- Opowiadanie: Eregion - Ostatnia próba

Ostatnia próba

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ostatnia próba

 

Dotarłem do rozpadających się pozostałości drewnianej chaty. Ich widok był dla mnie wielkim zaskoczeniem. Nie spodziewałem się natknąć na tych obszarach na jakiekolwiek ślady bytności człowieka. Nawet półdzicy Harra-viii niezwykle rzadko zapuszczali sie tak daleko na północny wschód. Dlatego kiedy z przeciwległego stoku ujrzałem zarysy drewnianej ściany, myślałem, że zmęczenie, głód i brak snu osiągnęły punkt krytyczny i zaczynam mieć omamy. Mimo wszystko postanowiłem zaryzykować. Zszedłem z obranej trasy i po przebrnięciu przez las porastający dolinę, aż do zapadnięcia zmroku szukałem budowli, której zarysy spostrzegłem dwie godziny wcześniej. Zacząłem się zastanawiać czy nie lepiej będzie odpuścić sobie wypatrywania niepewnego celu i zacząć sposobić się do nocy, kiedy zza kępy kikutów leszczyny zamajaczyły drewniane bale.

 

Całość prezentowała się, jako totalna ruina. Przetrwała jedynie wschodnia i północna ściana. Południowej nie było wcale, a belki budujące ostatnią ledwo się trzymały. Dach musiał zapaść się dobre kilka lat temu. Tylko gdzieniegdzie, po kątach walały się resztki przegnitej strzechy. Zastanawiające było, że nigdzie nie było widać żadnych oznak ognia. Widocznie dawni mieszkańcy z własnej woli opuścili te tereny. W każdym razie doszedłem do wniosku, że wydarzenia te należą do innej epoki i nie ma sensu dłużej się nad nimi zastanawiać. Wystarczały mi własne problemy.

 

Nie miałem zbyt dużo czasu, więc nie nazbierałem wystarczającej ilości opału na noc. Co prawda zima już się kończyła. Śnieg leżał niewielką kilkunastocentymetrową warstwą, a siarczyste mrozy odeszły w niepamięć, to jednak nadal można było zamarznąć.

 

Wpatrując się w niewielkie ognisko powróciłem myślami do tamtego dnia. Wyruszyliśmy w trzynastu ludzi. Ja, dziewięciu kompanów z oddziału, dziesiętnik oraz Purpurowy Mag wraz, ze swoim akolitą. Dokąd zmierzaliśmy nikt z nas, żołnierzy, nie wiedział. Nawet dowódca. Kilka dni temu, kiedy dwaj czarodzieje oddalili się od nas, zwierzył się, że zaczyna się niepokoić. Od sześciu dni pogrążaliśmy się w coraz dziksze pustkowia. Jedzenie kończyło się, a polować nie mieliśmy możliwości. Długo się tym jednak nie martwiliśmy…

 

Trzy dni temu zgubiłem bukłak z resztkami wina. Zawróciłem z nadzieją, że go odnajdę. Tak też się stało. Po niezbyt długiej chwili zacząłem ścigać towarzyszy. Nie spodziewałem się dogonić ich tak szybko. W ogóle nie spodziewałem się tego, co zobaczyłem. Między drzewami walały się ciała moich towarzyszy. Ogarnęła mnie panika. Zwyczajnie stchórzyłem. Nie miałem odwagi nawet żeby sprawdzić czy ktoś żyje, ani co się dokładnie wydarzyło. Zawróciłem konia jak tylko mogłem najszybciej i gnałem prosto przed siebie. Długo tak pędziłem, zanim się uspokoiłem i zacząłem racjonalnie myśleć. Zawracać wtedy nie miało już sensu. Powściągnąłem konia, żeby się nie zmęczył i zdecydowałem się powrócić do garnizonu. Możliwe, że potraktują mnie, jako dezertera jak tam dotrę, ale trudno!

 

Byłem głupi! Mogłem dać wypocząć wierzchowcowi, jednak zbyt się jeszcze obawiałem nieznanego niebezpieczeństwa. Mogłem to przewidzieć! Ale stało się. W tych piekielnych ciemnościach koń złamał nogę na jakiejś dziurze. Dobiłem wiernego towarzysza i ruszyłem dalej pieszo. Tak pod koniec trzeciego dnia powrotnej drogi dotarłem tutaj.

 

Wedle moich wyliczeń powinienem dotrzeć do fortu w jakieś dziewięć dni. Jedzenia nie miałem zbyt dużo, ani nie posiadałem innej broni oprócz miecza, który był bezużyteczny w przypadku polowania. Cały czas martwiłem się jak zostanę powitany przez jednostkę, kiedy powrócę sam, bez konia, obdarty jak żebrak. Teraz zrozumiałem, że najważniejszym problemem jest dojście do garnizonu. Dodatkowo obawiałem się wilczych stad. O tej porze roku stawały się szczególnie agresywne. Z tego powodu poprzednie dwie noce spędziłem bezsennie. Na otwartej przestrzeni leżąc skulony jak najbliżej ognia, bałem się, chociaż na chwilę zamknąć oczy. Teraz częściowa osłona sosnowych bali dawała mi na tyle złudne poczucie bezpieczeństwa, że wyczerpany zapadłem w drzemkę.

 

***

 

Końskie rżenie wyrwało mnie z objęć snu. Zerwałem się ze sterty gałązek, sięgając po miecz. Z niedowierzaniem gapiłem się na stojącego przy drzewie, w odległości dziesięciu kroków, rumaka należącego do dziesiętnika. Opuściłem broń. W pierwszej chwili pomyślałem, że karosz odnalazł mój trop i wytrwale podążał za mną. Nie minęła chwila, kiedy zrozumiałem swoją pomyłkę. Koń był przywiązany do pnia. Jego właściciel nadal tu był.

 

– Nie, nie. On też zginął. – Za moimi plecami rozległ się przyciszony głos akolity Emnila. – Tak, tylko my przeżyliśmy. Podążałem twoim śladem, aż wreszcie dogoniłem dzisiaj w nocy.

 

Słuchałem nie wierząc zmysłom. Mimo całej niechęci, podejrzliwości a nawet strachu do czarodziei, byłem wdzięczny bogom, że zesłali mi kompana. We dwóch mogliśmy bez większych problemów dotrzeć do cywilizacji.

 

– Dlaczego nie było ciebie z nami kiedy doszło do masakry? – Dobiegło mnie pytanie maga.

 

– Zawróciłem. Zgubiłem coś. – odpowiedziałem po chwili wahania. – Co się tam stało?

 

– Zostaliśmy napadnięci. Jakieś dzikusy zaatakowały nas ze wszystkich stron. Nie mieliśmy żadnych szans. Ledwo udało mi się uciec. Jedynemu.

 

– Nawet twój mistrz? Nawet on zginął? – Nie mogłem pojąć, w jaki sposób tak potężny czarodziej może zostać tak po prostu zabity. W dodatku przez jakiegoś dzikusa.

 

Nie odpowiedział. Widocznie jeszcze to przeżywał.

 

– Co teraz zamierzasz? – przerwałem chwilę niezręcznej ciszy.

 

– Dowiesz się w swoim czasie.

 

Mag z powrotem założył maskę tajemniczości. Nie musiał tłumaczyć się żadnemu zwykłemu śmiertelnikowi. Wszyscy oni tacy byli. Od najbardziej wtajemniczonych kręgów do szeregowych członków. Nawet ten niepozorny akolita znaczył więcej od niejednego barona. On o wszystkim decydował. Również za mnie.

 

– Masz coś do jedzenia? – zapytał.

 

– Niewiele. Dla jednej osoby wystarczy na trzy dni. Przy skromnym racjonowaniu.

 

– Przynieś!

 

Sięgnąłem po torbę z zapasami, którą cisnąłem wieczorem pod walącą się ścianę. Był w niej tylko czerstwy bochen, pasy suszonego mięsa i woreczek kaszy. Nic specjalnego, ale nie psuło się i potrafiło nasycić.

 

– Może być – skomentował Emnil, lustrując zawartość.

 

Wyciągnął mięso, usiadł i w milczeniu zaczął je przeżuwać. Półleżąc zdawał się być nieobecny myślami. Próbowałem zagaić rozmowę, lecz moje wysiłki spełzły na niczym. Emnil nie reagował na żadne słowo. Ignorował moją obecność. Wobec tego zacząłem myśleć o tym, co się wydarzyło.

 

Po krótkiej chwili zdałem sobie sprawę, że coś nie daje mi spokoju. Coś nienaturalnego. Zastanawiałem się czy nie jest to związane z akolitą, lecz odrzuciłem to podejrzenie. Jakiś szósty zmysł czy raczej instynkt mówił mi o czyjejś obecności w pobliżu.

 

– Emnil…

 

Nawet na mnie nie spojrzał, spokojnie żując kawałek chleba.

 

– Emnil. Ktoś nas chyba obserwuje. – Próbowałem zwrócić jego uwagę na dręczący mnie problem.

 

– Wydaje ci się – odezwał się niespodziewanie.

 

Widząc, że przekonywanie go nie ma sensu, wstałem by obejść teren w około. Przeszukałem okoliczne krzaki, co nie było zbyt trudne z powodu braku liści, jednak nikogo, ani nic nie znalazłem. Mimo to byłem coraz bardziej pewny, że się nie mylę. Zdecydowałem się powrócić do maga i spróbować raz jeszcze nakłonić go do użycia czarów. Miałem nadzieję, że za ich pomocą potrafi sprawdzić, czy moje obawy są słuszne czy nie.

 

– I co spotkałeś kogoś? – zapytał kpiąco, gdy zbliżyłem się do niego.

 

Siedział ze skrzyżowanymi nogami, uśmiechając się ironicznie. Przemknęła mi przez głowę myśl, że to on zabawia się mną, za pomocą hipnozy czy jakichś innych sztuczek. Wydało mi się to dosyć prawdopodobne.

 

– Nie – odparłem podejrzliwie.

 

– A już myślałem, że jesteś inteligentniejszy niż wyglądasz. Widzę, że się myliłem. To dobrze. Nie będzie żadnej straty jak zginiesz.

 

Natychmiast wyprostował przed sobą prawą rękę i wyszeptał inkantację. Kiedy tylko zamilkł poczułem narastający ogień we wnętrznościach. Ostry ból paraliżował ruchy. Mimo to zdołałem dobyć miecz i doskoczyć do Emnila. Wzniosłem broń do cięcia, kiedy kątem oka zarejestrowałem biały rozbłysk, a następnie uderzyła we mnie fala ognia.

 

***

 

Na miejscu niewielkiego krzaku leszczyny kończył materializować się mentor Emnila. Rozprostował się stękając, kiedy zesztywniałe stawy dały o sobie znać.

 

– Ech… – Westchnął. – Nie cierpię iluzji.

 

Zaśmiał się widząc bladą twarz swojego podopiecznego.

 

– Tak, tak. Mało, co ci nie odrąbał łba.

 

– Dziękuję mistrzu… Gdyby nie ty… – akolita z trudem dobierał słowa

 

– Nie dziękuj. Nie przeszedłeś próby.

 

– Ale mistrzu! Przecież… Przecież bez problemu zabiłem tamtych. Nikt mi nie dał rady. Mimo że było ich dziesięciu…

 

– Tak, ale ten rozwaliłby ci czaszkę. Popełniłeś błąd lekceważąc jego wytrzymałość. Nie użyłeś całej mocy, przez co gdyby nie ja straciłbyś życie. Wiesz, co mówią nasze prawa?

 

– Tak.

 

– A więc zrób to. Tylko w ten sposób nauczysz się, że za błędy ponosi się wysoką cenę.

 

Emnil podniósł dłoń, po czym włożył do ust serdeczny palec. Po chwili wahania zacisnął szczęki, a z pomiędzy warg popłynęła stróżka krwi.

 

– Zakończyłeś próbę. Od dziś zostajesz przyjęty w szeregi naszego bractwa.

Koniec

Komentarze

Jeśli każdy test na czarownika tak wygląda, to wkrótce żaden żołnierz nie zgodziłby się im towarzyszyć.

Babska logika rządzi!

W moim zamyśle miał to być jakiś przypadek, być może nie jedyny, ale rzadki. Powiedzmy, mentor sam decydował czy adept może zostać przyjęty czy nie i to on wymyślal test. Cóż, przyznaję się, że mogłem to zasugerować w tekście i rzeczywiście jest to duże niedopowiedzenie.  

Przykro mi, ale nie pojęłam co Autor chciał opowiedzieć, nie wiem o czym jest ten tekst, dlatego nie umiem ustosunkować się do tego co przeczytałam.

 

„Nawet półdzicy Harra-viii niezwykle rzadko zapuszczali sie tak daleko na północny wschód”. –– Literówka.

 

„…kiedy zza kępy kikutów leszczyny zamajaczyły drewniane bale”. –– Drewniane bale są masłem maślanym.

Za SJP: bal «obrobiony pień grubego drzewa»

 

Przetrwała jedynie wschodnia i północna ściana”. –– Ostały się dwie ściany, więc: Przetrwały jedynie wschodnia i północna ściana.

 

„…a belki budujące ostatnią ledwo się trzymały”. –– Wolałabym: …a belki tworzące ostatnią, ledwo się trzymały.

 

„Dach musiał zapaść się dobre kilka lat temu”. –– Dach musiał zapaść się dobrych kilka lat temu.

 

„Zastanawiające było, że nigdzie nie było widać żadnych oznak ognia”. –– Powtórzenie.

 

„Widząc, że przekonywanie go nie ma sensu, wstałem by obejść teren w około”. –– Widząc, że przekonywanie go nie ma sensu, wstałem by obejść teren wokoło.

 

„Na miejscu niewielkiego krzaku leszczyny kończył materializować się mentor Emnila”. –– Na miejscu niewielkiego krzaka leszczyny, kończył materializować się mentor Emnila.

 

„Po chwili wahania zacisnął szczęki, a z pomiędzy warg popłynęła stróżka krwi”. –– Chyba tylko dzięki magii, rzeczona dozorczyni krwi mieściła się między szczękami akolity i nie wypłynęła wcześniej. ;-)

Po chwili wahania zacisnął szczęki, a spomiędzy warg popłynęła strużka krwi.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

A zawsze sobie poetarzałem, żeby nie popełnić tego błędu "str ó/u żkowego".

Nowa Fantastyka