- Opowiadanie: meldran - Starzy koledzy (Przypadki Pana K . Epizod 4)

Starzy koledzy (Przypadki Pana K . Epizod 4)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Starzy koledzy (Przypadki Pana K . Epizod 4)

Pewnego słonecznego dnia Pan K umówił się ze starym kolegą, dziennikarzem Z, na spotkanie w modnej kawiarni „Mova Trava” na Krakowskim Przedmieściu. Dlaczego akurat tam, ktoś ciekawski mógłby zapytać? Przecież lokal ten niespecjalnie komponował się z etosem poważnego dziennikarstwa, jakiemu hołdowali obydwaj Panowie. Można było za to natknąć się na Anię Skuchę, Gosię Bochenek, czy Robina Kajdana z nową narzeczoną. A już z całą pewnością siedziało tam kilka trzydziestolatek reprezentujących sferę artbiznesdizajn, oraz metroseksualnych projektanterów i menadżmenterów. Wszyscy z dorodnymi, migającym jabłuszkami o cieniutkiej skórce na stoliku. W takim to dziwnym miejscu spotkać się mieli starzy dziennikarscy wyjadacze, i gdyby chcieć odpowiedzieć ciekawskiemu na pytanie dlaczego, należałoby przed udzieleniem odpowiedzi opisać pewien ważny kontekst ich aktualnych relacji. Tak się bowiem niefortunnie złożyło, że obydwaj należeli do zantagonizowanych środowisk opiniotwórczych, gdzie na przestrzeni ostatnich lat pewne różnice w opisie rzeczywistości zamieniły się w coś rodzaju świętej wojny.

 

Jedni mówili, drudzy krzyczeli, jedni krzyczeli, drudzy mówili, jedni pisali dla tych, drudzy pisali dla tamtych.

I gdy pierwsi byli zależni, to drudzy byli podlegli, gdy pierwsi spolegliwi, drudzy nieustępliwi. Im bardziej pierwsi spolegliwi byli, tym bardziej drudzy czuli się atakowani. Tak to sobie ewoluowało, aż w pewnym momencie dla niezależnego obserwatora jasnym się stało, że na różnych zupełnie planetach jedni i drudzy mieszkają, inną wodę piją, odmienne jedzenie spożywają, innym językiem się posługują. Konsekwencją tego stanu rzeczy była fizyczna, biologiczna przemiana jednych i drugich.

 

Ci, do których należał dziennikarz Z charakteryzowali się rozwiniętymi elementami organoleptycznymi, posiadali długie, ruchliwe i niezwykle czujne nosy, oczy o formie gał wyłupiastych, będących w stałym okrężnym ruchu w nieckach oczodołów. Uszy mieli z kolei wachlarzowate, łopoczące, upstrzone licznymi rozgałęzieniami nitkowatych, fioletowych nerwów.

Jeśli chodzi o budowę ciała, to raczej przysadzista, z szerokim rozstawem nóg i dużymi, dobrze trzymającymi się nawierzchni stopami.

 

Ci z kolei, do których zaliczał się Pan. K cechowali się niecodzienną, nazwijmy ją aktywną, symetrią wszelkich elementów ciała. Była to funkcjonalna symbioza prawej i lewej strony. Gdy element lewej strony wykonywał ruch, element prawej strony identyczny wykonywał ruch, jak lewa dłoń drapała się po uchu, prawa dłoń również po uchu musiała się drapać, gdy lewy ząb zaczynał się ruszać, prawy niezwłocznie w jego ślady podążał.

Ulubioną rozrywką tej frakcji było klaskanie, ponieważ symetria tego gestu pochodziła jeszcze z czasów przed metamorfozą. Wywoływało to, zwłaszcza u starszych przedstawicieli, coś na kształt nostalgicznego rozczulenia. Jeśli chodzi o przemianę narządów wewnętrznych, to modyfikacji drobnej natury było dość dużo, jednak największa zmiana w tej dziedzinie u jednych i drugich dokonała się w układzie pokarmowym.

 

Ci od dziennikarza Z. posiadali żołądki umięśnione, soki trawienne mocy olbrzymiej, jelita gigantyczne, ci natomiast od Pana K. żołądki subtelne, soki trawienne aromatyczne i łagodne, jelita cienkie i podłużne .

 

Jedni spożywali więc w ilościach olbrzymich golonki tłuste, bigosy zawiesiste i schabowe dorodne,drudzy sałaty, wodorosty, masale i sushi. Jedni ziemniaki ze skwarkami, drudzy ryże basmati; jedni łychami, drudzy pałeczkami. Jako, ze różnice fizyczne między dwoma grupami tak wyraziste się stały, to niestety musiało to wpłynąć również na duchowe rozbieżności.

 

Dziennikarz Z z kolegami więcej widzieli i więcej czuli, więc dużą ilość bodźców otrzymując, mnóstwo energii zużywali na bieżące sobie z nimi radzenie. Pracowały więc ich synapsy niemal bez wytchnienia, aktywne do granic, pulsowały analizy, bulgotały wykładnie i hipotezy, wrzały teorie i dudniły rodzące się idee. Do tego potężne miechy jelit czasem bąki olbrzymie, buczące wypuszczały na zewnątrz, które mgłą smrodliwą, długo zalegającą zakażały wszystko dookoła.

 

Pan K z kolegami mniej widzieli i mniej byli ożywieni, więcej czasu i troski poświęcali kruchym swym fenomenom, rozciągali je, cyzelowali, dla zabawy czasem wykrzywiali i przeistaczali. Ich idee były przestrzenne, stabilne i długotrwałe, a jednocześnie lekkie, zwiewne i sympatyczne. Ich jelita wyrafinowane też w trakcie pracy czasem bąka puszczały, jednak mgiełka odoru, którą rozsiewał, mniej dostrzegalna była, dla niewprawnego nosa prawie niewyczuwalna, aczkolwiek przyznać trzeba, że bardzo długotrwała.

 

I ta właśnie rozbieżność pomiędzy dwoma środowiskami doprowadziła do poważnego konfliktu. Konfliktu grożącemu wyniszczającą wojną na gazy, w której największe straty musiałaby ponieść ludność cywilna. A tego żadna ze stron nie chciała. Dlatego wytypowano reprezentantów– negocjatorów, którzy przez wzgląd na dawną zażyłość, oraz niekwestionowaną pozycję w swoich ugrupowaniach dawali największą nadzieję na polubowne rozwiązanie konfliktu.

W trakcie ustalania szczegółów spotkania zaznaczyła się jeszcze jedna różnica zdań.

Środowisko dziennikarza Z postulowało spotkanie w miejscu sobie przyjaznym, ciężkim, dusznym i symboli pełnym, proponując karczmę „Pod Strzechą”, ewentualnie „U Pana Boga Za Piecem”, lub „Zajazd Staropolski”. Środowisko Pana K upierało się przy „W Piwnicy Pod Koziołkami” , ewentualnie „Restauracji Wyborczej”, lub „Kawiarni Europa”.

Żadna ze stron nie chciała ustąpić, co groziło fiaskiem negocjacji jeszcze przed jej rozpoczęciem. Na szczęście najlepsi strategowie obu stron, po długich analizach, doszli do wniosku, że należy zdecydować się na miejsce nie sprzyjające żadnemu z negocjatorów, w którym obaj się nie pojawiają i od którego stronią, albo i nie zauważają. Wrzucono więc dane na temat miejskich lokali do komputera, i tak powstała lista miejsc spełniających ten wymóg.

Jednym z nich była „Mova Trava”, a ze względu na dogodną lokalizację – mieściła się ona bowiem dokładnie w połowie drogi pomiędzy siedzibami głównymi obydwu ugrupowań – zdecydowano się właśnie na nią.

 

Gdy dotarł Pan K do lokalu, dziennikarz Z był już na miejscu. Rejestrował szczegóły otoczenia kręcącymi się nieustannie gałami, uszami łopotał i nosem niuchał podejrzliwie. Siedział przy stoliku w kącie, tak aby plecy i bok jeden zasłonięty mieć ścianą. Na stole przed nim micha żeliwna, w której raz co raz łychę zanurzał, i do ust przykładając, siorpał i mlaskał przy tym okrutnie, wzbudzając przy tym niemałą konsternację kołczerów i nołnemistów z sąsiednich stolików.

Pan K wzdrygnął się na ten widok, ale uśmiech przyjazny, poprawny, idealnie równy z każdej strony na twarz przywołał. Zasygnalizował swoją obecność machając ręką jedną, i drugą oczywiście, po czym dostojnie w stronę stolika starego kolegi zaczął się zbliżać.

Ten również zauważył nadchodzącego polemistę, z krzesła się uniósł powoli, kontusz poprawił, i czeka.

Pan K dłoń wyciąga do kolegi, dłoń drugą rzecz jasna wyciąga również.

Pan Z ukłon składa, i gestem wielkopańskim krzesło wskazuje, na krzesło zaprasza.

Pan K siada z uśmiechem powściągliwym, nerwowo za uchem się drapie, za drugim uchem również nerwowo się drapie.

Pan Z zapraszająco michę wskazuje.

Pan K kręci odmownie głową, dwa razy w lewą, i dwa razy w prawą stronę.

Pan Z do walizki sięga i papiry wyciąga, na stole papiry rozkłada, paluchem oskarżającym na papiry wskazuje, i w takimi słowami do Pana K się zwraca:

 

– Ja tu dla prawdy przyszedłem, by prawdy bronić i prawdy nie odpuścić. I mam tu papiry kolego szanowny, które prawdę potwierdzić mogą, za prawdę zaręczą i prawdy pilnować będą.

 

Pan K na to:

– Cieszę się niezmiernie drogi kolego, że po latach spotkać się mogliśmy, jak się wiedzie koledze, rodzina aby zdrowa, kolega zdrowy aby? – Tu odchrząknął dyskretnie, kawałek sałaty oderwał, do ust włożył i przeżuwać zaczął.

 

Pan Z tymczasem brew marszczy, policzki nadyma, nochal czerwony do góry unosi badawczo, i mówi:

– Szanowny kolego Z. Ja pamiętam, i nie pamiętam, ale teraz inna sytuacja, wybory trudne i łatwe, dlatego zdrowie, choć ważne, na bok odstawione być musi, gdy o imponderabilia się rozchodzi. Gazy wy puszczacie podstępne i ukryte, fałszywe i niegodne, ryże i zagraniczne. Niegodne to czynienie i czym prędzej przerwać je musicie, bo katastrofa będzie. Jak gazy puszczać przestaniecie, a za puszczone dotychczas przeprosicie, to choć zapomnieć się nie da, wybaczyć będzie można.

 

Pan K za filiżankę kawy łapie, do ust przystawia, pociąga łyczek, spogląda poważnie na rozmówcę i odpowiada:

– Zrezygnujemy z gazów z wielką przyjemnością, ponieważ nieestetyczne i nieeleganckie są one, poza tym w trawieniu przeszkadzają, i dzieciom naszym szkodzą, jednakże tylko wówczas możliwe to będzie, gdy bąki za przeproszeniem, szanownych kolegów szanownego kolegi nad głowami naszymi buczeć przestaną złowrogo. Budzi to, rozumie kolega, pewne obawy i niepokoje, których bezpośrednim skutkiem jest gazów naszych erupcja. Przeprosiny też złożymy, gdyż mimo że nie zgadzamy się zasadniczo, to przeprosić potrafimy i przeprosin zasadniczy sens pojmujemy głęboko. Ba! – Unosi się Pan K.– Przeprosiny i prośby o wybaczenie to kwintesencja humanizmu, człowieczeństwa wykładnia, też przeprosić byście mogli, wówczas zgoda i budowa, renesans i Piłsudski, wolność nasza i wasza, a nawet parówki z mięsem… – Tu przerywa Pan K wzburzony, z sercem bijącym i wypiekiem szlachetnym na twarzy.

 

Pan Z spogląda na niego bystro, badawczo, nosem rusza, uchem wachluje i tak powiada:

– Parówka z mięsem to idea zacna, tylko zasadnicze pytanie, które należy zadać brzmi: skąd pochodzi to mięso, czy z prawdziwej polskiej krowy, czy może nieprawdziwej holenderskiej?

Bo jak nieprawdziwej holenderskiej, to na nic mam waszmości deklaracje, gdyż fałszem ociekają i podłością się żywią. Wolność rzecz piękna, my też wolności pragniemy, ale jaka to wolność z holenderską krową pytam? Może wasza, ale na pewno nie nasza. A gdzie wolność jednych, tam ciemiężenie drugich, gdzie jedni syci, tam drudzy głodni, na taką wolność zgody nie będzie, takiej wolności mówimy zdecydowane nie!- I sapieł Pan Z rozdzierająco, po czym nochal wsadza w papiry i paluch w papiry wsadza, paluchem po papirach wodząc, nochalem po papirach niuchać zaczyna.

 

Zadrżał zgniewany Pan K, metafizyczną zmarszczkę na czoło przywołał, i woła głosem wysokiem:

– Niemcy mnie bili, i Żydzi mnie bili, i Polacy mnie bili, i każdy bił tak samo, więc każdy jest równy i każdy jest szacunku godzien! Nie zgadzam się zasadniczo na obrażanie holenderskiej krowy, ponieważ holenderska krowa równie szacunku godna, jak i polska. A może nawet bardziej polskości się przysłuży, bo więcej mięsa do parówki daje, szanować więc ją należy i godnie traktować, bo Polska dzięki niej silniejsza. Im holenderska krowa silniejsza, tym Polska silniejsza, im więcej holenderska krowa mleka daje, tym Polska bardziej syta. A co ważniejsze jest szanowny mój kolego: dobro polskiej krowy, czy dobro Polski, kraju naszego ukochanego?

 

– Pytanie w próżni zawisa, gdyż Pan Z od jakiegoś czasu dusić się zaczął, powietrze spazmatycznie łapie i za pierś się chwyta.

 

Patrzy Pan K zaniepokojony i blednie na licu.

– Czy pomóc w czym koledze, może sole, krople, chusteczki lub kieliszeczek?

 

Tymczasem głowa Pana Z czerwona, guzowata i wilgotna na stół opada, nos pobladły w papirach się zanurza i nieruchomieje, zastyga Pan Z, oznak życia żadnych nie daje.

Pan K wystraszył się okrutnie, za głowę się łapie ręką lewą, i prawą jednocześnie, następnie po kieszeniach szpera, i nie wiedząc co czynić, bezradny i zagubiony, do muru sytuacją przyparty, bąka subtelnego wyrafinowanego na świat wypuszcza.

 

Podrywa w tej chwili Pan Z głowę ze stołu, błyskawicami ciska z gałów zagniewanych, za

papiry łapie, do walizki je wpycha, wstaje i ryczy nienawistnie:

– Dałem ja zwieść się, zwieść się dałem, że rozejm, ze debata, że jedna Polska i jedni Polacy! Ja, patriota i człek prawy układać się chciałem! A kolega mnie bąkiem smrodliwym zasmradza, znieważa, poniewiera, twarz moją! – krzyczy. – A ja mam papir na zdradę, i na zdradę o świcie, na kolegę tyż mam papir, i papir ja pokażę komu trzeba, a jak trzeba będzie, papirem rzucę, i papirem załatwię! I wie kolega,na kogo ja jeszcze mam papir?! Na wszystkich was mam papir, lokaje, wyświechtańce i kotoogonodwracańce! Zdziwicie się na kogo jeszcze …. – Te słowa Pan Z wykrzykuje wybiegając z „Movy Travy”.

 

Pan K pochyla głowę, okiem jednym mruga, drugim mrugając zarazem, i zrozpaczony

negocjacyjną porażką, roztrzęsiony tą dramatyczną sceną, nie mogąc wytrzymać napięcia, którego już dawno nie doświadczał, klaszcze klask klask dłońmi swoimi. Po chwili klaszcze ponownie, i jeszcze raz, aż wreszcie miarowo i długotrwałe klaskać zaczyna. A gdy tak klaskać zaczyna, to nagle kołczowscy ze stolika obok również klaskać zaczynają, pijawkowcy z kolejnego się dołączają, menadżerki przerywają łorka nad dizajnklipsami, by również do klaskania się dołączyć.

I klaszczą tak wszyscy; Pan K. by sentymentalną otuliną lęk zagłuszyć, reszta bywalców, by tożsamość i przynależność swoją podkreślić.

Koniec
Nowa Fantastyka