- Opowiadanie: PsychoFish - Przybysze [KSO 2013]

Przybysze [KSO 2013]

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Przybysze [KSO 2013]

 

… po poprawkach …

 

Spalony słońcem step rozciągał się po sam horyzont i chłopak wiedział, że nie wróci dziś do domu na obiad. Wszystko z powodu starego Krzywonosa, który akurat tego dnia postanowił umierać. Odchodzenie jak odchodzenie, młodzieniec był pewien, iż skoro sędziwy wagenfűhrer zdecydował się z niewiadomego powodu na dzisiejszy, nieprzytomnie gorący dzień – to tak się stanie i basta. Problem w tym, że słońce przeszło już przez najwyższy punkt nieba, koszule lepiły się do mokrych od potu pleców, zaś powietrze było tak nagrzane, że aż parzyło nos i gardło przy oddychaniu – a oni dalej szukali. Teraz stali pod bezładnie rozrzuconymi kamieniami, które z daleka wyglądały jak okruszki opadłe z gór pożeranych ongiś przez przemierzające stepy olbrzymy. To było dawno, bardzo dawno temu, zanim jeszcze powstały pieśni. Kamienie zdążyły się przez ten czas pokryć siateczkami większych i mniejszych pęknięć, zakopały się w ziemię niczym szukające ochłody stepowe psy i dały w swoim cieniu szansę na życie nielicznym kępom roślinności.

 

Krzywonos, mrucząc pod nosem, klęczał wśród rachitycznych krzewów o częściowo uschłych gałęziach. Jedną ręką opierał się o głaz. Forteollo był pewien, że kamienie były tak ciepłe, iż parzyły dłonie, a mimo to starzec zdawał się nie zwracać na to uwagi. Chłopiec obserwował jego poczynania w milczącej zadumie, żując źdźbła zerwanej trawy, pożółkłe od słońca. Nie były tak mięsiste jak te, które pamiętał z dzieciństwa. Zrywali je wtedy na skraju stepu za osadą całymi garściami i wpychali do buzi, żeby wycisnąć z nich słodki, sycący sok. Teraz zume w źdźbłach było niewiele i był kwaskowaty, lecz mimo to nadal świetnie oszukiwał żołądek pozwalając dotrwać do najbliższego posiłku. Musiał tylko uważać, ile trawy żuje – czasy, gdy można było bez szkody zapełniać stepową herba brzuch wedle własnej zachcianki już minęły, teraz łatwo można odpokutować nieostrożność długim dniem w kucki lub nawet gorączką.

 

Starzec, stękając, podniósł się do pionu. Nawet zabawnie to wyglądało, kiedy tak przekładał na przemian dłonie po kamieniu, jakby się wspinał – a cały ten taniec rąk tylko po to, by stanąć w miarę prosto. Najwyraźniej nie był zadowolony z tajemnic zdradzonych przez najbliższy krzak, bo machnął ręką w stronę Smolucha i rzucił w powietrze komendę z charakterystycznym, gardłowym akcentem. Forteollo wzruszył ramionami, odwrócił się na pięcie i podszedł spokojnie do włazu machiny. Wspiął się, podskakując niczym pasikonik, po rozgrzanych stopniach, o mało nie przypłacając tych harców solidnym guzem. W środku panował skwar: nie dość, że kocioł oddawał żar ze swojego wnętrza, to jeszcze pancerz, nagrzany przez upał, promieniował gorącem. Forteollo nałożył rękawice i uchylił drzwiczki pieca. Szybko zaczerpnął garść czarnych grudek z pojemnika obok kotła, sypnął do paleniska i od razu zamknął, by nie wpuszczać do środka więcej ciepła niż to potrzebne. Zdjął rękawice i przecisnął się między dwoma siedziskami do przodu. W gondoli otworzył szeroko lufciki, by pęd powietrza choć trochę schłodził ich w ruchu i usiadł w fotelu wagenfahrermechaniker. Był nieco za mały i za szczupły, ale na szczęście kończyny miał długie, zdatne do biegania – jak każdy ze Stepowych Braci. Tylko dzięki temu dosięgał do wolantu i orczyków, w które zaraz też skwapliwie wsunął nogi.

Za plecami usłyszał świszczący oddech Krzywonosa wspinającego się do środka, a następnie zgrzyt przymykanego włazu. Smoluch wibrował już cały od mocy, gotowy drzeć ogniwami gąsienic nierówności gruntu aż po noc. Chłopak chwycił mocno wolant, docisnął orczyki obiema nogami jednocześnie, tak jak go uczył staruszek. Z komina nad nimi dobył się świst wypuszczanej pary i cały stalowy konstrukt drgnął. Zrazu powoli, ociężale, z jękliwym zgrzytem ogniw łańcuchów, w akompaniamencie szelestu piasku spływającego wodospadem z gąsienic, by potem nieco przyspieszyć, wyrównać rytm skrzypnięć rolek oraz kół, basowym puf-puf-puf z komina nadać tempo i ruszyć ku następnemu, widocznemu na horyzoncie skupisku głazów.

– Bardzo dobrze, Forteollo… – sapnął z wysiłkiem starzec, siadając powoli w fotelu obok, jakby bojąc urazić sobie coś nieostrożnym ruchem. Łysa, upstrzona wątrobowymi plamami czaszka lśniła od potu, dyszał głośno. Młodzieniec nie odpowiedział, rozkoszował się ułudą chłodu, jaki dawał pęd powietrza wpadającego przez lufciki. Komin dudnił wypluwając kłęby pary, w trzewiach Smolucha syczały płomienie grzejące wodę, tłoki stukały miarowo napędzając wagen i pchając go nieustępliwie do przodu. Krzywonos milczał, przymknął oczy, jakby zbierając ostatki sił. Pojazd dygotał i trząsł się połykając połacie spieczonej ziemi. Wzbijał za sobą ogromny tuman suchego kurzu, długo jeszcze znaczący trasę, jaką obrali. Im bardziej drżał Smoluch pokonujący przygodne nierówności terenu, tym spokojniejszy stawał się oddech starca. Im dłużej tłoki dudniły głucho w swych komorach, tym bardziej zdawał się on rozluźniać w siedzisku, jakby rozpływać w skórzanym oparciu i stapiać w jedną całość z maszyną. Wysuszoną dłonią gładził pieszczotliwie poręcz siedzenia. Stopy delikatnie wsunął w orczyki po swojej stronie, pozwalając by unosiły i opuszczały je ruchy młodzieńca kierującego pojazdem. Uchylił powieki i dłuższą chwilę z tkliwością przyglądał się płynnym, niemalże sennym ruchom wolanta przed sobą przy każdej korekcie kursu jaką podejmował Forteollo. Pokiwał nieznacznie głową, jakby zadowolony z tego co ujrzał.

– Świetnie, świetnie – szepnął Krzywonos, świszcząc zabawnie niczym stepowy piesek ostrzegający stado przed zagrożeniem – Wagen cię słucha, a i ty nie jesteś głuchy na jego pieśń… – zawiesił głos, łapiąc oddech. Chłopak skinął głową na znak, że usłyszał. Na horyzoncie stopniowo rosło w oczach kolejne skupisko skał, ku któremu zmierzali. Jechali jeszcze czas jakiś w milczeniu, słuchając stłumionego huku płomieni w palenisku, cmokania komina nad głowami i monotonnego zgrzytu pracujących gąsienic.

 

Kiedy słońce przeszło zenit, stanęli u celu. Forteollo zaciągnął hamulce, przykręcił dopływ powietrza do pieca by stłumić palenisko i otworzył właz. Zeskoczył zwinnie na rozgrzaną ziemię i pomógł starcowi zejść po stopniach. Podeszli razem do głazów, gdzie Krzywonos zatrzymał się i przekrzywił głowę, przyglądając się badawczo całej formacji. W końcu, jakby wiedziony jakimś impulsem, ruszył do przodu wprost do małej, pochylonej skały rzucającej kawałek cienia na nagrzaną ziemię. Starzec klęknął przy nim i przez chwilę rozgarniał ręką piasek.

– To tu – zawyrokował, kiwając głową do młodzieńca – Tu usiądę. – Krzywonos uśmiechnął się blado i ciężko usiadł w cieniu, obok kopczyka.

– Pomóż… – powiedział z wysiłkiem, rozpinając koszulę. Chłopak posłusznie podszedł i razem rozebrali starca. Krzywonos został nagi, tylko w przepasce. Dopiero teraz Forteollo zrozumiał, patrząc na wychudzone ciało siedzącego, że i tak nadzwyczaj uparcie trzymał się życia – długo i kurczowo. Uśmiechnął się do swoich myśli. Kto jak kto, ale to był chyba najbardziej zawzięty i zdeterminowany wojownik Domu. Pokłonił się, zgodnie ze zwyczajem, duszy ochodzącego, gdy Krzywonos osłonił oczy drżącą dłonią i powiedział:

– Popatrz… tam coś leci…

 

Forteollo odwrócił głowę w stronę, którą wskazał towarzysz. Rzeczywiście, w popołudniowym słońcu nad horyzontem migotała srebrna kreska. Jakoś tak… niezwykle nisko, nie jak te, które podobno przemierzały niebo, lecz jakby chyląca się ku ziemi. Obserwowali ją w milczeniu dość długo, żując świeżo zerwaną herbę. Srebrny drobiazg niknął w oddali, aż przestali go widzieć. Niedaleko miejsca gdzie zniknął, pojawiła się delikatna szara mgiełka.

 

– Później tam pojadę – mruknął chłopak przekładając źdźbło herby z jednego kącika ust w drugi. – Twoja pieśń jest ważniejsza.

Krzywonos skinął głową na znak akceptacji i uśmiechnął się lekko do Forteollo. Stepowi Bracia mieli swoiste wyczucie tego, co naprawdę istotne. Dom, pastwiska i uprawy, kiedyś – gdy jeszcze były – ich wierzchowce, wojenna sława i dobry handel. A on, starzec, gość i przybysz w jednym należał od dawna do Domu. Nie było więc nic ważniejszego.

 

Młodzieniec ponownie skłonił się umierającemu wagenfűhrerowi, ujął woreczek zawieszony na szyi i zaczął rytmicznie grzechotać jego zawartością. Zamruczał do rytmu, pozwalając by melodia sama znalazła swój kształt do nadchodzących słów. Krzywonos zamknął oczy, a głos Forteollo zaczął unosić się i opadać. Melodia była gotowa, by przyjąć słowa. Młodzieniec zaczął śpiewać, wciąż grzechocząc miarowo woreczkiem.

 

O starożytnej magii przebudzonej przez Przybyszów we wnętrzach starożytnego Wunderheimu za pomocą sauberkohl, przywiezionego przez karawany Mniejszych Braci.

O niebie, które poczerniało nad siedzibą Przybyszów na wiele długich lat.

O żelaznych smokach, które pobudowali, karmiąc je sauberkohl.

O obłych, srebrnych wielorybach pływających między Wunderheimem i Północą.

Wreszcie o czasie, gdy deszcze stały się żółte, herba zrobiła się niesmaczna i bolał po niej brzuch, ziemia zaczęła rodzić złe plony, a wody rzek stały się nieprzejrzyste.

O głodzie i Stepowych Braciach, którzy zwrócili się przeciw sobie.

O walce o każdy skrawek zdrowej ziemi, okrutnych Przybyszach przemocą zabierających ostatnie mięso i trawy, wierzchowcach umierających od mętnej wody.

O umęczonej Terrze, która zapłakała morzami obracając się ku Sol, by jej święty ogień wypalił truciznę jak rozgrzane ostrze noża wypala ranę.

O nocy, podczas której nad Wunderheimem pojawiło się wielkie światło i rozbrzmiał potężny grzmot.

O tym, że Przybysze znikli.

 

Forteollo zatrzymał się, wyczerpany. Dyszał ciężko, jakby przebiegł ogromny dystans. Po kilku chwilach cichy, spokojnym grzechot powrócił, a chłopak zaczął nucić słowa chwały.

 

O nielicznych Przybyszach, którzy nie odeszli.

O dwojgu z nich, którzy przybyli w Smoluchu i zamieszkali w Domu.

O wspólnej walce, nauce oczyszczania wody przed wypiciem, o tym jak pokazali w jaki sposób używać czarnych grudek, by zimą było ciepło lecz by dym nie zabił Braci.

O tym, jak drapali razem z nimi chorą ziemię, by wyrwać z jej trzewi ostatnie zdrowe plony.

O małym chłopcu, który pewnego dnia został się sierotą i Przybysze przyjęli go pod swoją opiekę.

O zabawach na rozpalonym gorącem kadłubie Smolucha, lekcjach powożenia żelaznym smokiem i niezliczonych nocach spędzonych na spoglądaniu w gwiazdy, by prowadziły go zawsze tam gdzie chciał.

O tym jak starzec odchodzi godnie, by nie odbierać wody i pożywienia młodszym dzieciom Domu.

 

Chłopiec mruczał pożegnalną melodię o ścieżce w nieznane, a woreczek grzechotał coraz ciszej i ciszej, aż ustał całkowicie. Ku własnemu zdumieniu Forteollo poczuł, jak łzy spływają mu po policzkach. Krzywonos otworzył oczy i położył kościstą dłoń na jego ręku. Słońce już zachodziło.

– Jedź już chłopcze… – zachrypiał starzec. – Stare, niedołężne wilki muszą odejść ze stada. Niedługo zapadnie noc i chcę zostać sam.

 

Młodzieniec ostrożnie objął na pożegnanie Krzywonosa, otarł łzy i wstał. Zebrał ubrania starca, przytulając je do piersi jak najcenniejszy skarb i odszedł do Smolucha. Jak w letargu uruchomił maszynę, kierując się ku miejscu, gdzie srebrna kreska wzbiła chmurę pyłu nad stepami. Nie odwracał się więcej. Rzeczy na stepach mają swoją kolejność.

 

 

*

 

Księżyc i gwiazdy rozświetlały płaskowyż, gdy docierał do celu. Na tle nocnego nieba, majaczył szkielet podniebnego wieloryba, ani chybi padłego z głodu. Zwolnił nieco. W odróżnieniu od dnia, noce na stepie były zimne: metal ścian Smolucha jęczał stygnąc. Uchylił ociupinę drzwiczki od paleniska, by chociaż trochę ciepła wpadało do kabiny. Zaczął w myślach układać pieśń o nocnym polowaniu. Smoluch robił dużo hałasu i dawał się poznać z daleka. Postanowił to wykorzystać – zablokował orczyki w położeniu najsłabszego nacisku, by żelazny smok sam toczył się bardzo powoli do przodu. Przejrzał szybko step przed sobą, w kierunku wraku, na tyle na ile pozwalało światło gwiazd i nie zauważywszy żadnych widocznych przeszkód, mruknął zadowolony. W brzuchu burczało mu straszliwie, ale zignorował to – potrafił nie jeść nawet i dwa dni. Pamiętał jednak by pić. Spod siedzenia wyciągnął manierkę, woda była mdła, letnia i niesmaczna oraz, co najważniejsze, bezpieczna. Gotowali ją dziś rano z Krzywonosem na piecu Smolucha dość długo, łapiąc skraplającą się parę w miseczkę i wylewając później w szczelinę stepu śmierdzącą breję pozostałą na dnie kociołka. Ziemia i tak już była zatruta, nie szkodzili jej bardziej. Naciągnął na kark drugą koszulę, tę po zmarłym, potem spodnie. Były na niego za duże, podwinął więc rękawy i nogawki – nie chciał rezygnować z dodatkowego ciepła, jakie dawały. Zapach wyschłego potu mu nie przeszkadzał. Buty odłożył pod siedzenie, za wielkie, by mogły się przydać. Na ramieniu zawiesił duży nóż.

 

Otworzył właz i wyskoczył z powoli toczącego się do przodu Smolucha na nocny step.

Odbił na lewo i pochylony truchtał, przeganiając pojazd. Starał się nie robić hałasu, zamierzył podejść opadłe z nieba cielsko od boku. Smok miał odwrócić uwagę ewentualnych rozbitków, pozwalając Forteollo podkraść się niepostrzeżenie. Skoro Krzywonos został, to inni pojedynczy Przybysze również mogli wciąż tu być, a nie słyszał, by ktoś poza nimi latał wielorybami. Mogli mieć coś do jedzenia…

 

Nie upłynęło wiele czasu, gdy zbliżył się do wraku. Zatrzymał się, nasłuchując. Panowała cisza, tylko daleko w tyle, gdzieś z prawej strony, słychać było Smolucha pracowicie mielącego gąsienicami step. Chłopak położył się na ziemi i czołgał się powoli do celu, gdy nagle coś zagrzechotało mu na piersi. Skarcił się w myślach za głupotę. Opadł na bok i sięgnął za pazuchę, wyciągając woreczek. Owinął go mocno rzemieniem, sprawdził, czy na pewno nie wydaje dźwięku przy ruchu i wsunął do kieszeni na piersi w koszuli Krzywonosa. Palcami wyczuł tam coś jeszcze, zawiniątko. Wyjął je i ostrożnie rozsupłał. Otworzył szeroko oczy ze zdumienia i przytknął nie wierząc, do nosa. Polizał. To suszone owoce! Spojrzał w górę i szybko wyrecytował podziękowania dla odchodzącego starca. Ukrył je przechera, by dać Forteollo w chwili największego głodu! Chłopak poczuł, jak ślina wypełnia mu buzię. – wcisnął więc kilka kawałków do buzi i zaczął je żuć, ciamkając cicho. Zamknął oczy, leżąc wśród stepowych traw pod rozgwieżdżonym niebem zapomniał o wszystkim, rozkoszując się dawno zapomnianym, słodko-kwaśnym smakiem. Czas przestał istnieć, noc nie szczypała zimnem stóp – liczyły się tylko owoce, ich słodycz i to wspaniałe uczucie, gdy połykał drobne kawałki papki, karmiąc żołądek, który już chyba zdążył zacząć jeść go od środka. Wyschnięta herba zaszeleściła gdzieś blisko, chciał obrócić głowę. Zdążył tylko poczuć tępy ból w głowie i zapadła ciemność.

 

 

*

 

Ocknął się. Nie otwierał oczu, by nie zdradzić się zbyt wcześnie, uchylił tylko nieznacznie powieki. Dochodził go szum fal rozbijających się o brzeg, miał uczucie jakby się kołysał. Rąk prawie nie czuł, miał je wygięte do tyłu i skrępowane na plecach. Leżał na boku, opierając się o coś zimnego i niewygodnego. Ostrożnie skierował wzrok ku górze, by po dłuższej chwili rozpoznać gąsienice stojącego w miejscu Smolucha. Nad nimi dojrzał ogromne, pordzewiałe budowle, rosnące ku niebu. Zwężały się ku szczytom jak Samotna Góra na stepach, na gzymsach zaś wyrastały narośle czarnych kominów. Budynki były ze sobą połączone pajęczyną rur, mostów i czegoś jeszcze, czego Forteollo nie umiał nazwać, a co wyglądało jak czarne, oślizgłe babie lato oplatające każdą budowlę w zupełnie chaotyczny sposób. Te wieże były tak ogromne, że Smoluch, smok, potwór odbijający włócznie nieprzyjaciół – zdał się mu teraz niczym mały żuczek. Szczyty budowli ginęły w brudnoszarej mgle przesłaniającej niebo, zachodząca Sol była tu nieledwie bladym, ledwo widocznym krążkiem. Chłopiec poczuł się bardzo, bardzo mały, odwrócił więc wzrok i natychmiast tego pożałował. Na wprost zobaczył brudną, nieprzejrzystą wodę rozbijającą się żółtą pianą o fragment platformy, na której niechybnie się znajdował. Bezmiar toni rozlewał się aż po horyzont, to chyba było morze. Z wody sterczały na wpół zatopione wieże nie mniejsze niż te, które mijali. Budynki ciągnęły się hen, daleko, na setki kroków w głąb otaczającej ich wody. Pomiędzy dwoma najbliższymi wisiał poszarpany, czerwony proporzec z białym kołem w środku, w który wpisano czarny krzyż. Poniżej trzepoczącej na wietrze flagi na falach kołysał się majestatycznie potwór, długi na trzysta łokci, szeroki na pięćdziesiąt łokci i wysoki – co najmniej – na trzydzieści. Forteollo znał liczby, odległości i miary: Krzywonos cierpliwie poświęcił dwie suche pory, by nauczyć go podstaw liczenia, szacowania odległości i nawigacji jako umiejętności niezbędnych do zawiadywania parowym Smoluchem. Kadłub tej ogromnej łodzi rozszerzał się na dziobie i rufie ku dołowi, sprawiając wrażenie wzgórza wyrastającego wprost z wody. Mniej więcej w połowie długości widoczne były wcięcia w krzywiźnie burt, w których tkwiły zanurzone do połowy ogromne, podwójne obręcze z wieloma szczeblami pomiędzy zewnętrznymi krawędziami. Nad szczytem bocznych ścian kolosa widoczny był Dom, prawie tak długi jak cała łódź. W jego środkowej części dach szczerzył się rzędami kominów, z których dobywał się lekki dym. Na pokładzie krzątały się małe czarne punkciki, wiatr niósł ze sobą dźwięk głosów, lecz chłopiec nie mógł zrozumieć słów. W odróżnieniu od martwych gór budowli dookoła, wielka łódź tętniła życiem.

 

Z drugiej strony Smolucha coś zastukało w podłoże.

– W życiu bym nie pomyślał, że zacumujemy do wunderheimskiego ratusza na wysokości szóstego piętra… – odezwał się skrzypiący, niezbyt przyjemny głos we wspólnym języku.

– Och, przecież przewidziałeś to już dawno, ty cholerny geniuszu. – Kobieta. Na pewno kobieta. O akcencie tak gardłowym jak Krzywonosowy.

– Niektórych rzeczy nie przewidziałem. Na przykład niezrozumiałej próby uruchomienie zeppelina w trakcie wyładunku sauberkohl z jego ładowni – znów zaskrzypiały stare drewniane drzwi.

– Zapominasz się, Jude! – jej głos był lodowaty, tańczyła w nim nienawiść – ale przyjemnie się go słuchało. A może to była tylko zwykła, źle skrywana niechęć?

– To ty się zapominasz, Frida. Nie jesteś tutaj żadnym űbermenschem, tylko zwykłą dziwką posadzoną za kradzież mięsa… – Skrzypiący wydawał się być znużony, nie zabarwiała go z pozoru żadna emocja.

– Herr Steinschneider i ty pani… Może łaskawie zamkniecie jadaczki i któreś z was sprawdzi tego chuderlaka koło gąsienicy, co? I bez waszych potyczek o, za przeproszeniem, jakieś tylko wam znane popierdułki, nawigowanie tym ustrojstwem wśród tych zardzewiałych raf jest wystarczająco trudne – włączył się trzeci, trochę chrapliwy głos z tyłu.

 

Na pokładzie rozległ się stukot zbliżających się kroków. Forteollo szybko zamknął oczy, udając, że wciąż jest nieprzytomny. Poczuł, jak ktoś kuca przy nim. Przez myśl przebiegło mu, że zhańbił swój Dom i nie może wrócić, nie zmazując win krwią wrogów, a już na pewno nie bez odzyskanego Smolucha. Nóg nie miał związanych, więc szybko ułożył w myślach pieśń walki: chwycić porywacza za gardło w nożyce, a potem go szybko zadusić, zanim pozostała dwójka zareaguje. Poczuł, jak ktoś delikatnie łapie go za ramię, potrząsając lekko i otworzył oczy zbierając się do ataku.

Znieruchomiał.

Pochylała się nad nim najpiękniejsza kobieta jaką kiedykolwiek widział. Miała ładną, symetryczną twarz, z której spoglądały na niego niebieskie jak południowe niebo oczy. Włosy upięte z tyłu, były jasne jak łany zdrowych zbóż, które wymalowano na ścianach jego rodzinnego Domu. Uśmiechnęła się do niego. Uśmiechnęła!

 

– Nie rozdziawiaj tak buzi – szepnęła. – Żyje, tylko jest lekko oszołomiony – rzuciła głośno. Obmacała delikatnie głowę Forteollo. Chłopak syknął z bólu, gdy dotknęła guza. Kobieta wstała i obróciła się odchodząc, a on mógł podziwiać przez moment opinane przez spodnie najkształtniejsze pośladki, jakie w życiu widział – a podglądał przecież dziewczęta w Domu gdy brały kąpiel w balii! Tamte były jednak chude, zapadłe, z wystającymi kośćmi, a te… Te były pełne, mięsiste, ocierały się o siebie gdy szła. Zupełnie inne. Usłyszał chlupot wody i po chwili – Frida? Chyba tak ją nazwał skrzypiący głos – wróciła z mokrym gałganem, który przytknęła chłopcu do głowy w bolącym miejscu.

 

– Teraz cię posadzę – powiedziała – Nie odstawiaj numerów, bo trzepnę cię drugi raz w łeb – zmarszczyła surowo brwi nad ślicznymi oczyma. Posłusznie poddał się jej dłoniom, gdy opierała go o jedno z kół Smolucha. Ogromna łódź urosła w oczach, a jej dziób rozwierał się przed nimi jakby chciała ich połknąć. Powoli, bardzo powoli, z ogłuszającym, głębokim zgrzytem, otwierała się paszcza na dziobie. Na ten widok Forteollo poczuł strach podchodzący do gardła. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w czeluść przed nimi. Mrok brzucha potwora rozświetliły nagle dziesiątki lamp, migotliwych płomyków. Zapomniał nawet o pięknej Fridzie i jej dziwnie nie chudych pośladkach. Patrzył jak urzeczony na dziesiątki cieni, niechybnie Mniejszych Braci wnosząc po posturze, uwijających się gorączkowo w środku. Spojrzał w górę, gdzie nad nimi zamiast szaroburego nieba z kolosami budowli – pojawiło się ciemne sklepienie ogromnej łodzi. Wpływali do środka.

 

– Hellumie, a brama? – znów skrzypiało, a słowa odbijały się wielokrotnym echem od ścian.

– Niestety, tak jak przewidywałeś. Osmalone runy, niektóre wypalone. To plus brak żywej duszy w Wunderheim – nie założę się z tobą, że nie spróbowali. – Ten chrapliwy z tyłu.

– Pieprzone durnie… Ale skąd ten malec ma koszulę z naszywką z imieniem i nazwiskiem!?

– Niewykluczone, że niektórzy zostali z tyłu. Jak wy.

 

Zapadło milczenie, przerywane chlupotem fal i głosami z czegoś, co na potrzeby zachowania resztek rozumu Forteollo ochrzcił wewnętrznym brzegiem. Wyglądało to jak łagodne zbocze wyłaniające się z wody, prowadzące wprost do pionowej ściany prowadzącej w ciemność, ku górze. W tejże ścianie, przy samym dole, znajdowało się chyba kilkanaście otworów, na oko jakichś korytarzy, z wnętrza których biła bardzo słaba poświata. Po niedługim czasie platforma, na której płynęli, zaszorowała o podłoże dnem, wydając nieprzyjemny, metaliczny chrobot, od którego aż ciarki przechodziły. Frida zeskoczyła zręcznie do wody, mokra szmata zsunęła się chłopcu na twarz i przez chwilę nic nie widział. Usłyszał oddalający się stukot powolnych kroków, gwar wielu głosów, platforma zadrżała, gdy ktoś na nią wskakiwał. W końcu czyjaś ręka litościwie zdjęła mokre płótno z twarzy chłopca. Ujrzał brodatą twarz jednego z Mniejszych Braci, ozdobioną fantazyjnymi tatuażami aż po czoło. Wokół krzątali się jego krajanie, oplątując błyszczącymi linami Smolucha i zsuwając na platformę deski łączące jej krawędź nad linią wody z pochylnią. Krępy karzeł zarzucił sobie Forteollo bez trudu na ramię, po czym zszedł po zaimprowizowanym trapie na brzeg. Chłopak podniósł głowę i ujrzał, jak dziób potwora, w którego wnętrzu się znaleźli, zamyka się niespiesznie z chrzęstem nawijanych na kołowroty ogromnych łańcuchów, którego echo dudniło ogłuszająco w środku. W miarę zamykania się dziobowych furt, w środku robiło się coraz ciemniej. Mrok rozświetlały tylko lampy pracujących przy zacumowanej platformie. Dopiero teraz zauważył, że pod nią umieszczono jakby trzy łodzie, które utrzymywały całość na powierzchni. Mniejszy Brat doszedł do wielkiej pionowej ściany i posadził chłopca na ławce. Karzeł usiadł obok niego, krzesając ogień dziwnym małym pudełkiem. Przy linii wody, kilkanaście kroków dalej, znajdowała się kobieta i jakiś zgarbiony człowiek, wsparty na kiju. Forteollo wytężał wzrok, ale widział praktycznie tylko ich cienie, światło z rzadka i tylko na moment oświetlało sylwetki stojących. Przyglądali się bez słowa krzątaninie załogi, wzmacniającej trap. Siedzący obok Mniejszy Brat, używając płomienia nad małym pudełkiem, odpalił sobie tuleję z suszonych liści. Dookoła rozszedł się aromatyczny zapach. Karzeł wcisnął zawijańca między zęby i raz po raz wciągał, a następnie wydmuchiwał z ust kłęby dymu. Forteollo zakrztusił się.

 

– Chcesz wody? Nie bój się, nie zatruta – łyknął z bukłaka sam, zanim podał ją do ust chłopcu. Forteollo pił łapczywie, odchylając głowę na ile pozwała mu niewygodna pozycja. Po chwili przestał.

– Hej, tu nie wolno palić! – krzyknął któryś z Mniejszych Braci zbliżając się do nich. Sąsiad młodzieńca wstał, sięgnął pod ławką i wyciągnął stamtąd lampę. Odpalił ją od wyjętej z ust żarzącej się tulei. Wstał, przybliżył światło do swojej twarzy i bardzo spokojnie zapytał, wkładając zawijańca do ust:

– Czy widzisz kogoś, kto tu pali?

– Nnnie… – odpowiedział, wyraźnie zmieszany na widok twarzy rozmówcy, intruz.

– To łaskawie nie zawracaj mi głowy. Wykonać! – Karzeł odwrócił się do chłopca, postawił lampę na ziemi między nimi. Na krawędzi wewnętrznego brzegu trwało mocowanie lin od Smolucha do wielkich pierścieni zatopionych w pionowej ścianie za nimi, odbywające się przy akompaniamencie złorzeczeń, kwiecistych przekleństw i jęków.

 

– Jestem Hellum, pierwszy nawigator tej krypy. Witaj na Lewiatanie, chłopcze. Wygląda na to, że chyba zabawisz tu dłużej, więc chciałbym móc ci uwolnić ręce… Ale coś w twoim spojrzeniu mi mówi, że mogę tego żałować. Zacznijmy więc od pytań…

– Ssskąd oni…? – momentalnie wykrztusił Forteollo. Mniejszy Brat roześmiał się szczerze.

– Miałem na myśli, że to ja cię będę pytał, ale niech ci będzie… – uśmiechał się, ukazując żółte zęby. – Podobno z miejsca, które nazywa się, czekaj, jak to szło… zerstörtdresden. Stało się tam coś, co nazywają feuergewitter. Z tego co mówili, to jest to coś jak morze, tylko całe z płomieni, które pożerały ich domy. Ratując się przed śmiercią, wykorzystali energię tego czegoś, by tu przybyć.

– A ja bardziej… jak oni zostali, przecież Przybysze odeszli już jakiś czas temu… Większość z nich…?

Hellum zadumał się chwilę. Pyknął dwa razy dymem z tulei i spojrzał gdzieś przed siebie.

– Dla nas w sumie byłoby lepiej, gdyby nigdy nie przybyli… Oni są przeklęci, jako gatunek, zobacz, nawet ich księgi o tym piszą – sięgnął do bocznej kieszeni kurty, wyciągając niewielką, rozlatującą się książeczkę. – Patrz co za kiepścizna, nasze knigi wytrzymują i dziesięć pokoleń, a ta po jednym rozpada się jak wysuszone łajno… Przeklęta niech będzie ziemia z twego powodu: w trudzie będziesz zdobywał od niej pożywienie dla siebie po wszystkie dni twego życia. – odczytał cicho. – I to na samym początku, rozumiesz, tamtejsi bogowie tworzą sobie takich, ci od razu są nieposłuszni i bach, klątwą po mordzie, bo jak to można tolerować… Po prawdzie, to się nie dziwię tym stwórcom. Ci co tu przybyli – traktowali część spośród swoich jak zarażonych plagą, gorszych, nie szanowali ich życia, zakuwali w kajdany. Kiedy na północy założyli kopalnię sauberkohl, to zagnali tych gorzej traktowanych do niewolniczej pracy. I ginęli w tych sztolniach dziesiątkami. Rozumiesz coś z tego? Uszli śmierci, żeby się nawzajem później wyrzynać?

 

Forteollo milczał. Nie rozumiał tego. Rozumiał branki na żony, rozumiał walczyć o skrawki żyznej ziemi, rozumiał walczyć o wierzchowce innych Domów, by nie zjadać własnych, rozumiał wreszcie branie jeńców na wymianę lub dla okupu. Nie rozumiał zabijania swoich. Mniejszy Brat pyknął żarzącą się tuleją.

 

– Nic, w sumie na naszą korzyść to ich okrucieństwo się obróciło. Znaleźliśmy te dwójkę w lochach, koło jednego z naszych chłopaków. Przy kopalni sauberkohlu na przedgórzu, nieopodal Świętych Szczytów, gdzie był kiedyś dom olbrzymów, pobudowali sobie te swoje kwadratowe drewniane namioty podobne do stepowych sadyb, a pod nimi więzienie. Kiedy Przybysze zwijali się do Wunderheimu, w kopalniach zostawili część swoich zakutych w kajdany oraz tych w podziemiach, na zatracenie, wyobrażasz to sobie? A w środku siedziała ich trójka. Nasz chłopak to za bójkę zamknięty, ona – siedziała ponoć za to, że rozpłatała człowieka dla sztuki mięsa i przywłaszczyła ją sobie, a ten stary… Musiałbyś to zobaczyć. Miejsce, w którym siedział, całe było upstrzone dziwnymi symbolami, a w powietrzu aż cuchnęło magią. Od razu ściągnęliśmy naszych wiedzących, weszli tam do niego i spędzili trzy dni oraz trzy noce. Zaraz po wyjściu kazali sobie księgi sprowadzić. Coś tam poczytali, poradzili i kazali go wypuścić. A ten dziadyga na to, że bez kobiety nie idzie, a niech ją wszyscy diabli… – Hellum splunął na ziemię między nogami.

 

Rozmowę przerwało głośne sapnięcie kotła wagena. Zwielokrotnione przez echo, dudniło jeszcze długo w uszach, aż basowe uderzenia tłoków wdarły się pomiędzy odbite dźwięki ogłuszającym klinem. Przed nimi sapiący z wysiłku Mniejsi Bracia, ustawieni w trzy rzędy, asekurowali na linach Smolucha wdrapującego się mozolnie po zaimprowizowanym trapie z desek i żelaznych prętów. Wbrew pozorom nie było to banalne zadanie, platforma na której przypłynęli przechylała się lekko: wagen był ciężki – chłopiec pamiętał jak zapadł się w podeszczowym mule pewnego razu i odkopywali go prawie pół dnia – a deski trzeszczały ostrzegawczo. W kokpicie widział wysoką sylwetkę, lampa w środku wyłowiła z ciemności fale upiętych z tyłu głowy włosów, na brzegu stał tylko zgarbiony o lasce – a więc niebieskooką piękność! Bez trudu manewrowała konstruktem w tak małej przestrzeni. Przypatrywał się zachwycony precyzji ruchów maszyny, sterowanej dłońmi kobiety.

 

– Nie daj się zwieść chłopcze – Hellum zniżył głos do niemal szeptu, kryjąc słowa w hałasie pracującej maszynerii. – Ona nie jest, jaka się zdaje. I bardzo, ale to bardzo parszywie zabija. Widziałem i wierzę, że w głodzie dla mięsa mogła rozpruć jednego ze swoich. Takich jak my zjada na śniadanie.

 

Smoluch gwałtownym podrywem przeskoczył krawędź pływającej platformy i zjechał na wewnętrzny brzeg, uderzając czołem gąsienic w stalową ścianę. Wszystko zadrżało, lampa między nimi przewróciła się i potoczyła się pod nogi chłopca, na nabrzeżu rozległy się krzyki, za zacumowaną płaszczyzną chlupnęła woda. Po chwili gruchnął śmiech. Hellum zagryzł zębami żarzącą się tuleję z liści, jednym ruchem podniósł lampę z podłogi i podniósł ją do góry, a potem huknął coś w niezrozumiałym dla Forteollo języku. Chłopiec wpatrywał się jak zaczarowany w majaczącą w półmroku Fridę, kiedy zeskakiwała z włazu Smolucha i przyglądała się Mniejszym Braciom. Ci, łapiąc się za nogi, uformowali żywą linę spuszczoną z platformy do krawędzi wody, żeby wyciągnąć z niej jednego ze swoich. Towarzyszyły temu pokrzykiwania oraz śmiechy. W końcu przemoczonego nieszczęśnika wytargano na brzeg, a chłopiec poczuł podmuch zimnego powietrza na twarzy.

– No wreszcie – mruknął pierwszy nawigator – Ileż można dusić się w tym dymie z kotłów. Chodź – zwrócił się do chłopca bez wysiłku podciągając go w górę – Zaprowadzę cię do felczera. Obejrzy tę banię na twojej głowie. I jeśli mi obiecasz, że nie będziemy musieli uganiać się za tobą po całej tej łajbie, rozwiążę ci ręce. Obiecujesz? – spojrzał uważnie spod krzaczastych brwi na twarz Forteollo. Był od niego może o pół głowy niższy, ale za to bardziej barczysty, a ręce miał grube jak korzenie drzewa. Chłopak zastanowił się chwilę. Doszedł do wniosku, że póki co chyba nie grozi mu większa krzywda, a wolne ręce zawsze się przydadzą, skinął więc głową w milczeniu. Hellum przez chwilę mocował się z więzami, by je w końcu rozsupłać.

– Mam nadzieję, że dotrzymasz słowa. Tu jest od cholery dużo łażenia, nie chce mi się, uwierz mi. – Popchnął młodzieńca w jeden z niskich, owalnych korytarzy, wychodzących z wewnętrznego brzegu w głąb Lewiatana. Był to ciasny tunel, w którym można było iść wyłącznie gęsiego. Pod jego górną częścią wiodły wiązki rur, podobnych do tych, jakie widział przy kotle wagenu. Tu było ich o wiele więcej. Co kilkanaście kroków po bokach wisiało coś nieforemnego, jakby pół ula, który jarzył się słabym światłem rozpraszającym odrobinę ciemność dookoła – ot tyle, by nie potknąć się o coś w trakcie marszu. Forteollo przypominało to trochę pieczary pod stepami, gdzie zbierali czarne kapelusze mięsistych grzybów rosnących tuż nad podziemnymi jeziorami; tam też jarzyły się kryształowe stalaktyty, dające zimne niebieskie światło. Niestety, co roku było więcej wody i mniej kapeluszy. Kilka kwitnień traw temu lustra wody podniosły się tak wysoko, że praktycznie nie było już co zbierać.

 

– Co będzie ze Smoluchem? – zapytał cicho.

– Smoluch? Ach, wy stepowi zawsze nazywacie swoje wierzchowce… Nic złego. Rozbierzemy go, obejrzymy kocioł do ostatniej części i zobaczymy, co tam Przybysze ciekawego wmontowali. Tej krypie przyda się parę usprawnień, żeby żarła mniej sauberkohlu podczas rejsu. Ile sypałeś mu do kotła?

Forteollo zatrzymał się, obrócił tułów i nie bez trudu w ciasnocie tunelu zademonstrował Mniejszemu Bratu dwie złożone w koszyk garście.

– Jechał na tym do wieczora, jeżeli sypnąć rano – dodał.

Hellum gwizdnął cicho z podziwem, echo poniosło się wzdłuż korytarza. W środku panował półmrok, jedynymi źródłami światła była latarnia Mniejszego Brata i wiszące na ścianach jakby ule, jarzące się bladym blaskiem.

– Ale potem Smoluch będzie działał? – dopytywał chłopak, patrząc uważnie na twarz pierwszego nawigatora.

– Spokojna głowa, rozłożyliśmy już i złożyliśmy kilka urządzeń Przybyszów, zawsze potem działały… Mamy w tym niejaką wprawę. – Odparł Hellum ze źle skrywaną nutą dumy w głosie. – Jutro przy śniadaniu pogadamy, teraz trzeba obejrzeć twoją głowę i przespać się. Dam cię do kajuty Boryxa, mojego zastępcy. Tylko nie daj mu się namówić na kielicha, strasznie chla, dureń jeden…

Forteollo wzruszył ramionami, odwrócił się ponownie i ruszył. Najwyraźniej tutaj też, podobnie jak na stepach, rzeczy mają swoją kolejność. Obietnica śniadania warta była cierpliwości. Tej jednej miał wszak aż w nadmiarze.

 

Szli dalej. Po bokach tunelu pojawiły się jakby wejścia do mniejszych jaskiń, zasłonięte stalowymi kurtynami. Niektóre były oznaczone dziwnymi znakami, których chłopiec nie rozumiał. Przed jednym z takich wejść Hellum gestem nakazał mu zatrzymać się. Dotknął czegoś w ścianie na prawo od otworu, sapnęło, syknęło, skądś wydobył się kłąb pary i zasłona powoli, zgrzytając niemiłosiernie odsunęła się na bok. Na korytarz chlusnął snop światła ze środka, oślepiony chłopiec aż osłonił oczy przedramieniem. Pierwszy wprowadził go do środka, gdzie był kolejny Mniejszy Brat w poplamionym krwią, chyba kowalskim fartuchu i okrągłej oprawie na lewym oku. Chłopiec przyjrzał mu się dokładniej, oprawa zdawała się być zrośnięta z nosem, kością policzkową i brwią. Felczer, jak się okazało, oznaczał tutejszego szamana i nazywał się Veritalis. Zastali go, gdy w ciasnej kajucie, jak nazwał Hellum tę małą pieczarę z metalu, przyrządzał jakiś dekokt w przeźroczystych miskach. Na środku pomieszczenia stał stół, nad którym wisiał krąg lamp dających jasne światło. O pół kroku w lewo, na kilku półkach rozmieszczonych od podłogi aż po niewysoki sufit, stały nieprzeliczone naczynia z różnego koloru płynami oraz dziwaczne, groźnie wyglądające narzędzia. Hellum przekazał chłopca felczerowi, a ten bezceremonialnie położył młodzieńca na stole i przystąpił do oględzin jego głowy.

– Ależ ci przywaliła, suka… – mruknął. Opar mocno nieświeżego oddechu dotarł do nozdrzy chłopca. – Leż tu, zaraz ci zrobię opatrunek jak się patrzy, a nie jakieś brudne szmaty… – Veritalis grzebał wśród półek z niezwykłą zręcznością, podnosząc do nosa różne płyny i niuchając je nieco podejrzliwie. Przy niektórych krzywił się okrutnie, przy jednym mruknął zadowolony i od razu wychylił całą fiolkę, przy innych przybierał zdziwiony wyraz twarzy. W końcu znalazł ten, którego szukał, nasączył nim kawał względnie czystego płótna wyjętego z jednego z nieprzeliczonych zakamarków pomieszczenia i opatrzył leżącemu chłopcu głowę. W powietrzu rozszedł się kwaśny, dziwny zapach. Forteollo poczuł w miejscu bolącego guza dający ulgę chłód. Felczer nakazał mu leżeć, unikać gwałtownych ruchów i czekać na Boryxa, a sam wrócił do swoich mikstur.

 

Chłopiec zamknął oczy. Zaczął zastanawiać się, jak wrócić do Domu. Nie mógł tego zrobić, nie powożąc wagenem – zostawienie pojazdu w cudzych rękach okrywało go niesławą, utraciłby imię i został wygnany przez starszyznę. Mniejsi Bracia nie wydawali się być wrogo nastawieni, wręcz przeciwnie, ale czegoś chcieli. Oni zawsze mieli swoje powody, mniej lub bardziej ukryte – jakkolwiek trudno im było zarzucić, by brali coś na siłę. Wędrowali, handlowali, zbierali opowieści i pieśni – takimi mu się jawili ze słów starszych w Domu oraz Krzywonosa. Nie dawała mu spokoju ta dziwna para: garbaty o skrzeczącym głosie i piękna Frida. Ach Frida…

 

Zasłona do kajuty felczera zazgrzytała. Chłopiec podniósł lekko głowę i zobaczył w wejściu opasłego karła z wielki, czerwonym nosem, trzymającego pod pachą kilka zwojów.

– Ty jesteś ten stepowiec? – burknął nowo przybyły, nie ruszając się z progu – To zbieraj się chłopie, nie mamy całego czasu dla siebie.

Forteollo podniósł się, zakręciło mu się przez chwilę w głowie. Ostrożnie zszedł ze stołu, pozdrowił Veritalisa uprzejmym gestem podziękowania.

– Chodź już, chodź. – Stojący w progu grubas ponaglał niecierpliwie. – Boryx jestem. Masz jakieś imię, chudzielcu? Śpisz dzisiaj u mnie.

Forteollo zapomniał języka w gębie, przyglądając się Mniejszemu Bratu. Tak dawno nie jadł do syta, że w głowie mu się to nie mieściło: ktoś, kto może być równie duży i spasiony jak stepowa dzika świnia z obrazów na ścianach Domu. Boryx wyciągnął chłopaka delikatnie na korytarz i popchnął do przodu wskazując kierunek. Szli wąskimi tunelami. Od ciasnoty chłopcu robiło się niedobrze, gubił orientację w terenie – za to Mniejszy Brat zupełnie bez wahania wskazywał, gdzie skręcić, a gdzie iść przed siebie. W końcu dotarli do celu, małej pieczary-kajuty z dwoma półkami wzdłuż ścian, a każda na tyle duża by pomieścić człowieka. Na przeciwległej ścianie małe przeźroczyste koło pokazywało świat tuż nad linią wody. Forteollo rzucił się do niego, wpatrując się w widoczne na zewnątrz fale i tajemnicze, na wpół zatopione wieże Wunderheimu. Przyglądał się im przez chwilę w płonnej nadziei, że zaraz obudzi się z koszmarnego snu zwinięty w kłębek na podłodze Smolucha. Niestety, nic się nie stało.

 

– Tamta koja jest twoja, he he – zarechotał Boryx, zapalając małą lampę zawieszoną pod sufitem i wskazując na jedną z półek wzdłuż ścian – Szcza się tam – pokazał palcem nieduży otwór w podłodze, sprytnie zamaskowany klapką. – Ja jeszcze obskoczę swoją kolejkę do dziurki od klucza, więc nie czekaj na mnie, tylko wal w kimę, stepowcu.

– Dziurkę od czego? – zapytał chłopak oszołomiony natłokiem nowych słów. Ostatni raz tak się czuł, gdy Krzywonos wyjaśniał mu jak wyznaczać kurs na stepie na podstawie ułożenia gwiazd.

– Ooo, ty jednak mówisz… Od klucza. Taki tutejszy zwyczaj. – Grubasa aż spierało, by się czymś podzielić, uśmiechał się dziwnie. Chłopiec odwrócił się do niego i skłonił lekko, okazując szacunek należny spotkanemu podróżnemu.

– Wybacz Mniejszy Bracie. Dla moich ludzi zwyczaje są ważne. Nie chciałem cię urazić. Jestem Forteollo.

Grubas wybałuszył oczy, a nos mu poczerwieniał jeszcze bardziej. Zaniósł się chichotem.

– To dobre! Urazić! Kielicha walniesz?

Chłopak, pomny na ostrzeżenie Helluma, grzecznie odmówił, wymawiając się zawrotami głowy i opatrunkiem.

– Co to: klucza? – zapytał od razu, póki miał uwagę Boryxa. Ten, zanim odpowiedział, wyjął zza pazuchy mały, płaski metalowy przedmiot, odkręcił coś na jego czubku i przechylił przez chwilę do gardła. Kiedy oderwał pudełko od ust, zionął ostrym, sfermentowanym zapachem.

– Na rudych myszach pędzona, mówię ci – nadzwyczaj znośna. Dziurka od klucza, taki tutejszy zwyczaj… Widziałeś ty tę piękność i tego maga, co to dawno już powinien nie istnieć?

Forteollo skinął głową w odpowiedzi.

– Mówię ci, heca z nimi jest. Żrą się strasznie bez przerwy, mało sobie oczu nie powydrapują, ale od czasu do czasu ona zachodzi do jego kajuty. Rozstawiają jakąś planszę i grają w milczeniu. Ona pije, on pije. Jak już się nasączy jak gąbka, dziewuszka, to mówi coś w ten deseń: A wyjmij wahadełko… I zaczyna się widowisko! On faktycznie coś wyjmuje, macha jej przed oczami i mówi w tej ich mowie, co to chrzęści jak kupa kamieni wrzucona do gęby szczerbatego. A ona, chłopie wystaw sobie, najpierw zasypia, a potem nagle zaczyna się kręcić, wić, jęczeć, rozbierać, dotykać… jest na co popatrzeć. Felczer mówił kiedyś, że staruch próbował ją złapać za kolano, to ona wtedy jakby się obudziła i sprała dziada na kwaśne jabłko. Mówił nam później łamaga, he he, patrzcie mi wielkiego maga, rozumiesz, żarcik taki, he he, że się o próg potknął i w sworzeń wyrżnął, ha ha! Więc wahadełko tak, ale dotykać mu nie wolno… Heca nad hece, powiadam ci. A jak się kończy, to on klaśnie o tak – tu Boryx huknął tłustymi dłońmi głośno dla lepszego efektu – a ta lalka wybiega jak oparzona, nierzadko półgoła, leci potem na złamanie karku do łaźni, a on się tak dziwnie paskudnie uśmiecha. Babka zamyka się tam na długo. Chłopaki kiedyś zajrzeli, niby przypadkiem sprawdzając spadek ciśnienia w rurach, mówią, że szoruje się bez przerwy, jakby skórę chciała zedrzeć. Dziwne, co? No, więc mamy tutaj taką kolejkę do dziurki od klucza w kajucie starucha przez którą to wszystko można obejrzeć, każdy ma nadzieję, że na jego wachcie dziewucha zajdzie do dziadka i będzie przedstawienie… Dziś moja kolej. Zapisz się u metalurgów – oni listę trzymają. Jak będziesz miał szczęście, to widoków ci starczy na niejedną samotną noc, mówię ci! – grubas klepnął jowialnie Forteollo w ramię, aż chłopak poleciał do przodu. Młodzieniec skrzywił się ni to z bólu ni to z niesmaku do odmalowanego znienacka w wyobraźni obrazu niezdrowo podnieconego, opasłego karła podglądającego nagą Fridę.

– No to trzymaj się, Fortecośtam, rano se pogadamy. – Boryx machnął ręką, nacisnął coś z boku metalowej kotary, a ta ustąpiła z sykiem, wypuszczając go na korytarz. Chłopiec wrócił do rozważań, jak się wydostać z tej łodzi pełnej małych wariatów, ale pieśń nie chciała się skleić w słowa. Usiadł na koi-półce i zaczął robić przegląd: noża brak, spodni miał na sobie dwie pary, koszule również dwie… W brzuchu zaburczało mu głośno. Sięgnął do kieszeni na piersi i wymacał woreczek-grzechotkę. Nie znalazł jednak zawiniątka z suszonymi owocami. No tak… Poczuł, że się poci – tu w brzuchu wielkiej łodzi było naprawdę ciepło. Po namyśle rozebrał się i naciągnął na siebie rzeczy po Krzywonosie – były wytrzymalsze, niż te tkane przez Stepowych Braci. Postanowił zdrzemnąć się chwilę, a potem poszukać swojej drogi wśród galimatiasu wąskich tuneli wewnątrz tej bestii. Ledwo ułożył myśl w słowa, oczy same mu się zamknęły i już po chwili zwalił się na wygodny siennik w koi, zapadając w twardy sen bez marzeń.

 

 

*

 

Rano obudziło go szarpanie za ramię. Boryx dość obcesowo potrząsał ramieniem chłopca. Z kwaśnej miny karła i worków pod oczami wysnuł wniosek, iż wczoraj w kajucie skrzypliwego głosu nie było na co popatrzeć, za to jego nowy znajomy siedział tam naprawdę długo karmiąc się nadzieją na kawałek golizny. Poranek Forteollo rozpoznawał po nieco jaśniejszym odcieniu szarości za małym okrągłym otworem pokazującym świat.

– Ruchy młody… Idziemy na szybką odprawę, a potem żreć. Pospiesz się, jak zamarudzimy, to kotłowi podpieprzą nasz przydziałowy kawałek smażonej macki.

– Od… odprawę? – wydukał wciąż nie do końca rozbudzony chłopiec.

– Ale ty jesteś dzikus, niech mnie szlag… Spotkanie, które mamy co rano. Potem, w jadalni, pojawia się wiadoma parka i nie ma zazwyczaj okazji na uczciwą rozmowę. Zasada jest prosta: odbębniamy to szybko i lecimy prędziutko szamać, póki jeszcze wszystko ciepłe i nie przebrane. Mam cię ze sobą tachać, więc załapiesz się na lepszą część żarcia, o ile będziesz mnie słuchać. Zrozumiałeś?

Forteollo przełknął ślinę. Od wielu dni nie miał w ustach ciepłego posiłku. Ostatnio jedli suszone paski mięsa z wierzchowca padłego przed kwitnieniem traw, tak cienkie, że można było przez nie widzieć świat po drugiej stronie. Wizja czegoś nieokreślonego, lecz smażonego, ciepłego i w kotłach, do czego w dodatku ściga się gruby Boryx, wydała mu się przekonująca – nie bez powodu ten karzeł prezentował się tak okazale. Tak, w kwestii jedzenia na pewno wie co robi. Skinął więc głową ziewając szeroko. Szybko zasłonił usta dłońmi, by dusza nie wyrwała się z piersi i nie pobiegła od razu do jadalni by pożreć strawę. Pieśń ucieczki mógł ułożyć równie dobrze z pełnym brzuchem.

– No to ruchy-ruchy, czas to pasza! – huknął radośnie Boryx i otworzył wyjście z kajuty. Chłopak zwlókł się z nadspodziewanie wygodnej koi i podreptał za grubasem.

 

Podążali korytarzami, nieodmiennie tonącymi w półmroku. Szli skręcając co rusz, aż dotarli do drabin. Już po wspięciu się na pierwszą, Mniejszy Brat zasapał się okrutnie, a wielkie krople potu zaczęły ściekać mu po karku. Mimo to z determinacją piął się w górę, wciąż łajając chłopca, że idzie tak wolno. Forteollo nie wiedział, o co chodzi – wszak nierzadko musiał czekać, aż Boryx przeciśnie się przez właz, a raz nawet pchał go od spodu. Nie protestował jednak, najwyraźniej taka tutaj była kolej rzeczy. Starał się zapamiętać drogę i liczył poziomy – wyszło mu cztery. Kiedy wystawił głowę z ostatniego włazu, zatrzymał się przez chwilę mrużąc oczy. Tu już nie było niby-uli. Byli chyba w długim Domu na szczycie tej ogromnej łodzi. Otwory pokazujące świat były tutaj umieszczone w dachu, większe i kwadratowe, a szarobure, mdłe światło wunderheimskiego dnia wpadało swobodnie przez nie do korytarza.

– No… pospiesz… się! – ponaglał go resztką oddechu poczerwieniały na twarzy Boryx. – Ileż na ciebie można czekać… Tam idziemy – machnął ręką na wprost, przed siebie. Forteollo wyciągnął się zwinnie na podłogę, zamknął za sobą klapę i bez słowa grzecznie zaczekał, aż jego opasły towarzysz odpocznie jeszcze chwilę. Albo i dwie.

 

Przeszli korytarzem kilkadziesiąt kroków, mijając kilka oznaczonych dziwnymi znakami wejść. Te były inne, tu w środku – w odróżnieniu od dolnych poziomów – prawie wszędzie było drewno, a otwory wejściowe były prostokątne, a nie owalne. I większe. Boryx zatrzymał się przy jednym z nich, mruknął coś i znaki zajaśniały lekko, po czym pchnął dłonią drzwi i wszedł do środka. Forteollo wszedł za nim.

– Zamknij za sobą – polecił mu jego baryłkowaty przewodnik. Chłopiec spojrzał bezradnie na drewniany właz: nie miał żadnych uchwytów, pokrętła, nic. Chwycił je więc za krawędź i pchnął z powrotem na miejsce. Drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem. W górnej szparze zobaczył delikatną poświatę dochodzącą z zewnątrz.

 

Pomieszczenie było duże, szerokie na jakieś pięć łokci i bardzo, bardzo długie, prawdopodobnie aż do przeciwległej ściany pokładowego Domu. Było wysokie, trzech chłopców jak on mogło stanąć sobie na ramionach, a i tak ten na szczycie miałby problem, by dotknąć sklepienia. Wzdłuż dłuższych boków ciągnęły się półki zawalone różnorakiej grubości tomami, zwiniętymi w rulon pergaminami, wreszcie wałkami z nawiniętymi sznurkami z supłami oznaczającymi pismo. Na środku stał stół, wokół którego zgromadziło się kilku Mniejszych Braci, w tym Hellum. Pierwszy nawigator z daleka machał do nich ręką, by podeszli.

– Żwawiej no tam, dziś do zupy dla każdego będzie kawałeczek macki, nie chciałbym tego stracić na rzecz kotlarzy!

Podeszli do stołu.

– Panowie, to jest Forte…ollo? Chłopina ze stepów, najpewniej jeden z ostatnich okazów. – zaanonsował go Boryx. – Chłopcze, Helluma znasz, a tu jest Ironilis, główny metalurg, Durg – nasz naczelny mordobijca, nie zadzieraj z nim jeżeli nie masz naprawdę dobrego powodu i ten wąsaty to Uruk, nasz wiedzący. Będziemy teraz dość krótko chromolić nudne rzeczy codzienne, więc w miarę możliwości postaraj się nie przeszkadzać, a szybko pójdziemy jeść, dobrze?

 

Forteollo skłonił się zebranym grzecznie, tak jak go uczyli starsi i stanął w milczeniu z boku stołu, przypatrując się ciekawie rozwiniętym na nim płachtom. Jedna przedstawiała obraz Lewiatana, jakby z boku, z wyrysowanymi różnymi liniami wewnątrz kształtu łodzi. Obiecał sobie przestudiować rysunek dokładniej, bo jeśli gdzieś miał znaleźć drogę ucieczki, to raczej nie w bezmyślnym błądzeniu plątaniną nieznanych sobie tuneli. Niestety, plany wielkiej łodzi w większości były przykryte przez druga płachtę. Chłopak dłuższą chwilę wpatrywał się nic nie rozumiejącym wzrokiem w jej zawartość, aż przypomniał sobie, jak Krzywonos kazał mu sobie wyobrazić, że Terra to takie nieduże, okrągłe zwierzątko. W powietrzu pokazywał wtedy, jak to zwierzątko oprawia się ze skóry, rozciąga ją i suszy na słońcu. Narysował wtedy podobne kształty na piasku. Płachta, którą widział, była z wielokrotnie większego zwierzęcia, a ilustracje na niej dużo bardziej dokładne. Mniejsi Bracia słuchali, jak Hellum mówi o kursie i oznacza delikatnymi maźnięciami kruchego, białego ptyczka kolejne etapy podróży na niebieskim fragmencie obrazu. Forteollo zaczął się przyglądać pochylonym nad stołem głowom, gdy jego spojrzenie spotkało się ze wzrokiem wiedzącego. Uruk nawijał koniec zwisającego wąsa na palec i najwyraźniej obserwował chłopca, reszty słuchając tylko kątem ucha. Oczy miał małe, okolone siateczką zmarszczek, a kiedy patrzył, to jakby świdrował aż do samego wnętrza. Młodzieniec spuścił wzrok.

 

– Potem odtąd kurs wyznaczy Boryx, bo już tam kiedyś był w podniebnym wielorybie z Przybyszami i oglądał te rafy. Boryx, czy mógłbyś… Czy mógłbyś do cholery nie pić przed śniadaniem!? – W głosie Helluma wyraźnie słychać było rozdrażnienie. – Każdy z nas jak tu stoimy tez ma pewnie sporo powodów, by zalać pałę, ale mamy coś do zrobienia, więc skup się ty niedopity okurwieńcu!

Boryx odjął metaliczne pudełko od ust i czknął. Forteollo poczuł w powietrzu znajomy, ostry i sfermentowany zapach. Ciekawe, jak to się pędzi na rudych myszach? Grubas otarł usta wierzchem dłoni i odrzekł spokojnie:

– Wśród moich powodów były takie cztery małe, nieduże w sumie, z których najmłodszy jeszcze nie raczkował. Odpieprz się Hellum, robię swoje.

Raptownie zapadła ciężka cisza. Wszyscy pozostali Mniejsi Bracia znienacka odnaleźli w sobie niezwykłe zainteresowanie czubkami swoich butów lub nieokreślonymi punktami gdzieś w odległych kątach sali. Ściągnięta gniewem twarz pierwszego nawigatora złagodniała nagle, głos opadł i z chrapliwego stał się nieomal miękki.

– Ja cię rozumiem. Ale myśl o żywych. O tych, których zdążyliśmy załadować lub pozbierać, jak ten tu… A do tego potrzebujemy Boryxa, który nie umiera od wnętrzności gnijących z przepicia. Proszę cię…

Opasły karzeł zmieszał się, burknął coś niezrozumiale i ociągając się zakręcił pudełko, po czym schował je za pazuchę.

– A jak już jesteśmy przy tym Frotte… – odezwał się ten o ponurej twarzy, przedstawiany wcześniej jako Durg – może tam skąd przyszedł, jest trochę żarcia, co? Musiał przecież jakoś przetrwać.

– Durg, wyjdź, zastanów się nad sobą i dopiero wróć. Przyjrzyj mu się, co widzisz? – stary Uruk pokręcił głową z dezaprobatą, a białe wąsy zapląsały w powietrzu, jakby z opóźnieniem orientowały się w którą stronę mają się poruszać.

– No chudy strasznie… zagłodzony wręcz.

– I co jeszcze?

Durg uważnie badał wzrokiem chłopaka. Forteollo poczuł się nieswojo.

– Przebarwione paznokcie… Białka oczu też… Plamy na skórze… zapadnięte policzki, wzdęty brzuch… Zęby masz wszystkie, chłopcze?

Chłopak posłał karłowi gniewne spojrzenie.

– Ja wiem, że to boli między uszami, ale wnioskuj, wnioskuj Durg… – naciskał wiedzący.

– Mało żarcia, niedużo wody, wszystko jeszcze pewnie chore albo mało pożywne. No dobra, tak tylko sobie pomyślałem, że może jednak… Żremy te glony i żremy. Za pomysły będziesz mnie łajał? – warknął wyraźnie zniechęcony Durg do starego karła.

Forteollo przysłuchiwał się w milczeniu. Rozumiał, że Mniejsi Bracia chcą gdzieś stąd odpłynąć. Jednocześnie nie wyglądają na głodnych, ale kawałek macki w kotle to jakieś tutejsze święto. Podniósł dłoń na znak, że chce przemówić. Wprawdzie nie był jeszcze mężczyzną, ale jeśli nie zabierze głosu jako równy, nigdy nim nie zostanie. A sprawa powrotu do rodzinnego Domu nie załatwi się przecież sama. Trzeba przynajmniej spróbować negocjować okup.

 

– Czcigodni Mniejsi Bracia! – odchrząknął i przestąpił ze stopy na stopę. Serce mu łomotało, a krew pulsowała w skroniach. – Bądźcie łaskawi po obejrzeniu konstrukcji zwrócić mi Smolucha złożonego. Może nasza strawa nie będzie najsmaczniejsza, ale mamy jej wystarczająco, by część wymienić za mni i pojazd. Jeśli zaś będziecie mnie tu więzić, wiedzcie, że jestem ulubieńcem wodza i wyśle tu do was tysiące wojowników! Na nic zda się Wam ta wielka łódź, gdyż nasi ludzie zaprawili się w pokonywaniu stalowych potworów w niezliczonych bitwach z Przybyszami. Jeśli spełnicie moją prośbę, poproszę wodza, by was oszczędził i pozwolił na handel pożywieniem.

 

Znów zapadła cisza, tym razem trwała tylko kilka uderzeń serca. Karły wybałuszyły oczy i pootwierały usta, na ich twarzach malowało się nieopisane zdumienie. Chłopiec zaskoczony wrażeniem, jakie wywarł, zastanawiał się, czy nie przesadził z hojnością oferty. Nagle Durg ryknął śmiechem, metalurg zawtórował, z uciechy bijąc dłonią na płask w stół, Hellum chwycił się pod boki i parsknął rozbawiony, zaś Boryx usiadł na ziemi, śmiejąc się na całe gardło. Nawet stateczny Uruk chichotał, nie mogą się powstrzymać przez dłuższy czas, a wąsy podskakiwały mu miarowo tworząc duet z ramionami. Chłopiec zmarkotniał, najwyraźniej nie potraktowali go poważnie. No cóż, przynajmniej próbował.

Starzec otarł łzy z kącików oczu i skinął na chłopca, by podszedł do stołu.

– Wybacz… To przez te tysiące wojowników… Przestań już się śmiać Durg, muszę mu wyjaśnić… Zobacz, to są stepy, a właściwie były – zakreślił ręką koło nad środkową częścią skóry Terry. – Tu dookoła jest morze, a tu – Wunderheim. Tu nasze przedgórze i nasze kolonie. A to duże i to duże – wskazał na ogromne, białe plamy na górze oraz na dole rysunku – to pasy lodowców. Jak widzisz, Terra nie ma dużo miejsca dla nas, od jednej granicy lodu do drugiej jest z pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt nocy podróży w linii prostej. Wasze stepy to spichlerz dla wszystkich. A teraz zobacz… – Uruk ujął kawałek białego patyczka, którym przedtem szkicował pierwszy nawigator – Tu teraz jest woda, a twoje stepy są tu – zakreślił malutkie kółko i zaznaczył wodę falowaną linią na rysunku. – Niestety, kilkadziesiąt wiosen temu pojawili się Przybysze, dobudowali do wież swoje piece i kominy, zaczęli napędzać Wunderheim naszym czarnym klejnotem i obudzili starą magię… Żeby było lepiej, przed zalaniem tego o tu – dźgnął palcem w mapę – mnóstwo ścierwa wyplutego z tychże kominów dostało się do rzek i ziemi. Okazało się, że jest toto trujące, przez co rozchorowała się roślinność, a zaraz potem zwierzęta. I porobiło się strasznie, w kilka wiosen zaczęło brakować dla wszystkich żywności, bo większość tego paskudztwa trafiła na stepy. Przybysze szybko się zorientowali co jest grane i użyli wunderheimskiej magii by gdzieś uciec, dziś to sobie potwierdziliśmy oglądając bramę. Za jej pomocą przybyli i najpewniej również wybyli.

 

Uruk oczyścił gardło. Kontynuował, spoglądając na chłopca:

 

– Kiedy znaleźliśmy starego maga Przybyszów w lochach przy jednej z kopalń, zeznał, że prowadzony na przesłuchanie do ważnego dowódcy, zauważył, że Sol jest jakby większa. Widział ją nie częściej niż raz na kilkanaście księżyców, więc zmiana rzucała mu się w oczy, a mógł ją obserwować, bo nad kopalnią snuł się dym niewiele jaśniejszy od chmur nad tym miejscem. Durnie nie mieli umiaru w korzystaniu z czarnego klejnotu, nierozważnie używali jego mocy… No, teraz to już nieistotne. Na ścianach celi dziad przeprowadził różnorakie, zgrubne obliczenia, postawił jakieś, jak on to nazywa, horoskopy i prorokował, że wszystko szlag trafi najpierw wodą, potem zaś będzie gorąco. Byłem jednym z wiedzących, którzy z nim rozmawiali. Coś mnie tknęło – więc posłaliśmy po nasze najstarsze księgi. I tam, w księdze pierwszego pokolenia, stało jak wół napisane: że Sol obserwowana przez czarne szkła pomniejsza się widocznie, noce i dnie robią się chłodniejsze, woda opada po ćwierć sążnia na dzień odsłaniając więcej lądów, aż po bodajże dwustu księżycach wyspa przemieniła się w kontynent. Jak się doda dwa do dwóch… Zaleciliśmy wszystkim klanom obmyślić ratunek. Ci tutaj – wskazał brodą na Helluma – zdecydowali się na z pozoru szalony pomysł: wielką łódź budowaną na przedgórzu. Jeszcze w trakcie pracy pół osiedla do niej przeniesiono, włącznie ze zwierzętami i niektórymi odporniejszymi uprawami. Inni zaryzykowali wyprawę na północ, by wykuć sobie w wiecznym lodzie domy gdzieś w okolicach, z których ongiś przyszliśmy, w nadziei, że będzie tam wystarczająco pożywienia jak tylko Sol rozpuści nieco zimę. Z dnia na dzień było coraz cieplej. Jeszcze inni debatowali tak długo, aż zaczął ich zabijać ich głód, choroby no i w końcu… Przyszedł dzień, gdy ruszyły lodowce, a wraz z nimi lawiny i powodzie. Zupełnie bez ostrzeżenia, nagle kamienne ściany utrzymujące zimę na przełęczach popękały z rana, a wieczorem spomiędzy Świętych Szczytów runęła na nas fala lodu i wody. Nie wiemy co się stało z pozostałymi osiedlami na przedgórzu. Wiemy, że z życiem na pewno uszli ci, którzy akurat pracowali przy Lewiatanie oraz wszyscy, których zdołaliśmy wyłowić później. Nie macie, chłopcze, tysiąca wojowników – Uruk spojrzał Forteollo głęboko w oczy. – Nie macie też zbyt wielkich zapasów pożywienia, a to co macie jest w większości chore lub zatrute. W związku z tym nie macie też ratunku. Twoją jedyną szansą na przeżycie jest skorzystać z naszej gościny. Nie jesteś tu więźniem, możesz odejść, ale nie pozwolimy żadnemu z naszych ruszyć palcem, by ci w tym pomóc. Mamy zbyt mało rąk i zbyt wiele roboty, by zająć się czymś więcej niż ratowaniem własnych dup. Chcemy spróbować to przetrwać na otwartych wodach, gdzie można zbierać dryfujące glony i łowić. Żywimy cichą nadzieję, że wunderheimska trucizna rozpuści się w morzu Terry do czasu, gdy Sol zacznie maleć. Zrozumiałeś?

 

Forteollo zmierzył spojrzeniem Uruka. Stary Mniejszy Brat o długich, białych wąsach bębnił palcami w mapę, czekając na odpowiedź. Inni zgromadzeni również popatrywali na chłopaka.

– Nasze pieśni – zaczął po namyśle młodzieniec, starannie dobierając słowa – stanowią, że Sol wypali zło i truciznę z płaczącej Terry za każdym razem, gdy zostanie zbrukana. Trzeba być cierpliwym, dbać o wodę i pożywienie oraz czekać. Dlaczego miałbym ci uwierzyć, skoro nasze pieśni twierdzą, że cierpliwością i ostrożnością Stepowi Bracia mogą przetrwać wszystko?

 

Uruk uśmiechnął się w zamyśleniu i zmarszczył brwi. Otworzył usta, zawahał się, zamknął je. Po kilku chwilach wyprostował się, spojrzał poważnie na Forteollo i odrzekł:

– Bo tym złem i trucizną chłopcze jesteśmy my wszyscy, włącznie z tymi, których zwiemy Przybyszami. Przemyśl to sobie na spokojnie.

– I to jest słuszna koncepcja, bo żarcie stygnie – bezceremonialnie przerwał Boryx. – Panowie, proponuję wszamać co nieco i dokończyć przy innej okazji.

 

Pozostali pokiwali głowami mamrocząc zgodnie. Hellum zwinął w rulony obydwie ilustracje i wcisnął pod stół. Cała grupa powędrowała do wyjścia, a potem do kolejnej, długiej sali. Różnica polegała na tym, że zamiast półek wszędzie znajdowały się podłużne stoły, przy których mogło zasiąść wielu jedzących. Stoły nakryto pustymi miskami z włożonymi do środka łyżkami. Pośrodku, między stołami znajdowało się przejście przez całą długość jadalni. Na przeciwległym końcu kilku karłów w płóciennych fartuchach ustawiało właśnie na podwyższeniu duże kotły. Do nozdrzy docierał smakowity zapach mięsa i ciepłego, letniego morza. Byli pierwsi. Posępny Durg wydłużył znienacka krok i wszyscy poszli za jego przykładem. Ze stołu tuż przed podwyższeniem każdy podniósł jedną miskę i wszyscy karnie ustawili się w rządku do pierwszego kotła. Forteollo postąpił podobnie, stanął za czekającym na niego Boryxem. Hellum zaanonsował nalewającym do misek Mniejszym Braciom obecność dodatkowej osoby. Od zapachu ślina wypełniała usta, a żołądek burczał rozpaczliwie domagając się czegoś ciepłego i smacznego. Jęknął głośno na widok parującej miski w rękach Boryxa, budząc ciche śmiechy reszty.

 

– O jaki chudzina, pewnie dawno dobrze nie zjadłeś? – zahuczał jowialnie okropnie tubalnym głosem jeden z nalewających karłów. – Podaj no tę michę, uraczę cię serdeczną porcją, biedaku!

Forteollo posłusznie podał miskę. Mniejszy Brat mocno zamieszał w kotle i wlał do miski dwie chochle płynu. Następnie ręką sięgnął do drugiego gara. Wyjął ze środka jakiś bezkształtny kawał mięsa, który po chwili z głośnym chlapnięciem zadomowił się w zupie chłopca. Karzeł o tubalnym głosie chwycił krawędź przypiętego do pasa fartucha, zamaszystym ruchem otarł krawędzie z resztek rozchlapanej zupy i podał miskę z uśmiechem połykającemu łapczywie każdy jego ruch chłopcu.

– Na zdrowie ci chudzinko, smacznego! – zahuczał przyjaźnie.

 

Forteollo zakręciło się w głowie od zapachu. Jak nieprzytomny skinął w podziękowaniu głową, chwycił gorące naczynie w obie ręce i nieomal potruchtał z nim do stołu. Usiadł szybko obok Boryxa, który zajadał się już swoją porcją, chwycił łyżkę i nachylił się nad miską, by jak najszybciej wpakować do ust pachnący mięsem płyn. Na nadgarstku poczuł nagle żelazny uścisk, powstrzymujący rękę przed podniesieniem jedzenia. Spojrzał na sąsiada, zły i zdziwiony zarazem.

– Powolutku, małymi porcjami. Odlej połowę z tej łyżki, mówię ci! Każdy kęs długo i spokojnie żuj albo potrzymaj chwilę w gębie. Inaczej za chwilę wyrzygasz to co zjesz, a ja się wkurzę i zabiorę twój kawał macki, żebyś go w tak durny sposób nie zmarnował, pojąłeś? – Boryx mówił spokojnie i stanowczo zarazem, a Forteollo zaczął się zastanawiać, ile kawałków macek w ten sposób już zabrał… Skinął jednak głową na znak, że usłyszał i posłusznie odlał połowę zawartości łyżki. Karzeł puścił jego rękę i wrócił do posiłku, zerkając raz po raz na chłopca. W misce pływały duże oczy z tłuszczu, zupa pachniała morzem i trawą, kawał czarnego mięsa kusił zapachem, ale Forteollo zamknął oczy i włożył do ust tylko łyżkę. Smak był dziwny, nieco kwaskowaty, na języku rozlało się ciepło. Zupa była gęsta. Chłopiec zastanawiał się chwilę nad nieznanym smakiem, przełknął ostrożnie porcję i aż zamruczał z zadowolenia. Nie pamiętał już, kiedy jadł solidną zupę ugotowaną na mięsie. Boryx zachichotał.

– Odczekaj chwilę przed następną porcją. Nie spiesz się, odzwyczaiłeś się pewnie od normalnych posiłków, musisz oszczędzać swój żołądek – dodał życzliwie karzeł i wrócił do siorbania ze swojej łyżki.

Do jadalni wtoczyła się duża grupa usmarowanych na czarno Mniejszych Braci. Tuż za nimi pojawiło się kilku kolejnych, w ciężkich fartuchach i z opalonymi brwiami. Rozszedł się gwar rozmów, brzęk podnoszonych pustych misek, do kotłów ustawiła się kolejka. Nie obyło się bez kilku szturchańców i gwałtownych roszad. Potem weszły trzy Mniejsze Siostry, ciągnąc za sobą gromadkę karzełków. Kolejka rozstąpiła się bez zbędnych ceregieli, puszczając dzieci wraz z opiekunkami na sam przód.

– To ostatnie trzy, jakie nam zostały – powiedział siedzący naprzeciw Ironilis, spoglądając ku kobietom. – Nie uchyb im w czymś, chłopaki tego nie lubią.

– Jak to – ostatnie? – zdziwił się chłopiec.

– My pracowaliśmy przy Lewiatanie. One z dzieciakami wypuszczały się do dolin w poszukiwaniu zwierzyny, roślin, pędów… czegokolwiek do zjedzenia. Nie zdążyły wrócić. – zakomunikował sucho metalurg i od razu wrócił do miski, najwyraźniej uznając rozmowę za zakończoną. Forteollo zauważył, jak jakiś grymas przechodzi przez twarz karła krótkotrwałym cieniem.

 

Do sali weszła Frida i zgarbiony starzec, pomagający sobie laską. Kobieta szła, kręcąc biodrami, najwyraźniej świadoma ukradkowych spojrzeń rzucanych przez Mniejszych Braci. Karlice ostentacyjnie nie zwracały na nią uwagi, jedna prychnęła pogardliwie. Frida uśmiechnęła się z wyższością. Oboje Przybyszów podeszło do stołu zajmowanego przez Helluma i jego towarzyszy, wzięli puste miski. Boryx przestał na chwilę siorbać, szepnął cicho do chłopca:

– Patrz, patrz, jak szczuje, ach jakie apetyczne szyneczki, schrupałbym je na surowo…!

Forteollo usiłował nie patrzyć , bojąc się, że zauważy i jego wzrok. Tajemniczy kawał mięsa w zupie wydatnie pomagał zachować skupienie na posiłku. Trącił karła łokciem, wskazując brodą zawartość swojej miski.

– Co to jest?

– Nie przeszkadzaj, taki widok… a co? Ach, to! Kawałek macki Lucthu – mruknął zagadnięty, tylko na chwilę obrzucając wzrokiem miskę chłopca.

– Luc.. co?

– Oj przeszkadzasz, zaraz siądzie, a nie wiadomo czy dziś rozepnie trzeci guziczek od koszuli… No Lucthu, wielkie takie jak wunderheimska wieża, żyje pośrodku morza, ma dużo macek i strasznie wygląda. Tak naprawdę bojaźliwe jest jak diabli, wywabialiśmy drania z głębin wielorybim ogonem chyba ze dwa księżyce i jak już wyrzucił w górę mackę, to my ją cap, rozumiesz, harpunami do burt. Wtedy chłopaki Durga spuścili się linach i w trymiga odrąbali toporami. Mówię ci, wyło to Lucthu aż powierzchnia wody się marszczyła, czarna posoka poszła szeroką plamą na powierzchni, ale zdążył nam czmychnąć. Macka była konkretna, tośmy ją po kawałku wciągali na górę i ciachali, przechył mieliśmy z dziesięć stopni jak nic! Kucharze ją oprawili do spółki z metalurgami, jak się okazało, że jest jadalna – poszła w beczki z solą. No i tak to leci, raz na jakiś czas, zazwyczaj przed nowiem, podsmażają i wydają po kawałku do zupy z glonów. Dobra jest, tylko małe kęsy bierz – napomniał go Boryx, cały czas bezczelnie wpatrując się w pośladki Fridy. W końcu karzeł westchnął i wrócił do jedzenia, bowiem Przybysze zawrócili z pełnymi miskami w rękach do stołu i usiedli na jego drugim końcu, niedaleko Helluma. Forteollo ukradkiem dojrzał, że tylko jeden guziczek pod szyją niebieskookiej jest rozpięty. Zauważył też, że starzec ma potwornie poparzone dłonie i ślady po ogniu na całej twarzy, która przez to bardziej przypominała potworną maskę niż normalne oblicze. Krzywonos tez miał takie ślady, na plecach. Mówił, że to w trakcie przybycia, że zamykał pochód i… W tym momencie zawsze milkł, chłopcu nigdy nie udało się go namówić na opowiedzenie tej historii.

 

Forteollo zastrzygł uchem. Z udawanym spokojem podjadał małe kawałki potrawy, usiłując podsłuchać rozmowę Przybyszów. Nie byłoby to trudne, gdyby nie panujący w jadalni gwar – stukot łyżek o miski, wszechobecne mlaskanie, siorbanie, na domiar złego co chwila napływały nowe grupy Mniejszych Braci i ustawiały się nieopodal w kolejce do kotłów, a wszyscy ze sobą rozmawiali, czasem gdzieniegdzie wybuchały śmiechy. Osobliwie jednak milkli lub ściszali głosy, mijając siedzących Przybyszów. Chłopiec dla niepoznaki obserwował, jak zupa w misce bardzo powoli przechyla się to w jedną, to w drugą stronę – łódź musiała się kołysać na wodzie. W końcu udało mu się wyłapać głosy przy drugim końcu stołu.

 

– Nie ma takiej możliwości – klarował Hellum starcowi – żebyśmy cokolwiek zdołali tutaj uruchomić. Od wczoraj lustro wody podniosło się o pół sążnia, cokolwiek twoi pobratymcy tu uruchomili by zyskać energię do przejścia – jest teraz na dnie, niedostępne. Zapomnij i basta. Ładujemy co się da, najwyżej konstrukcję drugiego kotła dokończymy na pełnym morzu. Należałoby jeszcze namierzyć to plemię Stepowych Braci od chłopaka i zapakować na pokład wszystkich chętnych. Niestety, on nam nic nie powie o lokalizacji swojego Domu, a przynajmniej nie szybko – Stepowi Bracia tacy są. Możesz ich ciąć, włóczyć, a jedyne co usłyszysz to pieśń pogardy dla śmierci. Zanim nam zaufa, minie wiele księżyców, tyle czasu nie mamy. Zostawiliśmy małemu wolną rękę, najwyżej się naje i przynajmniej syty zdechnie na tym swoim stepie.

Frida powiedziała coś w dziwnej, twardej mowie. Patrzyła przy tym nieprzychylnie na starca, cedziła wyrazy przez zęby. Mag odłożył łyżkę do miski, zmierzył ją wzrokiem, uśmiechnął się chyba, co na wyżartej oparzelinami twarzy trudno było rozpoznać i zaskrzypiał nieprzyjemnie we wspólnym:

– Moja droga, jeżeli sądzisz, że te durnie z błyskawicami przy kołnierzach dostały ode mnie wszystkie niezbędne szczegóły, to jesteś głupsza niż myślałem. Zapewniam cię, że nie chcesz być tam, dokąd ich rzuciło. Jedyną osobą, która wie jak poprawnie wyrysować siedem kręgów bramy, jak połączyć energię żywiołu z runami, by otworzyło się przejście – jestem ja. Zrobiłem to już raz, na Altmarkt, w samym środku morza ognia i drobna tylko niedokładność kosztowała mnie bolesne poparzenia. Wyciągnąłem z tego płonącego piekła wszystkich niedowiarków, którzy inaczej spaliliby się żywcem lub dopadły by ich z powietrza alianckie świnie. Naprawdę sądzisz, że niewdzięcznikom, którzy wsadzają swojego wybawcę pod klucz, a potem jeszcze torturują, zdradzam wszystkie tajniki sztuki? Zresztą – chcesz, to próbuj, zobaczymy ile pożyjesz… Ja ze smutkiem stwierdzam, że die Zwerge tym razem mają rację, a nasi rodacy powiedli kilka tysięcy osób na prawie pewną śmierć.

Jasnowłosa zmrużyła oczy i fuknęła, wyraźnie wzburzona.

 

Forteollo nachylił się do Boryxa szepcząc:

– Dlaczego on jej odpowiada we wspólnym?

– Bo uwielbia ją poniżać, a im większa widownia, tym chętniej to robi. – Boryx odpowiadał równie cicho, między zdaniami ciamkając głośno i wpychając sobie do ust duże kawałki mięsa. – Zazwyczaj udowadnia jej, że jest głupiutką zdzirą. W zestawie ma jeszcze prowokowanie jej do momentu, aż wybuchnie wrzaskiem. Taki wredny dziad, chyba to lubi albo mści się za coś. Zresztą, to chwalipięta zapatrzony w siebie… Schlaliśmy go kiedyś i opowiadał, jakoby był magiem ichniejszego wielkiego wodza. Tenże wódz – karzeł przerwał na chwilę, wydłubując spomiędzy zębów kawałek włókna – jak jeszcze nie był wodzem rzecz jasna, miał rzekomo dojść do władzy li tylko dzięki niesamowitemu Herschmannowi. Ale, jak każdy naprawdę wielki król i tu chłopcze nie drwię, lecz mówię to z uznaniem, zaraz po objęciu tronu sprzedał swego maga do klanu gestap. Ci z kolei postanowili wyciągnąć z gnojka co się da, a potem zabić. No i teraz jest najlepsze, he he – Boryx znów przerwał, odłożył łyżkę i przechylił miskę do ust, pijąc bezpośrednio z naczynia. Gęsta zupa pociekła mu po brodzie, ściekając pod kołnierz koszuli, ale grubas nie przejął się tym zbytnio. Chłopca aż skręciło w środku na takie marnotrawstwo, jednak nie dał nic po sobie poznać. Karzeł odstawił miskę, otarł usta dłonią, czknął głośno i szeptem, nie patrząc w stronę młodzieńca, kontynuował. – Otóż podobno dziadzia jest taki cwaniak, że zdobył włos jednego ze swoich strażników i odprawił w przeddzień swojej egzekucji taki rytuał, że mucha nie siada. No zamienili się podobno ciałami. I twierdzi, że wyciągał z celi siebie samego. Tamten, czyli on, ale tak naprawdę to ten strażnik, ponoć krzyczał, że to pomyłka, więc, jak łatwo sobie to wyobrazić, cała zgraja gestapo zrywała boki ze śmiechu, a nasz mag, to znaczy teraz strażnik, tylko że tak jakby z nim w środku, wykonywał wyrok patrząc mu w oczy… Mówię ci, dupek pękał z dumy jak to opowiadał. Idę po wodę, chcesz trochę? – zapytał głośno chłopaka. Forteollo skinął twierdząco. Bolała go głowa od tej skomplikowanej, przydługiej historii i postanowił, że później się nad nią zastanowi. Teraz ważne było jedzenie, a wspinał się na szczyty silnej woli, by nie pożreć łapczywie wszystkiego, co miał w misce.

 

Po jakimś czasie opasły Mniejszy Brat przyniósł dzban wody i kilka kubków, które rozdał współbiesiadnikom. Wszyscy, łącznie z Przybyszami, skończyli swój posiłek przed Forteollo. Hellum zaproponował, by zostawić z miską na kilka chwil Boryxa, a problem na pewno się rozwiąże. Roześmiali się wszyscy, włącznie z bohaterem żartu – najwidoczniej skłonność do dokańczania posiłków po innych była jedną z powszechnie znanych przyczyn jego otyłości. Chłopak z niejaką ulgą oddał resztkę swojej porcji karłowi. Bał się, że jeżeli zje choć odrobinę więcej, to od razu zwymiotuje. Czuł się syty po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, chciało mu się spać, a w brzuchu panowało miłe ciepło.

 

– Może pokażemy Forteollo otwarty pokład? Widok dookoła, przyznaję, nieco przerażający i przygnębiający, ale krótki spacer dobrze nam zrobi przed dalszą pracą – zaproponował Uruk, oczyszczając wąsy z resztki zupy.

 

Mniejsi Bracia zgodzili się ochoczo, najwyraźniej każdy pretekst był dobry, by opóźnić podjęcie dzisiejszych obowiązków. Frida wzruszyła ramionami obojętnie, na co ukłuło dziwnie chłopca w podołku. Starzec wymówił się koniecznością postawienia czegoś, co nazywał horoskopem i pożegnał towarzystwo. Wyszli więc z jadalni na korytarz, by po kilku krokach przejść na otwarty pokład.

Widok faktycznie był niewesoły. Ciemnoszare chmury mgły nad wieżami wciąż przysłaniały niebo. Dookoła Wunderheim tonął, połykany po kawałku przez morze. Woda zdawała się być spokojna, z oddali dobiegał szum rozbijających się o brzeg fal. Nad głowami trzepotał olbrzymi proporzec Przybyszów, znak, który Forteollo widywał na wrakach pierwszych smoków. Frida odłączyła się od grupy, idąc nieco na bok bez słowa wyjaśnienia. Boryx, Durg i Ironilis w milczeniu pożerali ją wzrokiem. Uruk z pobłażliwym uśmiechem z kolei przypatrywał się ich tęsknym spojrzeniom spoczywającym na Przybyszce. Hellum zapalił resztkę skręta z liści. Młodzieniec podszedł do krawędzi burty i spojrzał w dół – cofnął się odruchowo o krok, zakręciło mu się w głowie. Podszedł jeszcze raz, ostrożniej, chwytając się kurczowo barierki w obawie, że wypadnie. Spojrzał w lewo i zobaczył, jak Frida stoi swobodnie na lekko rozstawionych nogach i patrzy w górę, na proporzec. Delikatny wiatr bawił się kosmykiem jej włosów, opadającym za uchem. W rękach… W rękach miała jego nóż i owoce! Owoce od Krzywonosa, które zostawił w ostatnim darze jemu, Forteollo, swemu przybranemu synowi! Nadziewała je po jednym na czubek ostrza i jadła, bezczelnie, na jego oczach. Ech, nawet ich dobrze nie przeżuła, połykała całe kawałki… Dopiero teraz zauważył, że kobieta ma lekko haczykowaty nos i małe piersi. Już nie była taka piękna. Poczuł smutek, ogromny zawód i pustkę w sercu. Nagle zatęsknił za Krzywonosem.

 

– Mówię ci, uważaj… gdybym nie siedział z nią w tym zeppelinie, to pewnie dziś byłbyś martwy. Ona nie ma skrupułów, szczególnie, kiedy nikt nie patrzy.

Forteollo drgnął zaskoczony – nie usłyszał jak Hellum podchodzi, ćmiąc swój zawijaniec. Karzeł szedł pod wiatr, więc dymu też nie poczuł. Kurczowo zacisnął ręce na barierce i spojrzał jeszcze raz w dół, przełykając ślinę ze strachu na myśl o upadku.

– Nie radzę… – pierwszy nawigator uśmiechnął się łagodnie – z tej wysokości woda jest jak skała, najpewniej zabijesz się przy uderzeniu. Jeśli koniecznie będziesz chciał wrócić do swoich, to jutro Durg rusza ze swoją drużyną na stepy po resztki sprzętu z rozbitego okrętu powietrznego. Ale Smolucha nie dostaniesz jeszcze, potrzebujemy go, żeby zbudować dobrze drugi kocioł. Tobie i tak za kilkadziesiąt księżyców już się nie przyda. Możesz też zostać, twoja wola. Wtedy powinniśmy wziąć na pokład jakąś kobietę, może dwie z twojego plemienia. Zastanów się nad tym, co?

Forteollo zmarszczył czoło, spojrzał na karła. Za dużo, za trudne słowa, za wiele między nimi niewypowiedzianych myśli. I to co mówił przy stole do starca… Nie wiedział, co jest fałszem a co prawdą. Czuł się pogubiony. Musiał się przespać i poukładać na nowo swoją pieśń na następne dni.

– Jutro odpowiem, dobrze?

– Dobrze, dobrze! – Hellum uśmiechnął się, podnosząc ręce do góry z dłońmi skierowanymi ku chłopcu. Obrzucił spojrzeniem Fridę, która stała teraz bokiem. – Oni są najgorsi – powiedział karzeł w zamyśleniu.

– Co? – zdziwił się chłopiec.

– Przybysze. Wiesz, my i wy też jesteśmy przybyszami. Księga pierwszego pokolenia to nic więcej, jak pierwszy zapis naszych przodków na Terrze. Podobno zaryli w tutejszy lodowiec wielorybem, który latał jeszcze wyżej niż te srebrne – bo bliżej gwiazd. A i tak ruiny już były ruinami, to wszystko – wskazał głową wystające z wody wieże – już tu było wcześniej. Pojawiły się zaraz, jak tylko morze wycofało się trochę. Potem, gdzieś przy trzecim pokoleniu, jest w naszych księgach pierwsza wzmianka o was, Stepowych Braciach. Wyleźliście nie wiadomo skąd z tymi waszymi wierzchowcami bez oczu, co to jednym kłapnięciem łamały karki i czaszki, umorusani kolorowymi znakami, milczący, z nieruchomymi twarzami, pieśniami zamiast przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, podobno pokrwawieni, z wieloma rannymi… Okazaliście się mistrzami w hodowli zwierząt i roślin. Jakoś to sobie wszystko ułożyliśmy. Ale ci… – Hellum potrząsnął głową – Ci są najgorsi. Przywlekli swoje klątwy, swoją nienawiść, zniszczyli co mogli… – karzeł zamilkł.

Forteollo nie odzywał się długo. Nie znał jeszcze pieśni stworzenia ani pieśni pierwszych szamanów, nie wiedział więc, czy Mniejszy Brat choć trochę mówi prawdę. Był zmęczony gąszczem słów, historii i osób, które gmatwały się na Lewiatanie jak w wielkiej sieci. Łaknął prawdy, prostej historii oraz życzliwej duszy. Dzisiaj przynajmniej głód strawy zdołał zaspokoić. Podziękował w myślach duchowi Lucthu za jego hojność i poprosił o wybaczenie za doznaną krzywdę. Spojrzał na Helluma – czuł zamęt w głowie. Zerknął na Fridę – czuł zawód i rozgoryczenie.

 

– Oni nie wszyscy tacy byli – odpowiedział w końcu cicho, dotykając mimowolnie naszywki nad kieszenią na piersi gdzie podobno zaklęto prawdziwe imię Krzywonosa.

 

*

 

Woda wypłukiwała ziemię, odsłaniając podstawy rozrzuconych na niewielkiej odległości głazów. Wysuszony w słońcu szkielet usadowiony pod jednym z nich, częściowo zatopiony w płytkim lustrze brudnozielonej toni, przechylił się na bok, sprawiając wrażenie jakby pijanego. Delikatne, niemal niezauważalnie marszczące powierzchnię wody fale zmyły ziemię z kopczyka obok kości, odsłaniając wyryte w metalowej płytce nadzwyczaj staranną szwabachą eleganckie litery: Liebste Illsa Műller – immer dein Gerhard.

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałam jedną czwartą opowiadania i nie mogę obiecać, że jeszcze tu wrócę. Przykro mi, ale brak jakiejkolwiek akcji, przynajmniej w przeczytanym fragmencie, nie zachęca do poznania dalszego ciągu. Jeszcze bardziej odstręcza mnie konieczność przedzierania się przez nie najlepiej napisany tekst i mało czytelne, fatalnie konstruowane zdania.

 

„Starzec podniósł się stękając do pionu…” –– Dlaczego starzec stękał do pionu?

Może: Starzec, stękając, podniósł się do pionu.

 

„W środku panował ukrop: nie dość, że kocioł oddawał gorąc ze swojego brzuszyska, to jeszcze pancerz skwapliwie promieniował upałem nagrzewającym z zewnątrz stalowe ściany”. –– A może: W środku panował skwar: nie dość, że z brzuszyska kotła buchał żar, to jeszcze stalowy pancerz, nagrzany upałem z zewnątrz, promieniował strasznym gorącem.

 

„…po czym szybko uchylił drzwiczek pieca…” –– …po czym szybko uchylił drzwiczki pieca

 

„…sypnął do środka czarnymi grudkami ze złożonych w zaimprowizowany koszyczek dłoni…” –– W jaki sposób z dłoni, złożonych w zaimprowizowany koszyczek, powstały czarne grudki. ;-)

 

Była za mały i za szczupły na siedzisko…” –– To był chłopiec, czy dziewczynka? ;-)

 

„…jak każdy zeStepowych Braci. –– Brak spacji.

 

„…i cały stalowy konstrukt drgnął”. –– …i cała stalowa konstrukcja drgnęła.

 

„…długo jeszcze znaczące trasę jaką obrali siwą mgłą dryfującą nad stepem”. –– W jaki sposób siwa, dryfująca mgła, pomaga obierać trasę?

Może: …długo jeszcze, siwą mgłą dryfującą nad stepem, znacząc trasę, którą obrali.

 

„Przejechali jeszcze w milczeniu sporo czasu…” –– Czasu nie da się przejechać. ;-)

Może: Jechali w milczeniu jeszcze jakiś czas. Lub: Przejechali w milczeniu jeszcze kawał drogi.

 

„…i pomógł starcowi zejść w dół”. –– Zejść w dół jest masłem maślanym. Wszak nie schodzi się w górę.

Wystarczy: …i pomógł starcowi zejść. Lub: …i pomógł starcowi opuścić pojazd.

 

„No ale cóż, jeżeli to takie ważne dochować uprzejmości…” –– Dochować można tajemnicy, uprzejmości raczej nie.

Proponuję: No ale cóż, jeżeli to takie ważne, by zachować uprzejmość

 

„Po kilkunastu uderzeniach serca niedaleko miejsca gdzie zniknął…” –– Skąd wiadomo, że blisko miejsca, w którym zniknął, biło serce? ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przecinki, przecinki i szyk ;) Bardzo dziękuję, obiecywałem sobie przejrzeć i popoprawiać, teraz mam podwójną motywację. Małość i szczupłośc nie determinują dziewczynki, nieprawdaż? Tak, ten brak szybszej akcji to taki ryzyk-fizyk. Będzie mi niezmiernie miło, jeżeli starczy Ci cierpliwości na przeoranie do końca, tym niemniej – dziś jeszcze będzie under construction.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Małość i szczupłość nie, ale napisałeś Była za mały i za szczupły na siedzisko…”, a to można różnie odczytać. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

uch ach, literoofka z dziewczynką, wybacz, zwracam honor.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Ach, uch! Nic się nie stało. Dzięki za honor. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jak zwykle się spóźniłem, chociaż z tego co widzę wcale nie mam czego żałować. Nie szkodzi, nie szkodzi, konkurs trwa do końca listopada. Drogi autorze, ze zniecierpliwieniem czekam na obiecane poprawki i ostrzegam, że ciepło buchające z BRZUSZYSKA kościoła w ogóle mi się nie klei. Napisz po prostu: w kościele było gorąco :) Nie ma co się śpieszyć, daj sobie czas. Powodzenia ;)

Ech ich. Się robi. Niestety, nie bycie panem swojego czasu nie pozwala zbyt dokładnie podpalać kościoły, aby osiągnąć pożądany gorąc ;)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

No i aktualizacja po krótkim kursie odchudzającym ;) Nie ma i nie będzie laserów, efektów specjalnych, galopującej akcji i więcej niż jednego trupa ;) Wszelkie uwagi chętnie wczytuję, ale ich naniesienie zapewne nie będzie możliwe (widzę, że edycja jest dostępna do 24h). Jeżeli  "się nie czyta" – będę wdzięczny o wskazanie co najbardziej przeszkadza w odbiorze. ;)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

ale do korekty jeszcze kilka miejsc… no cóż, wybaczcie ;/ Pośpiech to zły doradca.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Czyta się. Wciągające, smutne, podobało mi się.

Przynoszę radość :)

Dzięki Anet za dobre słowo, naprawdę cieszę się, że się podobało. Krytykę również chętnie przyjmę – lubię wiedzieć, co robię źle.;)   Przy okazji, wszystkich czytających przepraszam za błędy, których nie zdążyłem usunąć – niestety zostały mi tylko trzy-cztery godzinki nocą na korektę, skupiłem się na odchudzeniu, poprawieniu szyku zdań (a i tak nie wszędzie doszedłem) wprowadzając niechcący przy okazji kilka literówek, artefaktów i nie poprawionych odmian. Mea maxima Culpa.   @Kudłacz: Taki niestety urok, gdy mam czas tylko w długi weekend na dłuższe posiedzenia nad tekstem – bo listopad cały zawalony robotą i nie wiedziałem, czy będę miał okazję spędzić jeszcze kilkanaście godzin nad szlifowaniem w wyznaczonym przez Ciebie terminie. A napisałem, bo gdy złapałem się pod koniec Księgi Rodzaju na myśli: "Ej stary, właśnie odświeżyłeś kawałek Biblii, ktoś cię tu sprytnie wkręcił…" – no i zagrała ambicja:) 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Nowa Fantastyka