- Opowiadanie: oruen - Rzecz o plackach z amperabłek

Rzecz o plackach z amperabłek

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Rzecz o plackach z amperabłek

 

I kiedyśmy szli tak lasem drzewek teslowych, wsłuchując się w uroczo jesienne trzaskanie wyładowań elektrycznych, ja i Dylematron, on – chwały poszukujący elektrycerz dzielny, ja – poszukiwacz natchnienia do poezyj pięknych, drogę zastąpił nam nam wieśniak i z głupia frant zapytał, czy placki lubimy.

– Jak śmiesz, łotrze, bezpośrednio do elektrycerza dzielnego się zwracać! – ryknąłem na niego, aż się skulił. – Do mnie się, szubrawcu, zwracaj, ja ustami elektrycerza jestem!

Poniekąd prawdą to było, bo wczoraj wyżarłem mu resztkę prowiantu. Być może dlatego właśnie Dylematron, miast siedzieć cicho jak na prawdziwego elektrycerza przystało, podszedł do mnie i dał mi w ucho.

– Czy o plackach waść mówiłeś właśnie? – zapytał wieśniaka elektrycerz. – A cóż to za zbój, który w lesie na niewinnych podróżnych czatuje i znienacka z krzewów opornikowych wyskoczywszy, o placki się wypytuje?

Zląkł się wieśniak, aż mi się go żal zrobiło; naprędce wyjaśniwszy, że o żadnym zbójowaniu mowy być nie może, przedstawił się grzecznie, uchylił metalowego kapelusza i zapytał, czy ciepłe placki lubimy.

– Takie skwierczące od elektryczności? – zapytałem, bo już ślinka do ust mi napływała.

– Kruche od oporników? – powtórzył elektrycerz z nadzieją w głosie.

Wieśniak jednak przeląkł się nieco i zamilczał, nie dał się nawet na spytki wziąć – rzekł jeno, że jeśli chcemy pomóc przy plackach, to za nim iść mamy.

Głodni byliśmy, cóż było zrobić – ruszyliśmy za nim. Po drodze Cyprian, bo tak zwał się wieśniak, opowiedział nam historię swojej wsi. Od lat słynęła ona na świat cały największą ilością placków wytwarzanych per capita, a to głównie za sprawą ich sołtysa, który zawsze dbał o to, żeby każdy dostał co rano przynajmniej jeden placek – a tak przynajmniej Cyprian twierdził. Zainteresowała mnie ta historia, bo cóż to za obyczaj śmieszny, co rano każdego mieszkańca plackiem witać? Zaingadowany przez nas wieśniak nijak nie chciał tego fenomenu wytłumaczyć i uparcie trwał w milczeniu.

W końcu zobaczyliśmy zabudowania we wsi. Nie była to duża wieś – ot, kilka sadów amperabłek, ze trzy domy i kościółek odgromny; Dylematron zwrócił moją uwagę na fakt, że wszystkie zagrody są puste. Cyprian nie chciał mówić dlaczego – obiecał, że sołtys da nam placek i opowieścią uraczy, więc mając placek w perspektywie, postanowiliśmy milczeć.

– Bardzo ładna dziś pogoda – oznajmił znienacka Cyprian i uśmiechnął się, aż złote zęby zabłysły.

Odrzekłem, że pogoda jest dziś istotnie piękna.

– Za chwilę będziemy już u sołtysa – on na to; doprawdy, trudno było się z nim porozumieć, co chwilę zmieniał temat tylko po to, by znów zamilknąć.

Sołtys wyszedł nam naprzeciw; okazało się, że jest przyjaznym i rubasznym jegomościem. Miedziane włosy sterczały mu na wszystkie strony, zupełnie, jakby miał magnes wokół głowy, a wielki, krzaczasty wąs dopełniał tylko obrazu szalonego zapaleńca, jakim się okazał. Zaprosił nas do izby, gdzie z przyjemnością zzułem buty; dały mi się już we znaki na szlaku teslowych drzewek i miałem nadzieję jak najszybciej zaopatrzyć się w nową parę.

Poczęstował nas najlepszym amperabłkowym plackiem, jaki jadłem w życiu; aż zacząłem się zastanawiać, cóż to za bogini musiała go przyrządzić.

Rozmyślania moje przerwał mi jednak ostrzegawczy krzyk Dylematrona; czym prędzej więc postanowiłem wykazać się odwagą i zanurkowałem pod stół. Słusznie zresztą; coś zawyło przeciągle, huknęło, aż z paleniska sadza się osypała, a domem całym zatrzęsło. Gospodarz nasz siedział skulony na krześle z zatrwożoną miną; próbowałem go uspokoić spod stołu i wyciągnąłem po niego rękę, ale tylko mnie kopnął, więc dałem sobie spokój. Dylematron tymczasem wyciągnął miecz elektronowy, który zakupiłem dla niego hen, dawno temu, mając nadzieję, że w końcu będę miał o czym pisać i wybiegł na zewnątrz. Ja wybiegłem za nim; a nuż w końcu poemat jakiś o dzielnym Dylematronie napiszę?

Usłyszeliśmy dziki ryk i obejrzeliśmy się do góry; nad wsią kołowała zbita gromada skrzydlatych stworów, jakich nigdy wcześniej jeszcze nie widziałem – a wierzcie mi, myślałem, że uciekałem już przed wszystkim. Wisiały daleko, a było ich mnóstwo; zdawało się, że za chwilę przesłonią słońce. Dylematron, oczy mrużąc, wypatrywał, z czym mu to zmierzyć się przyjdzie, kiedy to gospodarz jak to z domu nie wyskoczy, za ręce pochwyci i do środka nie wciągnie! Przez chwilę myślałem, że to jedna z tych potwór atakuje, na szczęście, dość szybko przestałem wrzeszczeć, głównie za sprawą tego, że Dylematron znów dał mi w ucho.

Usłyszeliśmy, jak coś spada na ziemię; było to jedno uderzenia, za chwilę następne, następne i następne – zupełnie jak deszcz. Sołtys oznajmił, że musimy przeczekać, a w międzyczasie może nas uraczyć opowieścią o tym skąd się wzięły skrzydlate potwory. Na zewnątrz rozbrzmiała ulewa uderzeń, aż się zdziwiłem, bo cóż tak wielkiego z nieba może spadać; czy to potwory na ziemi lądują? Gospodarz uspokoił mnie jednak i zaczął swoją opowieść.

– Widzicie – rzekł. – Była kiedyś mała wieś, która pragnęła sławy na świat cały. To była nasza wieś. Gorąco pragnęliśmy przodować w hodowli krów, jednak nie mieliśmy wystarczająco miejsca na popas. Zastanawialiśmy się, skąd je wziąć, aż w końcu przyszła do nas myśl: na polu miejsca jest mało, ale w powietrzu zmieści się tyle krów, ile tylko zapragniemy! Nie myśląc więc wiele odczepiliśmy im nogi i doprawiliśmy skrzydła, tak, aby unieść się w powietrze mogły, ale po wielkim szczęściu przyszło równie wielkie, ba, może nawet większe nieszczęście: jako że oparliśmy budowę naszych krów na sześcianie, ich liczba rosła w postępie geometrycznym. I tak zaczęliśmy z trzema krowami, potem nagle zrobiło się dziewięć, potem dwadzieścia siedem, osiemdziesiąt jeden, tu już się cieszyliśmy, ale potem nagle były dwieście czterdzieści trzy, aż tu ni stąd, ni zowąd, krowy poszalały i zrobiło się ich dwa tysiące sto osiemdziesiąt siedem! Ba, doświadczyliśmy też smutnych skutków ubocznych tego krowiego szaleństwa; po ich przelocie nad naszą wioską widok był zawsze opłakany; raz spadł deszcz jajek, potem amperabłek, później dopiero nieco ozdrowiały i wróciły, jak trzeba, do placków – ale jakich placków! Amperabłkowych! Toż to szaleństwo, nie mamy gdzie już tego sprzedawać, ba, ja na to patrzeć nie mogę! Pomóżcie, panowie zacni, pomóżcie biednej wsi w potrzebie – prosił nas sołtys. – Sprowadźcie je na ziemię, a was ozłocę!

– To ten placek… – zacząłem słabo.

– Ten? – zdziwił się sołtys; zrozumiał po chwili dopiero. – A, ten nie. Ten ja upiekłem.

Nasze morale od razu się podniosło.

– Ale jeśli mamy tam dotrzeć – zacząłem, uczenie unosząc jeden palec w górę. – To musimy wymyślić sposób, w jaki mamy się do nich dostać; w końcu na ziemię ich nie sprowadzimy.

– Jest taki sposób, ale wymagałby śmiałka nieustraszonego – powiedział sołtys, patrząc na nas wyczekująco.

– Tylko jednego? – zapytałem. – Kontra dwa tysiące latających krów mechanicznych?

– Wystarczy, bowiem dostanie stworzenie od nich szybsze i zwinniejsze – oznajmił patetycznie sołtys. – Zacny panie – zwrócił się do Dylematrona. – Czy zechcesz pomóc biednym wieśniakom w potrzebie?

Dylematron kiwnął głową; sołtys od razu zerwał się od stołu, po czym otworzył drzwi do stodoły i wyprowadził z niej dziwaczne stworzenie; z początku myślałem, że to krowa jakaś, jednak zamiast dwóch rogów jeden miała, w dodatku pośrodku czoła. Cofnąłem się, kiedy jedno z rozłożystych skrzydeł zahaczyło o stół; stworzenie spojrzało na mnie tępym wzrokiem, po czym zaczęło żuć podane mu przez sołtysa siano.

– To Krowgaz – oznajmił z dumą gospodarz. – Jeden z prototypów, sam konstruowałem! Moc stu osiemdziesięciu krów mechanicznych, łatwo sterowalny – wskazał na róg na środku czoła – A do tego produkuje tylko ptasie mleczko!

Pokiwałem głową z uznaniem; zbudować coś takiego – nieliche dokonanie. Zauważywszy, że nawet nie czuję, jak rymuję, humor od razu mi się poprawił. Dylematron nie zachwycał się jednak nietypowym rumakiem, tylko wsiadł na niego i spiął go gwałtownie, chcąc jak najszybciej w powietrze się wzbić. Krowgaz zamuczał, po czym z ociężałą dostojnością jął powoli opuszczać pomieszczenie.

– Z taką prędkością nigdy nie wzbije się w powietrze – zauważyłem, ale gospodarz dał mi znak, żebym był cicho. Po trzech minutach, kiedy zniecierpliwiony Dylematron już chciał zsiadać z Krowgaza, ten nagle wypuścił spod zada silnik rakietowy i odpalił pełną moc, momentalnie wzbijając się w powietrze.

Aż przysiadłem na ziemi i już, już chciałem spisywać dokonania Dylematrona – ale akurat się trafiło, że walka była pod słońce, na domiar złego na twarz spadł mi ciepły placek, więc siadłem pod daszkiem i słuchałem odgłosów bitwy, a nie byle jaka to bitwa musiała być! Samotny elektrycerz kontra ponad dwa tysiące krów lecący na dzielnym Krowgazie – to była rzecz warta poematu! Aż wargi przygryzałem z niezadowolenia, że nie dane mi będzie jej obejrzeć, więc pogryzając placek, który okazał się wcale przedni, czekałem na jej wynik. A Dylematron siekł, rąbał i ciął, za każdym razem utrącając jakiejś krążącej krowie skrzydło, a ta powoli, niczym jesienny liść spadała na ziemię, gdzie już czekali wieśniacy z zapasowymi nogami i zaawansowanym programem naprawczym. Trzeba przyznać, że mimo wszystko sporo krów się uszkodziło i było do naprawy, jednak wieśniacy byli z tego powodu jedynie wdzięczni, więc po bitwie, kiedy Dylematronowi udało się w końcu wylądować, obdarowali nas ogromną ilością placków, które zabraliśmy w dalszą drogę. I tylko poematu nie udało mi się znów stworzyć – no bo jaki tytuł miałbym mu dać? "Dylematron z Krowgazem strącają krowy raz za razem"? Dlatego musiałem poczekać kolejnej przygody i znów ruszyć z dzielnym elektrycerzem na szlak; oby tylko następna nasza awantura zaowocowała w końcu poezją…

Koniec

Komentarze

Bardzo takie sobie. Przeczytałam i niebawem zapomnę o czym to było.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przykro mi, ale niewiele wdzięku i dowcipu w tym opowiadanku…

A mi się nawet spodobało. Lubię zabawę z językiem. Tylko że trochę za bardzo przypomina imitację Lema.

Babska logika rządzi!

Dzięki za przeczytanie :)

@AdamKB, @regulatorzy – cóż jest nie tak z tym tekstem?

@Finkla – Dzięki! Jeśli tekst "za bardzo" przypomina Lema  (a raczej imitację jego), to cel został osiągnięty :) 

[…]  raz spadł deszcz jajek, potem amperabłek, później […] wróciłyy, jak trzeba, do placków – ale jakich placków! Amperabłkowych! Toż to szaleństwo, nie mamy gdzie już tego sprzedawać, […].

– To ten placek… – zacząłem słabo.   Zapożyczenia, kalki z Lema, własne pomysły, jak drzewka teslowe – niech będą; ale powyższy fragment "położył" tekst w moich oczach z powodu nagłego kontrastu: taki dowcip w tekście o takim rodowodzie?

@AdamKB – co dokładnie rozumiesz pod pojęciem "kalki z Lema"? Czy dobór językowy wyklucza siermiężne żarty? 

Elektrycerz – kalka, przyznasz.   Wykluczanie się żartu siermiężnego i danego języka jest, przyznaję, uznaniowe. Jak dla mnie – za wielka rozbieżność między nimi.

Być może zbyt cenię sobie klasyczne fantasy, żeby ta wariacja na temat mnie zauroczyła. Takie sobie – przeczytać i pójść dalej.

Stylizacja tekstu zupełnie mnie odrzuciła. Archaizacja i neologizmy – choć w połączeniu mają pewien urok – w nadmiarze tworzą trudną do przebicia barierę. 

I po co to było?

Nowa Fantastyka