- Opowiadanie: JoannaHusar - Polana samobójców

Polana samobójców

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Polana samobójców

 

Nareszcie zakwitły; małe kwiaty, przypominające motyle – amoenitas.

 

Pokryły polanę złoto-słomkowym płaszczem, spod którego wyzierały połacie soczystej trawy, upstrzonej odwłokami insektów.

 

Czyż istniał na tej planecie bardziej idylliczny widok?

 

Wschodzące słońce liznęło promieniami białe fartuchy pracujących w pocie czoła ogrodników i laborantów, odpowiedzialnych za odpowiednie przygotowanie gruntów. Dziesiątki dłoni w zielonych, lateksowych rękawiczkach, kopało dróżki, podczas gdy sunące na gąsienicach maszyny, wydzielały miejsca przeznaczone na odpoczynek dla potencjalnych klientów. Wszystko szło zgodnie z planem; inwestycja zwróci się najpóźniej po roku.

 

Mildegardis ujął w dłonie najnowsze wydanie lokalnej gazety. Wiedział, iż kluczem do finansowego sukcesu nowego przedsięwzięcia jest przede wszystkim reklama. Zadbał o nią – a jakże! Zlecił wykonanie banerów, ulotek oraz naklejek i wykupił czas antenowy najpopularniejszej stacji radiowej. Co więcej, zainwestował w wynajem kilkudziesięciu aut z nagłośnieniem, rozgłaszających wszem i wobec najwspanialszą nowinę od czasu zniesienia podatku na tytoń: „Przeżyjesz z nami śmierć, o jakiej zawsze marzyłeś! AMOENITAS – Ku lepszemu jutru!”. Slogan zrodzony przez umysł geniusza! Za takiego właśnie miał się Mildegardis Opuncja, dyrektor naczelny sieci przedsiębiorstw pogrzebowych „Orfeo” oraz prezes koncernu farmaceutycznego „MILDEfarm”.

 

Obserwował postęp prac ze swojego biura, na najwyższej kondygnacji wieży laboratoryjnej. Jego przebijający oszklone ściany wzrok, padł na jałowe wzgórza otaczające polanę. Za każdym razem gdy podziwiał ich bezmiar, obracał w głowie tę samą myśl – „Każdy kto ujrzy złoty pas kwiecia, zapragnie wspiąć się po nim aż ku niebiosom”.

 

Wizję przerwało głośne pukanie do drzwi. Cudownie… kolejny raport; tylko koordynatorzy projektu mieli prawo do niezapowiedzianych wizyt.

 

– Wejść! – Mildegardis zajął miejsce przy biurku, po czym wygładził od niechcenia rękawy kanarkowej marynarki. Jeśli nieszczęśnik przekraczający próg przyniesie złe wieści, zostanie zwolniony, albo… Właśnie – „albo…”. Wielkie wargi dyrektora rozciągnęły się w psychopatycznym uśmiechu. Bardzo lubił słowo „albo” z groźnie milczącym trzykropkiem; znacznie ożywiało wyobraźnię.

 

– Prezesie – piskliwy głos należał do niskiego bruneta po czterdziestce, o imieniu Samson – właśnie zakończyliśmy przekształcanie terenu. Jeśli utrzyma się słoneczna pogoda, otwarcie przebiegnie zgodnie z wyznaczonym terminem.

 

– Bardzo dobrze, Samsonie… bardzo dobrze. Jesteś żywym przykładem na to, że nie zatrudniam samych idiotów. – Po woskowej twarzy Mildegardisa przeleciał cień aprobaty. Gładząc długie, białe wąsy zapytał: – Co z komorami utylizacyjnymi?

 

– Przetestowaliśmy je na chorym bydle. Działają bez zarzutów.

 

– A system odprowadzający? Czy wodne szyny uniosą ciężar grup zorganizowanych?

 

– Zadbaliśmy o najsolidniejsze materiały oraz poszerzyliśmy leje…

 

– Tak, bardzo dobrze… – Dyrektor rozparł się wygodnie na swoim skórzanym, obrotowym fotelu. Wyglądał na całkowicie odprężonego. Do szczęścia brakowało mu już tylko rozrywki. – Znajdź na jutro pierwszych ochotników – polecił. – Ogłoś, że nie weźmiemy od nich zapłaty, o ile zgodzą się na szczegółową obserwację.

 

Przyszedł czas aby nacieszyć oczy efektami długoletnich starań. Kto wie, może w przyszłości należałoby wzbogacić polanę o wydzielony obszar dla gapiów. Gdy Samson opuścił gabinet, Mildegardis nalał sobie szklaneczkę dwudziestoletniego wina. „Na zdrowie!” – rzekł w próżnię. – „Ku lepszemu jutru!”

 

 

***

 

 

 

Pokój Sylwestra nie przypominał typowego pokoju trzydziestoletniego mężczyzny. Była w nim różowa, rzeźbiona komoda, rozkładana kanapa z nadrukiem przedstawiającym podobizny „Wojowników sprawiedliwości”, a także szkolne biurko, a nad nim skromna półka, uginająca się pod ciężarem kupowanych sporadycznie książek. Na ich grzbiety często padał przytłumiony blask świec; światło żarówek wpędzało Sylwestra w depresję, więc wykręcił je na dobre z żyrandola. Dzisiejszego wieczoru zapalił dwie czerwone łojówki o zapachu żurawiny oraz jedną mleczną, w kształcie węża. Wszystko to za sprawą ostatnio przeczytanej powieści, w której kapłani świętego drzewa krainy Illinoi, przywdziewali purpurowe szaty i bielili twarze. Mężczyzna uznał wybór świec za doskonałą okazję do wspomnienia w wyobraźni zawiłych, świątynnych rytuałów.

 

Marzenie zajmowało mu tyle czasu, że do rzeczywistości powracał jedynie w porze posiłków, toalety, lub aby zastąpić pozostały w świeczniku woskowy ogarek, nowym, siedmiokrotnie wyższym.

 

Bez zbytniego pośpiechu włączył komputer, a następnie odwiedził kilka internetowych stron, głównie blogi z opowiadaniami fantasy, portal ulubionego rysownika i forum dla osób chorujących na dziwne, psychiczne choroby. Sam podejrzewał u siebie co najmniej dwie lub trzy.

 

Gdy załadowała się ostatnia z wybranych zakładek, wzrok Sylwestra przykuła kolorowa reklama ze słowem „śmierć” w tytule. Nigdy nie zwracał uwagi na banery, lecz ten zdawał się krzyczeć. Mężczyzna tak gwałtownie poruszył myszką, że strącił z biurka otwarte pudełko żyletek. Na jego zwykle pozbawionej entuzjazmu twarzy, zagościł naznaczony emocją grymas; po trwającej niemal tydzień apatii znaczył on więcej niż cały kontener zapachowych świec i ekskluzywne zaproszenie na koncert Eriny Belladante, objawienia światowej wiolinistyki. Mając za tło jeden z wykonywanych przez nią utworów – prawdziwą techniczną maestrię – Sylwester otworzył okienko reklamy. Napis głosił: „Przeżyjesz z nami śmierć, o jakiej zawsze marzyłeś! AMOENITAS – Ku lepszemu jutru!”.

 

 

 

Ranek po bezsennej nocy nie należał do łatwych.

 

Dookoła klawiatury walały się gęsto zadrukowane kartki. Na niektórych z nich zastygły czerwono białe krople pozostałe po wypalonych do cna świecach – „woskowe łzy” – jak zwykł je nazywać w swoich wierszach najlepszy przyjaciel Sylwestra, upadły poeta Gaveliere. Mimo iż wiódł żywot przed niespełna dwoma wiekami, entuzjaści literatury grozy nadal zapożyczali od niego metafory, a nawet obsesję podpisywania dzieł ironiczną, dziesięciozgłoskową sentencją.

 

Mężczyzna przetarł zaczerwienione oczy; po raz kolejny śledził ten sam akapit ściągniętego folderu reklamowego:

 

Czy życie Cię przytłacza? Czy rozważałeś już odebranie go sobie na setki możliwych sposobów? Uduszenie, otrucie, powieszenie, podcięcie żył? Żaden nie spełnia Twoich oczekiwań? Jeśli odpowiedziałeś twierdząco na większość z powyższych pytań, wiedz że czekamy właśnie na Ciebie! Oferujemy śmierć o jakiej zawsze marzyłeś, bezbolesną, estetyczną i łagodną. Wszystko za sprawą genetycznie ulepszonych kwiatów – amoenitas. Te małe, niepozorne rośliny, pomogą Ci zapaść w sen, w którym spełnisz swe najintymniejsze pragnienia, sen pozbawiony strachu – sen wieczny. Brzmi zachęcająco? Tylko przez trzy kolejne dni otrzymasz szansę skorzystania z naszych usług za darmo! Aby uzyskać więcej informacji, zadzwoń, bądź przyjdź do siedziby firmy.”

 

Adres oraz numer telefonu widniały tuż pod ogłoszeniem. Była tam również fotografia, przedstawiająca nieziemsko piękną kobietę, leżącą wśród kwitnących na żółto roślin. Wyglądała na szczęśliwą i spokojną.

 

Myśli Sylwestra powędrowały ku nieustannemu cierpieniu, które odczuwał, nawet gdy przytrafiło mu się coś dobrego. Przypomniał sobie setki nocy, kiedy leżał skulony u nóg łóżka, a jego łzy wsiąkały w brudną powierzchnię dywanu. Spojrzał też na blizny po cięciach wykonanych w chwilach najgorszych ataków psychicznego bólu. Mężczyzna taki jak on, bezrobotny trzydziestolatek żyjący na koszt schorowanej matki, nieudacznik uciekający do świata wyobraźni… Nie powinien istnieć. W końcu i tak pochłonęłaby go fala neurotycznego lęku, która raz na zawsze zamknęłaby mu powieki.

 

– Amoenitas – wyszeptał ochryple, niczym jedno z czarnoksięskich zaklęć krainy Illinoi.

 

Wiedział już jak zakończy swój ostatni dzień.

 

 

***

 

 

 

Nim nadeszło południe, komputer uruchomił zdalnie sterowane leżyska i wpuścił wodę do odprowadzających je z polany lejów. Oczy Mildegardisa zwęziły się w dwie, połyskujące szparki, a otaczająca je pajęczyna zmarszczek, sprawiała wrażenie głębszej niż zwykle.

 

– Przyszedł pan podziwiać moje dzieło burmistrzu? – zapytał, kierując wzrok na postać przysadzistego mężczyzny, skrywającego pod cylindrem pierwsze pasma siwych włosów. – Może kieliszeczek?

 

– Dziękuję, stronię od alkoholu. – Burmistrz podszedł bliżej do szklanej ściany, po czym pozwolił dyrektorowi podsunąć sobie pod nos zapalniczkę, od której odpalił cygaretkę. Jego gładką twarz rozświetlił na sekundę blask liżącego tytoń ognia. Nawet w dziennym świetle widok ten budził w Mildegardisie swoistą fascynację; w żadnej innej sytuacji nie mógłby bez konsekwencji pomachać komuś przed nosem płomieniem, zwłaszcza najważniejszemu człowiekowi w mieście.

 

– Cudowny widok, prawda? – Głos dyrektora nabrał beztroskiego zabarwienia. Jego gość nie był głupcem, ani przekupnym urzędnikiem. Należało postępować z nim ostrożnie.

 

– Ma pan skrzywione poczucie piękna – odparł cierpko burmistrz. – Widok umierających ludzi u większości populacji budzi lęk i zgorszenie.

 

– Jest pan tego pewien?

 

– Ja to wiem.

 

– Hmmm… – Mildegardis uniósł znacząco brwi i skubnął w zamyśleniu końcówkę swej krótkiej brody. – Widział pan kiedyś człowieka, z którego uchodzi życie? Oczywiście… Proszę mi wybaczyć to naiwne pytanie. Musiał pan widzieć, skoro zamienił pan przypuszczenie w wiedzę. Lecz… doświadczenie jednostki potrafi znacząco odbiegać od doświadczenia całej społeczności.

 

– Jest pan filozofem? – Kpiące, aczkolwiek uważne spojrzenie burmistrza, sprowokowało dyrektora do rozwinięcia zaczętej wypowiedzi.

 

– Kto nim nie jest? – parsknął wymuszonym śmiechem. – Jednakże… Nie tworzę nowych poglądów, po prostu wyciągam wnioski. Zalegalizowaliśmy aborcję i eutanazję, natomiast w zeszłym roku rząd dał nam wolną rękę do stworzenia całkiem nowej gałęzi usług. Branża samobójcza ma w sobie duży potencjał. Słyszał pan o klinice w Marbes? Ponoć zaczęli już wykonywać pierwsze zabiegi przy użyciu trucizny; tej samej, którą wstrzykuje się więźniom skazanym na śmierć.

 

Twarz gościa nieznacznie spąsowiała. Dla Mildegardisa był to znak, że czas zakończyć słowną ofensywę. Podszedł na chwilę do biurka, a gdy wrócił trzymał w ręku najnowsze foldery reklamowe firmy. W ciągu tych kilku sekund, burmistrz zdołał odzyskać zimną krew, lecz dojrzawszy wytłuszczony wielkimi literami slogan: „Przeżyjesz z nami śmierć, o jakiej zawsze marzyłeś! AMOENITAS – Ku lepszemu jutru!”, żyłka na jego skroni zaczęła pulsować w niebezpiecznie szybkim tempie.

 

– Przyjrzę się dokładnie wszystkim odgórnym wytycznym oraz procedurom – zapewnił z nutą groźby w kamiennym głosie. – Proszę zachować ulotki dla siebie. Jedna niepomyślna kontrola, a kto wie… może będzie chciał pan z nich skorzystać.

 

Spojrzenia mężczyzn starły się ze sobą z gwałtownością huraganu. Pozostały przy tym bezgłośne, zwiastujące niewypowiedzianą wojnę. Po nich przyszły uśmiechy, obydwa ociekające jadem.

 

– Po co ta wrogość? – Dyrektor błyskawicznie przywdział maskę niewinności. – Dwie inteligentne osoby zawsze znajdą płaszczyznę porozumienia. Doszły mnie słuchy, że posiada pan otwarty umysł względem nowych, rzekłbym, innowacyjnych idei…

 

– Jedna kontrola panie Mildegardis.

 

Burmistrz obrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi. Rozmowa z kimś, kto przekładał ludzką śmierć na zysk, uwłaczała jego godności. Jako dumny przedstawiciel miejskich władz, znał doskonale siłę swych wpływów; po tym co usłyszał wiedział już, że nie zawaha się ich użyć przeciwko Amoenitas.

 

Nagle zatrzymał go w progu złowrogi głos, nieznacznie głośniejszy od szeptu:

 

– Nie zechce pan obejrzeć ze mną samobójstw pierwszych klientów? Początek przedstawienia za dwie godziny…

 

„Idź do diabła Mildegardisie!” – pomyślał burmistrz, po czym zatrzasnął za sobą drzwi, tak że ich mleczne przeszklenia omal nie rozsypały się w drobny mak. Nieświadomy przekleństwa adresat wybuchł sardonicznym śmiechem.

 

Już niedługo… już tylko kilka kroków dzieliło go od zrzucenia oków następstw upływającego czasu.

 

 

***

 

 

 

Słońce stało dziś wyjątkowo wysoko. Jego dotykające ziemi promienie rozpraszały każdy najmniejszy cień. Duszno… Zbyt duszno aby swobodnie oddychać. Liście drzew przywiędły, soczysta, wiosenna zieleń zmatowiała; wyblakła niczym zapomniana na dnie szafy fotografia. Gdyby chociaż powiał wiatr i zatrząsł statycznym krajobrazem, ożywił go złudzeniem ruchu, może wtedy łatwiej byłoby iść. To ważne; ostatni spacer powinien sprawiać przyjemność. Powinno się go przeżywać z uśmiechem i refleksją. Wargi Sylwestra pozostały jednak nieruchome. Zastygły w wyrazie ponurej melancholii, przyjmując kształt cienkiego półksiężyca.

 

Zerknął na tarczę zegarka, po czym zdjął marynarkę – szarą w białe paski, jego ulubioną. Poluzował też węzeł krawata i rozpiął kołnierz perłowej koszuli. Leżała na nim luźno, skrywając kościste ramiona oraz wklęsły brzuch, zwieńczony rusztowaniem wystających żeber. Gorąco… Zbyt gorąco. Umierać w taką pogodę to grzech. Nim uprzątną ciało, zacznie już puchnąć i gnić.

 

Zakład „Orfeo” zapewniał szybki, skromny pogrzeb na cmentarzu pod miastem. Napisał o nim matce w swoim pożegnalnym liście. Powinna odwiedzać grób, zapalać znicze, wymieniać kwiaty. Na pewno by sobie tego życzyła. Pomnik ojca sprzątała co najmniej raz w tygodniu; jeden więcej to niewielki kłopot.

 

Sylwester pokonywał właśnie piękną, wyłożoną kostką aleję, ciągnąca się pod malachitowym baldachimem świeżo przyciętych dębów. Kolumnady grubych pni przywodziły na myśl drabinę Eleneidy – mitologicznej bogini lasów i gorących źródeł. Prowadziła ona zazwyczaj do krainy cieni – Antaronasis, gdzie ludzkie dusze zmywały z siebie ciężar nagromadzonych przez całe życie win. Mężczyzna zwolnił. Wierzył, że po drugiej stronie znajdzie lepszy świat, o którym głosili poeci i filozofowie, lecz czy aby na pewno? Na to pytanie nigdy nie zdołał znaleźć jednoznacznej odpowiedzi…

 

Z rozmyślań wyrwał go widok sunącej w oddali postaci. Była nią dziewczyna – może już kobieta – o mocno zaokrąglonych biodrach oraz rozpuszczonych włosach koloru starego złota. Jej czarna sukienka spływała falami niemal do samej ziemi, a przewieszona przez ramię torebka, kołysała się przy każdym kroku, niczym źle wyważone wahadło. Pomimo kilku kilogramów nadwagi oraz ciężkiego, męskiego chodu, było w niej coś kusząco tajemniczego. Nisko pochylona głowa sugerowała brak pewności siebie, a przygarbione plecy, zamiłowanie do komputera, lub czytania książek w dziwnych pozycjach. Uwadze Sylwestra nie umknęły też niemodne buty na płaskiej podeszwie – żeńska wersja jego własnych, kupionych siedem lat wcześniej na wesele kuzynki. Tak… czuł, że znalazłby z tą istotą jakiś wspólny, surrealistyczny język, taki który może zaistnieć tylko pomiędzy dwójką przeznaczonych sobie osób, nikim więcej.

 

Musiał ją dogonić. Gdyby na najbliższym rozwidleniu skręciła w lewo, nie odważyłby się zaryzykować. Podążyłby ścieżką na prawo, wprost do siedziby Amoenitas. Postanowił więc nie zostawiać losu w rękach przypadku i pobiegł. Ona była wszak tą jedyną. Jedyną, z którą chciał porozmawiać zanim pochłonie go ciemność.

 

Gdy się z nią zrównał, odwróciła ku niemu twarz. Zauważył na jej policzkach, rozsiane drobno piegi oraz ślady łez. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, uniosła wyżej powieki, odsłaniając okrągłe, błękitne oczy porcelanowej lalki. Na widok tego spojrzenia, Sylwesterowi zmiękły kolana. Takie smutne, bez życia, bez nadziei… Spojrzenie wyrażające prawdziwą udrękę.

 

Nie przywykł do zaczepiania ludzi i bawienia ich rozmową. To domena ekstrawertyków, akwizytorów, albo lowelasów z tanich, zagranicznych seriali. Dlatego też gdy nadszedł krytyczny moment zaprezentowania swojej osoby, opuścił głowę, łudząc się, że oprócz popędu, znajdzie w niższych partiach ciała źródło odwagi. Tymczasem ujrzał coś znacznie ciekawszego… trzymany przez dziewczynę kolorowy świstek papieru – folder reklamowy Amoenitas. Nie pomyliłby go z żadnym innym. Błyszczący laminat, fotografia żółtych kwiatów, fragment sloganu: „Ku lepszemu jutru!”. Sylwester zrozumiał, że ta cierpiąca istota o czerwonych wargach i oczach lalki, ma z nim więcej wspólnego niż z początku sądził.

 

Sięgnął do kieszeni spodni, po czym wyjął własny egzemplarz ulotki – nawiasem mówiąc, niemal doszczętnie zniszczony od częstego zginania, memłania i rolowania. Dziewczyna zmarszczyła brwi.

 

– Idiota! – warknęła przez zęby, po czym przyspieszyła kroku.

 

Mężczyzna stał przez chwilę bez ruchu, oszołomiony jej nagłym wybuchem agresji. Czyżby popełnił błąd? Źle ocenił sytuację?

 

– Zaczekaj! – zawołał przebudziwszy się z letargu.

 

Znów ją dogonił i zaskoczony własną bezczelnością, szturchnął w pulchne, odkryte ramię. Dziewczyna czym prędzej otworzyła torebkę; w odpowiedzi na napaść, wyciągnęła gaz pieprzowy w spreju. Wycelowała… bardzo precyzyjnie; rozpylacz zawisł centymetr nad okiem Sylwestra, doprowadzając go do psychicznego wstrząsu.

 

– Tknij mnie jeszcze raz tym brudnym paluchem a pożałujesz! Zrozumiałeś?

 

Gdzie się podziała cierpiąca nimfa? Gdzie tragiczna bohaterka dramatu, która wysłucha jego ostatniej spowiedzi, by na końcu wpaść mu w ramiona? Marzenie przepadło… Zastąpiła je postać wulgarnej dziewuchy o wdzięku piły łańcuchowej.

 

– Przepraszam – bąknął pod nosem. – Sprawiałaś wrażenie smutnej i zagubionej. W dodatku ten folder… Myślałem…

 

– Mam gdzieś co myślałeś. To nie twoja sprawa. – Wzrok nieznajomej padł na trzymaną przez Sylwestra ulotkę. – Pieprzeni samobójcy… cioty i egoiści. Bądź tak łaskaw i skończ ze sobą, nie mieszając mnie do tego.

 

– Nie przebierasz w słowach. Wybacz, że cię niepokoiłem.

 

Mężczyzna ruszył prędko ku rozwidleniu, snując ponurą refleksje na temat ludzi pomiędzy którymi przyszło mu żyć. Co za okrutny świat. Opuszczenie go będzie prawdziwą ulgą. Uwaga dziewczyny nie spłynęła po nim jak woda; zamiast tego stała się zarzewiem nowego bólu – bólu rozczarowania. Zdążył przekonać samego siebie, że oto los podsunął mu idealną towarzyszkę niedoli, tymczasem zamiast braterstwa dusz, doznał kolejnego upokorzenia…

 

– Ej, ty! Dziwaku! – Głos szyderczyni trafił w niego niczym płonąca strzała. Przystanął i odwrócił z wolna głowę. Dziewczyna szła szybko, niemalże biegła.

 

– Nie chcę kłopotów – rzekł gdy go dogoniła.

 

– „Wybacz że cię niepokoiłem”, „Nie chcę kłopotów”… Ty tak na poważnie? Powinieneś był mi nabluzgać.

 

– Kobiety zasługują na szacunek – powiedział, badając wzrokiem jej skonsternowaną twarz.

 

– Ile ty masz lat? Sześćdziesiąt? Siedemdziesiąt? – prychnęła. – Jest równouprawnienie.

 

– Trzydzieści.

 

– Trzydzieści… Nie wyglądasz. Dałabym ci co najwyżej dwadzieścia trzy.

 

– Dlaczego dwadzieścia trzy?

 

– Tyle ma mój brat. Staram się znaleźć jakiś punkt odniesienia – odparła spokojniej.

 

Jej twarz nabrała nagle łagodniejszego wyrazu. Gdy nie rzucała wulgaryzmami i używała słów typu: „starać się” oraz „punkt odniesienia”, sprawiała wrażenie całkiem ułożonej i inteligentnej osoby. Sylwester postanowił podtrzymać zapoczątkowaną przez nią wymianę zdań.

 

– Większość czasu spędzam w domu – wyznał – nigdy też nie pracowałem fizycznie. Może dlatego wyglądam młodziej… A ty? Ile skończyłaś lat?

 

– Dziewiętnaście. – Widząc niedowierzanie w oczach rozmówcy, dodała: – Nie dziw się tak; ostry makijaż i ciemna kiecka wizualnie postarzają. – Przez jej twarz przemknęło coś co mogłoby być cieniem uśmiechu. – Mam na imię Egi.

 

– Egi? Dość oryginalnie.

 

– To skrót od Eugenii.

 

– Och, rozumiem. – Mężczyzna wyciągnął dłoń. – Sylwester, miło mi cię poznać Egi.

 

Dziewczyna odwzajemniła gest, choć nadal nieufnie, z zachowaniem bezpiecznego dystansu. Jej skóra była zadziwiająco delikatna; zupełnie inna niż kryjąca się pod nią szorstka osobowość.

 

– Przepraszam za wcześniej. Kiedy wyjąłeś z kieszeni tę ulotkę, miałam ochotę cię uderzyć. Garnitur, krawat… Pomyślałam, że chcesz ze sobą skończyć.

 

– Teraz tak nie uważasz? – Sylwester pragnął poznać odpowiedź.

 

– No więc… Nie wzięłam pod uwagę, że pomyślałeś to samo o mnie. Miałeś zamiar mi pomóc, prawda? Odwieść od… sam wiesz czego?

 

W wielkich oczach Egi rozbłysła nadzieja. Przejrzał się w nich jak w lustrze i wstrzymał oddech. Żal, który wcześniej dojrzał, nadal tam był; czekał aż ktoś go na siebie przyjmie, ktoś silny, odważny, współczujący…

 

– Nie potrzebowałaś tego typu pomocy – odparł szczerze.

 

Dziewczyna z ulgą pokiwała głową.

 

– Wiedziałam. Pewnie planujesz dołączyć do protestu?

 

– Rozgryzłaś mnie.

 

Sylwester rozłożył bezradnie ręce. Nie musiał się nawet zbytnio starać, aby dodać kłamstwom wiarygodności. Egi sama podsuwała mu odpowiedzi; wystarczyło jej przytakiwać. Okropne… lecz skoro to jedyny sposób by po raz ostatni z kimś porozmawiać i nacieszyć duszę świeżym, kobiecym uśmiechem, chyba warto porzucić skrupuły.

 

Przez chwilę szli obok siebie milcząc. Udawali, że nie razi ich słońce i że są w stanie zapanować nad potworną dusznością. Mijali pojedynczych spacerowiczów, wybierając tę stronę alei, po której znajdowało się więcej cienia, a mniej przyciętych gałęzi. W końcu, gdy cisza nabrała krępującego, niemalże fizycznie wyczuwalnego ciężaru, Sylwester zadał kluczowe pytanie:

 

– Egi, w zasadzie po co ci ulotka Amoenitas i dlaczego tam idziesz? Dałaś mi przecież jasno do zrozumienia, że nienawidzisz samobójców. Masz jakiś ważny powód?

 

Dziewczyna objęła się ramionami, po czym zadarła wysoko głowę.

 

– Zawsze jesteś tak cholernie uprzejmy?

 

– Czy to źle?

 

– I pewnie sprawia ci przyjemność wysłuchiwanie ludzkich problemów, skarg itp.?

 

– Nie narzekam. Każdy czasami potrzebuje oparcia.

 

– Jezu… Nie znamy się nawet dziesięciu minut człowieku. Przestań zgrywać świętego. Nie wiesz, że to przyciąga pomyleńców i degeneratów? Zanim się obejrzysz wyssą z ciebie całą energię, jak pijawki albo wampiry. Później odejdą, a w tobie pozostanie pustka.

 

– Mówisz z własnego doświadczenia, czy przeczytałaś o tym w jednej z książek, które rzekomo uczą ludzi życia?

 

– Nie trzeba tego przeżyć, ani o tym czytać, wystarczy bacznie przyglądać się innym. Bez urazy, ale facet w twoim wieku powinien umieć dodać dwa do dwóch. Życie to dżungla; nie przetrwasz w niej bez asertywności i wyrachowania.

 

Egi wydęła wargi. Sylwester pomyślał, że mina w stylu „za wszelką cenę odwrócę twoją uwagę i przy okazji wytknę ci kilka wad” zupełnie do niej nie pasuje.

 

– To już mój problem – odrzekł ze stoickim spokojem. – Jeśli chcesz zachować swój w tajemnicy, po prostu powiedz. Uszanuję twoją prywatność. Ta cała tyrada była zupełnie niepotrzebna.

 

Policzki dziewczyny poczerwieniały; Sylwester nie wiedział czy ze złości, czy z zakłopotania. W pewnym sensie, głęboko w sercu, nadal była dzieckiem, nieco krnąbrnym i pyskatym, ale na swój sposób uroczym. Po raz pierwszy obdarzył ją uśmiechem, którego sam nie widział u siebie od wieków, ani w lustrze, ani na zdjęciach. Napięcie mięśni twarzy, przypomniało mu o kilku szczęśliwszych chwilach jego życia. Nagle zapragnął zatrzymać się przy nich na dłużej, jednocześnie nie tracąc sprzed oczu błękitnych tęczówek Egi.

 

– Zwykle nikomu nie ufam – wyjaśniła smętnie. – Dlaczego mam to zmieniać? Ponieważ wyglądasz na porządnego faceta?

 

– Może dlatego, że już nigdy więcej się nie spotkamy. Na końcu tej drogi, każdy z nas pójdzie w swoją stronę, bez żalu i zobowiązań.

 

– Cóż… Gdyby się nad tym głębiej zastanowić… jest to jakiś argument…

 

– Więc? Wyjawisz mi po co ci ta ulotka?

 

Egi sięgnęła niechętnie do torebki, a następnie wyjęła z niej dwie rzeczy; pierwszą z nich był wspomniany wcześniej folder Amoenitas, drugą natomiast, zielona, gładka koperta z wypisanym na wierzchu imieniem.

 

– Chyba jestem głupia, skoro chcę ci o tym powiedzieć… – westchnęła smutno. – Nawet niezbyt cię lubię.

 

Sylwester przewrócił ukradkiem oczami. Bezpośrednia… zbyt bezpośrednia.

 

– Dziś rano, znalazłam to w pokoju swojego brata. Cholerny folder i list pożegnalny. Od dawna miał problemy, dlatego się wystraszyłam. Często wracał do domu pijany, brał też jakieś świństwo. Tydzień temu zauważyłam przez przypadek kilka śladów po ukłuciach na jego stopach. Znam wielu ćpunów, od razu zrozumiałam dlaczego chodził całymi dniami nieprzytomny, a na moje pytania odpowiadał agresją. Wszystko przez tę zdzirę, Marlene! Oświadczył się jej i wiesz co zrobiła? Rozłożyła nogi przed pierwszym lepszym facetem z portalu randkowego. To chore!

 

– Spokojnie Egi, odetchnij.

 

Dziewczyna omal nie wpadła w histerię. Sylwester podejrzewał, że sam dźwięk imienia tej kobiety – Marlene, musi wyzwalać w Egi niewyobrażalne pokłady nienawiści. Z przyjemnością ująłby teraz ponownie jej spoconą dłoń, gdyby nie wizja schowanej na dnie torebki puszeczki z gazem.

 

– Wykorzystała jego dobre serce, a gdy zrezygnował z drugiego etatu, potraktowała go jak psa – kontynuowała wściekle. – Przez trzy lata się dla niej zajeżdżał, przynosił forsę, zabierał na wakacje. Spłacił nawet długi jej matki.

 

– I po tym wszystkim postanowił popełnić samobójstwo…

 

Oczy Egi zwilgotniały. Jeszcze chwila a w ich kącikach zalśniłyby łzy.

 

– Co zamierzasz? Chcesz go odnaleźć i powstrzymać?

 

– Muszę. To mój brat.

 

– Nawet jeśli ci się uda, skąd pewność, że nie spróbuje ponownie?

 

– Istnieją przecież jakieś ośrodki, terapie… Ludzie wychodzą z gorszych rzeczy. Gerard zawsze był silny, poradziłby sobie gdyby tylko wiedział, że ma czyjeś wsparcie. Nie może decydować o swoim życiu właśnie teraz, kiedy Marlene zamieniła je w piekło. Gdyby to przeczekał, wyciszył się, odpoczął… czas by go uleczył.

 

Wzniosły wywód Egi, wzbudził w Sylwestrze podziw. Nie podejrzewał, że stać ją na wyrażenie podobnej myśli. Przez moment poczuł jakby mówiła o nim, albo wprost do tej części jego Ja, która pragnęła śmierci.

 

– Zobacz. – Dziewczyna siorbnęła nosem i znów otworzyła torebkę. Tym razem wyjęła z niej portfel ze zdjęciami rodziny. Foliowa zakładka odbiła promienie słońca, dlatego aby cokolwiek dojrzeć, Sylwester osłonił ją dłonią. – Przystojny prawda? Wygląda tu na takiego pewnego siebie… To nie twarz samobójcy.

 

Rzeczywiście, fotografia przedstawiała jasną postać o schludnie przyciętych, blond włosach oraz roześmianych oczach. Cherubin w ciele dorosłego mężczyzny; kobiety uwielbiały ten typ facetów – pięknych i czarujących, zdolnych jednym uśmiechem przegonić zły nastrój.

 

– Nie jesteście do siebie zbyt podobni.

 

– W jakim sensie? – Egi posłała Sylwestrowi duszące spojrzenie.

 

– Wydajesz się bardziej… stanowcza. – Słowo „męska” nie przeszłoby mu teraz przez gardło.

 

Dziewczyna prychnęła pod nosem, marszcząc przy tym podejrzliwie brwi. Chyba jednak potrafiła czytać między wierszami lepiej niż przypuszczał.

 

– Mam prośbę – rzekła twardo, ze wzrokiem domagającym się zadośćuczynienia za zniewagę. – Jeśli go spotkasz, zadzwoń do mnie. Za chwilę zapiszę ci numer komórki.

 

– Jeśli ci to pomoże…

 

– Pomoże.

 

Po chwili Sylwester trzymał już w ręku skrawek koperty z nabazgranym naprędce rzędem cyfr. Uśmiechnął się smutno, licząc że Egi odwdzięczy się tym samym. Niestety pozostała niewzruszona. W gruncie rzeczy, wcale nie zasłużył na jej względy. Nawet nie posiadał telefonu…

 

 

***

 

 

 

Dochodziło południe.

 

Takiej kolejki nie spodziewał się nikt. Można by pomyśleć że to letnia wyprzedaż w

 

centrum handlowym Bricksa, a nie przyszłe miejsce zbiorowego samobójstwa. Ludzie starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni, biedni i bogaci; wszystkich ich połączyło pragnienie śmierci.

 

Samson wyruszył w ostatni obchód. Oddychał z trudem, co chwilę ocierając z czoła pot. Piekielny upał… Za pracę w tych warunkach powinien dostać specjalną, wiosenną premię.

 

Przed wejściem do kompleksu ustawiono stoiska, w których potencjalni klienci mogli zaczerpnąć szczegółowych informacji na temat procedury „usypiania”. Pracujący w nich konsultanci, przeżywali prawdziwe oblężenie. Podobnie lekarze, przeprowadzający wstępne badania oraz przedstawiciele zakładu pogrzebowego „Orfeo”, dysponujący najnowszymi modelami urn. Dyrektor byłby zachwycony. A właśnie… Czy nie miał przypadkiem w planach opuścić dziś wieżę laboratoryjną i przyjrzeć się z bliska pierwszym zabiegom?

 

Oczy Samsona przebiegły pobieżnie tłum kolorowych postaci, lecz żadna z nich nie przypominała Mildegardisa. Odetchnął z ulgą. Starzec potrafił wykorzystać każde, najmniejsze niedociągnięcie, aby styranizować swoich podwładnych. Wielu byłych pracowników założyło mu sprawy o mobbing, lub o odszkodowania za różnego rodzaju obrażenia. Cóż jednak byli w stanie wywalczyć od człowieka, który regularnie dosypywał złota do koryta sędziów, urzędników i innych wysoko postawionych person?

 

Na szczęście krążyły plotki, że w przeciągu kilku kolejnych dni, firmę przejmie syn Mildegardisa, Vincent. Oby jabłko leżało daleko od jabłoni…

 

Koordynator odepchnął na bok niepokojące myśli, po czym ruszył wolno w stronę wodnych lejów. Tak gorąco… Gorzej niż na pustyni…

 

 

***

 

 

 

Podczas gdy Samson doglądał ostatnich przygotowań, Mildegardis Opuncja sączył kolejny kieliszek wina. Tym razem wybrał sobie znacznie ciekawsze miejsce niż wnętrze modernistycznego gabinetu; było nim jedno z leżysk położonych w samym centrum złotej polany. Dzięki kanarkowej marynarce, pozostał niewidoczny dla bystrych oczu swych pracowników. Chyba nic nie dostarczało mu większej rozrywki niż śledzenie z ukrycia ich przerażonych ruchów. Kolejne ofiary wyławiał powoli, starannie, z dużą dozą fantazji. Miał w zanadrzu jeszcze wiele ciekawych zabaw. Lecz… musi je na jakiś czas porzucić, przyszła wszak kolej na inne, znacznie intensywniejsze przyjemności…

 

 

***

 

 

 

Sylwester przeszedł pomyślnie wszystkie badania. Prawdę powiedziawszy, nie był w stanie dostrzec ich sensu; po co samobójcom opinia lekarska? Poza tym… czy ci wszyscy ludzie w białych kitlach nie mieli obowiązku ratowania życia, zamiast przygotowywania pacjentów na jego utratę? Mężczyzna zapiął koszulę, po czym wyraził na głos swoje wątpliwości. Los chciał, że trafiły one przypadkowo do uszu młodej pielęgniarki, niosącej próbki krwi.

 

– Zbieramy państwa wyniki w celu uzupełnienia dokumentacji prowadzonej przez firmę. Wymagają tego przepisy – wyjaśniła uprzejmie. – Istnieje również drugi powód, o którym mógł pan przeczytać w umowie.

 

Ach tak, umowa. Przejrzał ją dosyć pobieżnie, aby nie blokować kolejki.

 

– Co to za powód? – zapytał, zaniepokojony enigmatycznym uśmiechem kobiety.

 

– Każdy organizm reaguje nieco inaczej na wydzielaną przez kwiaty truciznę. Firma chce zyskać pewność, że nie wystąpią niepożądane komplikacje.

 

– Takie jak?

 

– Podpisał pan dokument bez przeanalizowania jego treści? – Pielęgniarka utkwiła w nim karcące spojrzenie. – Przepraszam, ale nie mogę panu pomóc. Jeśli laboranci nie dostaną za chwilę tych próbek… sam pan rozumie. Proszę się cofnąć do punktu informacyjnego. Konsultanci udzielą panu wszystkich informacji.

 

Kobieta objęła mocniej trzymaną tackę i ruszyła w kierunku jednego z położonych w oddali budynków.

 

Sylwester odprowadził ją wzrokiem. Rzeczywiście nie miała czasu z nim porozmawiać, czy wolała uniknąć kłopotliwych pytań? Jakich użyła słów…? „Niepożądane komplikacje”? W jej ustach brzmiały znacznie mniej alarmująco niż gdy powtórzył je matowym szeptem własnego umysłu. Nie… nie zacznie dramatyzować, nie ulegnie też przyczajonym w podświadomości lękom. Lekarze nie mieli żadnych zastrzeżeń co do jego wyników; na pewno wykluczyli ryzyko pojawienia się komplikacji, o których wspomniała pielęgniarka – czymkolwiek one były. Nie warto znowu czekać w kolejce do punktu informacyjnego, spędził w niej wystarczająco dużo czasu. Zapyta kogoś z obsługi. Wkrótce się nim zajmą.

 

Powiódł wzrokiem ku obsianej żółtym kwieciem polanie. Pierwsi cierpiętnicy stąpali już jej ścieżkami, gotowi zapaść w sen. Jeszcze kilkanaście minut, a trafi pomiędzy nich, może nawet wymienią ostatnie uśmiechy, albo powiedzą sobie coś w stylu: „Do zobaczenia po drugiej stronie” – zupełnie jak nielegalni imigranci, tuż przed przekroczeniem granicy.

 

Dłoń Sylwestra powędrowała do kieszeni marynarki. Chciał jeszcze raz rzucić okiem na numer Egi. Coś go jednak powstrzymało. Jeśli pozwoli zaistnieć w swoim życiu nowej więzi, podczas gdy przerwał pęta wszystkich starych, umieranie stanie się po stokroć trudniejsze. Lepiej zapomnieć i trzymać fantazje na wodzy. Za moment wywołają jego imię, a wtedy nie będzie już odwrotu.

 

Nareszcie odpocznie.

 

 

***

 

 

 

Cholerne tłumy.

 

Wraz z przekroczeniem bramy kompleksu, Egi pomyślała, że trafiła do obozu sekty. Kto normalny znajduje upodobanie w rozkoszowaniu się perspektywą własnej śmierci? Klnąc pod nosem, mijała kolejnych, rozradowanych ludzi i ciskała w nich potępiające spojrzenia. Banda popaprańców…

 

Nagle zwolniła kroku.

 

Czy istniała jeszcze szansa aby zapobiec tragedii? Gdy rozmawiała z Sylwestrem, szczerze w to wierzyła. Lecz teraz… coś uległo zmianie. Te wszystkie spokojne głosy, zwrócone ku polanie, nostalgiczne oczy, pełne ulgi uśmiechy… przerażały ją. Jeśli zbiorowa świadomość zebranych tu ludzi, utożsamiała szczęście ze śmiercią, odzyskanie Gerarda mogło okazać się niezwykle trudne, żeby nie powiedzieć, niewykonalne.

 

Odgarnęła na bok wilgotne pasma włosów i przetarła twarz chusteczką. Oprócz potu, na tkaninie pozostała brzoskwiniowa smuga pudru oraz drobinki tuszu do rzęs. Upał wyciskał z niej ostatnie soki; ledwie trzymała się na nogach. Na szczęście miała przy sobie butelkę z wodą. Upiwszy kilka łyków, zaczęła rozważać ominięcie namiotów, w których przeprowadzano badania. Gerard zapewne zdążył już przejść przez wszystkie wstępne procedury…

 

A jeśli przybyła za późno?

 

Och, jakże żałowała, że zadzwoniła po taksówkę! Gdyby tylko wypożyczyła skuter, albo poprosiła o pomoc sąsiada kolekcjonującego zabytkowe motory… Wspominając wszystkie niewykorzystane możliwości, usłyszała w głowie echo rozmowy z kierowcą:

 

 

 

– Dalej nie pojedziemy – powiedział. – Widzi pani te grube gałęzie, o tam? Nie damy rady ich ominąć. – Wskazał palcem na oddalony o sto metrów zakręt. – Nigdy wcześniej nie przycinano tu drzew. Mówią, że to sprawka burmistrza. Pomysł z polaną dla samobójców wywołał potężną burzę i podzielił radę miasta…

 

– Skąd ma pan takie informacje?

 

– Media szanowna pani. Czekając na zgłoszenia, często czytam lokalne gazety.

 

– Więc wszyscy ci ludzie, którzy chcą się dziś dostać do siedziby firmy…

 

– Muszą pokonać aleję na piechotę. Proszę spojrzeć na wzgórze za nami, te samochody nie wzięły się znikąd.

 

– A co z protestującymi?

 

– Naprawdę pani wierzy, że protest w czymś pomoże?

 

 

Egi nie wierzyła. Miała gdzieś protesty. Niech uśmiercają kogo chcą, byle nie jej brata.

 

Wyciągnęła komórkę. Ani jednego nieodebranego połączenia.

 

Błądziła pomiędzy namiotami, bezsilna i bliska łez, aż tu niespodziewanie jej wzrok przykuła niska postać z zarzuconym na głowę kapturem. Nieznajomy rozejrzał się na wszystkie strony, po czym zniknął w pobliskich zaroślach. Egi znieruchomiała. Mijały minuty, a chłopak nie wracał. Dziwne… Wiedziona wewnętrznym przymusem, postanowiła ruszyć jego śladem.

 

Rozsunęła ostrożnie niższe gałęzie krzewów i z zaskoczeniem odkryła początek wąskiej ścieżki. Przez chwilę zawahała się, czy powinna nią podążyć, lecz ostatecznie uznała, że nie ma nic do stracenia. Pora spojrzeć prawdzie w oczy – szansa na odnalezienie Gerarda malała z minuty na minutę, dlaczego więc nie postawić wszystkiego na jedną kartę i nie zaufać intuicji?

 

Miała właśnie zrobić pierwszy krok, gdy nagle poczuła mocne pchnięcie i przekoziołkowała kilka metrów do przodu, zahaczając sukienką o wystające z ziemi pędy. Nim zdążyła jęknąć, usłyszała nad uchem głośne „ciii”. Odwróciła gwałtownie głowę, z zamiarem wymierzenia oprawcy soczystej wiązanki przekleństw, lecz ujrzawszy delikatną, dziewczęcą twarz, odebrało jej mowę. Co to do cholery ma znaczyć?!

 

– Przepraszam, ale gdybyś dłużej sterczała przy tym krzaku, ściągnęłabyś w końcu uwagę ochrony. Nic ci nie jest? – wyszeptała nieznajoma.

 

– A jak myślisz?!

 

– Ciszej, błagam… – Dziewczyna zaczęła żywo gestykulować. – Inaczej wszyscy odkryją naszą tajemnicę.

 

Wyglądała delikatnie i krucho. Miała długie, brązowe włosy, zaczesane nad czołem opaską z kokardą, a jej filigranową sylwetkę przykrywała koronkowa bluzka oraz modne spodenki w kolorze khaki. Przypominała do złudzenia małą sarenkę z bajek dla dzieci. I jeszcze te ogromne, kasztanowe oczy…

 

– Tajemnicę? – Ostatkiem sił, Egi zdołała nadać swemu głosowi łagodniejszy ton.

 

– Myślałam, że wiesz…

 

– O czym?

 

– Ta ścieżka prowadzi bezpośrednio na polanę – wyjaśniła konspiracyjnie. – Niestety Amoenitas postawiło wokół terenu barierę z jakiegoś sztucznego tworzywa i nie podejdziemy zbyt blisko. W każdym razie, nadal można wiele zobaczyć…

 

Dłonie Egi zadrżały. Powoli zaczynała odzyskiwać nadzieję. Nie bacząc na konsekwencje, przygwoździła dziewczynę do ziemi i wbiła w nią szaleńczy wzrok.

 

– Zabierz mnie ze sobą! – rozkazała płomiennie.

 

Sarenka pokiwała lękliwie głową. Biorąc pod uwagę słabą kondycję oraz niezbyt sprzyjające okoliczności, nie miała innego wyboru.

 

 

 

***

 

 

 

Zapach kwiatów, przywodził na myśl dojrzałe brzoskwinie.

 

– Proszę się wygodnie położyć.

 

Kobieta, która wydała polecenie miała na sobie biały uniform oraz szczelną, plastikową maseczkę, połączoną rurką z urządzeniem produkującym tlen. Sylwester dojrzał przez ściankę tworzywa jej wyćwiczony uśmiech. Zastanawiał się ilu klientów już nim obdarzyła? Dziesięciu? Dwudziestu? Sprawiała wrażenie całkowicie pogodzonej z naturą wykonywanych obowiązków, zupełnie jakby przyszła na świat po to aby towarzyszyć ludziom w ich ostatniej wędrówce.

 

– Substancja wydzielana przez kwiaty wprowadzi pana łagodnie w sen – wyjaśniła. – Może to potrwać od piętnastu, do trzydziestu minut. Wszystko zależy od indywidualnych cech organizmu. Na początku poczuje pan spokój oraz lekkie upojenie, podobne temu, które występuje po zażyciu alkoholu…

 

Podczas gdy kobieta opowiadała Sylwestrowi o kolejnych etapach utraty kontaktu z rzeczywistością, ten wypróbowywał obite skórą leżysko. Oparł głowę na miękkiej poduszce i spojrzał w niebo. Ani jednej sunącej chmurki, tylko kilka smug zostawionych przez samoloty. Zupełnie jak na wakacjach. Nawet szum przepływającej w lejach wody, przypominał nieco odgłos górskiego strumyka.

 

– To już chyba wszystko. Czy ma pan jakieś pytania?

 

– Dziękuję, nie mam żadnych. Kolejne zadam dopiero po drugiej stronie.

 

Kobieta skinęła uprzejmie głową. Nie potrafiła ukryć rozbawienia. Czy to w porządku z jej strony, że traktowała ostatnie słowa klientów z taką beztroską?

 

– Życzę zatem udanej podróży.

 

Dygnęła i ruszyła w drogę powrotną do głównych zabudowań kompleksu.

 

 

 

Rozmyślał o swoim życiu. Pewnie żadnemu samobójcy nie udało się pominąć tej wyczerpującej gonitwy następujących po sobie obrazów i wrażeń. Nie mógł uwierzyć, że to już koniec; koniec samotności, łez, cierpienia… Kwiaty nie pozwalały mu pogrążyć się w żalu. Po pięciu minutach, zaczął odczuwać radość, po dziesięciu, prawdziwą euforię. Nie ubolewał nad porzuceniem przyszłości. Tracił świadomość w przekonaniu, że dokonał najlepszego możliwego wyboru…

 

Nie wiedział więc dlaczego nadal słyszał w głowie ten głos… „Istnieją przecież jakieś ośrodki, terapie… Poradziłby sobie gdyby tylko wiedział, że ma czyjeś wsparcie… Czas by go uleczył.”

 

 

***

 

 

 

– Daleko jeszcze?

 

– Jesteśmy już prawie na miejscu.

 

Egi traciła oddech. Po dwudziestu minutach przedzierania się przez ciernisto-parzącą dżunglę krzewów i chwastów, miała serdecznie dość wszelkiego, fizycznego wysiłku. Towarzystwo sarenki o imieniu Anette, tylko pogarszało sytuację. Ile razy można się uśmiechać, bawić włosami, albo wzdychać – „Och, jaki wspaniały!” przy każdym napotkanym kwiatku. Kretynka – esencja debilizmu owinięta kokardą.

 

– Widać już barierę. – Anette podskoczyła. – Och, jaka wysoka!

 

– Och! Och! Przestań do cholery z tymi „ochami”!

 

Pot spływał strugami po czole i policzkach Egi, czyniąc z jej makijażu wielobarwną, nieprzyjemną dla oka maź. Podejrzewała, że nie różni się w tej chwili niczym od socjopatycznego klauna-mordercy z horrorów dla licealistów.

 

Zdusiwszy furię, skierowała wzrok ku rzeczonej barierze.

 

– Ogromna… – wymamrotała. – Nie przejdziemy…

 

– Chciałaś przedostać się na drugą stronę? – Anette zasłoniła dłońmi usta. – Oszalałaś?

 

Frustracja Egi sięgnęła zenitu.

 

– Nikt cię nie pytał o zdanie! Gdzie ta banda podglądaczy? – warknęła.

 

Sarenka zamilkła i wskazała nieśmiało oddalony o jakieś trzydzieści metrów krzak.

 

– Są tam. Proszę nie przestrasz ich…

 

 

 

***

 

 

 

Ciemność.

 

Sen.

 

Ciepło.

 

Bezdźwięcznie, bezkształtnie…

 

I w tym wszystkim on. On jeden… sam.

 

Był piaskiem w klepsydrze, falą zabraną przez morze, echem czyjegoś szeptu. Bledł i nabierał intensywności. Pulsował kolorami wykraczającymi poza znane mu spektrum barw. Wzbijał się ku górze, choć tak naprawdę spadał… spadał…spadał… kap, kap, kap.

 

Przypomniał sobie o oddechu. Wdech, wydech, wdech… Nie potrafił. Niewidzialna siła ścisnęła mu płuca. Odkaszlnął – raz, drugi. Powietrza! Powieki ciążyły nieubłaganie, nie pozwalając spojrzeć oczom. Cóż za okrutny ból! Rozchylił spierzchnięte wargi. Powietrza! Zaraz… kim właściwie był, co robił?

 

Niebo.

 

Słońce.

 

Kwiaty.

 

„Czas by go uleczył”.

 

Poruszył palcami, wyrzęził kilka urywanych sylab. Poczuł jak zaciskają się na nim pęta strachu, przegryzają świetlistą tarczę i wpychają członki w jego trzewia. Chwilę później zalał go mdlejący ból.

 

Nie…

 

Otworzył gwałtownie oczy. Gdzie? Dlaczego? Stopniowo zaczęła mu wracać pamięć. Próbował coś powiedzieć, ruszyć nogami – bezskutecznie. Dramatycznie zasysał powietrze, jak przez zatkaną słomkę.

 

– Oooo… – Usłyszał nagle. – Jeden się obudził. Ciekawe… doprawdy fascynujące.

 

Podążył oczami za głosem.

 

Ujrzał białe, błyszczące buty i nogawki żółtych spodni. Ich właściciel kucnął, ukazując Sylwestrowi swą starą, niezbyt urodziwą twarz.

 

– Dawno nie oglądałem bezpośredniego zmagania ze śmiercią. Pozwoli pan, że usiądę obok.

 

– Gh…hhh…

 

– Proszę nie forsować płuc. Wzywa pan pomocy?

 

– Po-o-móż…

 

– Ach, woli pan przejść na „ty”.

 

– P-p-ooo…

 

– Coś ci zdradzę. – Spod wąsów nieznajomego wyzierał niepokojący uśmiech. – Głupcy, którzy tu pracują, wierzą że amoenitas wydzielają pewną bardzo rzadką truciznę. Prawda wygląda jednak zupełnie inaczej. – Mężczyzna ostentacyjnie powąchał kwiaty.

 

Było w nim coś upiornego. Trudny do uchwycenia mrok, widoczny jedynie dla tych, którzy balansowali na granicy życia i śmierci. Sylwester nie mógł go znieść. Pomimo paraliżu, poczuł wzbierające w kącikach oczu łzy.

 

– Spójrz. – Nieznajomy odsłonił mu widok na sąsiednie leżysko. – Pragnienie zagłady w sercu tego młodzieńca znacznie przewyższało twoje własne. Dlatego nadal śpi; umiera szczęśliwy.

 

Mężczyzna zapłakał bezgłośnie, widząc twarz z fotografii. Gerard… chłopak o jasnych włosach i kredowobiałej cerze. Zimny niczym marmurowy posąg. A za nim, w oddali, dziwne, ruchome widma. Jedno z nich wymachujące pięściami, padające na kolana… Postać w czarnej sukience – Egi. Czy to sen? Czy ten ból jest realny?

 

– Zawróciła cię miłość. Czytam w ludzkich sercach jak w otwartej księdze, słucham szeptu kwiatów… One odbierają ci życie. Zaspokajają głód, pożerają dusze. Wystarczy dostatecznie długo wdychać ich zapach. Wiesz co mówią teraz? „On należy już do ciebie Mildegardisie…”

 

– E-gi… – Świat Sylwestra naraz legł w gruzach.

 

To na pewno ona. Krzyczy, roni łzy, a jej biedną twarz wykrzywia bolesny spazm. Chciał przed śmiercią ujrzeć jeszcze raz te cudowne, błękitne oczy. Boże… Co za gorzki koniec! Co za okrutny żart…

 

– Po-o-móż…

 

– Przykro mi. – Starzec podniósł się powoli z ziemi. – Nie przyjmujemy reklamacji.

 

 

 

 

***

 

 

 

Nad polaną zachodziło słońce.

 

Mildegardis obserwował je przez szklaną ścianę swego gabinetu, ze szczytu laboratoryjnej wieży. Ziewnął i upił łyk gorącego napoju. Ludzkie dramaty zaczynały go nudzić, nie wnosiły żadnej świeżości, nawet najlichszej, odkrywczej myśli w jego ponad tysiącletnie życie. Urozmaicił zabawę; kazał kwiatom pożerać dusze tych, którzy naprawdę pragnęli śmierci. Wszystko na nic. Nadal nie odnalazł esencji bólu, zdolnej wypełnić pustkę.

 

Podszedł do lustra. Spojrzał na swą gładką twarz, okoloną falami bursztynowych włosów i gładko ogolony podbródek. Kanarkowy garnitur – teraz o dwa rozmiary za duży – znów wyjdzie z mody. Za pół wieku, kolejny raz kupi jego nowocześniejszą wersję. Zapuści też brodę oraz długie, białe wąsy. Tymczasem, witaj Vincencie, żegnaj starcze.

 

Zatrważająca monotonia.

 

Od niechcenia wspomniał wychudzonego mężczyznę z polany… Nim w jego oczach zgasła ostatnia iskierka życia, powtarzał w głowie jedno zdanie: „Czas by go uleczył”. Czas, hmm…?

 

Mildegardis usiadł przy biurku i dokończył napój. Na dnie filiżanki pozostały dziesiątki drobnych, słomkowo-złotych płatków o słodkim brzoskwiniowym zapachu.

 

– Mam mnóstwo czasu.

Koniec

Komentarze

Opowiadanie napisane pod wpływem niezbyt optymistycznego snu (jeszcze pod koniec wakacji). Chciałabym wspomnieć w komentarzu o Mildegardisie. Jest to postać, którą chciałabym w przyszłości rozwinąć, więc tekst kończy się celowo niedopowiedzeniem. (Gdybym zaczęła rozwijać wątek jego życia, napisałabym pewnie całą książkę ;) ) Zdaję sobie też sprawę, że nadal interpunkcja szwankuje. (Zawodowo zajmuję się językiem angielskim, a tam zasady interpunkcyjne znacznie różnią się od zasad polskich, stąd moje wewnętrzne pomieszanie i błędy). Gdybyście coś wyłapali, będę wdzięczna za korektę.

Owszem, kilka błędów interpunkcyjnych widziałem, ale bez reszty zaambarasowany tekstem nie zaznaczałem, a ponownie przeszukiwać, wybacz, Autorko, zwyczajnie mi się nie chce – przynajmniej teraz, świeżo po lekturze.   Niemal szokujący kontrast do "Wron". Ale pozytywnie szokujący, bo ujawnia skalę Twoich możliwości.

Dziękuję Adamie :) Wiedziałam, że trochę zaskoczę tych, którzy przeczytali "Wrony", ale właśnie najlepiej czuję się w klimatach nieco posępniejszych. Mam nadzieję, że zaambarasowanie tekstem nie oznacza z twej strony zmartwienia, tudzież zakłopotania, jak podają słowniki ;)

Nie, nie oznacza. Jakim sposobem zafrapowanie przerodziło się w zaambarasowanie, tego nie wie nikt…   To widać, że lepiej się czujesz i tak dalej. Chociaż trudno mi nazwać tekst posępnym – zatrzymałbym się w określaniu na "poważnym". Prawda, że piszesz o sprawach niejako ostatecznych, ale nie próbujesz, mam wrażenie, "wciskać" czytelnikom tak zwanych szerokich i głębokich rozważań na temat sensu i / lub bezsensu wiadomo czego. Ominąwszy rafy pseudofilozofowania zgrabnie "zacumowałaś" opowiadanie przy nabrzeżu SF, co sprawiło, że :-) musiało mi się. :-) Znaczy, podobać.

Masz w zupełności rację :) Wielką Filozofię (przez ogromne "F") pozostawiam filozofom. Lubię czasami pogdybać na temat życia i śmierci, a nawet zadać kilka egzystencjalnych pytań, ale przytłaczanie nimi jakiegokolwiek tekstu wydaje mi się męczące. To co kocham w pisaniu, to głównie kreowanie postaci, dlatego to im poświęcam najwięcej swojej energii (co pewnie rzuca się w oczy) :) No i oczywiście nie może zabraknąć elementów nadnaturalnych ;)

 Dwoje inteligentnych osób – dwie Przeczytałam za jednym zamachem, ale nie mogę zdecydować się z opinią. I taka rozdarta chyba pozostanę.  

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dziękuję bemik, poprawiłam :) Zdaję sobie sprawę, że ten tekst może budzić mieszane uczucia. (We mnie, po napisaniu, pozostawił dziwny niepokój. Wspominałam w komentarzu, że stworzyłam go w oparciu o swój sen. Otóż obudziłam się w nim, tak jak Sylwester, na polanie, która mnie powoli zabijała. Doświadczyłam na drugi dzień tak psychodelicznych stanów, że nie mogłam tego napisać w inny sposób). Cieszę się że znalazłaś czas na lekturę. Pozdrawiam!

Moje wrażenie po przeczytaniu opowiadania jest takie sobie. Było kilka dobrych opisów ale sporo błędów. Po pierwsze, w opowiadaniu jest kilka zbędnych elementów, które bym usunął: – rozmowa szefa z burmistrzem – zapowiada jakąś konfrontację w przyszłości a potem nie ma ciągu dalszego. – Kilka zbędnych zdań o tym, w jaki sposób dziewczyna dociera na miejsce – rozmowa z taksówkarzem, sąsiad, który ma kolekcję starych motorów… To raczej czytelnika nie obchodzi, tym bardziej, że nie piszesz jak tam dotarł Sylwester. Po drugie – niejasności – W jaki sposób dziewczyna przechodzi przez tą barierę nie do przejścia i jak to możliwe, że otwarta przestrzeń z której wydobywa się trucizna jest tak słabo chroniona – to jest naciągane. – Jakim cudem tej kruszynce, sarence udaje się ją popchnąć tak mocno, że koziołkuje kilka razy? – Ostatnia część opowiadania sugeruje, że Sylwester zakochuje się w dziewczynie i tęskni za jej wspaniałymi, niebieskimi oczami. Z ich wcześniejszej rozmowy wynika, że miała oczy lalki (takie oczy ma raczej psychopata) a poza tym jest zgarbiona i niezbyt atrakcyjna – raczej przedstawiasz ją antypatycznie. W ogóle cały ten dialog jest bardzo niejednoznaczny. Czytelnik nie dostrzega w nim zaczątku uczucia. – kwiaty które wydzielają śmiertelną woń, zalane wrzątkiem dają napój zapewniający nieśmiertelność? To może być ciekawe, ale bez odpowiedniego rozwinięcia tematu ten fakt nic nie wnosi, powoduje frustrację u czytelnika. To moje uwagi, które nasuwają mi się po pierwszym przeczytaniu. Uważam, że nad tekstem należy jeszcze popracować, po uprzednim schowaniu go do szuflady na dłuższy czas.

Dziękuję za przeczytanie. Kilka fragmentów może rzeczywiście mogłabym pominąć, ale nie rozmowę z burmistrzem. Dzięki niej chciałam zaznaczyć z jakiej perspektywy patrzy na wszystko Mildegardis i dlaczego taki "biznes" mógł w ogóle zaistnieć. Co do niejasności, w tekście nie ma nic o tym, że dziewczyna przeszła przez barierę. Sęk właśnie w tym, że nie przeszła. Obserwowała wydarzenia zza przezroczystego tworzywa, z którego ów ściana była zrobiona. To właśnie ta bariera oddzielała polanę od reszty przestrzeni. Jeśli chodzi o posturę Anette, mogę sobie wyobrazić, że popycha ją z taką siłą, przecież nie tak trudno kogoś przewrócić, a zwłaszcza gdy jest czymś przejęty, a teren nierówny. Kwestia miłości – tak, Sylwester się w niej zakochuje. Ja na przykład, zachwycam się oczami lalek, a on, jak pewnie można było zauważyć, nie jest osobą o szablonowych gustach. Nie rozumiem trochę zarzutu odnośnie atrakcyjności Egi. Przygarbiona nie znaczy garbata, a pulchna – brzydka. Nie miałam zamiaru umieszczać w opowiadaniu kolejnej wumuskanej piękności. Mnie samą drażni, gdy każda postać wygląda perfekcyjnie. Stąd też i Sylwester nie grzeszył urodą (chociażby to, że był wychudzony). Wiesz, to jest trochę tak, że do skorzystania z usług Amoenitas popchnęła go depresja, niespełnienie, ale dopóki nie obudził się na polanie, doputy nie wiedział, że głęboko w sercu pragnie żyć, że podświadomie pragnął kogoś pokochać, lecz cóż… dokonał takiej decyzji jakiej dokonał i nie mógł już tego odwrócić. Co do kwiatów, tak, wątek nie został dostatecznie rozwinięty, przyznaję ci tu rację, ale uprzedziłam w pierwszym komentarzu, że specjalnie pozostawiłam na zakończenie element nie pozwalający na traktowanie opowiadania jako formy w 100% zamkniętej. :) "Polana" przeleżała chyba już ze dwa miesiące i raczej nie będę do niej wracać. Było to też pierwsze moje napisane w życiu opowiadanie (piszę od niecałego roku) i przyznam, że zdążyłam nabrać do niego pewnego dystansu. Zamieściłam je tu trochę z ciekawości, ale również aby nie kojarzono mnie wyłącznie z ostatnim tekstem konkursowym, który był do bólu bajkowy. Pozdrawiam serdecznie :)

Posłuchaj, kochana autorko. Musisz pisać tak, żeby taki głupi czytelnik jak ja nie miał żadnych wątpliwości – jest to rada sformuowana przez takich pisarzy jak Vonnegut czy King. Twoje wyjaśnienia są dla Ciebie oczywiste – dla mnie z tekstu to nie wynikało. To jest dla autora cenna lekcja. W swoim czasie umieściłem na tym portalu drabble'a "Dura lex". Pod tekstem było ze trzydzieści komentarzy – tylko jedna osoba zrozumiała, o co mi chodziło. Byłem wówczas cholernie zdumiony. Naprawdę. Dla mnie wszystko było oczywiste… Tutaj masz szansę tłumaczyć czytelnikom zaistniałe w nich wątpliwości lecz jeśli Twój tekst trafi gdzieś do druku, takich możliwości nie będzie. Tekst do druku nie trafi, jeśli czytający go redaktor czegoś nie zrozumie – on nie będzie prosił o dodatkowe wyjaśnienia, uzna, że tekst jest źle napisany. Możesz być genialna i wściekać się na baranów o przeciętnej inteligencji, ale to oni stanowią większość czytelników. To dla nich piszesz.

Szkapo, ja się na nikogo nie wściekam (a tym bardziej nie marzę o gronie przyszłych czytelników). :) Myślałam że tekst jest zrozumiały, ponieważ nikt jak do tej pory (z tych osób, które go przeczytały – i nie mówię tu wyłącznie o tym portalu) nie zwrócił mi uwagi na to, że czegoś w nim nie pojmuje. Wiedziałam, że zakończenie może nieco "namieszać", ale zrobiłam to z premedytacją. Opowiadanie było dosyć eksperymentalne i pisałam je trochę z myślą o samej sobie, a nie o wielkim gronie odbiorców (większość pisadeł moich nie ogląda, i pewnie nie ujrzy, światła dziennego). Sama uwielbiam czytać teksty, w których nie wszystko jest do końca jasne, w których gdzieś zostaje miejsce dla czytelnika, na zastanowienie się, lub gdybanie nad niektórymi wątkami, przy czym zgodzę się, że tekst napisany całkiem niezrozumiale, mija się z celem. Vonneguta i Kinga nie czytuję, raczej skłaniam się ku Pratchettowi, Rice i literaturze XIX-wiecznej (tak na marginesie ;) ) W każdym razie pojmuję twoją uwagę i za nią dziękuję. Nawiązując trochę do tematu, pamiętam jak sięgnęłam kiedyś po pierwszą książkę z serii Świata Dysku i dopiero w jej połowie, zaczęłam pojmować o co w tym wszystkim chodzi. Mój mąż i wielu znajomych miało podobne odczucia. To samo mogę powiedzieć o trylogii Scotta Bakkera (skąd inąd obecnie jednej z moich ulubionych). Wiele książek, wydaje się z początku nieźle zakręconych i czytelnik może zgubić się w fabule, tak więc chyba reguła 100%-owej jasności i przejrzystości nie jest święta, choć warto się jej trzymać. :)

Jakkolwiek nie pojmuję, że ktoś młody i zdrowy, z powodu zawodu miłosnego albo chwilowego braku pracy, decyduje się na krok ostateczny, to przyjmuję do wiadomości, że te przyczyny, w odczuciu kogoś przeżywającego podobny dramat, mogą urosnąć do rangi problemu nie do pokonania.

Opowiadanie przeczytałam z prawdziwą przyjemnością. Tym większą, że –– jak wspominasz –– nie można wykluczyć dalszego ciągu. A ten, po zasygnalizowaniu, na czym polega cały proces i czemu służą amoenitas, aż się prosi by ujrzeć światło dzienne.

I jeszcze życzę Ci pięknych snów, by mogły powstać piękne opowiadania. ;-)

 

 „Jego przebijający oszklone ściany wzrok…” –– Wydaje mi się, że ścian nie można oszklić.

Proponuję: Jego przebijający szklane ściany wzrok

 

„…należałoby wzbogacić polanę o wydzielony obszar dla gapiów”. –– Wolałabym: …należałoby powiększyć/ poszerzyć polanę o obszar wydzielony dla gapiów.

 

„Na jego zwykle pozbawionej entuzjazmu twarzy, zagościł naznaczony emocją grymas; po trwającej niemal tydzień apatii znaczył on więcej niż cały kontener zapachowych świec…” –– Powtórzenie.

Może: Na jego zwykle pozbawionej entuzjazmu twarzy, zagościł naznaczony emocją grymas; po trwającej niemal tydzień apatii był bardziej wymowny niż cały kontener zapachowych świec

 

„Na niektórych z nich zastygły czerwono białe krople…” –– Na niektórych z nich zastygły czerwono-białe krople

 

„Na końcu tej drogi, każdy z nas pójdzie w swoją stronę…” –– Na końcu tej drogi, każde z nas pójdzie w swoją stronę

 

„Dziewczyna siorbnęła nosem i znów otworzyła torebkę”. –– Dziewczyna siąknęła nosem i znów otworzyła torebkę. Lub: Dziewczyna pociągnęła nosem i znów otworzyła torebkę.

Za SJP: siorbać  «pijąc coś lub jedząc półpłynną potrawę, wydać odgłos podobny do mlaśnięcia»

 

„Oczy Samsona przebiegły pobieżnie tłum kolorowych postaci…” –– Wolałabym: Oczy Samsona przebiegły pośpiesznie/ powierzchownie po tłumie kolorowych postaci… Lub: Oczy Samsona zlustrowały pobieżnie tłum kolorowych postaci

 

„Kobieta objęła mocniej trzymaną tackę…” –– Wolałabym: Kobieta ujęła/ chwyciła mocniej trzymaną tackę

Nie umiem sobie wyobrazić obejmowania tacki. ;-)

 

„…plastikową maseczkę, połączoną rurką z urządzeniem produkującym tlen”. –– Wolałabym: …plastikową maseczkę, połączoną rurką z pojemnikiem zawierającym tlen.

Nie wiem, czy można produkować tlen w przenośnym urządzeniu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję regulatorzy :) Sny są cudownym natchnieniem (żałuję jedynie, że po przebudzeniu tak rzadko je pamiętam). Co do poprawek, aż nie mogę się nadziwić jak zgrabnie teraz te zdania brzmią. Nawiasem mówiąc, czasem dopiero po takich uwagach, można dostrzec bezsens użytych przez siebie wcześniej sformułowań (np. jak to siorbanie nosem). x3 Po stokroć dzięki!

No to strasznie się cieszę, że mogłam pomóc. ;-) Postanowiłam też, że w wolniejszej chwili zajrzę do Twoich Wron. Jestem ciekawa tej bajki. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jak najbardziej zachęcam ;) (Choć błędów tam co niemiara; dopiero po fakcie doczytałam jak zapisywać dialogi itp. x3)

No, przeczytałem. Tekst jest całkiem niezły, nie licząc może samego zakończenia, które wydaje się być nieco oderwane od reszty – to o pożeraniu dusz i nieśmiertelności. Można odnieść wrażenie, że to wątek Sylwestra jest dominujący, podczas gdy w finale okazuje się, że to szef jest kluczową postacią, ale z drugiej strony jemu jest poświęcone zdecydowanie zbyt mało miejsca. 

I po co to było?

Dzięki syfie :) Byłam właśnie ciekawa co mi wyjdzie, gdy główną postać spotka coś "nieprzyjemnego", a ostatnie skrzypce zagra snujący się, to w jednej, to w drugiej scenie, tajemniczy i nieco mroczny jegomość. Jak skończyłam pisać Polanę, nie wiedziałam nawet czy mogę to nazwać opowiadaniem, bo bardziej mi pasowało jako prolog do czegoś, czym mogłabym się zająć w przyszłości.

Nowa Fantastyka