- Opowiadanie: growe - Efekt uboczny

Efekt uboczny

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Efekt uboczny

 

 

 

 

Witam

 

Wracam po roku przerwy. Dużo rzeczy się nauczyłem, wiele pisałem i czytałem. Załączony tekst należy do oryginału mojego pomysłu. Poprzednie wysłane części nie mają nawiązania; mam nowe sześć rozdziałów. Mam nadzieję, że się spodoba.

 

 

 

 

Efekt uboczny Rozdział I

 

Obudziłem się nad ranem. Promienie słońca rzuciły jaskrawy blask na ogromne dębowe drzwi, którymi oddzielałem się od reszty świata. Jak to zwykle bywało, w pokoju panował nieporządek. Niedojedzona pizza wydzielała ostry, nieprzyjemny zapach, a towarzysząca temu duchota potęgowała drażniący nozdrza odór.

 

Cień zalęgł się w kątach, a z nim kilka pająków. Nie mogłem nie przyznać, że cały pokój był jak na skraju upadku. Chociaż wyglądał jak pobojowisko, kapitalnie kontrastował z pięknym, budzącym się do życia dniem.Skutki przemiany wciąż pozostawiły na moim ciele piętno. Czułem, że ważyłem blisko tonę. Mięśnie nie od razu funkcjonowały, a jak już to robiły to krzyczały boleśnie, byle tylko zaprzestać ruchu.

 

W salonie ogarnęła mnie rażąca swą siłą jasność. Członkowie rodziny byli zamazani, niektórzy prawie niewidoczni. Dopiero, kiedy usiadłem przy stole ich sylwetki zaczynały kogoś przypominać.

 

– Ocknij się – zagaił Victor – Mama mówi, że dzisiaj musisz być w pełni sił.

 

– Czemu wszyscy tak wcześnie wstali?

 

– Dzisiaj pierwszy września – oznajmił ojciec, głosem pełnym radości – Edukacja, Merlinie, pojmujesz to?

 

Na sam dźwięk słowa „nauka” robiło mi się niedobrze. Kiwnąłem głową na znak, że się cieszę, po czym wróciłem z powrotem do nostalgicznego nastroju. Matka kręciła się wokół stołu z Zoey – tj. żoną mojego brata – rozstawiając talerze na śniadanie. Diana przyglądała się ojcu, potem zaczerwieniona odwracała wzrok. Sonia bawiła się nożem i czekała z niecierpliwością na zamówioną jajecznicę. Widząc nagłe zainteresowanie swoją osobą, rzuciła mi agresywne spojrzenie i prychnęła.

 

– Co? Podobam ci się?

 

– Niezbyt.

 

– Więc co się tak gapisz?

 

– Podziwiam sposób w jaki wyglądasz – odparłem – Tak…normalnie.

 

Nóż w rękach Sonii przestał się obracać. Najwidoczniej komentarz ugodził ją w czuły punkt.

 

– Dziwi cię fakt, że chodzę bez makijażu?

 

– Naturalnie – zaszydziłem – Zawsze z rana coś cuchnęło. Teraz muszę delektować się tylko zapachem pieczywa.

 

– Ha,ha,ha – Jej sarkazm był powalający – Pomógł ci w tym radar?

 

Nie spuszczała wzroku z mojego czoła. Z szelmowskim uśmiechem na twarzy zarechotała jeszcze pod nosem i wróciła do dawnego zajęcia.

 

– Kochani! Możecie się zabierać za jedzenie! – zaskrzeczała matka, podając córce gotową jajecznicę.

 

Salon w sekundzie wypełnił się brzękiem sztućców. Następnie wzięliśmy się za przygotowania do rozpoczęcia roku szkolnego.

 

W tym semestrze jedynie ja i Diana byliśmy zobligowani do kontynuowania nauki. Rodzice bardzo sceptycznie podchodzili do edukowania się w domu. Twierdzili zawzięcie, że cały proceder opóźni nas w rozwoju, że poczujemy się samotni i odcięci od jakichkolwiek rozrywek. Jednakże co miało się stać, skoro panowaliśmy dostatecznie nad własnymi mocami.

 

Koło południa zebraliśmy się na dziedzińcu, usłanym stertami wysuszonych liści. Lekki wiaterek wprawiał je w ruch, tak, że te wywijały różne akrobacje, chłostając członków rodziny w twarz. Przyglądając się okolicznemu krajobrazowi nie mogłem nie przyznać, że rodzinna posiadłość była imponująca. Ogromne filary wyrastające z ganku sięgały wysoko dachu. Okna mieliśmy francuskie. Kolosalne niczym drzwi ozdabiały pomalowane na brązowo ściany. Chodnik wyłożyliśmy specjalną kostką udekorowaną w runy z bajek. Na szczycie trzypiętrowego domu powiewała sobie spokojnie flaga Stanów Zjednoczonych. Znalazł się też ogromny kogut i miniaturowy, ledwo widoczny komin. Z tyłu wybudowaliśmy monstrualny basen ze zjeżdżalnią. Dodaliśmy w rogu oddzielny salon do prowadzenia imprez. Całość okrążona przez długie, prawie niekończące się czarne ogrodzenie przypominała na pozór replikę Białego Domu.

 

Niebo było czyste jak łza. Żywe i barwne kolory roślin rozsiewały dookoła niezwykle bajeczną woń, a sam ich wygląd dodawał ogromnej otuchy.

 

Ojciec założył na dzisiejszą uroczystość swój odświętny garnitur, matka z siostrami czarne, udekorowane we wstążki sukienki. Włosy rozpuściły. Sonia wyglądała jak amazonka, a Diana upodobniła się dziwnie do Lary Croft. Z Victorem nie mogliśmy po prostu oprzeć się pokusie, by trochę pożartować z ich wizerunku. Teleportowaliśmy się na dach wieżowca, gdzie mieściła się szkoła. Widok na miasto sięgał daleko za rzekę River Song, ukazując gołe pola uprawne. Gorące powietrze z impetem zderzyło się z nami jak wojownik, toteż czym prędzej zeszliśmy na dół, kierując się prosto do niewielkiej sali gimnastycznej. Ludzie z każdą minutą wypełniali pomieszczenie. Wielu różniło się od pozostałych. Jedni przyszli zupełnie na biało, drudzy w staromodne, dotąd cuchnące smokingi. Nawet znaleźli się i tacy, co zamierzali świętować ten „wielebny” jakże dzień w zwykłych, codziennych ubraniach. Mimo że dziesiątki dzieliły różnice społeczne, wszystkich złączyła ta sama fala radości, która przetoczyła się niczym zaraza, infekując każdego napotkanego przechodnia.

 

– Tutaj! – podjął Chris, wskazując ręką rząd wolnych krzesełek na środku sali.

 

Chór szumów i krzyków wzmógł się jeszcze bardziej. Ojciec powoli dostawał palpitacji mózgu, widząc jak uciszanie na nic się zdawało. Dopiero po chwili, kiedy na środek wymaszerował mały, korpulentny człowieczek, rzucając studentom ostrzegawcze spojrzenie, Chris opamiętał się i ochłonął. Nauczyciele zamilkli jak zaklęci, za nimi uczniowie. Nie wiedzieć czemu, poczułem dziwne mrowienie w okolicy brzucha.

 

– Witam na inauguracji roku szkolnego jak i kolejnym spotkaniu po dwóch miesiącach przerwy..

 

Przemowa trwała długo. Potem do głosu doszli uczniowie. Sprezentowano nudne jak flaki z olejem przedstawienie. Gdzieniegdzie zaczęły się szepty. Klatka piersiowa w tym czasie swędziała mnie jakby pogryzła ją chmara komarów. Próbowałem jakoś temu zaradzić, ale im bardziej się drapałem tym gorszy czułem ból.

 

– Co jest? – spytała matka, a w jej oczach dojrzałem przerażenie.

 

– Nie wiem – odparłem natychmiast, przyciskając rękę do piersi – Cały tors mnie świerzbi, zupełnie jakbym miał w środku robaki.

 

Matka skinęła głową w stronę Sonii, byśmy chyżo opuścili salę. Ojciec widząc zamieszanie, w jednej chwili zmarszczył czoło i zaczął wypytywać matkę o szczegóły. Nie słyszałem już co do siebie mówili, ponieważ siostra trzymając moją rękę, prowadziła nas prosto do wyjścia.

 

Nagle odwróciła się i wytrzeszczyła oczy. Przyspieszyliśmy. Z każdym krokiem zaczynałem się coraz bardziej obawiać tego, co za chwilę nastanie. Klatka piersiowa parzyła jak rozgrzane dłuto. Na czole perliły się pojedyncze krople potu. Miałem pewnie z czterdzieści stopni gorączki jak nie więcej.

 

– Prędko! – krzyknęła siostra.

 

Kiedy zrozumiałem treść wiadomości, mój tors zaczął lśnić. Błyszczeć, przebijać marynarkę i rzucać olśniewające światło na ściany korytarza, w którym się akurat znajdowaliśmy. Sonia oniemiała. Rozdziawiła na sekundę usta, po czym oglądnęła się za siebie i wtenczas teleportowaliśmy się na skraj dziwnej, ogromnej łąki, pełnej zielonych kwiatów. Zapadał zmierzch.

 

Dyszeliśmy oboje jak po ciężkim biegu. Brzuch zaczął promieniować na czerwono. O dziwo, nie czułem żadnego bólu, ale też nie doznawałem jakichś nieziemskich rozkoszy. W samym środku pulsował mały punkt. Przypominał serce. Wił się wokół własnej osi, powoli pochłaniając wydobywaną przez nań energię.

 

– Ale jazda – wydusiła Sonia, po czym głośno przełknęła ślinę.

 

Kiedy się zginałem, światło zanikało. Kiedy prostowałem sylwetkę, moc punktu rosła. Bawiłem się tym zjawiskiem jak dziecko. Dosłownie parowałem.

 

Iluminacja raziła nawet przez ręce. Siostra musiała odwrócić się plecami, ponieważ siła rażenia była zbyt wielka. Ja natomiast delektowałem się widokiem czegoś, co właściwie bytowało wewnątrz mnie. Czegoś co może przypominało pasożyta albo inne obce ciało, mające swój osobliwy cel w mizernym ciele super wojownika.

 

– Sonia – wyjąkałem, próbując stać jak na trampolinie, by nie zaszkodzić punktowi – Nie chcę krakać, ale zaczynam się bać.

 

Tego się właśnie spodziewałem. Ojciec kiedyś wspominał, że Paladynów dopadają efekty uboczne, ale wówczas nie przykładałem do tej sprawy większej uwagi. Uznałem podobnie jak Victor, że nikomu od nas nigdy się to nie przytrafi. Brat z kolei nadmienił, że ów zajścia przytrafiają się raz na tysiąc lat. Studiował bowiem historię rasy Paladynów. Zdawał sobie sprawę, że kiedyś coś podobnego już się wydarzyło.

 

Niespodziewanie uniosłem się na wysokość kilku stóp. Każda część ciała zaczynała drętwieć. Starałem się bronić, ale próby kończyły się fiaskiem. Coś rozpostarło me ręce jakbym miał być ukrzyżowany. Sonia krzyknęła ze strachu. Przemieniła się w Paladyna i próbowała usilnie przeniknąć aurę wrogiego bytu. Miotała atakami na lewo i prawo. W końcu zziajana i przepocona wylądowała na gruncie, wracając ostatecznie do pierwotnego stanu. To co teraz spowijało ciało jej brata wyglądało jak niewidzialna ściana, którą ktoś, czyli Sonia, chciał przebić zwykłym narzędziem takim jak młotek. Głowa mi eksplodowała. Ciśnienie w niej panujące bez wątpienia zabiłoby normalnego ziemianina. Czemu więc się nie bałem? Czemu spokojnie przyglądałem się swojej katuszy?

 

Poruszony do granic możliwości, nie spostrzegłem nawet, że leżałem plackiem na ziemi. Obok klęczała przerażona siostra i sprawdzała temperaturę mojego czoła. Dobroć i opiekuńczość jakimi tryskała sprawiły, że poczułem się bezpieczny. Robiła wszystko bym lada chwili wstał na równe nogi.

 

– Dzięki – wymamrotałem półgębkiem.

 

Siostra uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła rękę. Chwyciłem ją pół – przytomny i usiadłem pod klonowym drzewem.

Ciemność zakryła nas swym płaszczem. Księżyc powoli wyłaniał się zza chmur, a w lesie obok pohukiwały sowy. Sonia patrzyła na mnie jak na posąg. Musiałem pstryknąć jej palcami, by zareagowała, gdyż inaczej nie ruszyłaby się z miejsca.

 

– Nie wiem co powiedzieć – oświadczyła zdumionym tonem Sonia.

 

Zmarszczyła czoło i oparła rękę o podbródek.

 

– Nawet nie wiesz ile najadłem się strachu, kiedy przypominałem czajnik. Myślałem, że wyparuję.

 

– Ja cię kręcę! – wydusiła – Coś podobnego przytrafia się chyba co setnemu Paladynowi. Niebywałe, najpierw łuk, potem efekt uboczny!

 

– Hej! – warknąłem wzburzony – Chciałbym mieć władzę nad wszystkim co robię, naprawdę, ale to jak igranie z losem. Nigdy nie wiesz jaki spłata ci figiel. Poza tym, zastanawiam się czy ów wypadek nie był aż nadto dziwaczny.

 

– Człowieku, nawet amator, początkujący Paladyn, co nie umie jeszcze kontrolować swoich mocy, nie jest w stanie skupić się samodzielnie lub nie, na pewnej części energii istniejącej poza ciałem. Zwłaszcza nie będąc pod wpływem transformacji.

 

Jej głos zadrżał przy ostatnim zdaniu. Nie bawiła się już w podchody. Widać, było, że sprawę chciała rozwiązać w jeden jedyny sposób.

 

– Zajmie się tobą ojciec. On, podobnie jak Victor ma geniusz w jednym paluszku. Na pewno będzie wiedział jakie są podstawy tego „schorzenia”.

 

– Mam się bać? – spytałem, lekko przegryzając wargę.

 

– Dopiero zaczniesz się bać. Wracamy do siebie. Nie zapomniałeś chyba, że u nas wciąż panuje dzień.

 

Wyciągnąłem dłoń i jednym zwinnym ruchem, uderzyliśmy stopami o miękki, puszysty dywan, okrywający podłogę salonu. Pomieszczenie wypełniał szum wentylatora. Przez brązowe zasłony przedzierały się pojedyncze promienie słońca.

 

Sonia sięgnęła po dwie literatki. Nalała po łyku brandy i rozsiadła się na wygodnej, skórzanej sofie.

 

– Poczekajmy na resztę. Niebawem powinni się tu zjawić.

Koniec

Komentarze

Witam, witam! "rzuciły" – rzuciły dopiero jak się obudziłem? Wydaje mi się, że "rzucały" brzmi lepiej zalęgł się – zalĄgł się cały pokój był jak na skraju upadku – yyy… w sensie, że miał spaść z któregoś piętra? Czułem, że ważyłem – czułem, że ważę Kiwnąłem głową na znak, że się cieszę - Kiwnąłem głową na znak, że rozumiem wróciłem z powrotem – pleonazm:) Z szelmowskim uśmiechem na twarzy zarechotała jeszcze pod nosem i wróciła do dawnego zajęcia – o rany, tu jest dość słabo: nie wiem, jak można zarechotać z uśmiechem. Nie wiem, jak można na dodatek zrobić to pod nosem (rechot to śmiech głośny). Nie wiem, jakie było dawne zajęcie tej pani – ale Ty też nie, a chodziło Ci o "poprzednie" Jednakże co miało się stać, skoro panowaliśmy dostatecznie nad własnymi mocami. – no, co właściwie się miało stać? Okna mieliśmy francuskie. Kolosalne niczym drzwi… - Okna mieliśmy francuskie. Kolosalne, tak samo jak drzwi,… przypominała na pozór – "na pozór" niepotrzebne Żywe i barwne kolory roślin rozsiewały dookoła niezwykle bajeczną woń – kolory rozsiewały woń… OK. Przymiotnik "bajeczny" nie powinien być stopniowany, wywal "niezwykle". Przejrzałem także dalszą część tekstu, ale wrażenie miałem, że błędów jest tam tyle, że za dużo czasu musiałbym poświęcić na ich wypisywanie. Niestety, nie dotarłem do wyjaśnienia, kim była ta dziwna rodzina. Może później tu wrócę.

Używasz zbyt wielu kwiecistych opisów, zbyt często, w zbyt prozaicznych sprawach. Prowadzi to do komicznych sytuacji, w których oryginalny sens zdania gdzieś się gubi. Ale od początku. Przykład: Niedojedzona pizza wydzielała ostry, nieprzyjemny zapach, a towarzysząca temu duchota potęgowała drażniący nozdrza odór

Przerost formy nad treścią, pizza po prostu śmierdziała, co drażniło nozdrza (a masz powtórzenie zapach/odór, ostry/drażniący).

Koło południa zebraliśmy się na dziedzińcu, usłanym stertami wysuszonych liści. Lekki wiaterek wprawiał je w ruch, tak, że te wywijały różne akrobacje, chłostając członków rodziny w twarz. Przyglądając się okolicznemu krajobrazowi nie mogłem nie przyznać, że rodzinna posiadłość była imponująca. Czyli, rodzina stoi na placu po kolana w liściach, wieje wiatr, więc wszystkie latają w powietrzu i walą i po twarzach, a bohater ma jeszcze czas podziwiać architekturę? Postaw się na jego miejscu i zastanów czy faktycznie tak by było. Zresztą, jak rozumiem to jego posiadłość rodzinna, czemu ją w ogóle podziwia skoro oglądał ją już tysiące razy? Poza tym "nie mogłem nie przyznać". Dalej w tym akapicie nie jest lepiej, pomijając fragmenty, o których pisał tintin. Na szczycie trzypiętrowego domu powiewała sobie spokojnie flaga Stanów Zjednoczonych. Znalazł się też ogromny kogut i miniaturowy, ledwo widoczny komin. Z tyłu wybudowaliśmy monstrualny basen ze zjeżdżalnią. Dodaliśmy w rogu oddzielny salon do prowadzenia imprez. Całość okrążona przez długie, prawie niekończące się czarne ogrodzenie przypominała na pozór replikę Białego Domu.

 Flaga spokojnie powiewa, tymczasem na dziedzińcu liście chłoszczą. Czy ta posiadłość ma dwie strefy klimatyczne? Dalej mamy "znalazł się też ogromny kogut i miniaturowy, ledwo widoczny komin". Kogut? Żywy? Czy chodziło raczej o formę wskaźnika wiatru ozdobionego postacią piejącego koguta? Jest ogromny na miniaturowym kominie? Czyli co? Tak jakby, dajmy na to Fiata Panda postawić na taborecie? Bo tak to wygląda z opisu. Całości dopełnia monstrualny basen. Monstrualny to znaczy przeraźliwie wielki (bo przecież nie 'odrażający'), czyli pewnie taki, że cały dom się w nim schowa? Ogrodzenie z kolei się niekończy. Dosłownie tak napisałeś, czyli mamy tutaj jakieś zakrzywienie czasoprzestrzenne jak bum cyk cyk. Co najwyżej mogło wydawać się, że ogrodzenie nie ma końca. Inaczej nie ma to sensu, zwłaszcza w porównaniu z Białym Domem, którego ogrodzenie z pewnością ma ograniczoną długość. Wielu różniło się od pozostałych. Jedni przyszli zupełnie na biało, drudzy w staromodne, dotąd cuchnące smokingi. Nawet znaleźli się i tacy, co zamierzali świętować ten „wielebny” jakże dzień w zwykłych, codziennych ubraniach. Mimo że dziesiątki dzieliły różnice społeczne, wszystkich złączyła ta sama fala radości, która przetoczyła się niczym zaraza, infekując każdego napotkanego przechodnia.

Jezus Maria. Wielu różniło się od pozostałych i nikt nie był podobny do nikogo, chociaż ktoś do wszystkich. Taki to początek :) Dalej… 'drudzy (ubrani) w staromodne, dotąd cuchnące smokingi'. Wait, what? Po pierwsze, szyk zdania jest taki, że 1) dopóki nie weszli do tej sali, ich smokingi cuchnęły, 2) albo dotąd jeszcze cuchną po tym jak wczoraj się wytarzali w czymś cuchnącym. Autor nie tłumaczy czym też cuchnęli, tymczasem "cuchnąć" to nie, jak zdajesz się myśleć,  po prostu lekko zalatywać starą szafą, a walić smrodem jak zasikany, bezdomny pijaczek na dworcu. Naprawdę tak od nich zalatywało? Ostatnie zdanie, porównujesz radość do infekującej ludzi zarazy. Można by to obronić, gdyby wynikało to np: z sarkazmu narracji bohatera, ale tak nie jest. Żart słowny nie wypala, a mamy za to pewną sprzeczność. Radość – uczucie pozytywne, zaraza – zdarzenie negatywne. Mam dysonans poznawczy. Takich kwiatów jak przytoczone powyżej jest naprawdę sporo. Gubisz sporo przecinków, miesza ci się szyk zdań, czasem ucieka gdzieś podmiot. Bywa też tak :   Przemowa trwała długo. Potem do głosu doszli uczniowie. Sprezentowano nudne jak flaki z olejem przedstawienie. Gdzieniegdzie zaczęły się szepty. Klatka piersiowa w tym czasie swędziała mnie jakby pogryzła ją chmara komarów. Próbowałem jakoś temu zaradzić, ale im bardziej się drapałem tym gorszy czułem ból. Pozornie jest wszystko w porządku (no dobra, poza "sprezentowano" bo to oznacza przekazanie komuś prezentu, a nie jak powinieneś napisać "zaprezentowano" czyli pokazano). Fabularnie, wszystko jest źle. Opowieść musi mieć swój rytm. Ty go absolutnie nie zachowujesz i przykładem jest to właśnie zdanie. Z jednej strony mamy nudne przemówienia, występy i jakąś tam szkolną celebracje. Toczącą się długo, nużącą. Musisz to napisać, to musi wybrzmieć. Nie chodzi o lanie wody, tylko o kilka drobnych elementów, które rozleniwią czytelnika. Dlaczego? Dlatego, że nagle dzieje się coś niezwykłego. Bohatera zaczyna swędzieć klatka piersiowa. Najpierw lekko, później swędzenie przechodzi w ból. Traci oddech, niepokoi się. Zaczyna wpadać w panikę. Czytelnik musi mieć szanse do zaniepokojenia się razem z bohaterem. Tymczasem wszystko to, co powinno zająć pewnie ze stronę, zawierasz w sześciu krótkich i lakonicznych zdaniach, bez żadnego rytmu. Wszystko pisane ciurkiem jak woda z kranu. A mamy przecież zwrot fabularny, ważny element opowieści. Nie możesz skracać tego co stanowi o jakości historii bo nikt nie chce czytać bogatego opisu czynności składającej się np: na otwieranie szuflady, ale każdy z chęcia posłucha o wszystkim co się dzieje w ciekawym (przynajmniej wedle autora) momencie opowieści – np: bohater jest w niebezpieczeństwie, traci kontrolę nad sytuacją, umiera, ucieka, itd. Inną sprawą, jest sztuczność dialogów. Nie mam wrażenie, że tak zwracają się do siebie ludzie w rodzinie, raczej jakieś wyimaginowane postaci z marnego harlequina czy innej kioskowej opowieści miłosnej. To jednak kwestia dalsza, mniej istotna. Widać, że jesteś osobą bardzo młodą. To nie zarzut. Spieszysz się z "wylaniem" fabuły, zamiast spokojnie przemyśleć strukturę swojego opowiadania. Zastanów się nad tym tak, jakbyś oglądał komiks. Możesz sobie nawet rozrysować te sceny. Opisz to co widzisz. Narratorem jest bohater, a nie bezimienny wszechwiedzący. On nie wie, tego co Ty. Nie pisz bez sensu, popisując się znajomością słów bo raz, nie do końca jeszcze opanowałeś ich znaczenie i ci się wyraźnie miesza, a dwa, nie są potrzebne. To jak z tymi chłoszczącymi twarze liściami. Urwij brzozową witkę i smagnij nią udo. Boli? To jest chłosta. Skoro używasz czasowników o tak ekstremalnym zabarwieniu, to musisz to robić w sposób celowo żartobliwy. Inaczej jest to zupełna bzdura, tak jak napisać "ślimak pędził przez jezdnię", "przygniótł go płatek śniegu", "palpitacja mózgu". No właśnie, to ostatnie to Twoje. Zabawne nawet, nie powiem. Gdyby to żartem powiedział ktoś w dialogu, albo narrator miałby taką żartobliwą naturę. A tak to niestety bzdura. "palpitacja zbyt silne i szybkie bicie serca spowodowane stanami nerwicowymi, zaburzeniami rytmu serca lub innymi wadami serca; kołatanie serca"

Matko huto! Jak piszesz, że wiele się nauczyłeś, to boję się sprawdzać, co było wcześniej.

 

Przestałem w tym momencie: "Podziwiam sposób w jaki wyglądasz."

 

Wymienię zauważone do tego zdania błędy i wnioski pozostawię autorowi.

 

Korektę zrób sam:

 

"należy do oryginału mojego pomysłu" – nielogiczne;

"części nie mają nawiązania" – nielogiczne;

"mam nowe sześć rozdziałów" – zła odmiana;

"Promienie słońca rzuciły" – źle użyty czas;

"Niedojedzona pizza wydzielała ostry, nieprzyjemny zapach, a towarzysząca temu duchota potęgowała drażniący nozdrza odór." – kompletny barak logiki i związku przyczynowo-skutkowego,

"Cień zalęgł się w kątach, a z nim kilka pająków" – jak wyżej,

"Nie mogłem nie przyznać, że cały pokój był jak na skraju upadku. Chociaż wyglądał jak pobojowisko, kapitalnie kontrastował z pięknym, budzącym się do życia dniem." – okoliczniki, brak sensu;

"Mięśnie nie od razu funkcjonowały, a jak już to robiły to krzyczały boleśnie, byle tylko zaprzestać ruchu.

Dopiero, kiedy usiadłem przy stole ich sylwetki zaczynały kogoś przypominać" – partykuły, zaimki, interpunkcja;

"Kiwnąłem głową na znak, że się cieszę, po czym wróciłem z powrotem do nostalgicznego nastroju." – pleonazm, niewłaściwe użycie wyrazu obcego;

"Matka kręciła się wokół stołu z Zoey" – brak sensu, amfibologia.

Infundybuła chronosynklastyczna

Dzięki wielkie za krytykę. Wiedziałem, że gdzieś wciąż popełniam błędy. @ Nie pisz bez sensu, popisując się znajomością słów bo raz, nie do końca jeszcze opanowałeś  ich znaczenie i ci się wyraźnie miesza, a dwa, nie są potrzebne @ Używasz zbyt wielu kwiecistych opisów, zbyt często, w zbyt prozaicznych sprawach. Prowadzi to do komicznych sytuacji, w których oryginalny sens zdania gdzieś się gubi   @ Gubisz sporo przecinków, miesza ci się szyk zdań, czasem ucieka gdzieś podmiot – > Wiedziałem. Nie wiem jak pozbyć się uczucia, że ciągle robię powtórzenia. To mnie Tego się obawiałem. Może to przez słownik synonimów, który cały czas używam. To siedzi we mnie, ten nienornmalny pociąg go wzbogacania. Uważałem, że ten rozdział jest w miarę w porządku, ale muszę dodać jak mówisz owe przeżycia bohatera. Hah! Dzięki wielkie! Poprawię tekst i wezmę sobie wszystkie rady do serca.    

Dodałem w Hyde Parku temat, który bardzo by mi pomógł, jeśli byście się w nim udzielili.

Przeczytałam. Jeśli chodzi o język – zaiste używasz czasem dziwnych kolokacji. A za wracanie z powrotem i schodzenie na dół trzy dni w dybach pod ratuszem.   Jeśli chodzi o fabułę – początek nawet mnie zaintrygowal (wzmianki o tym, że rodzinka jest dziwna), ale potem… cała ta scena na łące była głównie dziwna, niezbyt ciekawa i hm, niezbyt jak dla mnie ważna. Chętniej bym poczytała o normalnych przygodach nienormalnej rodziny niż o jakimś szczególnym jej członku, który zmienia się w kulę dyskotekową ; P   Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Opowiadania o przyziemnych nie należą do mojej plejady, ale przygody i to te szczególnie dziwne jak najbardziej. Masz wyobraźnię, wiec trzymaj głowę powyżej góry i niech Cie niesie. :) 

Zgubiłam się już na samym początku – próbując zrozumieć, kto jest kim. Nie zrozumiałam też, czego efektem ubocznym jest "schorzenie". Bycia Paladynem? Czyli kim? Pomijając powyższe, jestem skłonna przeczytać dalszą część :)

Przynoszę radość :)

Przykro mi, ale nie podobało się. Masz w tekście naprawdę dużo błędów, ale rzuciłem okiem na komentarze i widzę, że inni już się tym zajęli.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka