­kret­nie ode­tchnę­li z ulgą, a z ust pi­lot­ki wy­do­by­ło się ja­kieś nie­okre­ślo­ne, za­pew­ne wy­ra­ża­ją­ce apro­ba­tę chrząk­nię­cie.

 

3.

 

 

Czego? – od­burk­nę­łam nie­grzecz­nie, spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek.

Sie­dem­na­sta dwa­dzie­ścia dzie­więć; roz­po­czę­ła się trze­cia go­dzi­na po­szu­ki­wań, po­my­śla­łam. Czas ucie­ka coraz szyb­ciej, a jakiś na­wie­dzo­ny na­uko­wiec za­mie­rza wła­śnie teraz prze­ko­ny­wać mnie do swej nie­za­prze­czal­nie ge­nial­nej i jak zwy­kle lep­szej od in­nych teo­rii. Od­wró­ci­łam się po­wo­li; stał za mną jeden z prze­klę­tych „Ro­bin­so­nów”. Za­czy­na­łam ża­ło­wać, że w ostat­niej chwi­li wy­cią­gnę­łam tę ho­ło­tę z uszko­dzo­ne­go, nie­zdol­ne­go do utrzy­ma­nia się na or­bi­cie okrę­tu, jak­by­śmy mało mieli wła­snych, za­du­fa­nych w sobie ja­jo­gło­wych. Skrzy­wi­łam się, nie za­mie­rza­jąc ukry­wać iry­ta­cji. Męż­czy­zna zmie­szał się lekko; spoj­rza­łam na niego wy­cze­ku­ją­co.

– No? – rzu­ci­łam na za­chę­tę.

– Chyba wiem, o co w tym cho­dzi – za­czął enig­ma­tycz­nie.

– Zna­czy… w czym? – spy­ta­łam nie­cier­pli­wie.

– Mam na­gra­nie z po­wierzch­ni – stwier­dził, po czym spro­sto­wał: – Z ja­ski­ni „KE – sto czter­dzie­ści sześć A”. To nie żadna po­wódź.

– Fa­scy­nu­ją­ce – mruk­nę­łam bez en­tu­zja­zmu. – Co w takim razie?

– Trud­no to opo­wie­dzieć. Po­win­na pani zo­ba­czyć zapis, ko­man­do­rze.

– Nasi na­ukow­cy… – za­czę­łam mówić, ale prze­rwał mi, ener­gicz­nie krę­cąc głową.

– Nie wi­dzie­li na­gra­nia – wy­znał szcze­rze.

Nie za­in­te­re­so­wa­łam się, dla­cze­go. Cicha ry­wa­li­za­cja mię­dzy oboma obo­za­mi uczo­nych mę­czy­ła mnie nie mniej, niż ten mó­wią­cy za­gad­ka­mi czło­wiek. Już mia­łam po­słać na­trę­ta do wszyst­kich dia­błów, ale de­ter­mi­na­cja, z jaką mówił, zdo­ła­ła mnie za­nie­po­ko­ić.

– Obej­rzę film na most­ku – orze­kłam w końcu, tro­chę wbrew sobie.

Za­wist­ne spoj­rze­nia na­szych uczo­nych ści­ga­ły prze­ję­te­go „Ro­bin­so­na”, po­dą­ża­ją­ce­go za mną jak upar­ty cień. Nie zwra­cał na nie uwagi, igno­ru­jąc rów­nież nie­chęt­ne miny pra­cu­ją­cej na most­ku za­ło­gi. Masz swoje pięć minut i ani chwi­li dłu­żej, po­my­śla­łam, nie­mal ża­łu­jąc, że ule­głam na­mo­wom roz­bit­ka.

Na­gra­nie było krót­kie, sta­no­wi­ło wła­ści­wie drob­ny wy­ci­nek z więk­szej ca­ło­ści; przed­sta­wia­ło cien­kie, błysz­czą­ce w naj­wy­raź­niej sztucz­nym świe­tle pa­ty­ki, przy­po­mi­na­ją­ce pędy wzra­sta­ją­cych w ciem­no­ści ro­ślin. Nagle, jak na ko­men­dę, wszyst­kie naraz białe twory ukry­ły się w pod­ło­żu, a je­dy­ny ślad ich wcze­śniej­szej obec­no­ści zna­czy­ły małe, okrą­głe za­głę­bie­nia w przy­wo­dzą­cej na myśl por­ce­la­nę skale. Pierw­szy ofi­cer chrząk­nął nie­fra­so­bli­we i jak go znam, miał za­miar wy­sta­wić oglą­da­ne­mu fil­mo­wi jakąś mało po­chleb­ną, wul­gar­ną opi­nię, gdy na na­gra­niu za­szło coś jesz­cze: gęsto upa­ko­wa­ne otwo­ry, ni­czym za­tka­ne od­pły­wy ka­na­li­za­cyj­ne, za­czął wy­peł­niać opa­li­zu­ją­cy w świe­tle płyn, roz­le­wa­ją­cy się na­stęp­nie cien­ką war­stwą po po­wierzch­ni. Wkrót­ce po­mię­dzy za­głę­bie­nia­mi za­czę­ły po­wsta­wać drob­ne rysy, bie­gną­ce od jed­ne­go dołka do dru­gie­go, po czym, jakby przy­gnia­ta­na nie­wi­dzial­nym cię­ża­rem, skała po­pę­ka­ła jak lód, by w końcu zmie­nić się w nie­okre­ślo­ną mętną, sza­ra­wą maź. Gdy owa breja prze­sło­ni­ła cały ekran, na­gra­nie się urwa­ło.

– To nasz prom? – spy­tał pierw­szy ofi­cer.

– Nie, ba­da­ją­cy ja­ski­nię łazik – za­prze­czył „Ro­bin­son”. – Ale je­stem pe­wien, że wa­ha­dło­wiec spo­tkał ten sam los.

– Skąd ma pan ten film? – spy­ta­łam, śle­dząc po­now­nie od­two­rzo­ne na­gra­nie.

Na­uko­wiec za­wa­hał się przez mo­ment, zanim od­po­wie­dział:

– Przy­słał… przy­sła­ła mi go ekipa z pla­ne­ty, pro­sząc o opi­nię.

– Aku­rat panu? I za­cho­wał pan coś ta­kie­go dla sie­bie? – ostro za­ata­ko­wał „Pierw­szy”. – Po­nie­sie pan kon­se­kwen­cje…

– Póź­niej – prze­rwa­łam roz­po­czy­na­ją­cą się ty­ra­dę za­stęp­cy, pod­no­sząc dłoń w górę i zwró­ci­łam się do na­ukow­ca: – Co to zmie­nia w na­szej sy­tu­acji?

– Na­praw­dę nie ro­zu­mie­cie? – Otwo­rzył sze­rzej oczy, czę­stu­jąc nas szcze­rze zdu­mio­nym spoj­rze­niem. – Naj­pro­ściej mó­wiąc, nie szu­ka­my roz­bi­te­go albo po­rwa­ne­go przez po­wódź promu. Szu­ka­my stat­ku za­to­pio­ne­go na dnie, Bóg jeden wie, jak głę­bo­kie­go zbior­ni­ka!

– Zbior­ni­ka? Tutaj? – „Pierw­szy” po­sta­rał się, by nadać swemu zdzi­wie­niu nie mniej te­atral­ny wyraz, a wska­zu­jąc na wy­świe­tlo­ną na jed­nym z mo­ni­to­rów mapę ska­li­ste­go, pa­gór­ko­wa­te­go te­re­nu, spy­tał ką­śli­wie: – Na Wy­ży­nie Enlil?

– Być może nie ma żad­nej wy­ży­ny – spo­koj­nie spro­sto­wał na­uko­wiec. – Moż­li­we, że nigdy nie było.

Bez słowa wy­łą­czy­łam ekran, nie cze­ka­jąc na ko­niec na­gra­nia, po czym od­da­łam no­śnik wła­ści­cie­lo­wi.

– Pro­szę to po­ka­zać sze­fo­wi sek­cji pla­ne­to­lo­gicz­nej – po­le­ci­łam sucho.

– Rzuca mnie pani wil­kom na po­żar­cie – stwier­dził z urazą, cho­wa­jąc małą, kwa­dra­to­wą płyt­kę w kie­sze­ni ko­szu­li.

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi i spoj­rza­łam na ścien­ny zegar ponad głową na­ukow­ca; wska­zy­wał sie­dem­na­stą czter­dzie­ści sie­dem.

 

 

4.

 

Za­mknął oczy, aż do bólu mru­żąc po­wie­ki. Wzrok wciąż nie po­tra­fił przy­wyk­nąć do braku głębi, do roz­my­tej, nie­ostrej brei szczel­nie ob­le­pia­ją­cej ska­fan­der. Nie mógł oprzeć się prze­moż­nej, choć ir­ra­cjo­nal­nej chęci prze­tar­cia po­wiek wierz­chem dłoni. Pró­bo­wał nawet unieść rękę, ule­ga­jąc na mo­ment bez­sen­sow­ne­mu od­ru­cho­wi, ale ocię­ża­łe ramię, blo­ko­wa­ne przez lepką ciecz, na­tych­miast przy­po­mnia­ło mu, gdzie się znaj­du­je. Stra­cił ra­chu­bę czasu; nie miał po­ję­cia, jak dawno wy­do­stał się z wa­ha­dłow­ca i nadał wia­do­mość. Od­po­wiedź na­de­szła szyb­ko, przy­no­sząc uko­je­nie ste­ra­nym ner­wom śmiał­ka, ale łącz­ność udało trzy­mać się tylko przez chwi­lę. Pra­wie na­tych­miast eter za­la­ły zna­jo­me za­kłó­ce­nia; męż­czy­zna żywił tylko na­dzie­ję, że krót­kie po­łą­cze­nie wy­star­czy­ło, by sta­tek–baza zlo­ka­li­zo­wał za­gi­nio­ny prom. Czy od­naj­dą jego sa­me­go, nadaw­cę wia­do­mo­ści, śmiał wąt­pić. Na­tych­miast po otwar­ciu ze­wnętrz­nych drzwi bez­po­sta­cio­wa masa za­la­ła śluzę, od­ci­na­jąc astro­nau­cie drogę po­wro­tu. Po­cząt­ko­wo usi­ło­wał utrzy­mać się w po­bli­żu wa­ha­dłow­ca, lecz śli­ska ciecz prze­my­ka­ją­ca po­mię­dzy pal­ca­mi rę­ka­wic unie­moż­li­wia­ła uchwy­ce­nie cze­go­kol­wiek na dłu­żej i wkrót­ce męż­czy­zna zdał sobie spra­wę, że utra­cił kon­takt ze stat­kiem, a brak ja­kie­go­kol­wiek punk­tu od­nie­sie­nia czy­nił każde po­ru­sze­nie skraj­nie nie­bez­piecz­nym. Do­kąd­kol­wiek nie spoj­rzał, ota­cza­ła go ta sama mętna za­wie­si­na; kątem oka, gdzieś ponad sobą, do­strzegł tylko nie­wy­raź­ne, re­gu­lar­ne linie zna­jo­mych włó­kien. Spło­szo­ne ich wi­do­kiem serce za­bi­ło męż­czyź­nie moc­niej; z wy­sił­kiem wy­łą­czył re­flek­to­ry hełmu, po­grą­ża­jąc się w ciem­no­ści.

 

 

5.

 

 

Można? – spy­ta­łam od nie­chce­nia, wska­zu­jąc głową krze­sło.

Męż­czy­zna drgnął i ob­rzu­cił błęd­nym wzro­kiem kil­ka­na­ście wol­nych miejsc. Nie cze­ka­jąc na pełen re­zy­gna­cji, przy­zwa­la­ją­cy gest na­ukow­ca, usia­dłam na­prze­ciw­ko. Po­wie­trze w pu­stej już mesie wciąż zda­wa­ło się wi­bro­wać od wy­krzy­ki­wa­nych w za­cie­trze­wie­niu ostrych słów i peł­nych emo­cji wy­stą­pień. Na­ra­da, na którą zwo­ła­łam na­szych fa­chow­ców, nie przy­nio­sła żad­ne­go prze­ło­mu, nie­spo­dzie­wa­nie prze­kształ­ca­jąc się w trud­ną do opa­no­wa­nia awan­tu­rę, pod­czas któ­rej ura­żo­ne am­bi­cje nie­do­szłych od­kryw­ców wzię­ły górę nad na­glą­cą kwe­stią udzie­le­nia po­mo­cy pa­sa­że­rom za­to­pio­ne­go promu. Mo­je­mu „Ro­bin­so­no­wi” wciąż jesz­cze ze wzbu­rze­nia trzę­sły się ręce, po­chrzą­ki­wał też ner­wo­wo, jakby bra­ko­wa­ło mu tchu.

– Jak się pan wła­ści­wie na­zy­wa? – za­in­te­re­so­wa­łam się.

– Jorge Rin­ner – wy­mam­ro­tał cicho. Nie wy­da­wał się skłon­ny do roz­mo­wy.

– Astro­bio­log, tak? – nie ustę­po­wa­łam.

– Tak – przy­znał nie­chęt­nie, po czym zmarsz­czył brwi i wy­pa­lił: – Czego wła­ści­wie pani chce?

– Wy­do­stać ludzi z za­to­pio­ne­go wa­ha­dłow­ca – od­par­łam. – Ni­cze­go wię­cej.

– Nie za­zdrosz­czę pani za­da­nia – wy­znał spo­koj­niej. – To bez­na­dziej­ny przy­pa­dek.

– Zga­dza się. – Po­ki­wa­łam głową. – Mimo wszyst­ko, chcia­ła­bym po­znać pań­ską opi­nię.

– Czyż­by? – ro­ze­śmiał się sar­ka­stycz­nie. – Nie sły­sza­ła pani, co wy­ga­dy­wa­li? Spro­wa­dzi­li moją teo­rię do ma­ka­bre­ski w stylu prze­że­ra­ją­cej skałę me­du­zy!

– Mó­wi­li dużo i bez sensu. – Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi i wy­zna­łam szcze­rze: – Naj­chęt­niej wy­rzu­ci­ła­bym ich wszyst­kich w prze­strzeń.

– Przy­da­ło­by się – mruk­nął. – Co chce pani usły­szeć?

Opar­łam przed­ra­mio­na na sto­li­ku i po­chy­li­łam się nie­znacz­nie w kie­run­ku na­ukow­ca.

– Miał pan rację, Rin­ner – po­wie­dzia­łam. – Za jed­nym wy­jąt­kiem – wa­ha­dło­wiec nie osiadł na dnie. Od­czy­ty ra­da­ro­we po­twier­dza­ją, że tkwi, nie­ja­ko, w za­wie­sze­niu na głę­bo­ko­ści dzie­się­ciu me­trów pod po­wierzch­nią. Pro­blem w tym, że wszyst­kie wy­sła­ne w po­bli­że wa­ha­dłow­ca ro­bo­ty pra­wie na­tych­miast szlag tra­fia. To praw­da, nie zo­sta­ły za­pro­jek­to­wa­ne do pracy w takim śro­do­wi­sku, je­dy­nie na­pręd­ce je zmo­dy­fi­ko­wa­no, ale myślę, że nie w tym rzecz. Po­dej­rze­wam, że tylko pan wie, w czym.

Na­uko­wiec wes­tchnął, po czym po­wo­li ski­nął głową.

– Nie wiem – wy­znał szcze­rze – do­my­ślam się je­dy­nie. Widzę pewne ana­lo­gie do po­dob­nych two­rów na te­re­nach rów­ni­ko­wych.

– Two­rów? – Unio­słam wy­so­ko brwi.

– Tak. Może to nie­zbyt szczę­śli­we okre­śle­nie, ale po szcze­gól­nie in­ten­syw­nych roz­bły­skach ob­ser­wo­wa­li­śmy na rów­ni­ku wy­stę­po­wa­nie nie­wiel­kich, szyb­ko za­sty­ga­ją­cych roz­le­wisk. Po­cząt­ko­wo bra­li­śmy je za prze­się­ki wód grun­to­wych, ale po­bra­ne prób­ki za­wie­ra­ły zbyt duży pro­cent bia­łek, by mogło to sta­no­wić przy­pa­dek. Chce pani zo­ba­czyć wy­ni­ki badań?

– Nie – za­prze­czy­łam – po­pro­szę o wer­sję skró­co­ną. Czym były te roz­le­wi­ska?

– Naj­pro­ściej po­rów­nać je do wy­się­ku płynu su­ro­wi­cze­go w po­pa­rzo­nej tkan­ce – od­parł.

Uśmiech­nę­łam się z nie­do­wie­rza­niem.

– Pla­ne­ta ma skórę?

– Nie. – Rin­ner skrzy­wił się z po­li­to­wa­niem. – Ten płyn to ko­lo­id, eks­tre­mal­nie gęsta zupa z drob­no­ustro­jów, które z racji czę­stych roz­bły­sków mu­sia­ły wy­brać sobie na sie­dli­sko pod­po­wierzch­nio­we zbior­ni­ki wodne. Inna spra­wa, że są­sia­du­ją tam ze sobą or­ga­ni­zmy dia­me­tral­nie różne, żeby nie po­wie­dzieć, wro­gie, takie, któ­rych współ­ist­nie­nie wy­klu­cza się wza­jem­nie. Wy­ma­ga­ją­ce do życia, na przy­kład, skraj­nie róż­ne­go pH. Nie­któ­re ak­tyw­ne, inne w sta­nie ana­bio­zy. Raz agre­syw­ne w sto­sun­ku do urzą­dzeń me­cha­nicz­nych, innym razem obo­jęt­ne. Nie ro­zu­mie­li­śmy tego i do tej pory nie mam po­ję­cia, jak to wy­ja­śnić.

– Ja rów­nież – mruk­nę­łam, pod­no­sząc się z miej­sca i osten­ta­cyj­nie spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek. Osiem­na­sta pięć­dzie­siąt pięć, niech to szlag trafi. Spo­dzie­wa­łam się po roz­mo­wie z „Ro­bin­so­nem” cze­goś wię­cej, niż tylko na­je­żo­ne­go za­gad­ka­mi wy­kła­du z mi­kro­bio­lo­gii. Stra­ta czasu, po­my­śla­łam z przy­gnę­bie­niem.

Zanim jed­nak zdą­ży­łam się od­wró­cić, twarz na­ukow­ca nie­spo­dzie­wa­nie się roz­ja­śni­ła.

– Pro­szę po­cze­kać – pra­wie krzyk­nął. – To jesz­cze nie wszyst­ko. Razem z Mo­ra­le­sem pra­co­wa­li­śmy nad mo­dy­fi­ka­cją wa­szej „wydry”. Za­mie­rza­li­śmy po­kryć ro­bo­ta war­stwą na­mno­żo­nych w la­bo­ra­to­rium bia­łek po­cho­dze­nia pla­ne­tar­ne­go, dzię­ki czemu miał być od­por­ny na…

– Do cho­le­ry, Rin­ner – prze­rwa­łam mu ostro – trze­ba było tak mówić od razu. Ten robot jest gotów?

– Nie cał­kiem… Pra­wie. – Za­sko­czo­ny moim wy­bu­chem, od­ru­cho­wo cof­nął się razem z krze­słem pod ścia­nę.

– Musi wy­star­czyć – zde­cy­do­wa­łam, a po­cią­gnąw­szy mocno na­ukow­ca za ramię, zmu­si­łam go, by wstał i po­szedł ze mną.

 

 

6.

 

 

Bez­pow­rot­nie po­grą­żo­ny w ciem­no­ści, ciszy i pu­st­ce, dawno prze­stał czuć wła­sne ciało. Z po­cząt­ku pil­no­wał, by co jakiś czas nie­znacz­nie po­ru­szyć pal­ca­mi, lub choć o cen­ty­metr prze­mie­ścić nogi, o tyle tylko, by nie wzbu­dzić za­in­te­re­so­wa­nia ob­cych wici, bądź przez nie­roz­waż­ny ruch, nie od­su­nąć się od wa­ha­dłow­ca zbyt da­le­ko. Stop­nio­wo jed­nak męż­czy­znę ogar­niać za­czę­ło ocie­ra­ją­ce się pra­wie o le­targ odrę­twie­nie i w końcu pod­dał się sen­ne­mu otę­pie­niu. Szum w uszach, wy­peł­nia­ją­cy pust­kę wszech­obec­nej ciszy, prze­ra­dzał się po­wo­li w bo­le­sny ryk krą­żą­cej w czasz­ce krwi. Nie­prze­nik­nio­ny mrok ota­cza­ją­cej osa­mot­nio­ne­go śmiał­ka cie­czy po­ra­żał swą do­sko­na­ło­ścią; łatwy do od­róż­nie­nia od ułom­nej, ska­żo­nej świetl­ny­mi wi­dzia­dła­mi bu­szu­ją­cy­mi pod osło­ną za­mknię­tych po­wiek ciem­no­ści mę­czył i draż­nił, spra­wia­jąc, że za­wie­szo­ny w mazi śmia­łek tę­sk­nił nie­mal­że za od­le­gły­mi, choć nie­bez­piecz­ny­mi bły­ska­mi. Błę­kit­ne nici omi­ja­ły czło­wie­ka jed­nak z dala, obo­jęt­nie prze­pły­wa­jąc, ja­śnie­jąc i ga­snąc w sobie wła­ści­wym ryt­mie.

Nie­spo­dzie­wa­nie, jeden z tych pul­su­ją­cych wąsów zma­te­ria­li­zo­wał się tuż przed astro­nau­tą. Za późno było na ja­ki­kol­wiek unik, męż­czy­zna, wstrzy­mu­jąc w na­pię­ciu od­dech, po­świę­cił się ob­ser­wa­cji roz­my­tej z po­cząt­ku, nie­wy­raź­nej, świetl­nej plamy, która z każdą chwi­lą zda­wa­ła się roz­ra­stać, jed­no­cze­śnie na­bie­ra­jąc ostro­ści. Uśpio­ne przed­tem serce męż­czy­zny dało znać o sobie obłą­ka­nym, zdol­nym roz­sa­dzić kom­bi­ne­zon bi­ciem o żebra. Przy­spie­szo­ny od­dech pa­rzył spie­czo­ne wargi, prze­ra­żo­ny śmia­łek nie za­mknął jed­nak oczu – cie­ka­wość sil­niej­sza oka­za­ła się od lęku. Nić ja­śnia­ła fos­fo­ry­zu­ją­cym bla­skiem, nie pul­so­wa­ła jed­nak jak wici, opla­ta­ją­ce wcze­śniej wa­ha­dło­wiec; fa­lo­wa­ła do­stoj­nym, nie­znacz­nym ru­chem, zbli­ża­jąc się nie­ubła­ga­nie, by w końcu prze­śli­zgnąć się po po krzy­wiź­nie hełmu lekko, z gra­cją, jak mu­ska­na wia­trem wstę­ga. Wkrót­ce zo­sta­ła w tyle, ale krew astro­nau­ty nie usta­ła w sza­leń­czym biegu, wpra­wia­na w ruch przez obce na tej pla­ne­cie, ludz­kie serce. Szum w uszach wzmógł się jesz­cze, ka­no­na­da w pier­siach bo­le­snym ryt­mem od­mie­rza­ła wlo­ką­cy się jakby w zwol­nio­nym tem­pie czas. Męż­czy­zna pra­wie ro­zu­miał i wła­ści­wie już do­my­ślał się praw­dy. Gdzieś przed nim za­ja­śnia­ła na­stęp­na nić i ko­lej­na, a wszyst­kie mi­ja­ły męż­czy­znę obo­jęt­nie, z wzgar­dą prze­śli­zgu­jąc się obok po­zo­sta­wio­ne­go sa­me­mu sobie ska­zań­ca. Wszyst­kie zdą­ża­ły w jed­nym kie­run­ku, jak po­py­cha­ne prą­dem nie­wi­dzial­nej, pod­ziem­nej rzeki. W pa­mię­ci astro­nau­ty za­mi­go­ta­ło na mo­ment wspo­mnie­nie sta­re­go, ziem­skie­go złu­dze­nia optycz­ne­go, ka­żą­ce­go umy­sło­wi nie­ru­cho­me­go pa­sa­że­ra wie­rzyć, że jego po­ciąg wła­śnie rusza, gdy tym­cza­sem roz­po­czy­nał bieg skład są­sied­ni. Śmia­łek wie­dział już, że nie­sio­ny nur­tem nie­ubła­ga­ne­go stru­mie­nia nie­od­wra­cal­nie od­da­la się od promu. Od­dech za­gu­bio­ne­go czło­wie­ka po­wo­li się uspo­ka­jał, i choć cięż­kie kro­ple potu wciąż jesz­cze osia­da­ły na spierzch­nię­tych war­gach gę­stym, sło­nym sma­rem, świa­do­mość nie­uchron­no­ści wy­ro­ku przy­nio­sła męż­czyź­nie spo­kój. Nie bał się już po­dró­ży w nie­zna­ne. Włą­czył re­flek­to­ry; przez chwi­lę ośle­pio­ny, mru­żył oczy, by po chwi­li od­waż­nie spoj­rzeć w roz­my­te ob­li­cze ma­zi­ste­go, nie­czu­łe­go prze­zna­cze­nia.

 

 

7.

 

De­cy­du­ją­ca faza ope­ra­cji roz­po­czę­ła się o dwu­dzie­stej pierw­szej pięć­dzie­siąt. Do­bie­gał końca nasz dra­ma­tycz­ny wy­ścig z cza­sem. Dwie cenne go­dzi­ny za­ję­ły nam przy­go­to­wa­nia ekipy ra­tun­ko­wej, lecz moja zde­ter­mi­no­wa­na za­ło­ga sta­nę­ła na wy­so­ko­ści za­da­nia. Pro­wa­dzo­na przez naj­lep­sze­go z ope­ra­to­rów, zmo­dy­fi­ko­wa­na „wydra”, na tyle spraw­nie, na ile po­zwa­la­ła kle­ista ciecz, za­mo­co­wa­ła grube splo­ty lin na ka­dłu­bie za­to­pio­ne­go stat­ku. W tych peł­nych na­pię­cia chwi­lach wciąż czu­łam mil­czą­cą obec­ność Rin­ne­ra gdzieś za ple­ca­mi, a za każ­dym razem, gdy się od­wra­ca­łam, prze­chwy­ty­wa­łam w prze­lo­cie jego spoj­rze­nie. Nie było jesz­cze w tym wzro­ku zwąt­pie­nia czy stra­chu, je­dy­nie re­zy­gna­cja, zgoda na wszyst­ko, co przy­nie­sie los i coś jesz­cze, czego jed­nak nie umia­łam na­zwać. Nie mia­łam czasu, by się nad tym za­sta­na­wiać.

Wkrót­ce zresz­tą za­po­mnia­łam o to­wa­rzy­stwie na­ukow­ca, bo roz­pię­te w po­wie­trzu ekra­ny wy­peł­ni­ły ob­ra­zy re­je­stro­wa­ne przez ka­me­ry to­wa­ro­we­go ko­lo­sa i to­wa­rzy­szą­ce­go mu po­moc­ni­cze­go, mniej­sze­go wa­ha­dłow­ca pa­sa­żer­skie­go. Ope­ra­tor wpra­wił wciąż spraw­ną „wydrę” w ruch ob­ro­to­wy, by, ni­czym śmi­gło, prze­tar­ła szlak przed za­to­pio­nym stat­kiem i uła­twi­ła tym samym wy­rwa­nie go z lep­kich klesz­czy. Wy­da­łam roz­kaz i po­tęż­ny prom to­wa­ro­wy ob­ni­żył jesz­cze pułap, ko­ry­gu­jąc usta­wie­nie dysz i zwięk­sza­jąc jed­no­cze­śnie ciąg po­tęż­nych, bocz­nych sil­ni­ków. Pierw­sza próba po­cią­gnię­cia to­piel­ca za­koń­czy­ła się nie­po­wo­dze­niem; uszko­dzo­ny wa­ha­dło­wiec ani drgnął. Kolos za­wisł na chwi­lę w po­wie­trzu, przy­go­to­wu­jąc się do po­now­nych zma­gań, a po chwi­li, z roz­ża­rzo­nych wy­lo­tów sil­ni­ków, buch­nę­ły wprost w za­la­ną wy­ży­nę stru­mie­nie od­rzu­to­wych gazów, tnąc bre­jo­wa­tą ciecz pło­ną­cy­mi skal­pe­la­mi.

– Idzie! – wy­krzy­czał mi „Pierw­szy” wprost do ucha. – Ru­szył!

Kom­pu­ter po­twier­dził; zgod­nie z od­czy­ta­mi czuj­ni­ków, za­to­pio­ny wa­ha­dło­wiec drgnął. Po obu stro­nach brzu­cha stat­ku to­wa­ro­we­go, z pło­ną­cej po­wierzch­ni cie­czy bu­cha­ły po­tęż­ne kłęby pary, uno­sząc się wy­so­ko, osła­nia­jąc przed na­szy­mi ocza­mi wy­ra­sta­ją­ce z ła­dow­ni na­pię­te liny. Wstrzy­ma­łam od­dech; za­kła­da­li­śmy wcze­śniej, że prze­trwa­ją pierw­szą fazę ope­ra­cji, czyli pod­cią­gnię­cie to­piel­ca ku po­wierzch­ni, tak, by mniej­szy prom zdo­łał pod­jąć z niego astro­nau­tów. Teraz ogar­nę­ły mnie wąt­pli­wo­ści, co praw­da in­ży­nie­ro­wie rę­czy­li za wy­trzy­ma­łość lin, ale zgo­to­wa­li­śmy roz­le­wi­sku praw­dzi­we pie­kło. Uszko­dzo­ny sta­tek, spo­czy­wa­ją­cy w sta­ran­nie wy­li­czo­nej od­le­gło­ści, był bez­piecz­ny; nie do­się­ga­ła go wy­wo­ły­wa­na przez ekipę ra­tun­ko­wą po­żo­ga. Ner­wo­wo za­gry­za­jąc wargi, nie sta­ra­jąc się uspo­ko­ić przy­spie­szo­ne­go, coraz płyt­sze­go od­de­chu, od­li­cza­łam se­kun­dy, po­zo­sta­łe do końca tej fazy, wpa­trzo­na w po­da­ją­cy ko­lej­ne war­to­ści mały ekran. Nagle coś się zmie­ni­ło. Rzędy cyfr za­mar­ły. Mo­stek wy­peł­ni­ły pod­nie­sio­ne głosy utrzy­mu­ją­cych łącz­ność z pla­ne­tą pod­ofi­ce­rów, a „Pierw­szy” rzu­cił wul­gar­ne prze­kleń­stwo i spy­tał szorst­ko:

– Co jest, do cho­le­ry?

– Jakaś blo­ka­da – od­parł jeden z in­ży­nie­rów, z nie­do­wie­rza­niem krę­cąc głową.

– Jaka? – Od­wró­ci­łam wzrok od ob­ra­zu i utkwi­łam spoj­rze­nie w zmie­sza­nym fa­chow­cu.

– Nie wiem – bąk­nął – nie wiem! Może za­cię­ty ko­ło­wrót?

– Nie – usły­sza­łam nagle i po­czu­łam, jak ktoś cią­gnie mnie za ło­kieć. To Rin­ner wska­zy­wał obraz z po­moc­ni­cze­go wa­ha­dłow­ca, wy­rzu­ca­jąc z sie­bie go­rącz­ko­we słowa: – Pro­szę spoj­rzeć na po­wierzch­nię. Za­sty­ga!

– Co? – W pierw­szej chwi­li nie zro­zu­mia­łam, o czym mówi "Ro­bin­son".

– Krzep­nie! – za­wo­łał astro­bio­log z roz­pa­czą, gwał­tow­nie tar­mo­sząc moje ramię.

– Osza­lał pan? – ob­ce­so­wo ryk­nął na Rin­ne­ra „Pierw­szy”, bru­tal­nie od­cią­ga­jąc ucze­pio­ne­go mnie na­ukow­ca.

Wpa­trzo­na w prze­kaz z pla­ne­ty, nie zwra­ca­łam uwagi na sza­mo­ta­ją­cych się za moimi ple­ca­mi męż­czyzn. Na po­wierzch­ni roz­le­wi­ska, do nie­daw­na po­ły­sku­ją­cej, teraz ma­to­wej i przy­ga­szo­nej, nie tań­czy­ły już re­flek­sy świa­teł szpe­ra­czy. Z ca­łych sił bro­ni­łam się przed wiarą w to, co wła­śnie dzia­ło się na pla­ne­cie.

– Ekipa ra­tun­ko­wa po­twier­dza zma­so­wa­ne tę­że­nie tafli roz­le­wi­ska! – za­ko­mu­ni­ko­wał prze­ję­ty in­ży­nier. – Jeśli nie ode­tną na­tych­miast lin, stra­ci­my drugi sta­tek!

– Prze­rwać akcję – za­de­cy­do­wa­łam z cięż­kim ser­cem.

 

 

8.

 

 

Świe­tli­stych wici przy­by­wa­ło. Coraz czę­ściej za­trzy­my­wa­ły się, osia­da­jąc na kom­bi­ne­zo­nie sa­mot­ne­go po­dróż­ni­ka, nie wy­rzą­dza­ły jed­nak męż­czyź­nie żad­nej krzyw­dy. Przy­wykł już do ich ete­rycz­nej obec­no­ści, do coraz bar­dziej ocię­ża­łe­go pląsu w zda­ją­cym się gęst­nieć ośrod­ku. Skoro nici było coraz wię­cej – ro­zu­mo­wał – za­pew­ne zbli­żam się do źró­dła ta­jem­ni­cy. By­le­bym tylko zdą­żył ją od­kryć…

Po­wie­trza w ple­ca­ku nie­ubła­ga­nie uby­wa­ło, męż­czyź­nie od­dy­cha­ło się coraz cię­żej i chwi­la­mi trud­no było okre­ślić, czy to żal ści­ska gar­dło, czy może płuca przyj­mu­ją ostat­ni łyk tlenu. Za­ci­ska­jąc zęby, trwał jed­nak upar­cie, aż do chwi­li, kiedy osło­na hełmu pra­wie do­tknę­ła plą­ta­ni­ny wstęg, cia­sno obej­mu­ją­cej nie­zna­ny, kan­cia­sty, ciem­ny przed­miot. Po­ko­nu­jąc bez­wład lep­kie­go płynu, zbli­żył się do cze­goś, co brał po­cząt­ko­wo za za­to­pio­ną skałę, jed­nak dziw­na forma zna­le­zi­ska świad­czy­ła o sztucz­nym po­cho­dze­niu obiek­tu. Astro­nau­tę za­in­try­go­wa­ła gład­ka po­wierzch­nia od­kry­cia i to, że nici zda­wa­ły się wy­ra­stać wprost z ta­jem­ni­cze­go przed­mio­tu. Nie oba­wia­jąc się już wstęg, wy­cią­gnął ra­mio­na i ma­new­ru­jąc pal­ca­mi, od­na­lazł zna­jo­me wy­pu­kło­ści.

Nity? Śruby?

Bli­skość śmier­ci spra­wi­ła, że zdwo­ił wy­sił­ki. Dy­sząc cięż­ko, obie­ma dłoń­mi od­su­nął kilka luź­niej­szych nici i wtedy uj­rzał znie­kształ­co­ne przez gęsty płyn, nie­wy­raź­ne kształ­ty liter. Nie­czy­tel­ny napis, wi­dzia­ny do góry no­ga­mi, wid­niał na nie­du­żej, nad­pa­lo­nej, me­ta­lo­wej płyt­ce.

Ta­blicz­ka zna­mio­no­wa. Frag­ment roz­bi­te­go ziem­skie­go stat­ku…

Zanim pro­fe­so­ro­wi de­fi­ni­tyw­nie skoń­czy­ło się po­wie­trze, pojął, że od­na­lazł wresz­cie świę­te­go Gra­ala pla­ne­ty.

Nie ta­kie­go, ja­kie­go się spo­dzie­wał i nie tam, gdzie miał za­miar szu­kać.

Koniec

Komentarze

…Na na­szych oczach rodzi się mi­kro­po­wie­sść S. F. Opo­wia­da­nie dy­na­micz­ne i pełne eks­pre­sji. Po­win­naś usu­nąć po­wtó­rze­nia: dwa razy po po krzy­wiź­nie osło­ny hełmu. oraz po­wtó­rze­nie w ostat­nim frag­men­cie.

…Po­wtó­rze­nie – znik­nę­ło…

Nie moja bajka ale… dobre!

Sorry, taki mamy kli­mat.

Dobre. Pro­szę o wię­cej w tym te­ma­cie.

In­fun­dy­bu­ła chro­no­syn­kla­stycz­na

ry­szard praw­dę rze­cze.  Pisze, zna­czy się… Sia­daj, Ko­le­żan­ko, do pracy, po­le­ga­ją­cej na do­pi­sy­wa­niu frag­men­tów, wią­żą­cych po­szcze­gól­ne tek­sty w płyn­ną i spój­ną ca­łość – kon­ty­nu­ację też bym su­ge­ro­wał, bo się kła­nia zza win­kla… Stwo­rzy­łaś świat tak od­mien­ny i za­ra­zem roz­wo­jo­wy, że żal my­śleć o jego po­rzu­ce­niu.   Znasz "Nie­zwy­cię­żo­ne­go" i "So­la­ris"?

Mocne, nawet bar­dzo mocne sko­ja­rze­nia z "So­la­ris" . Na czte­ry­sta pro­cent Au­tor­ka to zna.

Sorry, taki mamy kli­mat.

Oby­dwie wy­mie­nio­ne książ­ki znam i lubię. Ale chcę od razu za­zna­czyć, że nie za­mie­rza­łam w ja­ki­kol­wiek spo­sób ko­pio­wać Lema. Je­że­li już ktoś miał­by się po­czuć zmał­po­wa­ny, to rze­czy­wi­ście ist­nie­ją­cy, współ­cze­śni na­ukow­cy, bo świat opi­sa­ny opie­ra­łam na ich prze­wi­dy­wa­niach, zgod­nie z któ­ry­mi na pla­ne­tach czer­wo­nych kar­łów może wy­stę­po­wać życie wła­śnie w po­sta­ci gnież­dżą­cych się w pod­po­wierzch­nio­wych zbior­ni­kach drob­no­ustro­jów.

Ależ, Ma­rian­no, żad­ne­go "ko­pio­wa­nia" Tobie nie za­rzu­cam! Słowo! Za­py­ta­łem, bo widzę okre­ślo­ne po­do­bień­stwo: zde­rze­nie z cał­ko­wi­cie od­mien­ną formą życia, prze­ja­wia­ją­cą ak­tyw­no­ści dla nas nie­po­ję­te z racji nie­zna­jo­mo­ści celów tejże ak­tyw­no­ści. Nie tylko celów – bodź­ców ak­ty­wu­ją­cych także. Czy tylko pla­ne­ty czer­wo­nych kar­łów? En­ce­la­du­sa się po­dej­rze­wa o coś po­dob­ne­go… Na od­po­wied­nio mniej­szą skalę, oczy­wi­ście.

En­ce­la­du­sa, Eu­ro­pę i inne księ­ży­ce też. Pla­ne­ta po pro­stu jakoś bar­dziej "ro­man­tycz­na" mi się wy­da­wa­ła, choć, oczy­wi­ście, cała hi­sto­ria mo­gła­by dziać się rów­nie do­brze na ja­kimś księ­ży­cu. Przy­znam się, Ada­mie, że za­nie­po­ko­iłeś mnie tro­chę tym na­wią­za­niem do Lema. To dla mnie taki tro­chę "draż­li­wy temat". Mam świa­do­mość, że po­ru­szam się po tych sa­mych po­lach co Mistrz, ale wiem, że nigdy Mu nie do­rów­nam ani nawet nie zbli­żę się do jego po­zio­mu…

Kom­plek­sy? Nie do wiary… Ale ro­zu­miem; po­rów­na­nie z Mi­strzem za­wsze budzi coś w ro­dza­ju lęku, że zaraz sypną się przy­ty­ki w to­na­cji "za co się bie­rzesz, z kim się chcesz rów­nać". Jeśli o mnie cho­dzi, bez ta­kich obaw, Ko­le­żan­ko. Fakt, że in­te­re­su­ją Cie­bie te same kwe­stie, nie ozna­cza, że masz do nich tak samo po­dejść. Zmie­nił się świat, zmie­ni­ła się wie­dza, zmie­ni­ły się per­spek­ty­wy, więc o nie­mal tym samym można – i trze­ba – na­pi­sać ina­czej, do­da­jąc nowe ele­men­ty do fa­bu­ły, do "teo­rii", że tak nazwę pod­sta­wę te­ma­tycz­ną, i re­zy­gnu­jąc z prze­brzmia­łych.   Teraz już Tobie le­piej, lżej na duszy twór­czy­ni?

Swo­iste post scrip­tum.   Wrak wszedł w at­mos­fe­rę zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi, z nie­wiel­kim je­dy­nie opóź­nie­niem.   ---> albo zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi, albo z nie­wiel­kim opóź­nie­niem w sto­sun­ku do wy­li­czeń. Nie może być, że zgod­nie, ale jed­nak z opóź­nie­niem…

Dzię­ki Ada­mie. Trosz­kę le­piej… Co ja bied­na po­ra­dzę, że w ta­kich kli­ma­tach czuję się naj­le­piej?

Prze­wi­dy­wa­nia co do miej­sca mia­łam na myśli. będę mu­sia­ła prze­ro­bić to zda­nie zna­czy się.

Co ja bied­na po­ra­dzę, że w ta­kich kli­ma­tach czuję się naj­le­piej?   Nawet nie pró­buj "ra­dzić". Po­rząd­nej Scien­ce F. bra­ku­je, oj, jak bra­ku­je…

No to będę się sta­rać, by moja sf była jak naj­po­rząd­niej­sza ;). Dzię­ku­ję wszyst­kim za ko­men­ta­rze.

Oba­wiam się, że bez uru­cho­mie­nia kon­tek­stów li­te­rac­kich, choć­by "Nie­zwy­cię­żo­ne­go", za­koń­cze­nie jest nie tyle wie­lo­znacz­ne, co nie­zro­zu­mia­łe, urwa­ne, ja­kieś takie <to już?>. Poza tym czy forma opo­wia­da­nia jest tu od­po­wied­nia? Ani po­mysł nie mami czy­tel­ni­ka ko­lor­ka­mi, ani mię­ska (tre­ści) za wiele nie ma. Pół­pro­dukt – tak wła­śnie po­my­śla­łem, mimo że sce­no­gra­fia i re­kwi­zy­ty uczy­ni­ły lek­tu­rę przy­jem­ną.

Ju­liu­sie: Bo to, za­sad­ni­czo, kon­ty­nu­acja po­przed­nie­go opo­wia­da­nia i za­pew­ne wstęp do cze­goś jesz­cze, więc, jako takie może się nie po­do­bać. Ro­zu­miem. Ale tak szcze­rze mó­wiąc, zbież­no­ści aku­rat z "Nie­zwy­cię­żo­nym" to ja w tej hi­sto­rii za bar­dzo nie widzę.

Zanim pro­fe­so­ro­wi de­fi­ni­tyw­nie skoń­czy­ło się po­wie­trze, pojął, że od­na­lazł wresz­cie świę­te­go Gra­ala pla­ne­ty.

Nie ta­kie­go, ja­kie­go się spo­dzie­wał i nie tam, gdzie miał za­miar szu­kać.

Sądzę, że gdyby pro­fe­sor nie czy­tał SF, to nie przy­szło­by mu do głowy na­zwać wi­do­ku, który mu się uka­zał, świę­tym Gra­alem. Sądzę też, że jeśli autor z kolei na­siąkł SF, to może on uznać za oczy­wi­ste coś, co oczy­wi­ste nie jest. A jego pierw­sze sko­ja­rze­nie może u in­nych czy­tel­ni­ków nie zna­leźć się nawet na li­ście re­zer­wo­wej sko­ja­rzeń :-) Lem był pod ręką, na­pi­sa­łem, że "choć­by" w "Nie­zwy­cię­żo­nym" po­dob­ny kon­tekst się prze­wi­ja. Ską­d­inąd ekipa ra­tun­ko­wa i tu, i tam…

No wła­śnie. Tak się pod­czas czy­ta­nia za­sta­na­wiam, czy to dal­szy ciąg "Ewa­ku­acji", czy też mi się tylko coś wy­da­je… Tro­chę za słabo pa­mię­tam Lema. Trze­ba bę­dzie od­świe­żyć. Nie bar­dzo ro­zu­miem, dla­cze­go czło­wiek, który wy­szedł na­wią­zać łącz­ność, nie przy­wią­zał się jakąś liną.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

…Pro­fe­sor chciał za­bez­pie­czyć się liną, ale, jak zro­zu­mia­łem, nie zdą­żył. Od­nie­sie­nie do "Nie­zwy­cię­żo­ne­go", po­le­ga je­dy­nie na dużym, wie­lo­oso­bo­wym skła­dzie za­ło­gi stat­ku ko­smicz­ne­go. In­nych ana­lo­gii ja nie widzę, a znam obie po­wie­ści Lema jak ele­men­tarz Fal­skie­go. Po­zdra­wiam uśmiech­nię­ty.

Nie za­sie­waj­cie w my­ślach Ma­rian­ny aż tylu wąt­pli­wo­ści co do pa­ra­le­li z Lemem. Trud­no, by ich nie było, skoro po­my­sły ba­zo­we po­kry­wa­ją się w tak znacz­nej mie­rze.

…W "So­la­ris", in­te­li­gent­ny ocean – po­je­dyn­cza ro­zum­na isto­ta, utrzy­my­wał sta­bil­ną or­bi­tę pla­ne­ty. W "Nie­zwy­cię­żo­nym", mar­twa ewo­lu­cja utrzy­my­wa­ła at­mos­fe­rę pla­ne­ty w chwiej­nej rów­no­wa­dze. i wal­czy­ła za­rów­no z ma­szy­na­mi, jak i z czło­wie­kiem uszka­dza­jąc jego Mózg. Zo­ba­czy­my, co Ma­rian­na wy­my­śli. Pozdr.

W "Me­ta­sta­zie" Ma­rian­na utrzy­mu­je czy­tel­ni­ka w na­pię­ciu ;-) Szko­da pro­fe­so­ra, mimo że to dupek był tro­chę. A może jed­nak prze­ży­je? :-) Jak ja mam dosyć tego wzdy­cha­nia do Lema przy każ­dej byle oka­zji. Na Lemie SF się nie za­czę­ło ani nie skoń­czy­ło. Nie prze­czę, że facet wiel­kim pi­sa­rzem był i sam rów­nież po­dzi­wiam wiele z jego dzieł, ale eks­plo­ra­cja oraz różne ro­dza­je życia tu­dzież in­te­li­gen­cji to ważne mo­ty­wy w całej SF, nie tylko u Lema. A wio­sną nie­chaj Ma­rian­nę, nie Lema zo­ba­czę…

Total re­co­gni­tion is cliché; total sur­pri­se is alie­na­ting.

SF wolna, wolna…, więc zrzu­cam z ra­mion płaszcz Sta­ni­sła­wa? :-)

Wła­śnie przy­szło mi do głowy, że "Nie­zwy­cię­żo­ny" też dzie­je się w ko­smo­sie. Za­wsze jakaś ana­lo­gia jest… Żeby wię­cej nie pro­fa­no­wać Lema, to się może na pi­sa­nie ro­man­sów prze­rzu­cę, kto wie… :);) A teraz bez żar­tów. Ju­liu­sie: Bar­dzo lubię wła­śnie takie nie­do­po­wie­dzia­ne, urwa­ne za­koń­cze­nia. Inne moje tek­sty też takie mają i już kie­dyś mi to wy­ty­ka­no, ale nie umiem się po­wstrzy­mać. (Nie wiem, czy za­in­te­re­su­je Cię to wy­zna­nie, ale dawno temu na kon­ku­ren­cyj­nym por­ta­lu zo­sta­łam zdro­wo ob­je­cha­na za nad­miar wy­ja­śnień w koń­ców­ce, prze­cież czy­tel­nik to nie pół­głó­wek, na­pi­sa­no mi wtedy). Poza tym, nie ukry­wam, że piszę ra­czej dla wiel­bi­cie­li SF, któ­rzy taką li­te­ra­tu­rą na­sią­kli, bo mam dziw­ne wra­że­nie, że SF można albo ko­chać, albo nie­na­wi­dzieć, sta­nów po­śred­nich brak. Fin­klo: pew­nie zbyt­nio to upro­ści­łam, ale za­ło­ży­łam, że wred­na breja od razu we­ssa­ła astro­nau­tę. Może nie mam racji, ale jakoś tak to sobie wy­obra­zi­łam. Ada­mie: racja. Nie mie­szaj­cie Ma­rian­nie w gło­wie za bar­dzo. Ry­szar­dzie: Co­kol­wiek wy­my­ślę (lub już wy­my­śli­łam) po­sta­ram się, by nie sta­no­wi­ło to kalki Lema. Może nie­ste­ty nie być tak efek­tow­ne, jak u Mi­strza… Je­ro­hu: Na wio­snę jak naj­bar­dziej. Teraz szy­ku­ją się dwa fajne kon­kur­sy, chcia­ła­bym wziąść udział. Pew­nie nic nie wy­gram, ale za to jakie ćwi­cze­nie warsz­ta­tu. Po­zdra­wiam wszyst­kich ko­men­tu­ją­cych.

(…) mam dziw­ne wra­że­nie, że SF można albo ko­chać, albo nie­na­wi­dzieć, sta­nów po­śred­nich brak.

SF jest mi obo­jęt­ne, cza­sem jak coś mi wpad­nie w ręce z tej "bran­ży" to prze­czy­tam; z re­gu­ły bez za­chwy­tu, ale i bez roz­draż­nie­nia.

Sorry, taki mamy kli­mat.

"…więc zrzu­cam z ra­mion płaszcz Sta­ni­sła­wa?" – Za­chę­cam. Z dru­giej stro­ny: czy zrzu­cać z ra­mion płaszcz Kon­ra­da, gdy pod nim tylko dupa blada? ;-)

Total re­co­gni­tion is cliché; total sur­pri­se is alie­na­ting.

W sumie jako kon­ty­nu­acja dys­ku­sji ten mój ostat­ni ko­ment tro­chę od czapy jest. Ale tak ład­nie mi się zry­mo­wa­ło, że nie mo­głem się po­wstrzy­mać ;-)

Total re­co­gni­tion is cliché; total sur­pri­se is alie­na­ting.

Je­ro­hu, czy Twoja uwaga ozna­cza, że le­piej jed­nak trzy­mać się Lema?:) Se­th­ra­elu, być może moje wra­że­nie wy­ni­ka z faktu, że wiele ko­men­ta­rzy za­wie­ra stwier­dze­nia w stylu: "to nie moja bajka, ale…", albo ""nie prze­pa­dam za sf, ale…" i tym po­dob­ne ;)

Ma­rian­no, nie­ko­niecz­nie. Może le­piej cho­dzić z gołym tył­kiem niż w ogra­ni­cza­ją­cym swo­bo­dę ru­chów, przy­cia­snym płasz­czu ;-)

Total re­co­gni­tion is cliché; total sur­pri­se is alie­na­ting.

Otóż to, Ma­rian­no, "to nie moja bajka, ale prze­czy­ta­łem i było ok", czyli – in­ny­mi słowy -  ani za bar­dzo ziębi, ani zbyt mocno grze­je; skąd więc, na pod­sta­wie stwier­dzeń w tym stylu, wra­że­nie o tak skraj­nych uczu­ciach? ;)

Sorry, taki mamy kli­mat.

Se­th­ra­elu, w takim razie po­zo­sta­je mi się cie­szyć, że wra­że­nie moje było błęd­ne i mogę li­czyć nie tylko na fa­na­tycz­nych wiel­bi­cie­li SF  :)

Zgo­dzi­ła­bym się z Ju­liu­sem, gdy­bym  nie czy­ta­ła "Ewa­ku­acji". Sto­su­nek do SF mam może tro­chę po­dob­ny jak Se­th­ra­el, tylko że u mnie łączy się on z peł­nym na­bo­żeń­stwa re­spek­tem. Mam też wra­że­nie, że SF jest uwa­ża­ne za je­dy­ny godny sza­cun­ku ga­tu­nek fan­ta­sty­ki. Może i słusz­nie. Prze­czy­ta­łam kilka Two­ich tek­stów, Ma­rian­no, i – mimo mojej igno­ran­cji w kwe­stiach tech­nicz­nych – po­do­ba­ły mi się. Bo pi­szesz na­praw­dę do­brze, two­rzysz cie­ka­wych bo­ha­te­rów w cie­ka­wych sy­tu­acjach. Z tego też po­wo­du "Ewa­ku­acja" po­do­ba­ła mi się bar­dziej. Ale "Me­ta­sta­za" też ni­cze­go sobie.

Wi­dzisz, Ko­le­żan­ko, jakie masz po­par­cie i ze stro­ny ja­kich Ko­le­ża­nek i Ko­le­gów? Nawet tych nie prze­pa­da­ją­cych za SF. Nie ma rady, to zo­bo­wią­zu­je, byś wszyst­kie i wszyst­kich "prze­ro­bi­ła" na zde­cy­do­wa­ne wy­znaw­czy­nie i zde­cy­do­wa­nych wy­znaw­ców, a potem na na­śla­dow­nicz­ki i na­śla­dow­ni­ków.*)    *)  :-)  A jeśli za do­kład­nie będą na­śla­do­wać, ku­pisz sobie Lam­bor­ghi­ni za opła­ty li­cen­cyj­ne i / lub od­szko­do­wa­nia za pla­giat…   :-)

"Mam też wra­że­nie, że SF jest uwa­ża­ne za je­dy­ny godny sza­cun­ku ga­tu­nek fan­ta­sty­ki. Może i słusz­nie". I tutaj ja, ską­d­inąd wiel­bi­ciel do­brej fan­ta­sty­ki na­uko­wej, wy­krzyk­nę sta­now­cze: NIE!

Total re­co­gni­tion is cliché; total sur­pri­se is alie­na­ting.

Jeśli ktoś tak uważa, to nie­słusz­nie.

Total re­co­gni­tion is cliché; total sur­pri­se is alie­na­ting.

:-) Jak naj­bar­dziej słusz­nie, i już!  :-)   No dobra, nie chcę, żeby mnie jeroh na czar­ną listę wcią­gnął. Spra­wa na tym, moim zda­niem, po­le­ga, iż w przy­pad­ku SF o wiele ła­twiej i szyb­ciej można się zo­rien­to­wać, czy mamy do czy­nie­nia z chałą, czy po­rząd­nym tek­stem. Wszyst­ko za­le­ży od au­to­rów, od ich po­sta­wy wobec wła­snych dzieł. Nad­miar ży­cze­nio­wo­ści, nad­miar kom­pli­ka­cji, lo­gi­ka we­wnętrz­na – ła­twiej ustrzec się pierw­sze­go i dru­gie­go, prze­strze­gać trze­cie­go, gdy mamy za­ło­żo­ny ka­ga­niec Scien­ce. Poza tym ob­sza­rem kusi, bar­dzo wielu kusi, żeby po­ma­chać ma­gicz­ną pa­łecz­ką i sto ton złota zwa­lić do skarb­ca, za­miast po­li­ty­kę eko­no­micz­ną wpro­wa­dzić od­po­wied­nią. A resz­ta za­le­ży od czy­tel­ni­ków, czy prze­ma­wia do nich de­zyn­wol­tu­ra, czy au­to­dy­scy­pli­na au­to­rów…  

w przy­pad­ku SF o wiele ła­twiej i szyb­ciej można się zo­rien­to­wać, czy mamy do czy­nie­nia z chałą, czy po­rząd­nym tek­stem – no, z tym się aku­rat nie zga­dzam. Mnie na na­śla­dow­nicz­kę? Ja i SF? Ada­mie, chyba tylko po to, byś Ty, Ry­szard i Ma­rian­na mieli nie­zły ubaw. :)

Mamy de­mo­kra­cję, ocho, i kon­sty­tu­cyj­ne gwa­ran­cje swo­bo­dy po­glą­dów.   :-)

Za­miast ka­gań­ca scien­ce można sobie po pro­stu za­ło­żyć ka­ga­niec lo­gi­ki i spój­no­ści. :)  Ma­rian­no, chcia­łam jesz­cze na­pi­sać, że – we­dług mnie – warsz­ta­to­wo je­steś w ści­słej czo­łów­ce pi­szą­cych tu osób.

Za­miast ka­gań­ca scien­ce można sobie po pro­stu za­ło­żyć ka­ga­niec lo­gi­ki i spój­no­ści. :)  Ma­rian­no, chcia­łam jesz­cze na­pi­sać, że – we­dług mnie – warsz­ta­to­wo je­steś w ści­słej czo­łów­ce pi­szą­cych tu osób.

Ada­mie: Lam­bor­ghi­ni, super spra­wa. Takie coś na pol­skich dro­gach to praw­dzi­wa fan­ta­sty­ka ;) Szko­da tylko, że na mi­sjo­nar­kę to ja się śred­nio na­da­ję. A po­waż­nie: Tak mi się wy­da­je, że nie dzia­ły fan­ta­sty­ki by­wa­ją mniej i bar­dziej godne sza­cun­ku, a po­szcze­gól­ne dzie­ła. W każ­dym dzia­le li­te­ra­tu­ry tra­fia­ją się prze­cież dzie­ła wy­bit­ne i wy­bit­ne ina­czej. Nie chcia­ła­bym pro­wo­ko­wać dys­ku­sji, który ro­dzaj F jest lep­szy, bo nie ga­tun­ki trze­ba oce­niać, a utwo­ry, i nawet ja, gdy­bym tylko sie­dzia­ła w te­ma­cie i od­róż­nia­ła elfa od orka (orki?), pew­nie od­róż­ni­ła­bym w fan­ta­sy chałę od po­rząd­ne­go tek­stu. Ocho, dzię­ku­ję. Strasz­nie miło jest prze­czy­tać coś ta­kie­go, zwłasz­cza, że ja do tej pory nie mogę uwie­rzyć, że udało mi się kie­dyś za­ro­bić tutaj piór­ko. Dzię­ku­ję za wszyst­kie ko­men­ta­rze.

ja do tej pory nie mogę uwie­rzyć, że udało mi się kie­dyś za­ro­bić tutaj piór­ko.  O, to wi­dzisz, zu­peł­nie jak ja. :) Po­zdra­wiam.

[…] nie ga­tun­ki trze­ba oce­niać, a utwo­ry, […] Ma­rian­na ma rację! Może nawet świę­tą. Ada­mieKB, masz Ty szczę­ście, że moje smoki to mało agre­syw­ne stwo­rze­nia. Bo one kon­sty­tu­cją się mogą nie prze­jąć. ;-)

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

…Byłem tu, ale nie mam nic do do­da­nia. Po­zdra­wiam prze­sym­pa­tycz­ne panie.

Chciał­bym tylko wy­ra­zić swoją opi­nię na temat prze­czy­ta­ne­go opo­wia­da­nia. Bar­dzo dobre. Po­do­ba­ło mi się. Stylu Lema nie da się sko­pio­wać. Ale duch le­mow­ski nad tym opo­wia­da­niem, że się unosi, to pewne, i tutaj się Ma­rian­no nie wy­wi­niesz tak łatwo. Ale po­my­sły, i warsz­tat, masz swój, wła­sny, ory­gi­nal­ny.

"Wszy­scy je­ste­śmy zwie­rzę­ta­mi, które chcą przejść na drugą stro­nę ulicy, tylko coś, czego nie za­uwa­ży­li­śmy, roz­jeż­dża nas w po­ło­wie drogi." - Phi­lip K. Dick

Ry­szar­dzie, naj­waż­niej­sze, że byłeś. Po­zdra­wiam. Mkmor­goth: Bar­dzo dzię­ku­ję za Twoją uwagę o ory­gi­nal­no­ści. Do­brze więc, niech duch Le­mow­ski się unosi, eg­zor­cy­zmów od­pra­wiać nie będę. ;) Cie­szę się, że się po­do­ba­ło. A gdyby jesz­cze Re­gu­la­to­rzy zaj­rza­ła i wy­tknę­ła mi ja­kieś strasz­ne, ję­zy­ko­we ba­bo­le, by­ła­bym na­praw­dę szczę­śli­wa. :)  

Opo­wia­da­nie jest sym­pa­tycz­ne. Do mnie jed­nak nie prze­mó­wi­ło za­koń­cze­nie. Je­że­li wątek jest czę­ścią więk­szej ca­ło­ści, to le­piej go pre­zen­to­wać razem z tą ca­ło­ścią, je­że­li jest sa­mo­dziel­ny – to, wy­da­je mi się, li­te­rac­kość tek­stu prze­gry­wa z za­ba­wą wi­zja­mi na­uko­wy­mi. 

I po co to było?

Syfie, Wy­cho­dzi na to, że tekst ma być czę­ścią więk­szej ca­ło­ści. Coraz bar­dziej mi na to wy­cho­dzi :) Tyle, że gdy po­łą­czy­łam ową ca­łość w jeden plik, oka­za­ło się, że ma toto ponad pięć­dzie­siąt stron – kto by to tu na stro­nie prze­czy­tał… Dzię­ku­ję za wi­zy­tę.

Weź pod uwagę, że można taki plik "za­ofe­ro­wać" do wy­sył­ki za­in­te­re­so­wa­nym. I druga spra­wa: pod­czas "sca­la­nia" do­ko­nu­jesz ko­sme­tycz­nych zmian, peł­niej wią­żą­cych ca­łość w spój­ną hi­sto­rię?

Jak naj­bar­dziej. Na razie wy­rzu­ci­łam ele­men­ty, na które naj­bar­dziej na­rze­ka­li­ście. Do­pi­su­ję łacz­ni­ki – je­stem w trak­cie. Oczy­wi­ście, jeśli ktoś wy­ra­zi chęć – jak naj­bar­dziej wyślę.

Ża­łu­ję, że do­tar­łam tu do­pie­ro teraz i jesz­cze bar­dziej ża­łu­ję, że nie wiem kiedy będę mogła prze­czy­tać ciąg dal­szy. Twoje słowa „A gdyby jesz­cze Re­gu­la­to­rzy zaj­rza­ła i wy­tknę­ła mi ja­kieś strasz­ne, ję­zy­ko­we ba­bo­le, by­ła­bym na­praw­dę szczę­śli­wa. :)”, ode­bra­łam jako za­pro­sze­nie, a po­nie­waż lubię uszczę­śli­wiać bliź­nich, po­now­nie zaj­rzę jutro, czyli wła­ści­wie dzi­siaj. ;-) Ba­bo­li wiel­kich nie zna­la­złam, ale myślę, że kilku zda­niom przy­dał­by się re­tusz.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Przy­znam, że gdy­bym miał 50 stron opo­wie­ści z po­ten­cja­łem dal­sze­go roz­ro­stu, to nie frag­men­to­wał­bym jej i nie wrzu­cał do in­ter­ne­tów. Bo szko­da – chyba le­piej po­pra­co­wać, po­ka­zać be­ta­czy­ta­czom, a potem gdzieś mię­dzy wy­daw­nic­twa ude­rzyć, nie? ; )

I po co to było?

Syf. ma rację. Za­wsze warto spró­bo­wać.

Re­gu­la­to­rzy, ja i moje wy­ma­ga­ją­ce re­tu­szu zda­nia za­pra­sza­my jak naj­ser­decz­niej :) Syf.ie, ko­lej­ność była tro­chę inna – nie pla­no­wa­łam pi­sa­nia cze­goś więk­sze­go, opo­wia­da­nia po­wsta­wa­ły po­je­dyń­czo i do­pie­ro po su­ge­sti czy­tel­ni­ka po­sta­no­wi­łam je po­łą­czyć. Nawet nie mam po­my­słu na tytuł tej ca­ło­ści. Jeśli o wy­daw­nic­twa cho­dzi… jak ktoś o nich wspo­mi­na, to mój nie­ule­czal­ny pe­sy­mizm przy­po­mi­na mi od razu za­baw­ną scenę ze "Zmien­ni­ków", w któ­rej ga­bi­net re­dak­to­ra na­czel­ne­go za­wa­lo­ny był dzie­ła­mi na­de­sła­ny­mi przez pi­sa­rzy, a które to dzie­ła potem skoń­czy­ły jako ma­ku­la­tu­ra ;)

Ma­rian­no, boję się, że może być małe omsknię­cie, ale przyj­dę z całą peł­no­ścią, z całą peł­no­sią i za­war­to­ścią… ;-D

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Pew­nie, Ma­rian­no, ja też mam taką wizję. I brak szcze­gól­nych złu­dzeń. Za­rów­no w sto­sun­ku do wy­daw­nictw, jak i wła­snych umie­jęt­no­ści. Ale, jeśli, kie­dyś, w ogóle… Po pro­stu, jeśli mia­ła­byś coś go­to­we­go, skoń­czo­ne­go, to może warto spró­bo­wać? Tylko tyle. Za­wsze można to po nie­po­wo­dze­niu po­kro­ić i wrzu­cić tutaj. :)

Jeśli uwa­żasz, Ma­rian­no, że moje ma­ru­dze­nia mogą się przy­dać…

Re­gu­la­to­rzy, Zaj­rzyj, kiedy ze­chcesz. Tak na­praw­dę błę­dów to w tym tek­ście nie po­win­no już być, mia­łam bo­wiem be­ta-czy­tel­ni­ka. Ob­wiam się tylko, czy potem, przed samym wy­sła­niem, nie za­czę­łam sama za bar­dzo kom­bi­no­wać. Ocho, może kie­dyś… Po­dob­no au­tor­ka po­czy­tej sagi o prysz­cza­tym cze­ro­dzie­ju też nie od razu tra­fi­ła na "swoje" wy­daw­nic­two ;) Ada­mie, Twoje i Ry­szar­da ma­ru­dze­nia przy­da­dzą się za­wsze i przy­znam się, cze­kam na nie za każ­dym razem, gdy coś tu wrzu­cam…

Co praw­da to nie moje kli­ma­ty, więc nie po­wiem, że mnie urze­kłaś, acz­kol­wiek prze­brną­łem przez to opo­wia­dan­ko bez bólu ;)  Po­zdra­wiam.

Domku, nie jest moim za­mia­rem spra­wia­nie lu­dziom bólu w ja­ki­kol­wiek spo­sób :) Dzię­ku­ję za wi­zy­tę.

Jeśli do szczę­ścia po­trze­ba Ci było wy­tknię­cia ba­bo­li, ni­niej­szym wy­ty­kam. Tak jak obie­ca­łam. ;-)

 

 „…prze­sy­ła­ne przez niego ob­ra­zy ob­sza­ru, z na któ­rej dwa dni wcze­śniej wy­lą­do­wał za­gi­nio­ny sta­tek…” –– …prze­sy­ła­ne przez niego ob­ra­zy ob­sza­ru, na któ­rym dwa dni wcze­śniej wy­lą­do­wał za­gi­nio­ny sta­tek

 

„…a trans­porder za­gi­nio­ne­go stat­ku mil­czał jak za­klę­ty”. –– Pew­nie miało być: …a trans­pon­der za­gi­nio­ne­go stat­ku mil­czał jak za­klę­ty. Bo chyba nie cho­dzi o trans­por­ter?

 

„Radio, trans­porder, nic!” –– Wąt­pli­wo­ści jw.

 

„…a wska­zu­jąc na wy­świe­tlo­ną na jed­nym wy­świe­tla­czy mapę ska­li­ste­go…” –– Po­wtó­rze­nia. Może: …a wska­zu­jąc wi­docz­ną na jed­nym z wy­świe­tla­czy mapę ska­li­ste­go

 

Do­kąd­kol­wiek nie spoj­rzał, ota­cza­ła go ta sama mętna za­wie­si­na…” –– Gdzie­kol­wiek nie spoj­rzał, ota­cza­ła go ta sama mętna za­wie­si­na

 

„…cie­ka­wość sil­niej­sza oka­za­ła się od lęku”. –– Wo­la­ła­bym: …cie­ka­wość oka­za­ła się sil­niej­sza od lęku.

 

“… by w końcu prze­śli­zgnąć się po po krzy­wiź­nie hełmu…” –– Zdu­blo­wa­ny przy­imek po.

 

„…mi­ja­ły męż­czy­znę obo­jęt­nie, z wzgar­dą prze­śli­zgu­jąc się…” –– …mi­ja­ły męż­czy­znę obo­jęt­nie, ze wzgar­dą prze­śli­zgu­jąc się

 

„Do­bie­gał końca nasz dra­ma­tycz­ny wy­ścig z cza­sem”. –– Wo­la­ła­bym: Nasz dra­ma­tycz­ny wy­ścig z cza­sem do­bie­gał końca.

 

„…z roz­ża­rzo­nych wy­lo­tów sil­ni­ków, buch­nę­ły wprost w za­la­ną wy­ży­nę stru­mie­nie od­rzu­to­wych gazów…” –– Wo­la­ła­bym: …z roz­ża­rzo­nych wy­lo­tów sil­ni­ków, wprost w za­la­ną wy­ży­nę buch­nę­ły stru­mie­nie od­rzu­to­wych gazów

 

„…męż­czyź­nie od­dy­cha­ło się coraz cię­żej i chwi­la­mi trud­no było okre­ślić…” –– Wo­la­ła­bym: …męż­czyź­nie od­dy­cha­ło się coraz trud­niej i chwi­la­mi nie umiał okre­ślić

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Re­gu­la­to­rzy, Więk­szo­ści z tych błę­dów za­pew­ne by nie było, gdy­bym była bar­dziej spo­strze­gaw­cza, mój be­ta-czy­tel­nik świad­kiem. Cza­sem tak mam, że trze­ba mi po­ka­zać ba­bo­la pal­cem: o, tu! Wiel­kie dzię­ki za po­świę­co­ny czas. Po­zdra­wiam ;)

Ja i moje palce je­ste­śmy wprost za­chwy­ce­ni, że po­mo­gli­śmy.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Tro­chę skró­to­wo, ale rów­nież je­stem usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny :-) A, zer­k­ną­łem na ko­men­ta­rze i oka­zu­je się, że "Ewa­ku­acja" jest czę­ścią wcze­śniej­szą… To ład­nie, będę mu­siał się cof­nąć. Enig­ma­tycz­ny kli­mat, że się tak wy­ra­żę. Nie wiem, czy to kwe­stia cie­ka­we­go szta­fa­żu, frag­men­tów z osa­mot­nio­nym i uwię­zio­nym na­ukow­cem na Pla­ne­cie, czy dy­na­mi­zmu(pew­nie sy­ner­gia skła­do­wych), ale opo­wia­da­nie ma kli­mat. Do tego do­rzu­cam plus za ładny język. Po­zdra­wiam :-)

Pro­siacz­ku, Sta­ram się jak mogę, żeby szta­faż, język i kli­mat ład­nie współ­gra­ły ;). Róż­nie wy­cho­dzi, raz le­piej, raz go­rzej. Pii­sa­nie to takie moje hobby. Dzię­ki za wi­zy­tę. :)

Nowa Fantastyka