- Opowiadanie: kubutek28 - Czas płaci, czas traci

Czas płaci, czas traci

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czas płaci, czas traci

Czas płaci, czas traci

"Chronologia – nauka o czasie i o pomiarze czasu.

Chronika – badania nad manipulacją czasem.

 

Wielu uważa, że wszelkie zmiany czasu pobytu, cofanie się do zdarzeń minionych i odwiedzanie tych, co dopiero nadejść mają, słowem, podróże w czasie, są jeno krotochwilą lub marzeniem. Najwięksi magowie, nawet dysponując doskonałą znajomością prajęzyka Starego Ludu, nie potrafili ułożyć żadnych działających zaklęć tyczących się tej dziedziny, znane są nawet wypadki związane z próbami eksperymentów na tym języku.

 

Hipotetyczna osoba podróżująca w czasie, o ile czynność ta nie wpływałaby na stan fizyczny, byłoby w wielkiej przewadze nad światem. Mogłaby manipulować zdarzeniami i z wszech miar układać je po swojej myśli i na swoją korzyść. Nie wiadomo jednak, co stałoby się z taką osobą w stosunku do swego "ja" z innego wymiaru czasowego i w ogóle jak trwały i odporny na modyfikacje zdarzeń byłby dany wymiar czasowy – mag jakiśtam."

 

– Chłopaki? – Młody żak Jaromir, uczący się prawideł czarodziejstwa, przerwał naukę swoim kolegom. – Kto powiedział, że ktoś podróżujący w czasie mógłby sobie robić co chce, ale nie wiadomo, jak by na tym wyszedł? Nie mam tego w notatkach…

– Nawet się tego nie ucz – odparł Myrzik. – To teoria, poza tym czegoś, co nie istnieje. Staruszek nie będzie tego ruszał. Skup się lepiej na konkretnych zaklęciach, to najważniejsze. Zwłaszcza dla ciebie z tym seplenieniem.

– A co ci tak ta teoria przeszkadza, a? – wtrącił Dzisek. – Trzeba ci było poczekać, za trzy księżyce, jak będę miał tytuł bakałarza, mógłbyś zrobić u mnie kurs z samych zaklęć.

– Bo teoria to bardziej tym od badań i wykładów potrzebne, a ja zamierzam od razu gdzieś pracować po nauce.

– Jak takiś ambitny, to najpewniej pójdziesz pracować między chłopy…

– A co masz do chłopów, a? – obruszył się Jaromir, czuły w tym punkcie. Sam pochodził z chłopstwa.

– Oj, nie strosz się już – tłumaczył się Dzisek. – Tak mi się tylko powiedziało…

Drzwi do ich pokoju otworzyły się. Jak słusznie się domyślili, przyszedł znajomy żak, Nowik.

– Koledzy, nie kiście się tu tak – rzekł zaaferowany. – Chodźcie, pojedynek dziś będzie!

– Próbujemy coś do łbów wbić przed jutrzejszym egzaminem – odburknął Dzisek. – Nie widać?

– Co wy? Trzeba było wcześniej sobie wbijać!

– Wcześniej gadałeś, że później będzie czas na naukę.

– No i był – wzruszył ramionami Nowik. – A że gapy jesteście, to was ominął. Chodźcie teraz, więcej nie wkujecie.

Trzech młodzieńców przez kilka chwil siedziało bez ruchu, kontynuując naukę i pozostawiając przybyłego w niepewności i niecierpliwości.

– A, szczać na to – rzucił księgi i notatki Jaromir. – Com miał wykuć, to wykułem.

– No, i to jest duch! – ucieszył się Nowik. – A te mole książkowe niech siedzą, pożywiają się dalej.

– Idę i ja – wstał spokojnie Myrzik. – Zaklęcia umiem, a one najważniejsze.

– Idźcie w cholerę – mruknął Dzisek. – Spokój będzie.

Kompania wypadła z pokoju, prędko zbiegli schodami wieży mieszkalnej, w której mieścił się pokój Jara i Myrzika.

– To kto się dziś będzie pojedynkował? – zapytał z zainteresowaniem Myrzik.

– Kto chce, kochanieńki! – odparł Nowik. – Dziś arena, wedle woli każdy może podjąć wygranego z poprzedniej walki. Sprawdzić się można w trzech konkurencjach: niech ci jak we wiośnie z kija dąb wyrośnie; rzuć badylem, nie tknąwszy go ni przez chwilę i oczywiście, co uwielbiają wszyscy: zaklnij dziada, bo wypada, walka z zachowaniem kilku zasad przyzwoitości. Bezpieczeństwo przede wszystkim, najważniejsze, żeby wszyscy jutro wypytywani trafili bez kontuzji na swoje izpyty.

– A, prawda, ogłaszali – potwierdził informację Myrzik. – Szkoda tylko, że taki dzień wybrali…

– Tak to już jest – rozłożył ręce Nowik. – Albo egzaminy, albo pojedynek. Tu pochwała, tam zakała…

– Ale dosyć marudzenia – znów podjął po chwili milczenia Nowik. – Zasadnicze pytanie, startujecie?

– Obaczy się… – mruknął Jaro. – Przecie chyba nic złego stać się nie może, gdyby tylko poczarować kijkiem.

– No, nie wiem – odparł Myrzik. – Jeszcze gdzie zaseplenisz, zaklęcie powiedziawszy i gotowe ci młode pędy z nosa wyrosnąć…

– Zobaczysz jeszcze – naburmuszył się Jaromir. – Nauczę się kiedy myślą samą czarować, to cię zaklnę, że przyrośniesz do ziemi.

Dotarli do majdanu, gdzie kłębił się tłum podobnych im żaków, odzianych w obcisłe pantalony i kaftany. Mało kto nosił tunikę – było już dość ciepło. Młodzi ludzie stali ustawieni w kilku grupach, otaczając, jak domyślili się trzej przyjaciele, pojedynkujących się. Plac był czymś na kształt rynku miejskiego. Nieco mniejszy, bo i miasteczko żakowskie było mniejsze, niż zwykły gród. Od grodzkiego majdanu różnił się jednak tym, że dookoła, zamiast kamienic, stały, niczym palisada, wieże, w których mieszkali żacy.

Trzej młodzieńcy podeszli do pierwszego z brzegu zgromadzenia. Spróbowali przecisnąć się przez otaczających. W środku znajdowały się dwa stoły, przy nich stało po jednym adepcie – konkurowano tutaj w przekształcaniu martwego patyka w roślinę. Pierwszy z walczących postanowił stworzyć roślinę o pniu średnicy takiej, jak długi był kawałek, który mu dano. Kijek zapuścił już korzenie w drewnianej desce stołu; zaczął przypominać kształtem karpę. Przeciwnik skupił się na nadaniu roślinie wysokości – pięła się do góry, ze stołu dorównując już niemal wzrostem swojemu stwórcy. Jej pień grubiał tylko odrobinę, wręcz niedostrzegalnie.

Pierwszy z żaków spojrzał na swój twór. Napiął się, krople potu wystąpiły mu na czoło, głowa lekko zadrżała. Jego roślina tymczasem zaczęła z trzaskiem powoli rosnąć. Adept krzyknął z wysiłkiem, prawie całkowicie zagłuszając pierdnięcie, na które wszyscy zebrani odpowiedzieli głośnym śmiechem.

– Z takimi zaawansowanymi zaklęciami nawet nie ma co się mierzyć – zaśmiał się Nowik. – Ruszajmy gdzie indziej, panowie.

– O, uciekacie? – usłyszeli niemiły głos. – Takie z was ciemniaki, że się boicie pierdzącego idioty?

Odwrócili się, zobaczyli młodzieńca z wypiętą piersią i rękami opartymi na bokach. Był to Nobiusz, chłopak z ich grupy ćwiczeniowej, dokuczający Jaromirowi ze względu na jego pochodzenie. On sam był ze starego rodu, z którego wyszło kilku wielkich magów.

– Skąd – odparował Jaro – uchodząc okazujemy klemencję słabeuszom tobie podobnym.

– Klemencję? – prychnął Nobiusz. – Chyba w ten sposób tylko, że honoru swego nie splamię konkurowaniem się ze swołoczą!

– Ty się honorem nie zasłaniaj. – Lico Jaromira pokraśniało. – Boisz się bić z takimi, bo jakby cię który pokonał, wtedy dopiero miałbyś na nim skazę!

– Zaiste, mógłbym i z tobą przegrać. Walcząc na cepy albo widły, jedyne, czym umiałbyś posługiwać się w pracy.

Aż prosi się o klątwę, pomyślał Jaro gniewnie. W głowie zaczął myśleć nad ewentualnymi czarami.

– Zdziwisz się jeszcze, jak wysoko zajdę w swojej pracy – wysapał, już wręcz bordowy na twarzy.

– Bez wątpienia, życzę ci tego – odparł Nobiusz. – A nawet umożliwię, zatrudniając w charakterze ucznia albo lokaja, przy mnie zajdziesz daleko.

Tego było Jarowi za wiele, zaatakował szydercę. Lecz nim zdążył zmaterializować jakiś wcześniej pomyślany czar, jego pięść wylądowała na twarzy Nobiusza. Uderzony upadł na plecy, napastnik dopadł do niego, siadł na piersi okrakiem. Już chciał poprawić, już zamachnął się do uderzenia wierzchem dłoni, gdy ktoś go odciągnął. Nowik i Myrzik unieśli Jaromira za ramiona, przytrzymali. Wszyscy trzej spojrzeli na Nobiusza, który leżał zszokowany, niemający jakby kontaktu z otoczeniem. Wokół zdążył już ustawić się tłum obserwatorów. Spostrzegłszy jednak, że walka skończyła się, nim jeszcze właściwie się zaczęła, powrócili do oglądania innych konkurujących.

– Pojedynek zaliczony – stwierdził spokojnie Jaromir, wciąż przytrzymywany przez kolegów. – Jeszcze tylko wypad na kufel miodu i można wracać.

 

***

– Kto pierwszy zauważył, że wypowiadane przezeń słowa mogą zmieniać rzeczywistość materialną?

– Oj, ten… Jak mu tam…

– Lepiej módl się, żeby cię staruszek o to nie pytał – ostrzegł Jara Dzisek. – Bo jeśli w ciągu pierwszej sekundy jedyne, co będziesz mu miał do powiedzenia to: ojtenjakmutam, to wywali cię, nawet nie zdążywszy oblać…

Siedzieli na ławeczce w oknie wykuszowym, na półpiętrze w wieży-rezydencji egzaminującego ich maga. Czekali na swoją kolejkę i na Myrzika, który poszedł jako pierwszy. Przez szybę wpadało mnóstwo światła, które zachęcało raczej do łazęgowania na świeżym powietrzu, nie do siedzenia na nagrzanej, zakurzonej klatce schodowej, pośród wirujących leniwie drobin pyłu. Jaro stokrotnie bardziej wolałby leżeć i byczyć się gdzieś pod rozłożystym drzewem lub powłóczyć się po mieście, pozwiedzać cieniste karczmy, cieszyć się smakiem miodu i kompanią kolegów, a także młodych czarodziejek.

– Najbardziej uczyłem się zaklęć – wytłumaczył swoją niewiedzę naburmuszony. – Zresztą, nie zawracaj głowy, dajże sobie jeszcze przypomnieć cokolwiek.

Dzisek bez słowa odwrócił lekko głowę.

Musiałem ja Myrzika słuchać?, robił sobie wyrzuty w myślach. Przecież on, nawet jeśliby nic z tej teorii nie umie, to i tak zawsze coś powie. Największy problem miał Jaro z chroniką – resztę trochę czytał już wcześniej, może po chwili zastanowienia powiedziałby parę ważniejszych dat, czy nazwisk. Natomiast manipulację w czasie ledwo ruszył, tylko wczoraj nieco, a i tak miał niepełne notatki.

Usłyszeli u góry skrzypnięcie klapy w podłodze, chwilę później szybkie kroki. Serce Jaromira zamarło, gdy zobaczył przyjaciela wracającego z egzaminu. Chwilę później zaczęło mu walić, zdawać by się mogło, stukrotnie szybciej, niż zwykle.

– Tak jest, panowie! – pochwalił się głośno Myrzik. – Od dziś możecie mi mówić Panie Wolszebniku! Zdałem z tytułem Zuchwały i Zdolny Czarodziej!

– Brawo – odparł Dzisek o wiele ciszej. Widać, też się denerwował. – Mówił ci, żebyś zawołał następnego?

– Sam poprosi.

– A z czego pytał? – zapytał zaniepokojony Jaro.

– Łatwizna. Dwa zaklęcia i pytanie z użytkowania magii: trzy sposoby na stworzenia jedzenia w puszczy.

A więc nie pytał z teorii, uspokoił się nieco Jaromir. Teraz moje jedno zmartwienie, żebym nie seplenił przy mówieniu zaklęć.

– Jaromir Liśpiak! – usłyszeli nagle z góry donośny głos starego maga.

– No, chłopie – Myrzik poklepał wzywanego po ramieniu. – Oczaruj go.

Jaro podniósł się, ruszył powoli po schodach na górę. Nogi miał jakby z kamienia, ciężkie i bez czucia, w ustach całkiem wyschło. Dotarł do otwartej klapy w podłodze, wgramolił się na górę. W środku pomieszczenia było nieco chłodniej, choć wpadało tu równie dużo promieni słonecznych. Przeciąg między otwartymi oknami owiewał sperlone już od potu czoło żaka. Po pokoju latała mucha, irytowała swym brzęczeniem.

– Dzień dobry – rzekł cicho Jaromir do maga siedzącego za stołem ustawionym na środku podłogi. Na blacie leżał krótki miecz. Czarodziej pochylony był nad zwojem, na którym coś wściekle notował. Co chwilę czerpał piórem inkaust z kałamarza. Odziany był w długą, granatową szatę o ogromnym, zdobionym złotą nicią, kołnierzu.

– Dzień dobry – odparł mag, nie odrywając oczu od swoich zapisków. – Proszę spocząć.

Spojrzał przelotnie na żaka, znów wrócił do pisania. Zaniepokojony Jaro czekał, aż skończy. Mucha krążyła jeszcze bliżej ich głów.

– Dobrze. – Po dłuższej chwili egzaminujący odłożył pióro, podniósł wzrok, odchrząknął. – Proszę sobie wyobrazić, że właśnie wraca pan z wojny do spokojnego miasta – przysunął w stronę Jaromira miecz. – Jakim zaklęciem pozbędzie się pan broni?

{Żk zmarszczył czoło, pomyślał przez chwilę. Poczuł lekką ulgę, gdy wymyślił odpowiednie zaklęcie na przemianę w lniane włókno. Spojrzał na ostrze, skupił na nim swoją uwagę.

– Qui lina spath – wyrecytował, chwilę później poczuł przepływ mocy. Zmarszczył brwi widząc, że miecz pozostał mieczem.

Mag spojrzał przelotnie na żaka, znów wrócił do pisania. Zaniepokojony Jaro czekał, aż skończy. Mucha krążyła jeszcze bliżej ich głów.

– Dobrze. – Po dłuższej chwili egzaminujący odłożył pióro, podniósł wzrok, odchrząknął. – Proszę sobie wyobrazić, że właśnie wraca pan z wojny do spokojnego miasta – przysunął w stronę Jaromira miecz. – Jakim zaklęciem pozbędzie się pan broni?

Egzaminowany zamrugał oczami, uniósł brwi ze zdziwienia.

– S… słucham? – wybąkał.

Mag zszokowany wlepił oczy w żaka.

– To ja słucham – odparł sucho.

{Żden z nich nie lubił, gdy kwestionowano ich polecenia. Byli jak małe dzieci, które, gdy postawiły już na swoim, nie potrafiły pójść na ustępstwo. Jaro nie powinien był zadawać tego pytania, ale stało się, piwo zamówione, trzeba było je wypić, teraz mus mu było brnąć dalej.

– Czy mam powtórzyć?

– Ma pan powiedzieć zaklęcie – wycedził mag przez zaciśnięte zęby. – Chyba że pan go nie zna, wtedy zakończymy.

– Qui lina spath – powtórzył Jaromir.

Znów nie udało mu się przemienić miecza. Jaro zauważył za to, że czarodziej znów jest spokojny i zajęty pisaniem. Zrezygnowany zrozumiał, że coś pokręcił, nie uda mu się powiedzieć odpowiedniego zaklęcia. Jeszcze ta znów powracająca mucha zepsuła mu humor.

– Dobrze – egzaminujący odłożył pióro, podniósł wzrok, odchrząknął. Widać, żak bez nastroju na egzaminie nie był dla niego niczym kuriozalnym. – Proszę sobie wyobrazić, że właśnie wraca pan z wojny do spokojnego miasta – przysunął w stronę Jaromira miecz. – Jakim zaklęciem pozbędzie się pan broni?

Jaromir odetchnął głośno, udał zadumanie, wytrwał tak przez kilka chwil.

– Chyba sobie nie przypomnę… – rzekł, drapiąc się po głowie.

– Proszę się nie spieszyć, mamy trochę czasu.

Zdaje się, że mam go tyle, ile chcę, pomyślał żak. Ciekawym tylko, co to było za zaklęcie…

Znów poczekał chwilę, stęknął, zakrył twarz dłońmi. Przez moment poczuł ochotę na ponowne cofnięcie czasu, na porobienie sobie żartów ze starego profesora. Pomyślał jednak, że dopóki nie zna dokładnie zaklęcia, nie ma co się bawić.

– Nie pamiętam – westchnął. – Nic z tego nie będzie…

Stary mag uśmiechnął się złośliwie.

– Dobrze tedy – rzekł tylko. – Dziękuję, to wszystko.

Jaromir zbiegł po schodach do kolegów, wcale nie wyglądając na zmartwionego wynikiem egzaminu. Przeciwnie, był teraz zafascynowany nową tajemnicą.

{Żcy podnieśli się. Widząc ożywienie na twarzy młodzieńca, również się uśmiechnęli.

– I jak? – zapytał Myrzik z nadzieją w głosie.

– Oblał mnie – odparł spokojnie Jaro.

– A to stary piernik! A za co?

– W sumie za nic. Nic nie powiedziałem.

– Coś ty, głupi? – obruszył się Dzisek.

– Pan Zdzisąd Kruczyński – nim Jaro odpowiedział cokolwiek, usłyszeli głos starego maga.

Wzywany Dzisek bez słowa ruszył schodami na górę. Widać było, że zaniepokoił się lekko sytuacją kolegi. Być może sądził, że egzaminator będzie nieżyczliwy również dla niego.

– Słuchaj, no. – Jaro podjął rozmowę z przyjacielem, nim ten zdążył cokolwiek powiedzieć, gdy zostali już sami. Mów mi, jak dokładnie brzmi to, co powiem: qui…

Myrzik westchnął, pojmując, że dyskusja raczej nie ma sensu i mając cichą nadzieję, że przyjaciel wszystko i tak mu wyjaśni.

– No, na pewno nie tak, jak powinno – odparł. – A powinno być prosto, jak po świńsku: kwi. A tobie to wychodzi, jakbyś charczał, kch, kch…

– Czyli jak? Kchwi?

– No, może aż tak, to nie – zastanowił się Myrzik. – Bardziej już brzmi, jak chwi.

– A drugie słowo, lina?

– Lina, to lina, za bardzo się tego nie da zmienić.

– To teraz się skup, ostatnia część zaklęcia – rzekł Jaromir. – Spath.

– O, chłopie, rzeczywiście masz problem – zauważył Myrzik. – Szczerze, to trudno zrozumieć, co masz na myśli. Strasznie zasepleniłeś na początku i znów charknąłeś, na końcu tym razem.

– Czyli co wyszło? – dopytywał Jaro. – Mówże!

– Oj, nie każ mi tego powtórzyć – uśmiechnął się żak. – To było coś jakby fpathr albo fspakh.

Jaromir zadumał się. Był zdziwiony kwiecistością swojej wymowy. Co drugie słowo, to kwiatek. Dziw, że nawet nie zwracam na to uwagi

– Czyli… – Zastanowił się. – Chwi… lina… fpatr?

– Jakoś tak to brzmi… – zgodził się żak.

– Chwi lina fpath…, chwi lina fspakh…

– No, na pewno nie tak, jak powinno – odparł Myrzik. – A powinno być prosto, jak po świńsku: kwi.

Jaro uśmiechnął się szeroko, uciszając zdziwionego kolegę. To działa!, pomyślał. Ciekawe, cóż może to zaklęcie znaczyć? Chwi… lina… Chwilina, przecież to po naszemu! Chwilina fspakh… Oczywiście, chwilina wspak, znaczy się do tyłu!

– Co się tak szczerzysz? – zakłócił mu rozmyślania Myrzik. – Tak ci było tęskno do poprawki w kolejnym terminie?

– Chyba właśnie wymyśliłem zaklęcie – oznajmił uradowany Jaromir.

– Niby jakie?

– Ano patrz… – Strzelił nieświadomego towarzysza kułakiem prosto pod oko. – Chwilina wspak!

Zamiast jednego, żak ujrzał obu swoich przyjaciół. Wpatrywali się w niego ze współczuciem. Tak jak podejrzewał, po uderzeniu na twarzy kolegi nie było śladu, mimo to zaniepokoił się.

– A to stary piernik! – obruszył się Myrzik. – A za co?

Jaro po krótkiej chwili domyślił się, że przecież to też już przeżył. Zaczął tańczyć z radości.

– Coś ty, głupi? – zdziwił się Dzisek. Jak widać, ten tekst jest mu uniwersalnym, pomyślał z rozbawieniem Jaromir.

– Pan Zdzisąd Kruczyński – dobiegł ich głos starego maga.

Dzisek spojrzał na Myrzika, postukał się palcem w skroń i ruszył po schodach na górę.

– Coś taki zadowolony? – rzekł przyjaciel Jaromira, gdy zostali już sami. – Tak ci było tęskno do poprawki w następnym terminie?

Młodzieniec nie odpowiedział, pogrążony we własnych myślach. Z radością rozważał swój kolejny problem: jak udowodnić prawdziwość tego zaklęcia? Trzeba mi odwiedzić instytut i tam opatentować moje odkrycie, dumał. Musowo będzie powiedzieć po prostu treść zaklęcia i wytłumaczyć, co ono daje, inaczej nie uwierzą.

Spojrzał na swego przyjaciela. Myrzik z pewnym niepokojem przypatrywał się mu, najpewniej niczego nie pojmując.

Pomyślał, nie wiedzieć czemu, o Nobiuszu. Jeszcze się mną świat zdumieje.A zwłaszcza moim pochodzeniem. Lepiej być diamentem, dziesięciokroć mocniej błyszczącym pośród gówna, niż wyglądać jak szkło w otoczeniu innych diamentów.

 

***

Na miejscu, w Instytucie Magicznych Innowacji, nie zastał nikogog czekającego na audiencję – nieczęsto zdarzało się odkryć genialne zaklęcie, mogące zmienić oblicze świata. Mimo to on sam czekać musiał – magowie widocznie byli zajęci badaniami, a przynajmniej oficjalnie. Jaromir siedział na klatce schodowej kolejnej z wież czarodziejów. Zastanowił się, dlaczego wolszebnicy upodobali sobie ten rodzaj budynków i czy miało to związek z ich zdolnościami przewyższającymi możliwości innych ludzi. Z rozbawieniem wyobraził sobie, że gdyby z nieba spadł jakiś olbrzym i trafiłby w miasteczko magów, podobne obecnej szkole młodego żaka, bez wątpienia zabiłby się, nadziewając na iglice wież, niczym jeździec na ostrokół, czy włócznie.

Mimo że było już dobrze po południu, na czole Jaromira pojawiły się krople potu. O wiele bardziej wolałby teraz pójść dokądś na piwo. Tego dnia, gdy wielu żaków opijało zaliczony egzamin lub zalewało robaka po nie zdanym, w tawernach i karczmach wręcz roiło się od upustów. I oczywiście od amatorów piwa, którzy zawsze potrafili znaleźć okazję do świętowania.

Jaro skarcił się w duchu, bo przecież nie to było w tym momencie najważniejsze. Napić się z kolegami mógł później lub nawet jutro, a być może dzięki temu, co się za chwilę stanie, będzie miał jeszcze jeden powód do oblewania.

– Pan się chciał spotkać? – Mag z Instytutu, odziany w urzędową, ciemnozieloną szatę, przerwał mu rozmyślania. – Wolnym już, proszę za mną. – Zachęcił Jaromira gestem dłoni do swojego gabinetu.

Gdy znaleźli się już w środku, czarodziej zasiadł w fotelu za biurkiem, zaprosił młodzieńca przed siebie, na rzeźbione krzesło z podbiciem w kolorze jego szaty. Jaromir zdążył zauważyć, że niemal wszystkie ściany tego pomieszczenia zasłonięto wysokimi aż pod sufit regałami, na których stało pełno książek.

– Pan jest… żakiem, nieprawdaż? – zapytał mag nieco rozczarowany. – Co pana do mnie sprowadza?

Jaromir wyprostował się na krześle, odetchnął.

– Sądzę, że odkryłem nieznane dotąd nikomu, a bardzo ciekawe zaklęcie – wyrzucił z siebie na jednym wydechu.

Na krótko mag zmarszczył brwi, spojrzał na Jaromira z politowaniem. Chwilę później jednak podniósł się z fotela, zszokowany opadł nań z powrotem, wybałuszył oczy.

– To… Pan jest genialny! To zupełne novum! – wyjąkał.

Jaromir podejrzliwie popatrzył mu w oczy. Wyczuwał drwinę, bo niby z jakiego innego powodu czarodziej by tak zareagował?

– Słucham? – zapytał ostrożnie.

– Och, no tak – odparł zakłopotany mag. – Powiedział już to pan wcześniej, a ja zapytałem, przyznam, niechętnie dość, co to za zaklęcie – wyjaśnił. Nie uwierzyłem, gdy wyznał pan, że to na cofanie się w czasie, ale gdy powiedział mi pan formułę i skorzystałem z niej, wyzbyłem się wszelkich obiekcji! Jest pan geniuszem! Jak pan na to wpadł?

Jaromir spojrzał na bok.

– Szczerze, to przypadkiem – westchnął. – W czasie izpytu, którego, nawiasem mówiąc, oblanie było ceną za to odkrycie.

Czarodziej gwałtownie machnął dłonią.

– Ha, proszę pana! – żachnął się ożywiony. – Gwarantuję panu korzyści niepomiernie większe, wynikłe z tego odkrycia. Tytuł naukowy w porównaniu z tym, co pana czeka, zda się niczym, choć przypuszczam, że prędzej czy później, z takim intelektem i on stanie się panu należny.

Jaromiro ogarnęło zdumienie. Jeszcze nikt go tak nigdy nie wychwalał. A przecież nie był to byle kto! Wsłuchiwał się w wywód podnieconego maga, jakby półprzytomny uczestniczył w wypełnianiu wszelkich formalności, podpisaniu patentu na zaklęcie, nazwanie go…

Po kilkunastu chwilach tej gloryfikacji mógł być już przepełniony dumą z siebie samego, nazywać siebie pierwszym w świecie Chronikiem.

 

***

– Ot, się zapędził – westchnął Myrzik.

– No, już jakieś pół godziny ględzi – potwierdził Jaro.

– Jeszcze raz bardzo serdecznie dziękuję – rzekł stary czarodziej do zebranych w audytorium. Mały, lekko przygarbiony, najpewniej jednak taka sylwetka była dla niego optymalna – wystarczy, że usiadł za biurkiem, czy przy stoliku, nawet nie musiał się specjalnie nad nim pochylać. Czarodziej ubrany był w popielatoszarą szatę. Zupełnie, jakby przesiedział kilkanaście godzin przed biurkiem właśnie i pokrył go kurz. Mimo, iż sam znacznie przedłużał swoje wystąpienie, sprawiał wrażenie, jakby chciał, żeby cała uroczystość skończyła się jak najszybciej, a on mógłby w dalszym ciągu pogrążyć się w arcyfascynujących eksperymentach, notatkach i w tym wszystkim, od czego ośmielono się go odciągnąć.

– Który to już raz dziękował? – zażartował znudzony Jaro.

– Jak głupiś, spróbuj zliczyć – mruknął Dzisek.

– O, poderwał się – zauważył Myrzik. – Chyba będzie z wielkim żalem odchodził.

Rzeczywiście, mag rzekł ostatnie słowa, chciał być może jeszcze coś powiedzieć, bo na jego twarzy widać było niedosyt.

– Wyczytanych adeptów prosimy o podejście i odebranie dyplomu – oznajmił czarodziej prowadzący ceremonię nadania stopnia magicznego.

Nowotytułowanych było mało – talent magiczny nie występował u każdego człowieka, a niektórzy, nawet jeśli go mieli, nie musieli o tym wiedzieć, jak było chociażby w przypadku Jaromira. Ot, traf to sprawił, sytuacja zagrożenia życia, że ukazały mu się jego moce. Tych nielicznych, zwanych obdarzonymi lub przeklętymi, trzeba było jeszcze podzielić na kilka ośrodków nauki magii, a to właśnie dawało małą liczbę adeptów. Nie dziwi więc, że już niedługo Jaro usłyszał…

– Teraz, wraz z dyplomem wypada pogratulować i podziękować panu Jaromirowi Liśpiakowi. – Mistrz ceremonii uśmiechnął się szeroko, wypiął dumnie pierś. Zupełnie, jakby to on sam dokonał epokowego odkrycia. – Jego nowo wymyślone zaklęcie niewątpliwie przyniesie ogromny postęp w rozwoju magii i nie tylko. Zapraszam.

Myrzik poklepał Jaromira po ramieniu, ten powstał i ruszył ku mównicy.

Ciekawym, pomyślał podekscytowany Jaro, co teraz duma sobie ten paniczyna Nobiusz. Niech patrzy, jak wyleciały spod sroczego ogona wieśniak odbiera triumfy. Uśmiechnął się pod nosem, przypomniawszy sobie wcześniejszą metaforę. Wychodzi na to, że ta sroka się zesrała, a ja byłem właśnie błyszczącym spośród gówna diamentem.

Dostrzegł swego rywala, wyszczerzył się jeszcze bardziej. Podszedł doń. Założył ramiona na piersi, triumfalnie spojrzał z góry na Nobiusza, który gapił się na Jaromira przerażony i cały spocony. Jaro odszedł, lecz, ku zdziwieniu wszystkich, na swoje miejsce.

To za piękne, by przeżywać to tylko raz, jak można więcej.

– Chwilina wspak – wyszeptał.

– … wypada pogratulować i podziękować panu Jaromirowi Liśpiakowi. – Mistrz ceremonii uśmiechnął się szeroko, wypiął dumnie pierś. Zupełnie, jakby to on sam dokonał epokowego odkrycia. – Jego nowo wymyślone zaklęcie niewątpliwie przyniesie ogromny postęp w rozwoju magii i nie tylko. Zapraszam.

Myrzik poklepał Jaromira po ramieniu, ten powstał i ruszył ku mównicy. Tym razem jedynie przelotnie spojrzał na swego rywala, uśmiechając się przy tym szeroko. Mimo to twarz Nobiusza wyrażała podobne emocje, może tylko nieco słabsze.

Jak to się wszystko pięknie ułożyło, pomyślał, ściskając kolejno dłonie czarodziejów. Ja, wyniesiony wyżej, niżbym kiedykolwiek sobie wydumał. Ale właściwie czy teraz, z zaklęciem, które mam, cokolwiek może się nie układać?

Koniec

Komentarze

Podobało się. Ciekawa i sympatyczna koncepcja. Masz trochę literówek. Wydaje mi się, że wiem, do czego służy ten pojedynczy, otwierający nawias klamrowy, ale dlaczego po nim zawsze brakuje drugiej litery? Trochę raziło mnie mieszanie współczesnych koncepcji (na przykład patenty) ze średniowiecznym światem, ale to Twoje opowiadanie.

Babska logika rządzi!

Pierwszym zarzutem co do tego tekstu, to oryginalność pomysłu. Magowie, szkoła magii i czarodziejstwa, uczniowie, jakieś potyczki między nimi, egzaminy. Wszystko to bardzo zbliżone do Harry'ego Pottera i jego przygód. A tak fajnie zapowiadało się opowiadanie z podróżami w czasie. Tylko, że nie za bardzo zrozumiałem, o co tutaj chodziło. Brakuje tutaj czegoś, jakiegoś spoiwa. Ogólnie nie jest źle jeżeli chodzi o ideę, ale językowo trochę słabo, bo napisane w taki sposób, że korekta i przemyślenie tekstu, wyszłoby bo mu na dobre. Tekst nie przypadł mi do gustu.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Mnie się podobało.

Przynoszę radość :)

Spieszę z wyjaśnieniem literówek i zagadki nawiasów: to wina mojego edytora (wcześniej używałem office'a, teraz libre office w ubuntu) i mojego niedopatrzenia… Proszę o wybaczenie i życzę miłej lektury mimo to:)

Nowa Fantastyka