- Opowiadanie: GaPa - Gdy karmisz potwory

Gdy karmisz potwory

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Gdy karmisz potwory

     1 Oświecony

 

     Mężczyzna, który wysiadł z dość wiekowego auta średniej klasy, wydawał się spokojny i zadowolony, chociaż osoby znające go lepiej dostrzegłyby na jego twarzy również oznaki znużenia i spłowiałe echo smutku, barwiące ją stygmatem samotności. Odwrócił się w stronę chodnika, skąd zmierzał ku niemu niepewnym krokiem miejscowy król podwórka, jedyna osoba w zasięgu wzroku. Na jego widok sięgnął do kieszeni, jakby szukał drobnych, ale się rozmyślił. Ruszył do domu, skinąwszy głową rozkołysanemu dozorcy. Przekraczał właśnie granicę cienia, który rzucał blok mieszkalny, gdy dobiegł go zachrypnięty głos.

     — Czekaj, sąsiad.

     Odwrócił się w stronę wołającego i zrobił krok do przodu, by powrócić na teren oświetlany ciepłymi promieniami słońca. Zmrużył oczy i odpowiedział.

     — Dzień dobry. Co tam słychać? — Ton jego głosu wydawał się wyprany z emocji.

     — Jaki masz pan telefon? — wychrypiał cieć, chociaż odpowiedź najwyraźniej wcale go nie interesowała. Rozbieganym spojrzeniem omiótł otoczenie i pociągnął zdrowy łyk z butelki, którą z namaszczeniem włożył do kieszeni poplamionej kurtki. Równie magicznym sposobem co uprzednio napój wyciągnął kartkę papieru, którą zaprezentował. Na potłuszczonym papierze drukowane litery układały się w napis: NIE WYŁOŃCZAJ KOMÓRKI! ODŁÓŻ JĄ NA BOK! ROZMOWA MOŻE BYĆ NAGRYWANA. Drugą dłoń przyłożył do ust, nakazując milczenie.

     Mierzyli się przez chwilę wzrokiem, aż na ponaglający gest mężczyzna odłożył telefon do samochodu, ostentacyjnie aktywował alarm auta i dał się poprowadzić na rozchybotaną ławkę. Usiadł twarzą zwrócony ku południowi i powiedział równie spokojnie co na początku.

     — Więc co słychać? Co to za tajemnice? Nie wystarczyło wyłączyć telefon?

     — Nie wiesz pan, że nawet przy wyłączonym mogą podsłuchiwać? Ja wcale nie mam.

     — Ale po co by mieli…

     — Do naszego miasteczka przyjeżdżają. Te kreatury — przerwał rozmówca, nie odpowiadając na pytanie.

     — O, nie słyszałem. To spore wydarzenie, w końcu przedstawiciele innego gatunku. Z innej planety. W naszej peryferyjnej miejscowości. Wydarzenie naprawdę dużej wagi.

     — Taaa, ufojudki zafajdane. — Przez pobrużdżoną twarz przemknął wyraz pogardy. — A pan pewnie zaraz polecisz trawę na przywitanie malować. Wiedz pan, że wielu to się nie podoba, to naskakiwanie potworom. A te bestie nas załatwią, a najsampierw takie wymuskane szczypiory.

     — Zabobony. Po prostu mało ich znamy. Tak samo jest z każdym obcym, z innej wioski, kraju, kontynentu.

      — Już żeś się pan dał przekabacić, z wami inteligencikami zawsze to samo. Srutki tutki, gadka szmatka. Ale coś wam pokażę.

     Dozorca zakręcił butelką, przytknął ją do ust. Po konsumpcji skrzywił się i splunął głośno. W tej samej chwili, gdy plwocina osiągnęła chodnik, w jego dłoni znalazł się stary odtwarzacz wideo. Uruchomił projekcję, ustawiając aparat tak, by obaj mogli obserwować ekran. Obraz był niewyraźny i rozchybotany.

     — Z daleka nagrywane — wyjaśnił. — Rządowi mają maszynkę, jakiś sygnał wysyła, że blisko wszystko kasuje. Patrz pan uważnie.

     Z ust siedzącego w centralnym punkcie kadru otyłego mężczyzny na lśniące płyty podłogi sączył się płyn. Wokół wielkiej postaci gromadziło się zbiegowisko modnie ubranych przechodniów. Sądząc po torbach, które nieśli i wielkich witrynach w tle był to ekskluzywny ciąg handlowy. Dwóch Plangów przyłożyło niewielki przedmiot do karku grubasa i ten zwalił się bezwładnie, nie broniąc przed upadkiem. Błyskawicznie pojawili się umundurowani agenci, rozpędzając zbiegowisko.

     Napój życia raz jeszcze zwilżył gardło ciecia, nim ten się odezwał.

     — Widzisz pan, takie są naprawdę. A te skurwysyny w górze nas sprzedali.

     — No, na pewno da się to jakoś wytłumaczyć — odparł mężczyzna niepewnie.

     — Taa, rurka w pupsko i po chłopie. I słuchaj, „sąsiad” — wychrypiał jadowicie cieć — nie lubię was. Nie lubię i już. Ale przez pamięć na waszą żonę, co dobrą i uczciwą kobietą była, i w potrzebie zawsze groszem poratowała, radzę wam się z tymi robalami nie zadawać. Bo wiecie, przebite opony da się zakleić, ale szkoda tych dwóch aniołków, co wam po tej świętej kobiecie zostały. Mały rzadko się pokazuje, ale dziewczynka żywe srebro, wszędzie jej pełno. Udana, a to zawiść budzi.

     — Pan mi grozi?

     — Jaki tam pan, „sąsiedzie”. Pomyśl pan, co żeś widział. Oficjalnie nie pokażą tego nigdzie. I o rodzinie pomyśl. To uszanowanie.

     Jakimś tajemniczym sposobem dozorca ściągnął jeszcze łyk wina wstając, po czym oddalił się krokiem zdecydowanie lżejszym, niż przed spotkaniem, czego nie dało się powiedzieć o jego rozmówcy. Rozległ się przenikliwy dźwięk, gdy roztrzęsiony zapomniał rozbroić alarm, zabierając telefon z auta.

     — Ciemnogród — wyrzekł bez przekonania, gdy udało mu się zapanować nad zgiełkiem. Jednak przed oczami ciągle miał widok potężnego ciała zwalającego się na posadzkę. A obok dwóch Plangów w szarych uniformach, uwijających się niczym mrówki nad martwym świerszczem.

     

     

     2 Żywe srebro

     

     Dziewczynka obrzuciła spojrzeniem ruinę budynku. Nad zabitymi deskami drzwiami wisiał kawałek czerwonej tablicy z wyblakłymi literami „SZKO”. Większość okien była pusta. Podeszła bliżej i zadarła głowę. Przez chwilę w szczątkach szyb obserwowała odbicie białych nieregularnych chmur, majestatycznie przemierzających niebo, a potem uklękła i podniosła leżący w trawie odłamek szkła. Na przezroczystej powierzchni znajdował się znieruchomiały owad o malutkim, ale twardym pancerzyku, co sprawdziła, delikatnie naciskając go opuszką palca. Stworzenie wydawało się nieżywe. Przeniosła je na wolny od trawy kawałek ziemi i za pomocą szkła zaczęła kopać dołek. Miała tam umieścić żuka, gdy spostrzegła, że poruszył nóżkami. Wyrzuciła szkło, wzięła leżący obok patyk i wokół stworzonka wyryła fosę. Potem pozbierała kamyki, kawałki plastiku, by wznieść niewielki domek. Pałac Pana Owada, tak go nazwała. Przez cały czas z jej twarzy nie znikał wyraz skupienia.

     Usłyszała hałas, więc odwróciła głowę. Niewielki asfaltowy placyk otoczony był roślinnością.

 

     „A krzak taki zwykły był, badyle jakieś. I takie tam małe kulki na tym rosły. I on tam się czaił! I ja rzucałam kamieniami, ale on mi zagrodził drogę! Naprawdę! I się bałam! Był taki brzydki i śmierdział! I… miał nogi z gówna! Naprawdę! Naprawdę!”

     

     Zza krzaka wyszedł Plang. Był tylko trochę wyższy od niej, odwłok obleczony miał w kolorowy, mieniący się kombinezon. Głowę chronił przezroczysty hełm, wyraźnie widziała zwrócone na nią wielkie potrójne oczy. Nogi… Nogi wcale nie były brązowe. Miał ich sześć, były czarne. Przypominały odnóża owada, którym się bawiła. Nawet stąd dostrzegała falujące włoski, które je porastały. Trampki, które miał na stopach, były bardzo podobne do tych, które nosiła.

     Rzuciła w niego kamieniem, ale trafiła w jedną z butelek, walających się w krzakach. Była gotowa do ucieczki, gdy dobiegł ją dźwięk, wydobywający się ze skrzynki kombinezonu. Tembr był miły w odbiorze, przypominał głos jej brata.

     — Znam tę zabawę. Młode samce waszego gatunku dość często się tak bawiły. Udokumentowane są przypadki, gdy butelkę holowano na środek niewielkiego akwenu wodnego i samce rywalizowały, kto pierwszy ją zatopi. Rzucały kamieniami z brzegu. Ten, kto przegrał, całował płaza.

     — Chłopaki bawiły się na dworze? — zdziwiła się dziewczynka.

     — Tak, chłopaki.

     Plang uniósł niezgrabnie kamień przednim odnóżem chwytnym, wycelował, ale ten z głuchym odgłosem wylądował w trawie.

     — Skucha — powiedział.

     — Skucha? — powtórzyła zaskoczona.

     — Gdy w czasie zabawy zawodnik wykona błąd, pozostali gracze zobowiązani są powiedzieć „skucha”. W takiej grze w klasy…

     — Nie ma takiej gry — przerwała mu.

     Ze skrzynki wydobyło się światło. Na pofalowanym asfalcie rozbłysła figura z połączonych kwadratów z podzielonym na pół okręgiem na górze.

     — Potrzebna jest kreda albo kawałek cegły — zakomenderował. Dziewczynka zdawała się nie rozumieć. — Potrzebujemy kawałka kamienia, którym moglibyśmy narysować ten kształt na podłożu.

     Wyruszyła na poszukiwania. Wzięła kilka kamieni, które znalazła koło zrujnowanego budynku. Jednym z nich wyrysowała na popękanym asfalcie szary rysunek. Gdy Plang wytłumaczył jej zasady, spróbowała pokonać planszę. Zaśmiewała się do łez, gdy nie trafiała, a jej partner za każdym razem poważnie wypowiadał słowo „skucha” i musiała zaczynać od nowa.

     — A ty? — zapytała w końcu.

     Wyświetlił dużo bardziej skomplikowaną figurę.

     — Adaptowaliśmy grę do naszych potrzeb — wyjaśnił.

     Dziewczynka wyrysowała kształt na asfalcie. Zgrabnie stanął na starcie.

     — Raz ja, raz ty. Kto wygra ten mistrz! — wykrzyknął i skoczył.

     — Skucha! — krzyknęła i aż usiadła, tak ją to rozśmieszyło.

     

     „Nie kłam! Ludzie już gadają, że cały dzień z tym potworem ganiałaś! A co ja ci mówiłem? Jaki wstyd! Zabraniam ci! Rozumiesz!? Zabraniam! Niech sobie mieszkają w stolicy, od nas wara!”

     

     — To do jutra — rzuciła, gdy zmierzchało. Nawet nie zauważyła, kiedy minął dzień.

     — Pożegnanie! — odparł Plang. — Będę czekał na placyku. Przyjdź, nudno samemu.

     

     Awantura zdawała się nie mieć końca. Nie pamiętała ojca takiego, aż kipiał ze złości. Jego uniesiony głos przenikał przez cienkie ściany, powracając stłumionym echem z korytarza.

     — I nigdzie jutro nie idziesz! Wszystkie fabryki zamykają przez te gnidy, a ty się im wysługujesz!

     — Ale tato…

     — Żadnego ale! Marsz do pokoju!

     

     Była noc. Mężczyzna ostrożnie wszedł do sypialni dzieci. Górę piętrowego łóżka zajmował chłopiec. Spał spokojnie, w uchu delikatnym światłem pulsowała muszla urządzenia, dzięki któremu miał dostęp do Sieci Rozrywkowej. Dziewczynka zajmowała dolny poziom. Rzucała się niespokojnie na łóżku, oddychając chrapliwie. Pogłaskał ją delikatnie po głowie i oddech przybrał zdrowy, miarowy rytm. Jej nienaładowana muszla leżała na półce. Uśmiechnął się. „Przepraszam, że krzyczałem”, wyszeptał i wyszedł z pokoju.

     Przesunął dłonią po twarzy. Ujrzał kolorowe plamy, które nie chciały zniknąć. Delikatnie zamknął drzwi, odgradzając Krainy Snów od świata. Był zmęczony, a jutro… Przyszłość wydawała się rozdygotaną panterą, czającą się na pojemniku z odpadkami, a on zmierzał naprzeciw.

     

 

     3 Samotny rodzic numer dwa cieniem przesłonięty

     

     Lokal swoje najlepsze lata miał za sobą. Wypełniały go drewniane ławy, niby-to-wyczyszczone stoły i półmrok. Znajome dźwięki rozbrzmiewające w otoczeniu wyblakłych dekoracji, zamiast dać ukojenie, irytowały. Wszystko niosło wspomnienia, podrażniając. Przeszkadzała nawet nacechowana swoistą bezwładnością działań obsługa, z której tyle razy żartowali.

      Córeczka, jego jedyne dziecko, w milczeniu bawiła się widelcem, nim w końcu zdecydowała się odezwać.

     — Wiem, czemu nic nie mówisz, tatusiu. Masz żałobę po koledze.

     — Żałobę? Jestem… smutny.

     — On jest teraz w niebie?

     — Chciałbym skarbie, chciałbym… — „żeby było niebo”, dodał w myślach. — Wcinaj fryty, malutka.

     Dziewczynka była znudzona. Kołysała się delikatnie i mógł sobie wyobrazić jej małe nóżki, wierzgające pod stołem.

     Panujący w lokalu marazm przełamała umundurowana funkcjonariuszka. Młoda kobieta, której nie znał, próbowała nadać głosowi surowe i pełne autorytetu brzmienie. Stała przy dwóch wyraźnie rozbawionych sytuacją obywatelach. Gdyby nie błękitna bluza w komety, w którą ubrany był jeden z nich, nic nie wyróżniałoby ich z reszty towarzystwa zajmującego sąsiednie stoliki.

     — Proszę okazać dokument tożsamości — powtórzyła policjantka. Na policzki wystąpiły jej rumieńce.

     Ubrany w błękitną bluzę młodzieniec wstał. Wyraźnie górował wzrostem nad dziewczyną. Rozłożył szeroko ręce i przemówił tak głośno, że uwaga wszystkich skupiła się na nim.

     — Nie mam przy sobie nic, co posłużyłoby do identyfikacji. No, może prócz nasienia — zarechotał.

     Dziewczyna zareagowała gwałtownie, szarpiąc się z kajdankami, ale wtedy z ubikacji wyszedł drugi funkcjonariusz, popukał się w czoło w kierunku chłopaka i zgarnął zezłoszczoną policjantkę. Fala śmiechu niosła się za nimi, gdy zmierzali ku drzwiom. Uderzyła ze zdwojoną mocą, gdy grający na ustawionych przy wyjściu automatach mężczyzna wykonał obsceniczny gest. Rozległy się gwizdy, ktoś krzyknął „Brawo, dajesz!”.

     Po wyjściu mundurowych obserwował gracza, pokazującego od czasu do czasu nieprzyzwoite znaki, ale zrozumiał dopiero wtedy, gdy facet przeszedł obok niego, zmierzając z pustym kuflem do baru. Mężczyzna miał protezę ręki, robaczywkę, jak nazywano oferowane przez Plangów nielegalnie produkty. Co jakiś czas rozświetlał ją napis „Wpłać ratę”, po czym wykonywała, jak się zdawało niekontrolowany przez właściciela, ruch. Zastanawiał się, jakie jeszcze czynności może podjąć ten produkt, by wymóc zapłatę.

     Zatopił się w rozważaniach, aż z zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że od dłuższego czasu śledzi rozmowę niebieskiego, jak zaczął go nazywać, z kolegą. Obaj byli podekscytowani technologią Plangów, zdawali się też być przyjaźnie nastawieni do obcej rasy. Co za paradoks, pomyślał. Jeden z — zdawałoby się — światlejszych umysłów w miasteczku wczoraj na cały blok robi awanturę dziecku, że bawiło się z małym Plangiem, a tych dwóch lumpów nie widzi problemu w kontaktach z kosmitami.

     Gdy jeden z nich powiedział „Zobaczysz, każdą chorobę teraz wyleczą”, ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że gwałtownie wstał i ruszył do nich, jakby jakaś złowroga siła, nad którą nie panował, przejęła nad nim kontrolę. Przewrócił niemal pełną szklankę piwa. Ciecz rozlała się po stoliku, tworząc na nim bursztynowe fantasmagorie niczym z testów Rorschacha. Niebieski uniósł się powoli, głośno wciągając powietrze. Patrzył na niego groźnie przez chwilę, aż nieoczekiwanie podszedł i objął go.

     — Widziałem cię wczoraj na pogrzebie. To był wesoły chłopak. Kawał drania rzecz jasna. Weź małą i szoruj się przewietrzyć. Knajpa to nie miejsce dla dzieciaków.

     Rozpłakał mu się w spoconą klatę i posłuchał rady. Nie dbał o to, co ludzie powiedzą na zaczerwienione, mokre oczy. Równie obojętne słońce osuszyło łzy.

     

 

     4 Szef oddziału

     

     Przez niedomknięte drzwi sączył się gwar, który niósł się po całym oddziale. Nowi pacjenci, nawoływania pielęgniarek, roszczeniowi pacjenci, prośby o konsultacje, awanturujący się pacjenci, wdzięczni członkowie rodzin, pracujące aparaty tworzyły kolaż dźwiękowy, który aprobował. Tu toczyła się gra o życie, ale też tu wiódł żywot ordynatora i mężczyzny, chociaż niekiedy kolejność się zmieniała. Nie lubił tylko rozwiązywać problemów, których nie rozumiał, wtrącania się w pracę oddziału osób, które o jego funkcjonowaniu nie miały pojęcia, a najbardziej niepotrzebnej biurokracji.

     Tak jak teraz. Po prostu nie wiedział co zrobić z rachunkiem, który leżał na biurku. Wystawiony przez Plangów opiewał na sporą kwotę, zaś ilość pieczęci, które go zdobiły, nawet na nim robiła wrażenie, co też pewnie było i powodem, dla których się tam znalazły.

     W telegraficznym skrócie historię można przedstawić tak: miejsce akcji — modne centrum handlowe. Bohaterem jest bezobjawowy tętniak mózgu, prowadzący do krwawienia śródmózgowego. Biały otyły mężczyzna zgina się wpół i zaczyna wymiotować. Prawda jest taka, że gdy pada na ziemię, już nie ma szans na przeżycie. Lekarz wystawia aktu zgonu. Nekrolog, żałoba, przepływ środków pieniężnych.

     Jednak dwóch Plangów, będących świadkiem sytuacji, zakłóca przebieg wydarzeń. Przy pomocy tajemniczego przedmiotu podejmują błyskawiczną akcję, której jednym ze skutków ubocznych jest to, że rodzina niedoszłego nieboszczyka oszczędza na nekrologu. Nieprzytomny mężczyzna w asyście kosmicznych wybawców zostaje dostarczony na oddział. Żartują, są spokojni, informują lekarzy, że ci mają jeszcze prawie cztery ziemskie godziny na wnikliwą analizę sytuacji, postawienie diagnozy, wykonanie niezbędnych czynności, a potem, jak to ujmują, z tym swoim uwielbieniem żargonu, „Jak się postaracie, piórnik będzie mu niepotrzebny”. Ulatniają się z obietnicą podesłania rachunku. Kurtyna, oklaski.

     Tak też się stało. MRI, operacja, gość jest uratowany. Dzięki super-ekstra-bonusowi czasowemu. Cztery dodatkowe godziny. Wspaniała technologia, na granicy cudu, która jednak zadziałała, napędzana nieziemską technologią. Bezcenną. Nieosiągalną. Tak załatwiają sprawy. Jak mówią na mieście, „U Planga tylko ryby”. A tyle było nadziei, gdy się pojawili, że ruszymy do gwiazd, uczynimy niebywały postęp, że to, że tamto. Tymczasem przyglądali się nam przez chwilę, a potem uruchomili sprzedaż towarów. Nie technologii, nie wiedzy. Po prostu jakby w pobliżu otwarto kolejny supermarket.

     Przerwał rozmyślania, gdy drzwi uchyliły się na tyle szeroko, by pomieścić Planga. A więc czas stawić mu czoła.

     — Strzałeczka — wesoły głos dobiegł od strony skrzynki przymocowanej do kombinezonu kosmity.

     — Dzień dobry — odparł spokojnie. Gdy wstał na powitanie, jego oczy znalazły się tylko nieznacznie powyżej potrójnych, przenikliwie w niego wpatrzonych owadzich, a jednak tak bardzo podobnych, oczu. Odwłok Planga obleczony był w szary kombinezon, a więc typ biznesmena. Zdarzało mu się już z nimi rozmawiać, nie umiał jednak ocenić, czy z tym konkretnym egzemplarzem. Nie rozróżniał ich zupełnie.

     — To co, bez gry wstępnej, łapiduchu? — zapytał gość, wskazując na leżący na biurku dokument.

     — Łapiduch uznawany jest za stwierdzenie, hm, o ambiwalentnym zabarwieniu — odparł machinalnie, starając się zamaskować rozdrażnienie.

     — Łapserdak, łapiduch. Wyrazy zaczynające się od „łap” uznawane są za niewskazane w kontaktach oficjalnych? Smakowity kąsek wiedzy o tuziemcach. Bez obrazy, panie doktorze, proszę o wyrozumiałość. Te wszystkie aspekty, niuanse lingwistyczne są porywające, ale bywają zdradliwym lodem. — Plang wydawał się zadowolony.

     — Oczywiście, nie obrażam się. Rozumiem wysiłek, którego… pan dokonał, aby tak sprawnie się porozumiewać. Co do wyrazów na „łap”, coś w tym jest. Taka na przykład łapówka… — powiedział i zamilkł speszony.

     — Heh, sam pan widzi, lekarzu, niebezpieczny lód. Najważniejsze jednak… — Zgrabnie chwycił w przednie odnóża rachunek. W niesamowitym tempie uformował figurę origami. — Pazurczatka — pochwalił się, po czym zniszczył papier. — Nie było sprawy — powiedział miękko.

     — To, bardzo, khm, dobrze. Dziękuję — odparł. — Życie jest najważniejsze, nagłośnię tę wspaniałą postawę.

     — O nie, panie doktorze. Niech wiedzą tylko dwa stworzenia, pan i ja. Za to ofiarowuję wyjaśnienie.

     Ze skrzynki rozbłysło światło, przedstawiając trójwymiarową scenę. Ludzka dziewczynka wraz z małym Plangiem bawiła się na placu zabaw. Obrazowi nie towarzyszył dźwięk, ale wyraźnie widać było, jaką radość sprawiają im wspólne figle.

     — Dziś świętuję, lekarzu. Pociecha ma wpadł w depresję. Tęsknił za domem, gdzieś w zimnogwiezdnej pustce zostawionym. Lecz karta się odwróciła, gdy spotkał tę oświeconą samiczkę. Cieszy się, raduje, chce poznawać. Więc rachunek, jaki rachunek? A od jutra znowu się liczymy, kto sprytniejszy. Raz ja, raz ty, kto wygra, ten mistrz! — wyrecytował, ukłonił się i opuścił pomieszczenie, zamykając cicho drzwi, przy czym — był tego pewien — najdokładniejszym nawet aparatem nie dałoby się stwierdzić poruszenia stojącej przy wyjściu paproci, o liściach jak posklejane puzzle.

     Tak jakby Planga wcale tu nie było. Jednak opływający w pieczęcie kwit także znikł z biurka, co przeczyło tej tezie. A może to wszystko omamy? Skutek zbyt długiego wielogodzinnego dyżuru, którego jeszcze nie odespał.

     Opadł na fotel, drapiąc się po policzku. Ciekawe czy ta mała wie, że jej los splótł się z bladym wielorybem z centrum handlowego? Nie wiedział, gdzie to usłyszał, ale ponoć, jeśli ktoś uratuje czyjeś życie, staje się za nie odpowiedzialny. Czy niewiedza chroni ją przed karmicznymi skutkami beztroskiej zabawy?

     Tak jak my nie wiemy, jak to było możliwe, że dostaliśmy dodatkowy czas na ratowanie tego pacjenta. Ten rachunek jednak został umorzony. Wyobraził sobie, że każdy ma Specjalne Urządzenie Ratunkowe. Bezcenny gadżet, który na cztery godziny porywa cię gdzieś pomiędzy kruchą rzeczywistość a zaświaty, dając szansę na otrzymanie ratunku. Nie tak urządziliśmy świat, uświadomił sobie. Na każdej sztuce bez trudu wyszukasz logo producenta i cenę.

     Nagle wyprostował się. A gdyby na metce znalazło się także jego nazwisko? Wejść w układ z Plangami? Pomóc im w uzyskaniu zezwolenia na oficjalną dystrybucję w zamian za niewielki, stały procent? Nie, uświadomił sobie, jestem lekarzem, nie handlowcem. Nigdzie już nie muszę szukać, jestem w miejscu, którego pragnąłem. Skontaktuję się tylko z wyznaczoną jednostką rządową, informując o zdarzeniu. Tu moja rola się kończy. Przeczuwał jednak, że wkrótce w nielegalnych kanałach dystrybucji pojawi się pewien nieoceniony gadżet, tak jak masa innego towaru, który rozprowadzali w ten sposób. Weźmy chociaż ten przyrząd, o wdzięcznej nazwie „Bezkarny głuszec”, dzięki któremu każda kobieta… No tak, ale zapewne istniało też urządzenie o wprost przeciwnym przeznaczeniu, i będą się pojawiać kolejne, udoskonalone modele. Na tym w końcu polega handel, nieprawdaż?

     „Bezkarny głuszec”… Tor myśli nieuchronnie wiódł go ku drobnej, czarnowłosej kobiecie, która niedawno podjęła pracę na oddziale. Nic o niej nie wiedział. Właśnie to wydawało się najbardziej ekscytujące. Wyobraził sobie, że ją całuje, a jego dłoń powoli przemierza gładkie plecy, z wektorem kierunku wymuszonym siłą ciążenia.

     Miała zdrowy, miętowy smak. Wtedy uświadomił sobie, że już od paru chwil dziewczyna coś do niego mówi. Weszła niepostrzeżenie, nie zauważył, iż fizycznie jest obecna w pokoju, nie tylko w jego marzeniach, na co miał namacalne dowody. Pocałował ją raz jeszcze.

     — Ale mój mąż — wyszeptała zmysłowo.

     Więc obędzie się bez nabijania kabzy Plangom, domyślił się, zamykając drzwi.

     — Jeśli jest patriotą, zrozumie — odparł.

     Tym powinniśmy się zająć, pomyślał, gładząc wdzięczną, jędrną pierś. Życiem. Zanurzył się w nim.

     

 

     5 Nasi dzielni obrońcy

     

     Pikowy król spoczął na walecie i rozgrywka dobiegła końca. Dowódca, który był wyraźnie młodszy, ziewnął i zaczął się przeciągać.

     — Przerwa? — rzucił przyjaźnie w kierunku swego podwładnego, starego wąsatego wiarusa. Leciutko zaakcentował pytanie, ale nie oczekiwał odpowiedzi, w końcu wojsko to wojsko. Obrzucił spojrzeniem niewielkie, wypełnione sprzętem pomieszczenie. Do końca wachty pozostało jeszcze kilka godzin. Znajdowali się głęboko pod ziemią, w schronie, ale nie stanowiło to dla niego problemu. Oczywiście nie działały komórki, ale potrafili zorganizować sobie czas. Przeszedł do stanowiska komputerowego. Zerknął na monitor i zamarł.

      — Co do…

     Przebiegł palcami po klawiaturze, ale bez skutku. System nie reagował. Sięgnął po staroświecki telefon, zapewniający bezpośrednią łączność z dowództwem, lecz w słuchawce nie było sygnału.

     — Zaczęło się — powiedział z napięciem drugi z mężczyzn, wpatrując się w monitor, na którym wciąż wyświetlane było zdjęcie przedstawiające objęty płomieniami wyglądający na miejsce publiczne budynek, chyba restaurację. W dachu tkwił charakterystyczny, owadzi w swym kształcie, fragment statku Plangów. Na pierwszym planie akcent kolorystyczny stanowił kawałek niebieskiej — w odcieniu widzianej z kosmosu Ziemi — bluzy. Była pokrwawiona.

     — Nie ma łączności — wyjaśnił dowódca. — System wisi — głos mu się załamał.

     — Musimy działać. Tak jak nas wyszkolono. Trzeba uzbroić rakiety.

     — Nie ma rozkazów…

     Wąsacz potrząsnął nim.

     — Nie rozumiesz? To nie są ćwiczenia. Nie ma łączności. Może n i c już nie ma. Tylko nas dwóch. Dajemy z wszystkich rur.

     Młody człowiek ukrył twarz w dłoniach. Nie mógł zebrać myśli. Ściany schronu napierały nieustępliwie, pozbawiając płuca powietrza. Jak przez mgłę docierały do niego słowa podkomendnego.

     — Co? — spytał, potrząsając głową.

     Tamten powtórzył, powoli i wyraźnie.

     — Musimy uzbroić rakiety.

     — O nie, nie może tak być. Muszę ją ratować. — Skierował się do prowadzącej do windy śluzy.

     — Stój! Tam na górze pewnie jest piekło. Naszą powinnością jest odpowiedzieć na atak. W imieniu całej ludzkości.

     — Co mnie ludzkość. Muszę ją ratować.

     — Dobra. — Stary wiarus usiłował być spokojny. — Uzbroimy system i leć, ratować tą swoją pizdaweczkę.

     Stanęli przy umieszczonych po przeciwnych stronach pomieszczenia pulpitach.

     — Na trzy — powiedział dowódca i przeszli przewidziane sytuacją procedury. Światło zmieniło kolor na czerwony. — Wychodzę — wyrzekł, nie patrząc nawet na podwładnego i wcielił słowo w czyn.

     — Jak opadnie pył, zmiotę do szufelki twoje resztki, dowódco — z pogardą odparł stary żołnierz. Pracował gorączkowo, ustawiając cele.

     Ze śluzy dobiegł cichy syk i jego przełożony powrócił. Zdecydowanym ruchem wyłączył system naprowadzania i usiadł przed komputerem. Wykonywał kolejne czynności, nie przestając mówić. Z początku głos miał niepewny, chrapliwy. Jego towarzysz wpatrywał się w niego znieruchomiały, jakby ktoś wcisnął pauzę.

     — Nerwy, człowieku. Nerwy nas zawiodły. Szybki resecik i proszę, jest łączność. A widzisz, to tylko wypadek. Jest biuletyn. Jakiś przemytnik rąbnął w knajpę w mieścinie na wschodzie. Zresztą, nie oszukujmy się, nasza technika przy ich to jak próba zatrzymania na wielkiej równinie batalionu czołgów przy pomocy procy. Co myśmy chcieli osiągnąć? A nawet jakby coś udało się zniszczyć, wiesz, co by się stało? Nic. Wystawiliby tylko rachunek, który spłacałyby jeszcze nasze wnuki. To dlatego mają tyle oczu, żeby więcej zer się w nich mieściło. Tyle w temacie. Zleciłem sprawdzenie telefonu. Ciekawe jak przełożeni ocenią nasze poczynania. Zgarniemy medale albo pójdziemy pilnować parkingi. Słyszałem, że w tym fachu kluczowy jest dobór odpowiedniego stroju, szczególnie zimą. Może, gdybyśmy się tu powybijali, gdzieś na piątej stronie lokalnego szmatławca pojawiłaby się wzmianka o tym. Może — powtórzył z naciskiem.

      Zajął miejsce przy stoliku i rozdał karty.

      — Wspierany wielusetletnią tradycją oręża wychodzę z dwóch dziewiątek. Rutynowo sobie poczynam.

      Drugi mężczyzna przystąpił do rozgrywki. Odruchowo pogładził wąsy. Ręce mu się trzęsły i czoło płonęło. Kartonowe prostokąty wypływały z dłoni i lądowały na stosie sobie podobnych. Jego myśli skierowały się ku absurdalnym tematom. Jak z rutyna zrobić uryna? Przestawiamy dwa pierwsze znaki, pozbywamy się trzeciego i chyba będzie dobrze. Po czym z ostatniego zdania zostawiamy końcówkę. Powstały slogan „Chyba będzie dobrze” deponujemy w banku. I te de, i te pe.

      Nie patrzyli sobie w oczy — nie kryło się tam nic, czego nie można wyczytać z chłodnej tafli zwierciadła.

Koniec

Komentarze

Kilka pytań, każde za trzy punkty: I te de i te pe. ---> co stawiamy przed powtórzonym spójnikiem?   –Wychodzę ---> czego tu zabrakło?   dowódca.– System   ---> jak wyżej. – Dobra – stary wiarus  ---> Czego zabrakło i która literę zmienić należy na wersalik?   Muszę ją ratować – skierował się   ---> jak wyżej.   GaPo, Twoje teksty trzeba czytać dwa razy. Albo w celu sprawdzenia, co się kryje w głębi, albo dla przekonania się, że nie kryje się nic dodatkowego.  :-)   Mam dziwne wrażenie, że fragment o grze w klasy już gdzieś widziałem, czytałem…

> AdamKB > Kilka pytań, każde za trzy punkty: Dzięki. W sumię dostanę piętnaście punktów ;)   > Mam dziwne wrażenie, że fragment o grze w klasy już gdzieś widziałem, czytałem… Oczywiście, ten fragmencik już "wisiał" na stronie: O co ten krzyk? To właściwie nawet miłe, że się osadziło w pamięci. Z drugiej strony, ludzie podobno lepiej zapamiętują niemiłe wydarzenia… ;) pzdr

Nie zawsze, żartownisiu. :-)  Nietypowa scena, więc może dlatego wynurzyła się z odmętów nieuporządkowanych wspomnień.   Przejrzyj pod kątem "pytań za trzy punkty" resztę tekstu. Skoro były takie potknięcia na końcu, mogą też znajdować się wcześniej. Nie zwracałem podczas czytania większej na to uwagi, wessał mnie tekst.

Ciekawe. A co dalej?

Infundybuła chronosynklastyczna

Nie przemówiło do mnie. Za bardzo poszarpane na drobne, coraz słabiej powiązane scenki. Ale może za mało razy przeczytałam… ;-)

Babska logika rządzi!

Bardzo dobrze napisane opowiadanie (choć mam wątpliwosci co do sposobu zapisu niektórych dialogów), ale nie przekonało mnie do końca. Przeczytałem bez emocji, a tekst wydaje mi się jakiś taki jakby niedokończony. Może po prostu czegoś nie zrozumiałem, albo – jak radzi jeden z komentatorów – powinienem przeczytac jeszcze raz. Ale to też raczej dziwne rozwiązanie.   Pozdrawiam

Mastiff

Intrygująca wizja. Ciekawa kompozycja i styl. Przeczytałem raz i podbało się, najbardziej drugi rozdział (mimo że ten akurat kawałek już znałem). Jednak kilka sformułowań mi zazgrzytało. W szczególności: "[dłoń przemierza plecy] z wektorem kierunku skierowanym zgodnie z siłą ciążenia". Wektor kierunku? Kierunku skierowanym? "W kierunku zgodnym z wektorem siły ciążenia" albo "zgodnie ze zwrotem wektora siły ciążenia" lub krócej "zgodnie ze zwrotem siły ciążenia" – i byłoby git.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Myślę, że rozumiem poszczególne części opowiadania, ale kiedy staram się ogarnąć całokształt, pojąć mi się nie udaje. Nie wykluczam możliwości, że rozum nie potrafi stanąć na wysokości zadania… ;-)

 

„Te kreatury — przerwał rozmówca, nie odpowiadają na pytanie”. ––   Literówka

 

„…po czym oddalił się zdecydowanie lżejszym krokiem, niż przed spotkaniem…” –– Wolałabym: …po czym oddalił się krokiem zdecydowanie lżejszym, niż przed spotkaniem

 

„Jego uniesiony głos niósł się poprzez cienkie ściany…” –– Może: Jego wzburzony głos niósł się poprzez cienkie ściany… Lub: Jego uniesiony głos przenikał przez cienkie ściany

 

„…zaś ilość pieczęci, która go zdobiła…” –– …zaś ilość pieczęci, które go zdobiły

 

„Jak opadnie pył, zmiotę do szufelki twoje resztki…” –– Jak opadnie pył, zmiotę na szufelkę twoje resztki

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wielkie dzięki za komentarze, jak uda mi się wygospodarować kapkę czasu, postaram się w miarę mych możliwości na nie odpowiedzieć. Sugerowane poprawki wprowadziłem prawie w całości.   > jeroh > (…) mi zazgrzytało. W szczególności:

> "[dłoń przemierza plecy] z wektorem kierunku skierowanym zgodnie z siłą ciążenia". Heh, po prostu nie chciałem napisać pupa ;).   regulatorzy – dzięki za wyłapanie błędów. Zostawiłem ino "do szufleki", bo to kwestia wypowiadana, i tak samo np mówiła moja babcia (co nie znaczy, że poprawnie). pzdr

Rozumiem, przywiązanie do powiedzeń babci, rzecz święta. Coć babcia niekoniecznie mówiła niepoprawnie. Coś mi się tak kojarzy, że kiedyś chyba nawet były szufelki zabudowane od góry, żeby zmiatane na nie śmieci i pyły nie unosiły się i nie spadały na już zamiecioną podłogę, czy co tam się akurat zamiatało –– podwórko, ulica. Wtedy sama bym mówiła, że zmiatam do szufelki. ;-) Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Były takie, pamiętam:)

Mastiff

Jakże miło mieć pewność, potwierdzoną słowem świadka, że pamięć dopisuje. Że to nie imaginacja, na potrzeby chwili, podpowiada jakieś obrazy, być może nieistniejące… ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Taak, gdzie są babcie z tamtych lat… ;-) Moja w upał, jak byłem małym brzdącem, dawała mi pić ciepłą herbatę i łyczek zimnego piwa. Rzecz jasna byłem do niej mocno przywiązany. No i wychodzi na to, że miała wyczesaną szufelkę ;) pzdr

Można powiedzieć, że Twoja babcia, mając porządną szczotkę i wyczesaną szufelkę, po prostu wymiatała. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Obiecana odpowiedź ma. (AdamKB napisał "GaPo, Twoje teksty trzeba czytać dwa razy." i się zaczęło;). Strasznie to fajne.   Ponieważ bardzo lubię, jak ktoś pisze co skąd się wzięło w jego utworach, ja podam swój klucz.   Chciałem napisać zbiór scenek, z takiego "zwyczajnego" życia, z wprowadzonym obcym ciałem (rasa Plang i ich handelek). Bohaterowie nie ze świecznika. Podglądałem ich, bo byłem ciekaw, jak bez– i pośrednio ów fantastyczny element może wpływać na ich normalną, codzienną egzystencję. Świat miał być wiarygodny, niemal "nasz". Dodałem sobie utrudnienie – żadnych imion, scenki mogą funkcjonować samodzielnie, ale też można zbudować z tych puzzli różne scenariusze. Każda z postaci ma jakiś strzęp informacji, na podstawie których interpretuje zjawiska (niekiedy błędnie, ale każda z nich, jestem tego pewien, chce jak najlepiej). Chronologia zachowana, ale oprócz 1-5 można np – 1,2 (Wiadomo, rodzic-dziecko. Mała bawi się w klasy z Plangiem,  przez co dostaje po uszach, ale jej ojciec uznał, że tak ją ochroni. I to bynajmniej nie przed obcymi. Nakarmił potwory, jakie w nas siedzą… Nie każdy jest kanonicznym przykładem superbohatera). – 2,4 (Wyjdzie wtedy opowiadanko niejako o efekcie motyla, nawet nie wiesz jakie mogą być konsekwencje Twoich czynów. Trochę absurdalne, ale… lubię to;) – 1,2,4 lub 1,2,(luźno 3),4 – Jak powyżej, ale z gorzkim zabarwieniem. – 3,5 A tu mamy złą decyzję, podjętą w chwili paniki na podstawie źle zinterpretowanych faktów. Na szczęście w porę udało się potwora przepędzić.   Innymi słowy zaglądanie w okna, gdzie toczy się zwykłe życie, bo założyłem, że sprawy jakoś się ułozą, w końcu nie ma ludzi niezastąpionych, a i po Auschwitz poezja jest możliwa. Oczywiście możliwy też jest pesymistyczny scenariusz… No ale miejmy nadzieję, że bez definitywnego zakończenia.   Tak czy inaczej dlatego historia ta nie ma wyraźnego końca, ktoś ten wózek będzie pchał dalej. Można przyjąć, że to taki samograj, kolejne scenki można by dokładać i dokładać, ale uznałem, że wystarczy. Arbitralnie. Z powyższego zapewne uczucie "postrzępienia", niedokończenia. Chociaż chciałem też uzyskać efekt, hm, skupienia, "zassania" w tekst.  Osobiście najbardziej podoba mi się scenka 2 (klasy). Trochę zazdroszczę też lekarzowi z 4, że jest na swoim miejscu, już nie musi szukać. Jego postawa jest może i bierna, no ale młoda, chętna pierś sama wpada w dłoń. Czy to mało? Z tymi wojakami trochę się wystraszyłem, że narobią bigosu, ale jakoś się pozbierali. Gość z knajpy przeżywa po stracie małe katharsis, a w rozpaczy już jakieś drzemiące potwory chciał budzić (chociaż śmierć krąży w jego pobliżu, a może i jego tropem). Oby tylko racji nie miał dozorc a z początku, bo chociaż wiadomo, że jego interpretacja zdarzenia z grubasem była błędna, to kto wie?   Niezależnie od skutku mych poczynań, jak zwykle dziękuję za informację zwrotną, no i ja rozruszałem szarą masę powyżej szyi, co zapewne zaowocuje na starość. A jakąś zabawę z hobby mieć trzeba. Więc to takie moje (p)odchody. Ha, i kran dziś zreperowałem!!! pzdr

Lubię, to jest strasznie fajne i ciekawe, kiedy są cegiełki i jest spoiwo, ale spoiwem nie są wydarzenia. Uporządkowanie jak dla mnie fair enough. Pozdrawiam PS. Fragment w całości indukuje możliwość stworzenia z całości fragmentu?

> Julius Fjord > Uporządkowanie jak dla mnie fair enough.  I szafa gra.   > PS. Fragment w całości indukuje możliwość stworzenia z całości fragmentu? Hm, może raczej wydzielenia|oddzielenia z całości fragmentu (pod warunkiem, że elementy nie zostały trwale połączone). Nie gwarantuje to jednak chyba, że na podstawie fragmentu można rozpoznać całość – nie pamiętam autora, ale mam gdzieś w domu takie opowiadania polskiego autora, trzech gości (w tym jeden nowy) na dalekim patrolu w kosmosie, zanim się zgrają czynią sobie małe psikusy. Bodajże młody zbudował mucha (bo na statku nie może być bab),  takie latające małe ustrojstwo. I tam ta teza została udowodniona. Nie pamiętam nazwiska autora, ale sympatyczne to było. pzdr

Ciekawe 

Przynoszę radość :)

Dzięki, Anet, za słowo. pzdr

Pamiętam scenę z dziewczynką i Plangiem, z innego opowiadania, zasiedziała mi się w głowie. GaPo, Twoje teksty mają taką magię, że je zapamiętuję. Niedawny tekst o delfinach i jeszcze jeden, choć tytułu nie pamiętam, ale ktoś uciekał i był tunel :) Masz styl, który do mnie przemawia w stu procentach. Tym bardziej ubolewam nad niedoskonałością powyższego tekstu, bo brakuje mi elementu spójności. Za szybko, za chaotycznie, nie potrafię zrobić z tego układanki, choć poszczególne puzzle bardzo piękne. Może zrób coś z tym tekstem, bo naprawdę wart jest uwagi. 

Pani Prokrisowo, zawstydziłaś mnie. I choćbym nie wiem jak się wysilał, to nie umiem Ci odpowiedzieć w sposób, z którego byłbym zadowolony, tu więc urwę – (urwałem, nawet włos z głowy) Taak, nieważne, jak potoczą się nasze kolejne wirtualne zmagania z literkami, czy będzie to czas przeszły zmarnowany, czy też dowolny inny, to życzę Ci, byś w okno patrząc (bez względu na to, z której strony) zawsze po drugiej stronie znalazła coś interesującego. Świeżo wykąpany GaPa @}-,-`-.

Nowa Fantastyka