- Opowiadanie: gruby100004 - Slawia, Poroniec

Slawia, Poroniec

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Slawia, Poroniec

 

Nie mógł tej nocy zasnąć. Za każdym razem, gdy odpływał do krainy sennych zjaw, miłe marzenia zamieniały się w potworny koszmar. Jego oczom po raz kolejny ukazało się małe, płaczące dziecko, leżące w kołysce na środku ciemnego pomieszczenia, z którego prowadziły tylko jedne drzwi. Gdy wyciągnął rękę, by je uspokoić, jego płacz zamienił się w nienaturalny, metaliczny, przerażający ryk. Drzwi zahuczały od siły czyjegoś uderzenia. „To mój syn, mój!”, zagrzmiał czyjś stłumiony przez ściany głos. Dziecko znikło. Przed nimi rozciągało się morze traw, falujące niespokojnie na silnym wietrze. Niebo miało kolor krwi. Na środku równiny czekała na niego stara, garbata kobieta ubrana w szare łachmany, z kapturem naciągniętym na głowę. Gdy podszedł do niej, kaptur zsunął się z pomarszczonego czerepu, odsłaniając przerażającą twarz. Druid próbował się obudzić, jednak nie był w stanie. Spojrzał na tą twarz i zobaczył puste, zarośnięte skórą oczodoły i jedno, jadowicie żółte oko na środku czoła, patrzące na niego zwężoną jak u żmii źrenicą. Długie, splątane włosy zatańczyły na wietrze. Stwór wyciągnął w jego stronę sękaty paluch i odsłonił pożółkłe kły w grymasie przypominającym uśmiech, a potem zniknął równie nagle, jak się pojawił, zastąpiony przez siedzącego na kamieniu mężczyznę o ciemnej skórze, patrzącego w ogień rozświetlający mroki nocy. Z czoła wyrastały mu zakrzywiające się ku górze rogi. Świtowid nie mógł się poruszyć, jednak tylko gdy pomyślał o ucieczce, monstrum spojrzało na niego złotymi oczyma, uśmiechając się przerażająco. Serce zamarło mu w piersi. Gdzieś za plecami druida zawył wilk. Druid zamknął oczy, a gdy je otworzył, stał po kolana w stercie kości. Gnaty, czaski, żebra, kostki, wszystko to zwaliło się na niego niczym lawina śniegu z gór Torcholl. Poczuł jak kościane dłonie łapią go za ramiona, ściągając w dół, zatykają usta, odbierają oddech, duszą. Świat zaczął mu ciemnieć przed oczami. Po chwili, która wydawała się wiecznością, kości rozsypały się w pył. Stał teraz na górze, z której widział całą Slawię pod osłoną nocy. Cała jego kraina płonęła. Przed nim pojawiła kobieta niezwykłej urody, ubrana w typowe słowiańskie szaty, patrząca na niego z niekłamaną miłością. Długie, brązowe włosy opadały jej na ramiona. Na szyi wisiał jej złoty medalion, w kształcie płaskiego pierścienia, błyszczący w ciemności. W oddali grzmiała burza. „Nie daj się zastraszyć przez Ciemność! Nadejdzie czas Zła, który zatrzęsie Slawią. Wyglądaj znaków, które nadejdą, każdy straszniejszy od poprzedniego. Dziecko bez ziemi, człowiek bez ducha, mąż z bestią. Jeśli tego nie zrobisz, Miłorad i cała jego rodzina umrą przed nastaniem jutrzejszego dnia! Teraz obudź się synu i ratuj tych, którzy nie mają siły, by przetrwać! ”. Niedaleko uderzył piorun. W jego blasku kobieta zamieniła się w gnijącego trupa, jej ubrania okazały się potargane i wyblakłe. W jej całym ciele wiły się robaki. Patrzyła na druida pustymi oczodołami. Świtowid zerwał się z posłania.

 

-Matko! – wykrzyknął. Po skroniach spływał mu zimny pot. Serce biło mu w piersi jak szalone. Wokół panowała świdrująca uszy cisza, nieprzerywana nawet przez zazwyczaj szumiący dookoła las.

 

 

 

Koniec sennych zjaw i upiorów. Był w domu. Rozejrzał się po budynku, w którym żył jako druid pobliskiego świętego gaju. Blask tlącego się na środku paleniska wyławiał z mroku sprzęty będące towarzyszami kilku pokoleń jego poprzedników. Przytwierdzone do stropu rusztowanie, na którym suszyły się różnego rodzaju rośliny, kilka półek na ścianie, mały stół po przeciwnej stronie pomieszczenia, żelazny garnek osadzony na rożnie nad paleniskiem. Wszystko to nosiło znamiona czasu i użytkowania. Wszystko było po prostu stare i zniszczone, a półmrok nadawał tym sprzętom niepotrzebną otoczkę tajemniczości. Świtowid starł pot z czoła i usiadł na łóżku. W Slawii panowało teraz lato, noce były gorące ponad wszelkie wyobrażenie, jednak on czuł na skórze nieprzyjemny chłód. Sięgnął po koszulę i spodnie. Ubrał buty. Wyszedł na zewnątrz, oparł się o drewnianą ścianę i wziął głęboki wdech. Nocne powietrze przesycone wilgocią lasu ocuciło go i pozwoliło całkiem się rozbudzić. Spojrzał na usiane gwiazdami niebo, prześwitujące przez gęste listowie drzew. Sierp księżyca wznosił się wysoko na nieboskłonie, świecąc wśród setek migających punktów. Nagle jedna z gwiazd odłączyła się od swoich towarzyszek i spadła w dół, ciągnąc za sobą długi, świetlisty warkocz. Po chwili inne poszły w jej ślady i niebo zapełniło się od jaśniejących smug. Świtowid patrzył na całe zjawisko z niekłamanym zaciekawieniem. Deszcz gwiazd. To musiał być znak zwiastujący wielkie zmiany. Taaaak. Tylko jakie? Pozostające na skraju świadomości senne wizje, których doświadczał, teraz powróciły ze zdwojoną siłą. Czyżby to nie był przypadek? Czy duch matki próbował ostrzec go z zaświatów przed niebezpieczeństwem, którego dotąd nie widział? Dziecko bez ziemi, człowiek bez ducha. Słowa te na pewno niosły ze sobą jakiś sens, jednak on nie był na razie w stanie go zrozumieć.

 

 

 

 

 

Coś zaszeleściło w krzakach. Druid oderwał się od swoich myśli i spojrzał w tamtą stronę. Z pomiędzy drzew wyszły cztery wilki, ledwo widoczne w panującym w lesie mroku. Świtowid dostrzegał jednak błyszczące w ciemności ślepia. Wilki obserwowały go niespokojnie, podnosiły nerwowo ogony i węszyły w powietrzu. Przykucnął i pokazał im otwartą dłoń. Szary basior podszedł do niego i obwąchał ją podejrzliwie. Po chwili przytulił się do niej, łasząc się i szukając wzroku Świtowida. Druid pogłaskał go po łbie. Pozostała trójka także do niego podeszła.

 

– Niepokoicie się? Nie ma czym, moi drodzy. –powiedział do zwierząt. Wilki opuściły ogony, przestały nerwowo rozglądać się dookoła. – Nie wiem, co się tu dzieje, ale na pewno da się temu jakoś zaradzić. Idźcie dalej, nie zatrzymujcie się. Noc jest jeszcze długa.– wataha odeszła od niego niechętnie, znikając wśród drzew. Przez moment słyszał jeszcze szelest liści pod ich łapami. Druid pogładził krótką brodę. Zwierzęta się boją. Gwiazdy spadają. Martwi mówią zza grobu. A on ma to wszystko zrozumieć? Ktoś wyraźnie przeceniał jego siły.

 

 

 

Ruszył przed siebie, nie martwiąc się ciemnością. Wkrótce jego oczy przyzwyczają się i będzie widział wszystko dokładnie. Co zresztą nie było mu potrzebne, bo kierował się do Gaju, a drogę znał na pamięć, nawet gdyby nie była wyznaczona przez tysiące stóp, które po niej przeszły. Wstąpił na ubitą ścieżkę i przyśpieszył kroku. Przeszedł przez cicho szumiący potok i minął dwa buki rosnące niczym brama witająca wszystkich przechodzących przez nią gości. Przed nim rozciągała się szeroka polana, na środku której rósł rozłożysty dąb, nazywany w tradycji Strażnikiem. Jego ciemna kora wydawała się teraz czarna jak noc. W jego cieniu stało trzynaście smukłych, kamiennych posągów, przedstawiających słowiańskie bóstwa. Dażbóg, Jaryło, Marzanna, Mokosz, Perun, Rugewit, Siwa, Strzybóg, Swaróg i jego brat Swarożyc, Weles, Zorza i w samym środku Świętowit. Były to raczej płaskorzeźby wyciosane w kolumnach z kamienia. Niewzruszone twarze patrzyły na niego z obojętnością starymi jak świat oczyma . Zawsze przychodził tutaj, gdy potrzebował zebrać myśli. Atmosfera tego miejsca uspokajała skołatane nerwy. Usiadł na skraju przesieki i oparł się plecami o pień drzewa. Domagano się od niego, by uratował ludzi przed nadchodzącym niebezpieczeństwem, nie mówiąc mu nawet, jak ono wygląda! Druid poczuł się zmęczony koszmarami i nocnymi rozmyślaniami. Wrócił do domu i zwalił się na posłanie. Obudziły go pierwsze promienie wschodzącego nad drzewami słońca. Drzewa szeleściły liśćmi na wietrze, ich gałęzie poruszały się w takt delikatnych powiewów. W lesie zapanował ruch. Zwierzęta budziły się w swoich norach i dziuplach. Ptaki zaczynały swoje pieśni, wiewiórki popiskiwały na drzewach, wilki powracały z nocnych polowań, lisy właśnie na nie wyruszały. Mimo nocnych przeżyć czuł się teraz wypoczęty i radosny. Koszmary zniknęły z jego myśli razem z nocą, przegonione przez dzień. Zabrał swoją torbę i skierował się szeroką ścieżką ku Mysiborowi. Dzień był dobry, by odwiedzić Miłoroda, jego brata, a przy okazji zobaczyć, czy ktoś w osadzie nie potrzebuje jego pomocy. Szedł więc przez las, schowany w cieniu sosen i brzóz, układających się nad jego głową niczym baldachim zielonych liści. Gdzieniegdzie promienie słońca prześwitywały przez korony drzew, docierając do ziemi, tworząc mozaikę cieni i plam światła. Na rozdrożu skręcił w prawo i zszedł ze wzniesienia usianego uschłymi liśćmi. Po kilku minutach znalazł się na trakcie prowadzącym do Mysiboru, wciąż pogrążonym w cieniu przydrożnych drzew. Świtowid wtopił się w tłum posuwający się ubitą drogą. Po drodze mijały go wyładowane przeróżnymi towarami wozy, konni i piesi. Woźnice pozdrawiali go z kozłów, konni nie zwracali na niego uwagi, a piesi od czasu do czasu zagadywali. Druid zawsze uprzejmie odpowiadał. Trakt do Mysiboru był bardzo uczęszczany. Wszyscy ruszali do osady w sobie znanych celach. Jedni, by sprzedać owoce ciężkiej pracy, inni, by pracę znaleźć. Może po to, by kogoś okraść albo poskarżyć się władcy na sąsiada lub pana. To wiedzieli tylko sami zainteresowani. Świtowid szedł między nimi, obserwując ten potok ludzi. Zawsze fascynowała go różnorodność, z jaką bogowie tworzyli świat i jego mieszkańców. Znaleźli się w nich niski i wysocy, krępi i chudzi jak tyki, jasno i ciemnowłosi. Każdy z nich zachowywał się inaczej, inaczej wyglądał. Miał własne marzenia i problemy. Tylko bogowie wiedzieli, jakim cudem nie wyczerpują im się pomysły.

 

 

 

Tak rozmyślając, dotarł na skraj lasu. Przed nim rozciągała się zielona kotlina skąpana w blasku porannego słońca, w której mieszkańcy uprawiali swoje pola i prowadzili życie. Na końcu doliny znajdowało się ogromne wzniesienie, wystające z ziemi niczym groźny kieł, ostrzegający wrogów, że ziemia ta nie oddaje się łatwo nieprzyjaciołom. Na jego szczycie znajdowała się ledwo widoczna z daleka kamienna budowla, otoczona grubym kamiennym murem. Wokół fortecy wyrastały inne budynki i domostwa, przytulone do stoku wzgórza i stojące u jego stóp. Cała osada broniona była przez wysoką, wciąż powiększaną palisadę, zapewniającą mieszkańcom Mysiboru bezpieczeństwo i spokojny sen. Kotlinę otaczały porośnięte lasami wzgórza, przez które można było przedostać się tylko dwoma drogami. Tą, na której stał Świtowid i bitym traktem dokładnie po przeciwnej stronie zagłębienia. Zszedł drogą w dół, pomiędzy pola pszenicy uginającej się pod własnym ciężarem. Rolnicy zaczęli już ścinać sierpami pierwsze kłosy. Słońce, mimo wczesnej pory, grzało niemiłosiernie. Na niebie nie widać było już żadnej chmurki. Zaczynał się sierpień.

 

 

 

Na drodze przed nim coś zaczęło się dziać. Przechodnie i konni schodzili na bok, ustępując komuś miejsca. Po chwili zobaczył, o co chodziło. Traktem szedł oddział żołnierzy, rosłych chłopów uzbrojonych po zęby. Po ciemnozielonych płaszczach i głowie dzika namalowanej na tarczach Świtowid poznał wojów Lutobora, pana na Mysiborze. Usunął im się z drogi. Gdy wydawało mu się, że minie ich niepostrzeżenie, jeden z żołnierzy zwolnił i przyjrzał mu się.

 

– Stać! – krzyknął na oddział i przystanął. Jego towarzysze zatrzymali się, nie wiedząc, co się dzieje. – Jesteś Świtowid, ten druid, prawda?

 

– Jakoś się tak złożyło. Prawda.

 

– Lutobor, mój pan, dał nam nakaz, abyśmy po drodze dotarli do ciebie i przekazali ci jego posłanie. Prosi cię, abyś wyruszył do niego, jak tylko pozwolą ci na to twoje obowiązki. Czyżby ktoś już do ciebie dotarł?

 

– Mam wiele sposobów, by otrzymywać wieści. – powiedział tajemniczo Świtowid i uśmiechnął się w duchu. Odrobina magii nie zaszkodzi jego stanowisku, a przecież nie powie, że znalazł się tutaj przypadkiem. – Właśnie kieruję się do Mysiboru.

 

– Bogom niech będą dzięki! – zakrzyknął żołnierz. – W takim razie pójdziemy teraz przed siebie z lżejszym sercem.

 

– A wiesz, czego Lutobor mógłby ode mnie chcieć?

 

– Niestety nie, Świtowidzie

 

– A gdzież to idziecie? – spytał druid, jednak żołnierz biegł już za swoim oddziałem, który nie myślał zatrzymywać się dla jednego członka. Świtowid zauważył, że wszyscy na drodze zaczęli się na niego gapić. Zza pleców odezwał się do niego basowy głos.

 

– Ha, pan druid! – powiedział. – A może by podwieźć, żeby nóżek nie zmęczył? – obrócił się i zauważył rozpartego na koźle długiego wozu grubasa ubranego w lnianą koszulę ciasno przylegającą do kilku zwałów tłuszczu. Łysina okolona kępką czarnych włosów lśniła w słońcu, odbijając światło na równi z pięcioma podbródkami trzęsącymi się w rytm powolnego wozu, ciągniętego przez potężnego, karego konia.

 

– Bardzo dziękuję, dobry człowieku. Chętnie skorzystam. – wskoczył zwinnie na wóz, chwytając podaną mu pulchną, ale przyzwyczajoną do pracy dłoń.

 

– Gniewomir – przedstawił się grubas. Chwyt miał pewny i mocny. Spojrzał druidowi w oczy.

 

-Świtowid.

 

– Kto by pomyślał, że podwieze taką zacną osobę na moim wozie. Ha! – zakrzyknął i strzelił lejcami. Koń ruszył ociężale, ciągnąc za sobą wyładowany workami wóz. – A żonka mówiła : „Zobaczysz Gniewomirze, dzisiaj stanie się coś doniosłego”. A ja głupi jej nie wierzyłem! Jak tylko sprzedam to, co mam na wozie, zaraz wrócę do domu i padnę jej do nóżek. Przeproszę, jak tutaj siedzę!

 

– A co wieziesz na swoim wozie? Przecież żniwa dopiero się zaczynają.

 

– A no, prawda. Tylko że słyszałem, że w Mysiborze zawsze na żyto i pszenicę łasi, to żem przyjechał z tym, co mi zostało z zeszłego roku. A jak najlepiej nie sprzedać, jak zaraz przed żniwami? Bymy nie myśleli, jakbymy sprzedawali na jesień.

 

– Trudno się nie zgodzić. Okropnie dużo tego masz. Jakbyś cały plon zostawił na teraz.

 

– Bo to się z całej wsi zniesło.

 

– Ach, tak. Rozumiem. – reszta drogi do Mysiboru zeszła im na rozmowie o wszystkim i o niczym, czyli głównie o rolnictwie i jak to dzisiaj będzie gorąco. Gapiących się na niego podróżnych zostawili w tyle, co przyjął z wielką ulgą. Nie lubił zwracać na siebie uwagi. Minęli pierwsze zabudowania, małe gospodarstwa przy polach, składające się z niedużego domu przykrytego strzechą i stodoły, czasem zagrody dla świń. W oddali, na wzgórzach, widać było pasące się krowy obrywające dorodną trawę i polne kwiaty. Po godzinie dojechali do bramy osady, pilnowanej przez dwóch strażników wyglądających tak samo jak żołnierze, których wcześniej minęli. Siedzieli oni w cieniu rozpiętego nad nimi baldachimu z szarego materiału. Włócznie i tarcze stały oparte o palisadę daleko poza zasięgiem ich rąk. Hełmy leżały na ziemi. Od czasu do czasu unosili wzrok z nad kufla zimnego piwa, by przyjrzeć się przelewającemu się przez bramę tłumowi i żeby nikomu nie przyszło na myśl, że lekceważą swoje obowiązki. Wóz Gniewomira minął ich leniwie i wjechał na teren miasta. W tym momencie Świtowid zeskoczył z kozła.

 

– Dziękuję Ci, dobry człowieku. Mam nadzieję, że kiedyś się odwdzięczę. – Gniewomir machnął ręką, uśmiechając się szeroko i jasno pokazując, że to była drobnostka niewarta pamiętania.

 

– Tylko uważajcie na złodziei, panie druid. Pełno tu szumowin.

 

– Nie mają mi czego ukraść. Żegnaj. – Świtowid zaczął przedzierać się przez kolorowy tłum ku szczytowi wzgórza. Nie był przyzwyczajony do poruszania się w takim ścisku, podróż przez osadę zajęła mu prawie pół godziny. Na szczęście droga prowadząca do twierdzy Mysiboru była najszersza w mieście, wykładana kamieniami, a na dodatek po obu jej stronach w kamiennych rynnach spływała wartko woda wydostająca się ze źródła bijącego na samym szczycie wzgórza, toteż trudno było z niej zboczyć. Świtowid przez cały czas zachodził w głowę, co też władca ogromnej osady i okolicznych ziem może od niego chcieć. Dotarł do twierdzy, nie wymyśliwszy żadnego dobrego powodu.

 

 

 

Cóż, z daleka wydawała się dużo mniejsza. Zbudowany z jasnego kamienia mur wznosił się na wysokość trzech sążni[1], a blanki chroniące stojących na nim strażników tylko go podwyższały. Ogromna brama, wyższa niż okalający ją mur, zamykana była przez grubą, żelazną kratę i drewniane wrota. Na środku bronionego przez nią placu stał dwupiętrowy pałac, bielący się tynkiem w południowym świetle. Wszelkiej maści artystom dano podczas jego budowy szerokie pole do popisu. Szerokie kolumny z ciemnego drewna podpierające dach werandy ozdobione były bogatymi płaskorzeźbami przedstawiającymi historię rodu Lutobora. Ścieżkę prowadzącą do drzwi wyłożono równo przyciętymi, kamiennymi płytami. Wejściowe drzwi były wysokości dwóch mężczyzn. Spadzisty dach przykrywał gont wykonany z tego samego drewna, co weranda. Nawet wyloty rynien wyrzeźbione były na kształt zwierzęcych głów. Na prawo od pałacu piętrzyła się wysoka, smukła wieża, na szczycie której dumnie powiewał sztandar pana na Mysiborze – głowa dzika na zielonym tle, namalowana ciemną farbą. Trzeba tutaj zauważyć, że herby Słowian znacznie różniły się od tych spotykanych w innych zakątkach świata. Symbole na flagach i tarczach rysowane były zawsze jednym, ciemnym kolorem i nie z taką szczegółowością, jaką można by oczekiwać. Przedstawione zwierze rzecz jasna przypominało swój pierwowzór, jednak stanowiło tylko kontur, wypełniony liniami artystycznie wykrzywionymi w przeróżne esy i wygięcia, często spotykane w słowiańskiej kulturze. Na lewo ciągnął się sznur przylgniętych do muru budynków. Baraki dla żołnierzy, zbrojownia, stajnie, warsztat kowala, spichlerz. Wszystko wykonane z drewna i przykryte strzechą. Na środku ubitego placu stała przykryta daszkiem studnia, do której wpływała jedna z odnóg potoku wydostającego się spod rzeźbionego głazu stojącego pod murami.

 

 

 

Przed bramą stali dwaj strażnicy, znacznie bardziej przykładający się do swoich obowiązków, niż ci spotkani przed wjazdem do osady. Zatrzymali druida podnosząc włócznie.

 

– Stój. Próbujesz wejść do domu Lutobora, pana na Mysiborze. Co chcesz tam znaleźć? – spytał ten po prawej.

 

– Jestem Świtowid, opiekun Świętego Gaju i okolicznych lasów. Doszły mnie słuchy, że wasz pan pragnie mnie widzieć. – mocno zaakcentował „wasz”. Chociaż daleki był od chęci obrażania możnych tego świata, był człowiekiem od nich niezależnym i często o tym przypominał. Nie płacił im dziesięcin, nie otrzymywał od nich ziemi. A co najważniejsze, nie był ich chłopcem na posyłki. Gdyby nie miał wolnego czasu i nie znajdował się w tym momencie w Mysiborze, na pewno nie rzuciłby wszystkiego, co ma do zrobienia, by pobiec i bić Lutoborowi pokłony. Pan Mysiboru miał od tego swoich ludzi.

 

– W takim razie witam cię, druidzie. Wchodź śmiało. – strażnik przepuścił go. Świtowid ruszył ku piętrowemu budynkowi. Stojący tam żołnierze przepuścili go bez problemu. Wszedł do ciemnego korytarza. Zamknięto za nim ciężkie drzwi i zaginął w mroku. Podążył na oślep przed siebie, podpierając się o chłodną ścianę i próbując wymacać następne drzwi. Udało mu się. Pchnął z całej siły. Znalazł się w przestronnym, dobrze oświetlonym pomieszczeniu, raczej dłuższym niż szerszym, na środku którego ustawiono zastawione jadłem i trunkami prostokątne stoły ułożone w podkówkę, pomiędzy którymi znajdowało się długie palenisko, teraz wygaszone. Za stołem, dokładnie naprzeciwko druida, siedziało dwóch mężczyzn. Obaj byli ubrani w bogate szaty, jednak od tego po prawej bił prawdziwy majestat jednego z najsławniejszych wojowników Slawii. Szpakowate włosy nosił krótko ścięte; tam, gdzie powinno znajdować się lewe oko, ział pusty oczodół. Na jego ogorzałej od słońca i wiatru twarzy widać było pierwsze zmarszczki, z wyjątkiem czoła. Czoło już od niepamiętnych czasów przecinały głębokie bruzdy, świadczące, że Lutobor z Mysiboru bardzo często i intensywnie rozmyślał. Druid nie wyobrażał sobie, by mogło być inaczej. To właśnie ten człowiek podniósł swoją osadę z ruiny, gdy otrzymał ją na własność i sprawił, że teraz była jedną z największych w Slawii. To on przechytrzał najlepszych dowódców German tak, jakby byli gołowąsami ledwo odstawionymi od piersi matki. Nikt inny nie potrafiłby prowadzić misji poselskich z najzagorzalszymi wrogami kraju, zamieniając ich z łatwością w pewnych przyjaciół i sąsiadów. O Lutoborze zawsze było głośno. Był jednym z najbardziej zaufanych Zaprzysiężonych księcia. Mówiono, że władca Mysiboru powinien posiadać w herbie trzy zwierzęta – lisa za spryt, kruka za inteligencję i niedźwiedzia za siłę. Obok niego siedział dużo mniej sławny, bo nierozpoznany przez druida, łysy mężczyzna. Blada skóra opinała jego wysokie kości policzkowe tak mocno, jakby zaraz miała się zerwać. Wysoki, lecz wychudzony, opierał o blat stołu kościste dłonie. Wyglądał, jakby całe życie spędził wewnątrz kamiennych murów domu swego pana. W jego ciemnozielonych oczach błyszczała jednak energia zaprzeczająca wyglądowi, zdradzały one umysł równie bystry, jak Lutobora. Druid zatrzymał się przed stołem. Prowadzona półgłosem rozmowa ucichła. Spoczął na nim wzrok obu mężczyzn. W końcu, ciszę przerwał Lutobor.

 

– Witaj, druidzie. Z całą pewnością zastanawiasz się, po co ktoś taki jak ja może cię zapraszać do swego domostwa. – Świtowid rzeczywiście się zastanawiał. Lutobor rzadko kiedy nie trafiał w sedno.

 

– Muszę przyznać, że to prawda. Nie wątpię jednak, że zaraz wszystko zostanie mi wyjaśnione. Moje domysły krążą jednak wokół szalonego pomysłu, że zaistniał problem, którego nie da się rozwiązać zwykłymi metodami. – Lutobor uśmiechnął się. Rękawica została podniesiona, wyzwanie przyjęte. Zapewne rzadko spotykał przeciwników dorównujących mu bystrością umysłu i nie ograniczanych przez strach przed swoim panem. Świtowid, bez fałszywej skromności, był takim człowiekiem.

 

– Zaiste, tak się stało. Otóż widzisz, na południe stąd, daleko za twoim lasem, jednak wciąż na mojej ziemi, pojawił się taki problem. Ktoś w zabija ludzi w okolicy Misiboru, brutalnie obchodząc się z ich zwłokami. Rozrywa ich brzuchy i wyciąga na zewnątrz wnętrzności. Kobietom masakruje twarze. Z dzieci zostawia czerwoną papkę. Jelita ostatniej kobiety rozwlekł na długość strzału z łuku. – Lutobor mówił to obojętnym tonem, jakby relacjonował druidowi wczorajszą przechadzkę po mieście. Jego łysy towarzysz wyraźnie się skrzywił. Tak, pan na Mysiborze widział gorsze rzeczy i nie szczędził im przykrych szczegółów. – Kazałem zrzucić winę na dzikie zwierzę, które zaczęło grasować w okolicy. Nie wątpię, że ktoś znający dzicz potwierdzi te przypuszczenia, gdy zostanie o to zapytany. – Lutobor rzucił mu spojrzenie stalowego oka i niezakrytego oczodołu.

 

– Oczywiście. – potwierdził Świtowid. Nawet powieka mu nie drgnęła.– Widziałem wczoraj ogromnego czarnego rysia, który czaił się na nieuważnego podróżnego. Na szczęście zdołałem go odpędzić, ale przecież mógł wrócić. – Kąciki ust Lutobora nieznacznie się uniosły. No proszę, jakie doskonałe kłamstwo. Ryś to niebezpieczna bestia, każdy wie, że czasem zabije dla przyjemności. A skoro jest wielki jak stodoła (bo pewnie w plotkach do takich urośnie rozmiarów) to nie ma problemu, żeby wyrwał człowiekowi wnętrzności, jak kot myszy. A jak na dokładkę jest czarny, to dopust bogów! Pewnie jaki demon! – Zbadam sprawę. Zobaczę, o co chodzi. Bo przecież nikt nie wysyłałby mnie do gonienia zwykłego przestępcy, prawda?

 

– Nigdy. Ręce ofiar były umazane w ich własnej krwi, druidzie. Tak jakby popełniały samobójstwa. Jeden z moich najmężniejszych wojów powiedział mi, że widział, jak kobieta rozrywa sobie brzuch. Pijany nie był. Nie przywidziało mu się to z innego powodu. Sprawdziłem, wierz mi. – Świtowid wierzył. – Jest coś jeszcze. Ostatnio w okolicy ludzie zaczęli widzieć…rzeczy.

 

– Rzeczy?– druid rzadko widywał Lutobora, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby w jego obecności się zawahał się.

 

– Tak. W osadzie na południe stąd widziano trupa kobiety bez oczu, niosącego coś w rękach. Potem ducha jakiegoś dziecka, wyglądającego jakby był esencją ciemności. Pomarło tam kilkoro dzieci. Jeden mąż podobno został opętany i umarł w krótkim czasie. Pozostaje tutaj tylko jedno wytłumaczenie. Demon. Powiedz mi, czy mogliśmy czymś rozwścieczyć Leszego, że tak się na nas mści? – druid pogładził się po brodzie, pomyślał przez chwilę.

 

– Nie, już bym o tym wiedział. Ale Południce jak najbardziej pasują mi do roli okrutnego mordercy.

 

– Myślałem o tym. Sęk w tym, że śmierci nie miały miejsca na polach uprawnych, na pewno nie w samo południe.

 

-A gdzie znajdowano ciała? – Lutobor na chwilę się zamyślił.

 

– Jakby się zastanowić, to niedaleko Urwiska. Przynajmniej tak mi się wydaje.

 

– Dobrze. W tym momencie nie mogę nic więcej wymyślić. Ale zajmę się tym od razu.

 

– Nie zatrzymuję cię. Spiesz się. – Lutobor skinął głową i wznowił rozmowę ze swoim doradcą. Sygnał był jasny, rozmowa skończona, nie było nic więcej do dodania. Świtowid wyszedł na zewnątrz. Ostre światło przedpołudniowego słońca na chwilę go oślepiło. Zmrużył powieki i ruszył dalej, poza okrąg kamiennego muru. Tak, zagadka była naprawdę zajmująca. Oczywiście chciał powstrzymać tajemniczego mordercę ze względu na ogrom zła, które wyrządził, jednak fakt, że sam Lutobor z Mysiboru postanowił go poprosić o pomoc i radę w tej sprawie, znacząco zmotywował go do działania. To oznaczało, że grasujący w pobliżu szaleniec był także niezwykle przebiegłym człowiekiem. Niewielu miało w sobie na tyle chytrości, by przechytrzyć Lutobora. Oczywiście nie można też było wykluczyć ingerencji złych duchów. Demony bardzo często pojawiały się w Slawii, wątpił jednak, by tak częste manifestacje obyły się bez echa wśród leśnych bytów, z którymi czasami miał kontakt. Świtowid przystanął na wykładanej ogromnymi kamieniami drodze. Przechodnie idący za nim potraktowali go wiązanką przekleństw, zderzając się z nim. Świtowid zastanowił się. Osada na południe stąd? Chyba będzie musiał się tam zaraz udać. Miłorad będzie musiał poczekać. Inne sprawy wymagały teraz jego uwagi. Ktoś złapał go za ramię. Z siłą mogącą iść w zapasy z niedźwiedziem, obrócił go do tyłu. Przed druidem stał równie wysoki jak on mężczyzna zaledwie o kilka lat od niego starszy. Złote włosy lśniły w promieniach słońca, tak samo jak radosne, niebieskie oczy. Po lewym przedramieniu został mu tylko kikut ukryty w zaszytym rękawie białej, haftowanej czerwoną nicią koszuli. „O wilki mowa”, pomyślał Świtowid. Przed nim stał jego brat.

 

– Świtowid! To naprawdę ty. Dobrze cię widzieć, bracie. Właśnie się zastanawiałem, kiedy nas odwiedzisz.

 

– Witaj, Miłoradzie. – odwzajemnił żelazny uścisk – Przybyłem do Mysiboru tylko po to, żeby cię zobaczyć, ale teraz musisz mi wybaczyć. Nagle pojawiły się o wiele ważniejsze sprawy do rozwiązania. Wybacz. – Miłorad skrzywił się, końce gęstych wąsów powędrowały w dół, wykrzywiając się w kształtną podkówkę.

 

– Miałem nadzieję, że pomożesz mi w pewnej kwestii. Obiecałem przyjaciółce Boguchwały, że poproszę cię o odprawienie modlitw nad jej synem, żeby nie umarł tak, jak jego brat bliźniak. Rozumiem, potem możesz iść, ale zrób to dla mnie.– Świtowid spojrzał na brata. Chciał go złapać na poczucie winy! Stary wyga. Głośno wypuścił powietrze.

 

– No dobrze, chodźmy. Ale potem muszę gnać w stronę jednej z osad Lutobora, Wodnika bodajże. Masz może wóz? Mógłbyś mnie podwieźć?

 

– Mam dwa konie, spokojnie. Właściwie, to więcej, niż dwa. – w oczach Miłoroda pojawił się intrygujący błysk. Więcej niż dwa? To było oczywiste zachęcenie do wypytania go o szczegóły.

 

– Czyli ile dokładnie? Kupiłeś stadninę? – zażartował.

 

– Ażebyś chciał wiedzieć. Lutobor podarował mi ogromny płat ziemi, uzbierało mi się z niej trochę grosiwa. A to, co miałem, wydałem na konie, które sprzedam jemu i okolicznym wojom. Nie cierpię teraz na brak złota. – zaśmiał się. Miłorad był kiedyś jednym z najlepszych wojów pana na Mysiborze, jednak pewnego dnia stracił podczas bitwy lewą rękę, ratując swojego pana przed ostrzem Germańskiego dowódcy Olafa Szalonego, znanego berserka. Ostatecznie jednak Olaf padł od ostrza Miłoroda i za tak bohaterski wyczyn Lutobor nadał mu ziemię. Zdarzało się to niezwykle rzadko, bo władca Mysiboru uważał ten gest za największy zaszczyt i nagrodę. Nie było to jednak w stanie wynagrodzić bratu Świtowida straty ręki i możliwości udziału w wojennych wyprawach. Popadł w depresję, a nadana mu ziemia legła odłogiem. Dopiero po ślubie z miejscową pięknością Boguchwałą odzyskał energię i chęć do życia. Świeżo upieczona żona podniosła go na duchu i pozwoliła zapomnieć o nieszczęściu. Świtowid był jej za to wielce wdzięczny. Minęli jedną z dwóch karczm w Mysiborze, gdy Miłorad rozgadał się na temat dziecka, którego się spodziewał. Obok pachnących świeżością zamiast końskim łajnem stajni zaczął mówić o nowych źrebakach, a gdy znaleźli się w pobliżu placu targowego, wpadł na pomysł dochodowego handlu, zobaczywszy kram handlarza tkaninami. Miłorad mówił, Świtowid słuchał i obserwował. Jego brat był teraz pełen energii, żywszy niż wtedy, gdy wymachiwał zadziornie mieczem ojca w stronę nieprzyjacielskich szeregów. Kto mógłby pomyśleć, że tak straszna katastrofa może mu wyjść na dobre? Na pewno nie on sam.

 

 

 

W końcu zaszli przed rozległy, piętrowy dom. Ozdobione niebieskimi wzorami bielone ściany i gont zamiast strzechy jasno dawały znać o zamożności właściciela. Trawa wokoło domostwa prężnie wznosiła się ku słońcu, widać było, że nikt jej nie deptał. Z wewnątrz wydostawał się miły dla nosa zapach przypraw i ziół. Dom Miłorada. Nie zatrzymali się jednak, poszli dalej. Brat poprowadził go w stronę gorszej, południowej części miasta i przystanął przed domami znacznie gorszej kondycji, niż widzianymi przed chwilą. Ściśnięte ze sobą, by zajmować jak najmniej miejsca, przypominały długi, ciągnący się wzdłuż rozjeżdżonej drogi budynek zbudowany z ciemnych bali porośniętych mchem i przykryty strzechą, którą trawa powoli obierała we władanie. Świtowidowi nie drgnęła nawet powieka. Spotykał się z biedą może nie na co dzień, ale jego obowiązki często go z nią konfrontowały. Wiedział też, że Boguchwała nie należała do bogatej rodziny, a fakt, że Miłorad wziął ją za żonę, mogła uważać za dar bogów. Czy na całym świecie znalazłby się drugi taki mężczyzna, który z miłości pokonałby wszystkie przeciwności losu, by ją poślubić i wyrwałby ją z biedy? Nie wydawało mu się. Na szczęście Boguchwała była żoną idealną, która naprawdę kochała swego męża.

 

 

 

Miłorad zapukał do drzwi zbitych z kilku nierównych, nieoheblowanych desek. Od innych budynków odróżniał go tylko stojący na szczycie dachu drewniany kogut. Niecodzienna dekoracja, trzeba przyznać. Po udzieleniu odpowiedzi na ciche „Kto tam?” na progu pojawiła się młoda kobieta, trzymająca w rękach malutkiego oseska. Długie, brązowe włosy chowała pod starą chustą, pamiętającą zapewne czasy jej prababci. Nosiła prostą, ale nową suknię w kolorze granatu. Dar weselny?

 

-Witaj, Miłoradzie. Czy to twój brat? – posłała druidowi miły uśmiech. Adresat uznał, że nigdy w życiu milszego nie widział. Aż zaniemówił z wrażenia.

 

– Tak, oczywiście. Świtowidzie, poznaj Sławę, przyjaciółkę Boguchwały. Sławo, oto Świtowid.

 

– Czuję się zaszczycona odwiedzinami tak szanownej osoby. – powiedziała, zalewając się rumieńcem. Naprawdę skromna kobieta.

 

– To ja czuję się zaszczycony, mogąc poznać tak urodziwą kobietę. Powiedz, jak mogę ci pomóc? – spytał, ignorując fakt, że rumienieć pokrył jej całą twarz.

 

– Proszę, wejdźcie. Męża nie ma w domu, jednak postaram się was ugościć tak samo, jak on.

 

 

 

Świtowid przekroczył próg i znalazł się w ciemnej izbie, stanowiącej cały dom. Palenisko, brudny rożen, naprędce zbita ława, szerokie łoże wypełnione siennikiem i kolebka z której dochodziły ciche pojękiwania. Nowożeńcy zapewne nie zdążyli jeszcze stanąć na nogi, a posag żony musiało stanowić łóżeczko dla dziecka. Sława stanęła pośrodku izby, zawstydzona.

 

-Nie mam niestety niczego, czym mogłabym was poczęstować. Wybaczcie mi. Proszę, usiądźcie. – wskazała ręką ławę. Bracia usiedli na niej, a gospodyni usadowiła się na łóżku. Świtowid westchnął. Zapowiadała się dłuższa wizyta. Nie mógł powiedzieć, że mu się spieszy, bo zostanie to odebrane jako ucieczka z niezbyt przytulnego domostwa. A potem po Mysiborze zacznie chodzić wieść, że druid rozmawia tylko z tymi bogatszymi. Nie pozostawało mu nic więcej do zrobienia, jak tylko zrobić dobrą minę do złej gry i przesiedzieć tutaj jakiś czas.

 

– Nic się nie stało, Sławo. – pocieszył ją Miłorad, patrząc z żalem na wnętrze domu. Świtowid był pewien, że jeszcze dzisiaj zostaną tutaj przyniesione krzesła i stół, a także parę innych sprzętów. Jego brat miał niezwykle miękkie serce. Aż dziw bierze, gdy pomyśli się, że przez kilka lat zabijał ludzi na wojnach. – Właściwie przyszliśmy tylko spełnić twoją prośbę, potem muszę szybko wrócić do domu.

 

– Ach, tak. Oczywiście. Bardzo wam dziękuję. – na twarzy Sławy odmalowała się ulga. Przynajmniej nie będzie się wstydzić swojego stanu. Świtowid ucieszył się z takiego obrotu spraw, jednak nie dał niczego po sobie znać. Dzięki ci, bracie!

 

– Cóż, zróbmy to więc. Stań, proszę, koło swojego syna. – powiedział do Sławy. Oboje podeszli do kolebki. Druid spojrzał na śpiącego oseska, po czym najszybciej jak umiał ukrył zdziwienie. Widywał brzydkie dzieci, ale jeszcze nigdy takiego. Czoło miał dziwnie wysunięte do przodu, pokryte dziwnymi guzkami, jakby ktoś wsypał mu kaszę pod skórę. Mały nosek miał skrzywiony prawie w literę „L”. Gniewnie marszczył brwi. Krótkie włosy miały niezdrowy kolor świńskiego blondu. – Jak ma na imię? – zapytał druid.

 

– Jeszcze się nie zdecydowaliśmy. – odrzekła Sława. Świtowid kiwnął głową, wyciągnął z torby dwie łodygi jaskółczego ziela i splótł je razem, poczym położył obok niemowlaka. Następnie nałożył na palec trochę borsuczego smalcu i nasmarował chropowate czoło malca. W jednocześnie szeptał pod nosem modlitwy do trzynastu bóstw świętego gaju. Na koniec ostukał drzwi do domu z obu stron. Teraz złe demony będą trzymać się z daleka, a te opiekuńcze nie będą się oddalać, jeśli przyjmą ofiarę.

 

-No cóż, to chyba wszystko. Powinniśmy już iść. – powiedział Miłorad, popychając drzwi. Świtowid pożegnał się i wyszedł na zewnątrz. Sława wzięła oseska na ręce i czule przytuliła do piersi. Świtowid mimowolnie poczuł przypływ sympatii do biednej kobiety. Dobrze jest mieć kochającą matkę.

 

 

 

Poszedł za Miłoradem w stronę jego domu. Mijali biednie ubranych, chorowitych ludzi. Nie była to najlepsza dzielnica Mysiboru.

 

– Żal mi jej. – powiedział Miłorad.

 

– Sławy? – zdziwił się Świtowid. – Czemu?

 

– Sąsiedzi i rodzina brzydzą się jej synem. Uważają, że jest ułomny i powinna go porzucić.

 

– Bo wygląda inaczej niż inne dzieci? Widzę, że czułość na czyjeś nieszczęście bardzo staniała w okolicy.– Miłorad wzruszył ramionami.

 

– Ludzi nie zmienimy, bracie. Nie możemy kazać im myśleć tak, jakbyśmy chcieli.

 

– Dlaczego nie? Pomijając fakt, że to oczywiście niewykonalne.

 

– A jesteś całkowicie pewien, że wszystko, co robisz, jest dobre? No właśnie. Srał pies, gdyby jej rodzina tylko jej o tym truła. Ojciec wydziedziczył ją i odebrał siłą posag, matka publicznie się wyparła, a bracia zaczynają się jej naprzykrzać. Jej męża wytykają w Mysiborze palcami i zaczynają o nim plotkować. Coś takiego nie może się skończyć dobrze. –Sympatia do biednej kobiety przerodziła się w podziw. Kochała swojego syna tak bardzo, że poświęciła dla niego wszystko, co miała, mimo że mogła w tak prosty sposób ze wszystkiego zrezygnować. – No cóż, jesteśmy.

 

 

 

Weszli do przytulnego, jasno oświetlonego pomieszczenia, służącego za kuchnie i jadalnię. Jasny stół z oheblowanych desek stał pod oknem, ktoś równo ustawił wokół niego pięć krzeseł. Przez szybę do pokoju wlewało się światło dnia. Miłorad był jednym z niewielu w Mysiborze, którzy mogli pozwolić sobie na taki wydatek. Pod przeciwległą ścianą stał obity żelazem kufer, a obok niego stała przylegająca do drzwi sypialni szafa. Po prawej jarzyło się drewno, palące się w okutym żelazem palenisku w ziemi, wystarczająco szerokim, by zawiesić nad nim obok siebie kilka garnków. Teraz wisiał jeden. Młoda, prosto ubrana kobieta mieszała w nim drewnianą łyżką. Długie, kasztanowe włosy opadały jej kaskadami na plecy. Szeroka pierś rytmicznie unosiła się i opadała pod ciasną tkaniną. Nieco zaokrąglony brzuch dawał znać, że jest w ciąży. Obróciła się i przywitała ich spojrzeniem pary ciemnoniebieskich, sarnich oczu, głębokich jak morze. Uśmiechnęła się do nich. Jeszcze godzinę temu druid uznałby ten uśmiech za najpiękniejszy na świecie.

 

– Witaj, Świtowidzie! Dobrze cię widzieć! Zostaniesz na obiad?

 

– Niestety nie. Naprawdę chciałem, ale Lutobor zwrócił moją uwagę na poważny problem, który wzywa mnie do z powrotem lasu. Wybacz. – Miłorad objął żonę.

 

– Widzisz, jaki niewdzięczny? – powiedział, uśmiechając się. Pocałował żonę w szyję.

 

– Nie przy bracie! – Boguchwała skarciła męża, jednak jej śmiech nadał kłam słowom.

 

– Przyszedłem tylko powiedzieć, że jadę z nim do lasu. Porozmawiamy sobie, jak to bracia. Ale nie martw się, wrócę najszybciej, jak się da. – W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wpadła trójka dzieci z okrzykiem na ustach „stryj Świtowid!”. Dwóch chłopców i jedna dziewczynka. Dzieci Miłorada. Ileż to lat minęło? Świtowid nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia wiosen, gdy urodziło się pierwsze. Teraz miał dwadzieścia sześć. Jak ten czas leci…

 

– Stryju, styju – zagadnął najstarszy, Biezdar. – Widziałem dzisiaj rysia!

 

– Nieprawda– zakrzyknął piskliwie Dobromysław, najmłodszy z trójki. – To ja zobaczyłem go pierwszy! – ich siostra milczała, tylko przytuliła się do nogi druida. Świętomira była najcichsza z nich.

 

– Żartujesz! – zakrzyknął Świtowid, wkładając w głos przesadnie dużo zainteresowania. – I co? Walczyłeś z nim? Jasne, że tak. I pewnie nawet go pokonałeś. – powiedział z dumą w głosie i rozczochrał obu chłopcom jasne czupryny. Zachwyt pojawił się na ich twarzach, gdy usłyszeli, jak ich ulubiony stryj o nich myśli. – A ty, Biezdarze? Ale urosłeś! Jak nic zaraz będą twoje ostrzyżyny…. – mimo wcześniejszych planów został u Miłorada dłużej. Dowiedział się najnowszych wieści o reszcie rodzeństwa, szczególnie o Częstomirze, którzy wyruszył na północ, szukać szczęścia. Osiedlił się w Dębowniku i złożył przysięgę tamtejszemu panu. Po obiedzie jednak wyruszyli w stronę Wodnika na grzbietach smukłych koni. Gdy oddalili się od palisady, Miłorad zagadnął go.

 

– Dzisiaj w nocy śniła mi się matka. Próbowała mi coś powiedzieć, ale niczego nie słyszałem. Myślisz, że to znak? – senne wizje, które prześladowały Świtowida, znowu dały o sobie znać. Poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku.

 

– Nie wiem. – odpowiedział szczerze. – Ale ja też ją widziałem. Myślę, że jej duch chce nam coś przekazać.

 

– Wiesz może, co?

 

– Mogę się tylko domyślać. Ale wątpię, byś musiał się tym przejmować. To raczej nie dotyczy ciebie.

 

– Dlaczego?

 

-Bo nie słyszałeś, co mówiła. – Miłorad ucichł, zastanawiając się nad sensem słów brata. Nie wydawał się przekonany. Dotarli do rozdroży i wydawało się, że reszta podróży minie im w ciszy, jednak Miłorad znów się odezwał.

 

– Co to za problem, który ma Lutobor?

 

– Nic aż tak poważnego.

 

– Poprosił o pomoc ciebie. Nie okłamuj mnie. – druid wypuścił głośno powietrze. No tak, przecież to rodzina. Często zapominał, jak to jest rozmawiać z inteligentnymi ludźmi.

 

– No dobrze. Ale, rzecz jasna, nikomu o tym nie powiesz. Nawet żonie. – Druid nie czekał na potwierdzenie. Stwierdzał fakt. – Ktoś zaczął zabijać ludzi w okrutny sposób. Rozrywa ich na kawałki. Rozrzuca wnętrzności wokoło. Lutobor myśli, że to jakiś demon. A ja zauważyłem, że zwierzęta stały się niespokojnie. Ba! Przerażone. Myślę, że ma to ze sobą jakiś związek.

 

– No i co masz zamiar zrobić?

 

– Jadę właśnie do Wodnika, by czegoś się o tym dowiedzieć.

 

– No to jedźmy.

 

– Żadne „my”. Może grasować tam morderca, może nawet demon. Masz żonę i dzieci, za mną nikt nie będzie płakał.

 

– Po za mną, Częstomirem i dwoma siostrami, które posiadasz i gronem ludzi, którzy patrzą na ciebie jak na półboga, z racji pomocy, której im udzielasz.– Miłorad odginał po kolei palce prawej dłoni. – faktycznie, jesteśmy nikim.

 

– Dobrze, niech będzie po twojemu. Nie chcielibyśmy, żebyś się okazało, że taszczyłeś ze sobą ten miecz na darmo, prawda? – po godzinie drogi dojechali do Wodnika. Osada nie wyglądała imponująco. Większość budynków stała wzdłuż błotnistej drogi, blisko im było do stanu domu Sławy. Stara, przegnita palisada pochylała się ku ziemi. Nie byłaby w stanie powstrzymać pijanego złodzieja, a co dopiero zbrojnego najazdu. Gdzieniegdzie poza nią wyrastały z ziemi małe drewniane chatki, otoczone polami zboża, w których błyszczały używane sierpy. Bracia wjechali do wioski, niezauważeni przez nikogo. Zatrzymali się przed malutką gospodą, przywiązali konie do słupa i weszli do środka. Śmierdziało tam moczem i wódką. W głównej izbie widać było tylko dwie osoby: pijanego w sztok staruszka leżącego na stole i siedzącego przed nim chuderlaka. Choć brak ogromnego brzucha i gęstej brody mógł mylić, to upaprany fartuch dobitnie świadczył, że tenże chuderlawy gołowąs był właścicielem tegoż godnego przybytku. Świtowid podszedł do stołu, starając się oddychać ustami.

 

– Przepraszam, wyglądasz mi na lokalnego karczmarza. – zagadnął.

 

– Prawda, że wyglądam? A wszyscy mi mówią, że nie! – ożywił się. – Czym mogę służyć wielmożnym panom? – spytał. Miłorad uśmiechnął się szeroko. „Wielmożnym panom”!

 

– Na początek coś do jedzenia i picia, pierwsze niech będzie ciepłe, a drugie mocne. – poinstruował. Małolat pognał do kuchni, okazując właściwy swojemu wiekowi i doświadczeniu zawodowemu entuzjazm. Młody jest, jeszcze mu się znudzi. Po zdecydowanie zbyt krótkim okresie czasu wrócił z dwoma ogromnymi miskami. Miłorad zapłacił i usiedli przy stole, siorbiąc nawet nie tak złą polewkę. Karczmarz dosiadł się do nich bez pytania.

 

– Oj, panowie podróżni, ciężko się ostatnio dzieje w Wodniku. – powiedział z udawanym smutkiem, łypiąc ciekawskim wzrokiem na braci. Zapytają, czy nie zapytają, oto jest pytanie.

 

– A co takiego się dzieje w tak spokojnej wsi? – udał zdziwienie Świtowid.

 

– To wy nic nie wiecie? – spytał karczmarz. Miłorad wzniósł oczy ku powale, druid podniósł brew do góry. Pytanie dla pytania. Oczywiście, że nic nie wiedzą, przecież właśnie przyjechali! – Ostatnio przez pola przechodziła południca.

 

– Też mi nowość. Mamy sierpień! – powiedział Miłorad.

 

– Ale panie, my z ojcem widzieli, że to nie jakaś zwykła południca była, tylko jakaś dziwna. Jedno oko miała i to na czole! I szmatami się owijała, jakby jej zimno było, pod pachą jakieś zawiniątko niosła. Mój ociec podejść chciał, popatrzeć, aleśmy mu z matką zabronili, bo przecie nie wiadomo, czy aby zagadki nie zada i nie zabije dla zabawy? To i przeszła, tfu, demonica. I tyleśmy ją widzieli. A potem, jakiś tydzień później, słyszeliśmy z lasu płacz dziecka. Wszytek ludzi się pochowali w domach ze strachu. No i w nocy taki jeden miejscowy nagle zaczął krzyczeć, że kogoś zabije, w ogóle wybiegł na zewnątrz w samych gaciach i pobiegł w las. Nazajutrz gośmy znaleźli, martwego, tfu, tam, gdzie się drzewa zaczynają. Cały rozerwany, od za przeproszeniem, kuśki, do gardła – bracia popatrzyli na siebie. Skończyli polewkę i odstawili puste miski.

 

– A ten jegomość, gdzie został pochowany? – spytał Świtowid, wstając od stołu.

 

– Panowie już idą?

 

– Gdzie, mówiłeś? – powiedział Miłorad.

 

– Ano na skraju lasu, jak leżał długi. A panowie mają zamiar tam iść? – wskazał palcem kierunek.

 

– Ano tak. Jedziemy dalej, popatrzymy się na te dziwa po drodze, skoro mamy dzień i nie straszno. Bywaj. – pożegnał się Świtowid. Odwiązali konie i ruszyli we wskazanym kierunku. Szybko znaleźli to, czego szukali. Nie daleko drzew widniała świeża kupka ziemi, widać, że ktoś tu niedawno kopał. Druid przykucnął nad grobem.

 

– Masz zamiar go rozkopać?– spytał z powątpiewaniem Miłorad.

 

– Jakoś muszę się dowiedzieć, co mu się stało.

 

-No nie wiem, to nie wydaje się… właściwe.

 

– Masz lepszy pomy…hej, przepraszam? Panienka wybiera się w jakieś konkretne miejsce? – spytał przechodzącą obok kobietę. Zignorowała go, idąc dalej, ku sercu lasu. Spojrzał na Miłorada.

 

– Ty też masz to niemiłe przeczucie?

 

– Tak.-zostawili konie luzem i ruszyli za młodą damą. Mimo, że nie starali się ukrywać, nawet się nie odwróciła w ich stronę. Nagle zatrzymała się i padła na ziemię, głośno krzycząc. Świtowid patrzył na wszystko oniemiały. Młódka rozerwała suknię na brzuchu z niesłychaną łatwością i wbiła sobie paznokcie w łono. Bracia zareagowali natychmiast, instynktownie. Rzucili się w jej stronę, łapiąc ją za ręce, starając się obezwładnić. Taki przynajmniej był plan. Nie przewidzieli jednak jednego, a mianowicie tego, że kobieta posiadała siłę jeśli nie tuzina, to przynajmniej kilku mężczyzn. Miłorad poleciał w górę, upadł ciężko na trawę. Świtowid nie miał więcej szczęścia. Kobieta zdzieliła go w brzuch wolną ręką z takim impetem, że zwalił się na ziemie i zwymiotował. Kobieta już chciała go kopnąć, ale w tym samym momencie wyskoczył na nią nienormalnych rozmiarów ryś! Rzucił się jej na plecy i zaczął ryć jej w plecach głębokie bruzdy długimi pazurami, rycząc przy tym najgłośniej, jak mógł. Kobieta zrzuciła go, jednak kot nie dał się łatwo pokonać. Skoczył jej do gardła z szybkością nie możliwą dla zwykłego zwierzęcia. Trafił, jego kły przebiły miękkie gardło. Gdy tylko z kobiety uszły ostatki życia, ryś prędko uciekł między drzewa. Miłorad pomógł wstać Świtowidowi i razem stanęli nad zwłokami kobiety.

 

– Co to było? – zapytał z niedowierzaniem starszy brat.

 

– Opętaniec. Ale ten kot też nie był byle zwierzęciem.

 

– Co ty nie powiesz.

 

– To był leszy. – Miłorad otworzył szeroko oczy. Leszy był duchem-opiekunem lasu, najpotężniejszym demonem, z jakim można było się spotkać, wędrując przez puszczę. Był znany z pomagania podróżnikom i zabijania wrogów lasu, ale nikt zapewne nie spotkał się z takim zachowaniem.

 

– Skąd to wiesz?

 

– Pytasz o to druida? – Świtowid poczuł, że do karku przylepia mu się mały, lepki robaczek. Ktoś go obserwował. Obrócił się, jednak nie zobaczył nic, oprócz cieni. Z głębi lasu powiał wiatr, nienaturalnie zimny. Druid poczuł, że chłód sięga aż do jego kości. Zadrżał. Miłorad zrobił to samo.

 

– Co robimy? Nie możemy jej tak zostawić. – powiedział.

 

– Nie, nie możemy, ale musimy się też śpieszyć do Mysiboru. Musimy ponieść ją do wioski, tam ten młokos z karczmy dowie się, kto to jest i powie rodzinie, a my będziemy już w drodze. – jak powiedział, tak zrobili. Miłorad nie omieszkał zostawić przy ciele kilku złotych monet na pogrzeb. Chociaż myśli kłębiły się im w głowach i cisnęły na usta, jechali bez słowa, najszybciej, jak się da. Świtowid prowadził. Minęli miasto i skierowali się w stronę lasu, ku domowi druida. Gdy zbaczali z głównej drogi, Miłorad wreszcie nie wytrzymał.

 

-Co masz zamiar teraz zrobić?

 

– Znaleźć leszego i go wypytać. – Miłorad zbladł. Nie mógł nie okazać strachu. Człowiek, któremu śmierć patrzyła w oczy częściej niż żona, przeraził się. To był znak rozumu. Rzadko kto przeżywał spotkanie z leszym, jeśli miał zamiar zmusić go do posłuszeństwa. Oczywiście taki duch mógł uratować podróżnika przez zwierzętami lub pokazać zabłąkanemu ścieżkę, ale dobrze wiedział, gdy ktoś zaczynał na niego polować. I nie lubił tego. – Wóz albo przewóz. Nie mogę tracić czasu na szukanie mordercy, albo sprawdzanie każdego śladu po kolei. Zwłaszcza, że to mogą być ślepe zaułki, a ludzie giną. Trzeba to jak najszybciej przerwać.

 

– No dobrze, ale od razu gonienie leszego? Może zapytałbyś najpierw zwierząt, czy co…– tak, to był znany przesąd. Druidzi nie rozmawiali z mieszkańcami lasu. Nie pytali, gdzie byli i co robili. Taką moc posiadały wyłącznie duchy lasu. Takie jak leszy.

 

– Nie potrafię mówić w ich języku. Z resztą, nieważne. Nie ma innego wyjścia. A raczej inne nie doprowadzą mnie do rozwiązania zagadki. – gdy skończył mówić, zajechali przed chatę, w której mieszkał. Wtedy przypomniał sobie słowa dzisiejszego koszmaru. „Miłorad zginie, jeśli niczego nie zrobisz” – Poczekaj tutaj, mam coś dla ciebie. – zniknął na chwilę w chacie. Gdy wrócił, trzymał w ręce wianek z wilczej jagody, owinięty czerwoną wstążką. – Masz, trzymaj. Przybij to do drzwi. Od wewnątrz, żeby nikt ci tego nie ukradł. To odgoni złe duchy, jeśli jakieś naprawdę są w pobliżu. A to – wręczył mu dwie stalowe obrączki – noście z Boguchwałą na palcu wskazującym. Ty prawej, ona lewej ręki.

 

-Dziękuje, ale czy wszyscy w Mysiborze nie powinni dostać przynajmniej takiego wianka? – Stary, dobry Miłorad. Zawsze martwił się o każdego.

 

– Jeśli chcą, to mogą go tak spleść. Ale niech zrobią to tak, jak ja. Wstążka też jest ważna. Żadnych zaklęć nie trzeba. – spojrzał na jego kikut. – Jak chcesz odprowadzić tego konia? Przywiązać ci lejce do…

 

– Nie – Miłorad odpowiedział lodowatym głosem. Nie chciał nigdy pomoc mimo kalectwa. – Poradzę sobie. – szybkim, wprawnym ruchem prawej ręki zawiązał węzeł i wsiadł na konia. Gdy Świtowidowi wydało się, że odjedzie bez słowa, obrócił się i krzyknął:

 

-Do zobaczenia! Pokaż leszemu, kto panuje w tym lesie! – dał znać śmiechem, że nie chowa urazy.

 

– On, Miłoradzie… – szepnął, odprowadzając brata wzrokiem. Trzeba patrzeć na dobre strony życia, póki się je ma. Chciał przeprowadzić rytuał Pogoni, od kiedy o nim usłyszał. Kiedyś i tak umrze, prawda?

 

 

 

Wszedł do chaty i zapalił wiszący na ścianie kaganek, żeby móc cokolwiek zobaczyć. Trzeba się do tego od razu zabrać. Potrzebne będą rytualne szaty, to pewne. Otworzył skrzynię i wyjął z niej skórę w wilczej głowy, ciemnozielony, ciężki płaszcz oraz rzemieniowy naszyjnik z kłami wilków, niedźwiedzi i innych drapieżników. Wszystko na siebie założył. Na przedramiona założył stalowe karwasze, przez ramię przerzucił naramiennik w kształcie głowy orła. Otworzył pojemniczek z niebieską substancją i namalował nią na twarzy i przedramionach proste, przeplatające się wzory. Torbę rzucił na ziemię i wyciągnął z niej kilka łodyg żmijowca. Rozpalił ognisko i wrzucił tam rośliny. Zamknął oczy i pozwolił oparom na działanie. Po chwili poczuł lekki dreszcz przebiegający po ciele. Tętno mu przyśpieszyło. Słuch i węch wyostrzyły się. Wziął włócznię do ręki i rozsmarował na jej ostrzu borsuczy smalec, którego użył do namaszczenia syna Sławy. Użyty na stali pozwoli ranić duchy, a nie tylko je odpędzać.

 

– Opiekunie lasu! – krzyknął. – Usłysz mój głos! Chowaj się w lesie, nasyłaj na mnie bestie. Wyzywam cię! Znajdę cię i pokonam. Zmuszę cię do posłuszeństwa! Przybądź, jeśli się mnie nie boisz i stań do próby sił! – wstał i wyszedł na zewnątrz. Stanął na małej polance przed domem i spojrzał na ścianę lasu. Zmrużył oczy i przyjrzał się siedzącej na gałęzi sowie. Doskonale wiedział, że to nie była pora dnia, by zobaczyć polującego puchacza. Ptak spojrzał mu w oczy, pretensjonalnie pokazując inteligencję niedostępną dla swojego gatunku i odleciał w głąb lasu. Wyzwanie zostało przyjęte, kości rzucone. Teraz nie było odwrotu – musiał złapać leszego i go pokonać. Puścił się biegiem przez las, goniąc lecącą sowę. Uważał na nią tylko kontem oka, resztę uwagi poświęcał na obserwowanie lasu. Teraz zwierzęta będą do niego wrogo nastawione – żadne nie pozwoli na zranienie leszego. Jeden błąd i z myśliwego mógł się zamienić w zwierzynę. Mijał w pędzie buki i olchy. Sucha wyściółka szeleściła pod jego stopami. Zobaczył przed sobą polanę. Sowa przeleciała przez nią i usiadła na gałęzi drzewa po drugiej stronie, bacznie go obserwując. Pierwsza próba? Oczywiście mógł zignorować tą prowokację i obiec otwarty teren, ale musi pokazać leszemu swoją siłę i determinację. Pewnym krokiem wyszedł na słońce i stanął na środku w miarę okrągłej polany. Chwycił włócznię obiema rękami. Czekał. Po chwili z zza drzew wynurzyła się piątka wilków. Zawarczały groźnie i zjeżyły sierść na grzbiecie, odsłoniły imponujące uzębienie. Zamarły przez moment, przypatrując mu się, oceniając jego siłę. Źle ją oceniły. Rzuciły się na niego. Świtowid wybiegł im na spotkanie. Rzucił się między dwa pierwsze, wytrącając je z równowagi i wbił włócznię w trzeciego. Szary basior zaskomlał i upadł na ziemię. Szybko obrócił się i ciął kolejnego na odlew. Poczuł, jak ostrze ślizga się po żebrach. Odskoczył do tyłu. Szczęki wadery kłapnęły głucho przed jego twarzą. Wykorzystał impet odskoku i zgiął się w szybkim piruecie, uderzając ją drewnianym trzonkiem w pysk. Wadera wydała z siebie wysoki skowyt. Siła uderzenia odrzuciła ją na bok. Szybko wstała i uciekła w las. Pozostałe wilki zaczęły wokół niego krążyć, gniewnie warcząc. Jednemu krew spływała po boku. Czekał, spięty, gotowy do skoku. Patrzył przywódcy watahy w oczy. Wyzywał go, prowokował. W końcu basior skoczył mu do szyi, gdy dwa inne wilki rzuciły się na jego nogi. Pochylił się i wbił zwierzęciu w powietrzu włócznię w brzuch. Przerzucił go nad sobą i uderzył nim tego stojącego za plecami. Dało się słyszeć trzask łamanych kości. Nie zdążył jednak uskoczyć przez kłami ostatniego wilka. Poczuł, jak zęby przegryzają mu but i wbijają się głęboko w nogę. Wilk szarpnął łbem i wywrócił go na ziemię. Uderzył głową o wystający kamień, przed oczyma rozbłysły mu miliony gwiazd. Włócznia poleciała w powietrze i wylądowała poza jego zasięgiem. Wilk zwolnił uchwyt i rzucił mu się do gardła. Świtowid złapał go za otwartą szczękę i spróbował go zrzucić z siebie, bezskutecznie. Wilk miał ogromną siłę. Czuł już jego cuchnący oddech na szyi. Druid wyrzucił nogę w górę i kopnął go w słabiznę. Zwierze zaskomlało i stracił równowagę. Świtowid uderzył go z całej siły w nos. Krew zrosiła trawę obok nich. Zwierze uciekło do lasu, popiskując. Druid nie gonił go. Rozejrzał się po polanie. Coś poruszyło się pod truchłem jednego z wilków, zaskomlało. Świtowid ściągnął trupa na ziemię. Pod nim leżał jeden z wilków, które powalił. Druid był pewien, że go zabił. Zamiast tego złamał mu żebra i prawą łapę. Wilk wydał z siebie głuchy jęk. Świtowidowi stało się go żal. Leszy spojrzał na niego i odleciał w las. Druid zaklął. Przyłożył rękę do boku zwierzęcia i zamknął oczy. Poczuł przepływający przez dłoń chłód. Żebra zrosły się. Zrobił to samo z łapą. Rzadko wykorzystywał tą moc. Nie można było jej nadużywać. Jeśli można coś zrobić inaczej, to po co iść na skróty? Teraz jednak liczył się czas. Pogłaskał zwierze po grzywie. Nikt nie powinien zostawiać cierpiących na pastwę losu, a ten wilk tylko robił to, co kazał mu leszy. A potem jego pan odleciał, gdy tylko jego sługa przegrał. Kawał sukinkota, nie ma co. Wilk polizał go po ręce szorstkim językiem.

 

– No, idź. Nie mam dla ciebie czasu. Wracaj do swoich. – druid odgonił go. Zwierze szybko zrozumiało i uciekło między drzewa. Teraz dogonić leszego.

 

 

 

Podniósł włócznię i chciał ruszyć biegiem w stronę, gdzie poleciała sowa, jednak w tym samym momencie poczuł przeszywający ból poniżej kolana. Upadł na jedno kolano i podparł się o trzon swojej broni. Noga odmówiła mu posłuszeństwa. Wprawnym okiem ocenił obrażenia. Szerokie, ale płytkie rany. Nie było tragicznie. Zacisnął zęby i wstał. Czemu nie pomógł sobie tak, jak przed chwilą wilkowi? On od tego nie umrze, a mocy nadanej mu przez bogów nie wolno używać przy każdym skaleczeniu. Potrzebna była paląca potrzeba, która napędziłaby uzdrawiającą siłę. Zebrał się w sobie i stanął na nogi. Pobiegł dalej, w stronę leszego.

 

 

 

Po chwili dotarł do drugiej polany, dobrze mu znanej. Zobaczył trzynaście kamiennych posągów stojących w cieniu rozłożystego dębu. Święty gaj. Pod podobizną Świętowita leżał ryś. Świtowid wiedział, że to leszy w innej postaci. Zbliżył się do niego powoli i ostrożnie. Ryś nie ruszył się z miejsca, machnął leniwie ogonem. Zignorował druida i spojrzał znudzonym wzrokiem w prawo. Świtowid poczuł, że powinien zrobić to samo. Jego wzrok napotkał pilnie przypatrującego mu się niedźwiedzia jaskiniowego, wyłaniającego się zza szerokiego pnia dębu. Pięknie, kurwa. Pięknie.

 

 

 

Ogromna bestia wzniosła się na tylnych łapach i zaryczała. Ptaki poderwały się z okolicznych drzew. Niedźwiedź zaszarżował na niego. Wielkie zwały tłuszczu zafalowały pod gęstym, brązowym futrem. Świtowid uskoczył przed potężną łapą, długie pazury rozerwały jego naszyjnik i drasnęły go po torsie. Kły i kości poderwały się w powietrze i rozsypały wokoło. Uniknął kolejnego ciosu. Włócznię trzymał w ręce, ale nie mógł zrobić niedźwiedziowi krzywdy. Nie w Świętym Gaju, gdzie patrzyły na niego zimne oczy Świętowita, opiekuna przyrody. Nie spodobałoby mu się to, o nie, a druid wolał nie denerwować bogów. Zwłaszcza tych nieznanych z wyrozumiałości i miłosierdzia. Niedźwiedź machał więc potężnymi łapami, a druid ciągle między nimi tańczył. Problemem było to, że bestia musiała mieć szczęście tylko raz, a on ciągle. Pot zaczął perlić się na jego czole. Ból w nodze stawał się nieznośny. Nie mógł zebrać myśli. Każdy pomysł, który mógł wpaść mu do głowy, trafiał na nieprzebytą barierę niedźwiedzich pazurów i był rozrywany na strzępy. Inaczej mówiąc – fatalnie myślał pod presją. Teraz jego spasiony przeciwnik do pazurów dołożył zestaw pożółkłych kłów. Wydawał się rozsierdzony. A nie powinien. Jeśli ktokolwiek miał prawo być zły, to Świtowid. Na skraju pola widzenia mignęły mu kamienne posągi. I wtedy do jego umysłu, nie bacząc na niebezpieczeństwo, przedarł się wreszcie pomysł. No cóż, Świętowicie, jeśli ja nie mogę mu nic zrobić, to ty musisz udzielić mu lekcji. Powoli, wciąż poświęcając większość uwagi kłom i pazurom, zaczął przesuwać się w stronę pomników. Gdy znalazł się od nich na wyciągnięcie ręki, wbiegł za nie, osłaniając się przed atakami niedźwiedzia. Bestia z furią walnęła łapą podobiznę Świętowita. Posąg zadygotał od uderzenia, zaczął chwiać się to w jedną, to w drugą stronę. Cóż, nawet bogowie potrzebują czasem pomocy. Druid popchnął kolumnę w stronę niedźwiedzia. Świętowit z niewzruszonym spokojem spadł na zwierzę, przygniatając je do ziemi. Niedźwiedź zaryczał piskliwie. Teraz raczej bogowie nie mogą mieć do niego pretensji – to oni pokonali zagrażającą mu bestię, a wszystko bez rozlewu krwi. Sam nie wpadłby na tak genialne rozwiązanie! Widocznie musiał być ich ulubieńcem. Leszy-ryś zasyczał niespokojnie. Niedźwiedź ponownie dał znać, że kolumna jest ciężka, a on traci oddech. Świtowid przykucnął przy nim i poklepał go po głowie. Teraz mogli być przyjaciółmi.

 

– Obiecujesz być grzeczny? – brązowe oczy popatrzyły na niego z żalem, który zmusiłby nawet skały do płaczu. – Wygląda na to, że tak. Eh, przygotuj się. – podszedł do kamiennej kolumny. – Raz, dwa, trzy. – ostatnie słowo zabrzmiało bardziej jak jęk. Posąg wzniósł się lekko w górę, ale niedźwiedziowi to wystarczyło. Szybko, niczym łasica w kurniku, wypełzł spod kamiennego pomnika. Świtowid nie mógł nie zaśmiać się, widząc potulnego zwierzaka, płasko przylegającego do ziemi, jak pies oczekujący bicia. Teraz bardziej pasował do niego „miś” niż „niedźwiedź”.

 

– No, wstawaj. Nie masz się czego bać. To nie ja cię uderzyłem, to on. – wskazał Świętowita za sobą. Zrobił w stronę niedźwiedzia kilka kroków. Ten jednak rzucił się do panicznej ucieczki, porykując prawie tak, jak człowiek by płakał. Świtowid zatrzymał się zaskoczony. Miał może głowę wilka na sobie i trochę farby na twarzy, ale nie był chyba straszny? Czego się tu bać? I wtedy usłyszał głośne „uuyyyuuuuuyyyy”, brzmiące bardziej jak róg myśliwski niż zwierzę i towarzyszący mu odgłos kopyt ryjących ziemie. Zrozumiał swój błąd. Obrócił się i zdążył tylko zobaczyć biegnącego na niego złotego żubra. Potem były już tylko jego rogi i lot w powietrzu. Uderzył plecami o pień dębu i spadł na ziemię, między rozległe korzenie Strażnika. Włócznia zaklinowała się między konarami drzewa. Nie myślał zresztą o niej. W tym momencie szarżował na niego dwa razy większy niż zwykłe żubry byk, oślepiający go odbijającym się od złotego futra światłem. Druid przez chwilę pożałował swojego pomysłu walki z leśnym duchem. Przyparty do pnia mógł zrobić tylko jedno. Rzucił mu się pod brzuch. Jego umysł przestał działać, a więc ciało uznało, że możliwość zostania uderzonym przez kopyto, czy nawet kilkakrotnie przez cztery kopyta jest o niebo lepsza niż pewność nadziania się na rogi. Trawa wydłużyła jego ślizg, w mgnieniu oka znalazł się za przeciwnikiem i to bez połamanych żeber. Żubr uderzył w dąb. Drzewo zatrzęsło się jak osika, opadła z niego chmura zielonych liści. Druid nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Serce waliło mu jak młotem. Nie słyszał nic oprócz „łup, łup, łup” i przeraźliwego „uuyyyuuuuuyyyy”. Leszy odwrócił się nadzwyczaj zwinnie, jak na swoje rozmiary i pognał w jego stronę. Świtowid nie zdążył nawet wstać. Odturlał się na bok, akurat żeby uniknąć siejących zniszczenie rogów. W miejscu, gdzie przed chwilą leżał, ziały dwie głębokie szramy rozkopanej ziemi. Dobrze, że nie jego organów. Musiał mieć broń na leszego. Zdobyć włócznie, cel numer jeden. „A co potem?” zapytał wewnętrzny głos, zazwyczaj rozumnie wytykający mu błędy. „Potem zobaczę, czy żyję”, odpowiedział. Głos ucichł. Zapewne zrozumiał, że walka z leszym to nie miejsce dla argumentów i racjonalnego rozumowania. Mógł zjawić się dużo wcześniej, teraz było za późno. Świtowid wstał i pobiegł najszybciej, jak tylko pozwalały mu na to nogi w stronę Strażnika. Rozważny szept powiedział mu, że gałęzie są za wysoko, by chociaż spróbować się wdrapać na drzewo, ale został zagłuszony przez najgłośniejsze „uuyyyuuuuuyyyy”, jakie kiedykolwiek słyszał, chociaż w życiu słyszał dopiero trzy. Wyskoczył na pień. Siły dodał mu dźwięk ciężkich kopyt walących o ziemię głośniej niż żelazny młot o kowadło. Musnął palcami najniższą gałąź i zaczął spadać w dół. W tym samym momencie dąb zatrząsł się jeszcze silniej niż poprzednio, usłyszał chyba wyrywane z ziemi korzenie. Mimo to włócznia nie spadła na ziemię. Złośliwość rzeczy martwych! Upadł na leszego. Dopiero po chwili dotarło do niego, że siedzi na grzbiecie wierzgającego demona, który wbił się rogami w drzewo. Ciało znowu wyprzedziło powolny mózg i ślimacze myśli. Stanął na grzbiecie żubra i chwycił się grubego konara wyrastającego teraz zaraz nad jego głową. Żubr wierzgnął, podrzucając go w górę. Przez głowę przemknęła mu myśl, że nie tylko martwe rzeczy są złośliwe, jednak impet, z jakim uderzył o gałąź, szybko ją wytrząsł. Nogi skrzyżowały się na gałęzi, a usta ułożyły w modlitwę, by konar go utrzymał. Gdzie jest ta włócznia?! Zobaczył błysk metalu dokładnie po przeciwnej stronie drzewa. Cholera jasna! Głośny jęk pękającej kory poinformował go, że leszy zdołał uwolnić się od drzewa i teraz przymierza się do kolejnego szturmu na Strażnika. Świtowid poczuł, jak strach nagle się ulotnił. Pewnie przestraszył się leszego. Teraz pozostała w nim tylko chłodna determinacja. Podciągnął się i oparł nogami o gałąź. Mocniej chwycił się konarów nad głową. Rychło w czas! Drzewo ponownie zatrzęsło się od uderzenia. Prawie spadł na ziemię. Z zawziętością godną lepszej sprawy, a na pewno pewnej włóczni, zaczął przeciskać się przez splątane gałęzie i morze liści. Nagle konar pękł pod jego stopami z głośnym trzaskiem. Zawisł na rękach kilka sążni nad ziemią.

 

– O kurwa! – wyrwało mu się. Na pewno nie były to słowa godne kapłana natury, jednak nikt ich tutaj nie widział, a idealnie opisywały jego sytuację. Mózg już dawno przestał działać, jednak teraz zawiodło go także ciało. Przez chwilę nawet nie drgnął. Dopiero gdy do uszu dotarł dźwięk pękającej gałęzi, której się trzymał, odzyskał nad sobą kontrolę. Rozbujał się i skoczył w stronę włóczni. Zdołał złapać jej trzonek. W przypływie euforii minął się jednak z gałęzią i runął na ziemię. Może by i zemdlał, jednak trzęsienie ziemi sugerujące zbliżającego się żubra natychmiast postawiło go do pionu. Złapał broń obiema rękami i przygotował się na przyjęcie szarży. Leszy zaszarżował prosto na niego. Świtowid uskoczył w ostatnim momencie i wbił ostrze włóczni między żebra demona. Tym razem usłyszał „uuueeeeeueeeeeuuuue”, jednak był to ryk tak potężny, że aż go ogłuszył. Żubr odbiegł od druida. Widać było, że stracił początkową chęć do walki.

 

– Tak, panie lasu. Można cię zranić. – powiedział z satysfakcją Świtowid. Wreszcie miał w ręku broń, której leszy się bał i miał ogromną ochotę zadać mu nią tyle ciosów, ile tylko będzie w stanie. Żubr spojrzał na niego, zarył kopytem o ziemię. Prychnął gniewnie. I ruszył. Wbrew przewidywaniom druida. Zrobił to tak szybko, że Świtowid ponownie nie zdążył uskoczyć. Zasłonił się instynktownie bronią. Drzewce pękło z hukiem, natrafiwszy na rogi leszego. Świtowid padł na ziemię. Ostrze wylądowało kilka kroków dalej. Desperackimi podrygiwaniami ruszył po nie, jednak nie zdołał się do niego doczołgać. Poczuł, jak potężne kopyto uderza go w plecy. Usłyszał pękające żebro.

 

-AAAAAAAAAAAAAA!!! –wrzasnął, a był to wrzask nieludzki.. Krew napłynęła mu do ust, zalała oczy. Całe ciało eksplodowało niewyobrażalnym bólem. Leszy przygniótł go. Teraz rozkoszował się zwycięstwem. Duch kilka razy wypuścił powietrze, głośno charcząc. Druid zdał sobie sprawę, że leszy się śmieje. Spojrzał przed siebie. Ostrze włóczni leżało przed nim. Musi…tylko… wyciągnąć rękę… złapał! Nagle wszystko zwolniło. Czas jakby się zatrzymał. Widział wszystko dokładnie. Każdy ruch był odmierzony i skrupulatny. Wziął głęboki oddech, nie zważając na ból żeber. Zacisnął mocno palce na ułamanym trzonku włóczni. Obrócił się. Zobaczył zaskoczony wzrok leszego. Włochate podgardle. Błysk stali. Fontanna krwi. Ogłuszający ryk. Żubr padł na ziemię. Czas powrócił do normalnego biegu.

 

 

 

Świtowid leżał na ziemi, dysząc ciężko, a obok niego,leżał leszy, sapiący jak miech kowalski. Druid wstał. Złoty żubr nie był w stanie. Ciemna krew wylewała się z rany w szyi, tworzyła wokół niego czerwoną kałużę. Leszy patrzył na niego złotym okiem. Wiedział, co teraz nastąpi. Druid wzniósł ostrze w górę. Stal ponownie zalśniła w słońcu, kropelki krwi wzniosły się w powietrze. Ostrze opadało powoli. I w końcu wylądowało na ziemi. Świtowid przyłożył ręce do podgardla żubra. Poczuł chłód przepływający po dłoniach i jak skóra zrasta się pod jego palcami. Po chwili na ciele leszego pozostała tylko cienka, czerwona linia. Duch zdziwił się. Wręcz przeraził. Podniósł niezgrabne cielsko. Świtowid nawet nie drgnął.

 

– Pokonałem cię. – powiedział cicho. Chciał głośno, jednak pęknięte żebro mu na to nie pozwoliło. – Teraz odpowiesz na moje pytania. – sapnął. Splunął krwią. Poczuł, jak leszy nawiązuje z nim więź. Nie słyszał słów. Czuł emocje. Zdziwienie, wdzięczność, radość. Chęć odpowiedzenia na pytania.

 

– Ktoś zaczął mordować ludzi wokół Mysiboru. Wiesz coś o tym? – lęk.

 

– Więc wiesz. To dlatego zwierzęta stały się takie niespokojne? – potwierdzenie.

 

– Czy to demon? Jakiś potężny, zły demon? – przerażenie, groza, potwierdzenie. Czyż dzień nie zapowiadał się wspaniale? Demon, którego boi się leszy! Cudownie!

 

– Muszę wiedzieć, gdzie go znaleźć i kim jest. – niepewność. Leszy pokazał mu obrazy widziane oczyma zwierząt. Wszystkie pojawiły się w jego głowie. Urwisko, miejsce unikane przez mieszkańców Mysiboru, znane ze złej sławy. Pada deszcz, pioruny uderzają w ziemię. Jest ciemno, widać tylko kontury postaci. Kobieta w łachmanach niosąca w rękach zawiniątko. Odwija je i patrzy na dziecko. Ale dziecko się nie rusza, nie oddycha. Kobieta zrzuca jego malutkie ciało z Urwiska. Kaptur zsuwa się jej z głowy i odsłania zdeformowaną twarz. Błyskawica błyska w oddali i wyłania kształty z mroku. Oczodoły miała zarośnięte skórą. Na środku czoła wyrastało jej jedno, paskudnie ruchliwe oko. Większość twarzy zajmuje krzywy nos. Całą twarz ma porośniętą brodawkami i pryszczami. Odsłania w gniewie krzywe zęby. Ptak odleciał, obraz zniknął.

 

– Potrafisz zbierać wspomnienia zwierząt? – zapytał z niedowierzaniem druid. Leszy nie odpowiedział. Posłał kolejną falę obrazów, teraz w akompaniamencie innych zmysłów. Znowu Urwisko. Już nie pada, ale noc już dawno zapadła. Zapanowała nienaturalna cisza. Na dnie rozpadliny, na stosie kamieni leży martwe dziecko. Jego ciało zaczęło się rozkładać. Ptak podchodzi do zwłok, zaczyna je dziobać. Oczy to przysmak kruków. Nagle słychać płacz dziecka, dobywający się jakby z bardzo daleka, odbijający się od ścian zapadliska. Płacz zaczyna przybierać na sile, jakby ktoś zbliżał się do Urwiska. Powoli zamienia się w coś gorszego niż szloch. Kruk odskakuje od jedzenia. Mrok zgęstniał, w powietrzu dało się czuć zapach pozostawiany przez uderzające w ziemię błyskawice. Kruk zaskrzeczał niespokojnie. Urwisko wypełniło się rykiem furii, skały zadrżały. Obok ciała dziecka pojawia się niewyraźny, ciemny kształt. Czarniejszy niż noc. Wydawał się pochłaniać mrok wokół siebie. Żywić się nim. I wrzeszczeć. Kruk odleciał w panice. Przez całą drogę do lasu gonił go przeraźliwy ryk.

 

 

 

Świtowid padł na kolana. Intensywność emocji i zmysłów otumaniła go. Dopiero po kilku sekundach zrozumiał, że znajduje się daleko od Urwiska, a słońce świeci mu w twarz. Usłyszał ciche prychnięcie, brzmiące jakby wydostawało się z długiej tuby. Leszy stał nad nim i delikatnie szturchał go nosem. Druid nie wiedział, czym było to coś które pojawiło się w Urwisku, ale miał pewne złe przeczucie i musiał je sprawdzić.

 

– Dziękuje za odpowiedź. – dziękował duchowi za coś, co musiał mu wyrwać prawem siły? No cóż, uprzejmość przede wszystkim, nawet jeśli nie zostanie zrozumiana. Wstał i przytrzymał się za uszkodzone żebra. Skrzywił się z bólu. – Teraz muszę wracać. – poczuł napływ emocji leszego. Wdzięczność za oszczędzenie życia. Radość… chęć wyrównania rachunku? Złoty żubr dotknął go wilgotnym nosem w czoło. Poczuł na twarzy powiew ciepłego powietrza. Przez chwilę poczuł się, jakby był pod wodą. Dźwięki stępiały, dochodziły do niego z bardzo daleka. Przestał czuć zapach leśnego runa i żubra. Obraz rozmył się i zmatowiał. I nagle wszystkie zmysły wróciły do niego, ostrzejsze niż wcześniej. Przed chwilą był pod wodą, a teraz czuł się, jakby ktoś chlusnął go wiadrem wody – dźwięki, zapachy, obrazy – wszystko uderzyło go z nieznaną mu dotąd intensywnością. Poczuł, jak ból mija i odchodzi w niepamięć. Przez chwilę stał z zamkniętymi oczami. Wreszcie spojrzał na spokojnie stojącego na środku Gaju…bladego człowieka? Leszy patrzył na niego, lecz nie drgnął mu nawet jeden mięsień na twarzy. Nie mrugał, nie oddychał. Wiercił go szeroko otwartymi oczyma. Teraz wydawał się nienaturalny i przerażający. Wysoki na ponad dwa metry, z ciemnymi włosami sięgającymi pasa, w które zaplątały się gałązki, szyszki i liście. Jedynym ubraniem była skórzana przepaska biodrowa. Był nienaturalnie chudy. Druidowi wydawało się, że jego nogi zaraz pękną jak suche gałązki pod ciężarem ciała. Świtowid stanął kilka kroków przed leszym, żeby móc bez zadzierania głowy spojrzeć mu w twarz. W wychudzoną, przerażającą twarz upiora.

 

– A więc – powiedział duch, a jego głos był nienaturalnie niski i monotonny, wydający się dochodzić z daleka. Poruszał tylko ustami. Twarz nadal wydawała się wyciosana z kamienia. – Pokonałeś mnie. Gratuluję. Nie udało się to nikomu od dokładnie stu dwunastu lat. Dzisiaj minęła rocznica.

 

– Ty potrafisz mówić? Nie mogłeś powiedzieć mi o tym duchu w normalny sposób? – zdziwił się druid.

 

– Normalny? – leszy powoli smakował to słowo. – Normalny dla ciebie. Czyż nie lepiej było ci to pokazać? Czy poczuł byś tą grozę, gdybym ci to…powiedział? – powolny, monotonny sposób mówienia leszego bardzo męczył ucho.

 

– To po co rozmawiasz ze mną teraz? – duch nie odpowiedział od razu. Patrzył na druida swoimi złotymi oczami. Człowiek, gdyby się zastanawiał, odwróciłby wzrok, zamknął powieki lub zrobiłby cokolwiek, by zasygnalizować procesy myślowe. Leszy nie zrobił nic. Posiadał postać człowieka, ale nie rozumiał, jak ludzie działają.

 

– Tak, jak mówiłem, gratuluję pokonania mnie, ale to, co zrobiłeś potem… to było nienaturalne. Dziwne. Zaskakujące. Muszę z tobą rozmawiać w ten sposób, bo tylko tak jesteś w stanie mnie zrozumieć. A ja chcę zrozumieć ciebie. Dlaczego mnie nie zabiłeś? – teraz Świtowid się zastanowił. Nie oszczędził leszego dlatego, że chciał od niego odpowiedzi. Wtedy o tym nie myślał. To był poryw serca. Drgnienie wewnętrznej struny, które powstrzymało rękę, mówiące, że nie powinno się zabijać bez potrzeby.

 

– Bo nie zasługiwałeś na śmierć. Wydawało mi się to…nieludzkie.

 

– Jesteśmy w starożytnym lesie, druidzie. Tutaj ludzkie zasady nie mają wstępu. Mogłem cię zaatakować, gdy mnie wyleczyłeś. Byłeś moim wrogiem, a ja twoim. Musiałeś o tym myśleć. – tak, druid przez ułamek sekundy rozpatrywał taką możliwość, ale serce jakoś nie za bardzo dało się powstrzymać. Musiał jednak mieć coś wspólnego z Miłoradem.

 

– Tak, wiedziałem, jakie podejmuje ryzyko. Postawiłem wszystko na jedną kartę i zrobiłem to, co uważałem za słuszne. Nie mogłem patrzyć, jak umierasz.

 

– Nie umarłbym. Obrócę się w niebyt dopiero, gdy w tym lesie zginie ostatnie drzewo i umrze ostatnie zwierze. Gdy moje królestwo zniknie. Mimo to podążyłeś za głosem serca i dokonałeś wyboru, który uważałeś za słuszny, bo nie chciałeś przyprawiać innej istocie niepotrzebnych cierpień. Dziękuję ci w imieniu swoim i mieszkańców tego lasu. Gdybym teraz stracił swoją postać, długo zbierałbym siły, by powrócić do tego świata, a zwierzęta i rośliny zginęłyby bez mojej opieki, narażone na atak złych duchów i bezmyślnych ludzi. W ich imieniu chciałbym ci wręczyć ten dar. – wyciągnął przed siebie długą rękę i dotknął czoła druida smukłym palcem. Świtowid poczuł się, jakby ktoś uderzył go z całej siły kamieniem w głowę. W nagłych przebłyskach zobaczył cały las wokół Mysiboru i usłyszał wszystkie zwierzęta, które w nim żyły. – Naznaczyłem cię jako przyjaciela lasu, którym rządzę. Od dzisiaj wszystkie zwierzęta i wszystkie rośliny będą słuchały twego głosu, jako i mojego słuchają, a będą to robić, bo wiedzą, że życzysz im dobrze. – leszy zaczął ginąć w mroku. Czyżby kolejna sztuczka ducha? Fortel, żeby uśpić jego czujność? Nie, to on tracił przytomność. Druid upadł na ziemię z głuchym łoskotem. Ostatnie, co widział, to leszego idącego w stronę lasu.

 

 

 

Obudził się rześki, jakby zapadł w krótką drzemkę. Wstał i rozejrzał się. Leszego nie było w pobliżu. Nie mógł jednak odejść dawno temu, słońce nie poruszyło się zbytnio na nieboskłonie. Pełen nowej energii ruszył w kierunku swojej chaty. Teraz zadanie odpędzenia nieznanego ducha nie wydawało się aż tak okropne. Uśmiech sam pojawiał mu się na twarzy. Stara ścieżka wydawała mu się znacznie bardziej kolorowa. Minął wygięte niczym brama buki i przekroczył powolny, płytki strumień. Coś poruszyło się w krzakach po obu stronach ścieżki. Przed twarzą przeleciała mu strzała i pomknęła w lewo, jednak będący jej celem lis zdążył podnieść się i uniknąć pocisku.

 

– Niech to! Przez ciebie uciekła mi zwierzyna. Wiesz, jak długo go tropiłam? – na drogę weszła młoda kobieta ubrana w myśliwski strój. Długi, jasny warkocz obijał się jej o plecy. Wykrzywiła gniewnie twarz. Może i przestraszyłaby druida, gdyby miała więcej niż kilkanaście lat i nie była właścicielem małego, zadartego noska. W tym wypadku wyglądała śmiesznie. – No? Słucham, może chcesz mnie przeprosić? – Świtowid nie wierzył własnym uszom. Przeprosić? Ta kobieta nie wie, z kim rozmawia!

 

– Nie, nie chce. Lepiej ty zacznij przepraszać za strzelanie w moją stronę. – powiedział zdenerwowany.

 

– Pfff. – prychnęła. Wyjęła strzałę z kołczanu przy pasie i nałożyła na cięciwę. – Tak się składa, że to ja mam tutaj łuk. Więc chyba to ja dyktuje warunki. – No nie, gówniara sobie grabi! Myśli, że można bezkarnie mu grozić? Teraz nawet gdyby odłożyła broń i grzecznie przeprosiła, druid skopałby jej dupsko za bezczelność. Cały dobry humor, który dopiero co odzyskał, gdzieś uleciał.

 

– Myślisz, że kim ty jesteś, smarkulo? Celujesz w druida tego lasu.

 

– No i? To nie daje ci prawa do odstraszania ludziom zwierzyny. – jeśli wcześniej krew się w nim gotowała, to teraz albo w nim zawrzała, albo już wyparowała. Odstraszania ludziom zwierzyny? Prawnie to był las Lutobora, była więc kłusownikiem. A ona najzwyczajniej w świecie przywłaszczała sobie przywilej polowania w nim? Zacisnął pięść z całej siły. Zrobił w stronę dziewczyny kilka kroków.

 

– A, a, a. – powiedziała, kręcąc głową. Odskoczyła i naciągnęła łuk. – Lepiej się nie zbliżaj. Masz może złoto? Skóry trochę kosztują, a właśnie jedną przez ciebie straciłam. Jak nie, to zdejmuj tą, co masz na głowie. – druid zaśmiał się. Głośno. To już nie była denerwująca smarkula, tylko rozbójniczka! No cóż, trzeba jej będzie pokazać, że bandytów w tym lesie się nie toleruje. Musiał tylko wymyślić jak. Grot naciągniętej strzały mierzył prosto w jego pierś, a wydawał się wystarczająco ostry, żeby powalić niedźwiedzia. On był nieco łatwiejszy do zastrzelenia niż niedźwiedź. Nagle zza dziewczyny dało się słyszeć szczeknięcie i rozbójnicza padła na ziemię, trzymana przez dzielnego wilka. Druid przyjrzał się zwierzęciu. Tak, to był ten, którego niedawno wyleczył. Przed chwilą byli wrogami, a teraz są przyjaciółmi. Jakież zwierzęta potrafią być wdzięczne! Ludzie powinni się od nich uczyć. Dziewczyna krzyknęła głośno. Próbowała walczyć, jednak wilk zwinnie omijał groty strzał, którymi machała przed sobą i wytrącał ją z równowagi, gdy próbowała dźgać go nożem. Poddała się i zaczęła płakać. Wilk wbił jej kły głębiej niż wcześniej Świtowidowi. Druid podszedł niespiesznie i wyciągnął jej z ręki łuk. Piękna robota. Płaskie ramiona, podwójnie wygięte, z wyrzeźbionym motywem polowania. Pewnie był bardzo drogi. Powstrzymał ogromną chęć do złamania go na jej oczach. Palenie za sobą mostów nie było jednak dobrą strategią podczas nawiązywania nowych znajomości. Jeżeli nie można mieć przyjaciół, to przynajmniej nie powinno się robić sobie wrogów. Wyciągnął jej wszystkie strzały z kołczanu i nóż zza pasa.

 

– No cóż, teraz to chyba ja dyktuje warunki. Musiałaś słyszeć, że zwierzęta lasu są na moje zawołanie. – nie było to prawdą, ale rozpuszczanie plotek o potężnych mocach druidów mogło mu się tylko przydać. Chociaż właściwie … …teraz to było najprawdziwszą prawdą na świecie. No cóż, efekt i tak był ten sam i to w dodatku murowany. Dziewczyna zaszlochała w odpowiedzi. – Już nie jesteś taka pewna przewagi, hmmm? Puść ją. – powiedział do wilka. Zwierze zwolniło uścisk i usiadło na zadzie. Zamerdało wesoło ogonem. – Powinienem teraz cię związać i oddać strażnikom w mieście. Wiesz, co robią z kłusownikami? – pewnie nie wiedziała, skoro złamała prawo.

 

– Przepraszam. – powiedziała cicho. To już nie była harda dziewoja rabująca ludzi, teraz była małą, zranioną dziewczynką. Serce od razu mu zmiękło i zapomniał o swoich wcześniejszych zapewnieniach. No cóż, nie był pamiętliwy. Miał tylko nadzieję, że to nie była jedna z tych dziewczyn, które najpierw przepraszają, a potem kopią w jądra. Rozejrzał się i zobaczył to, czego potrzebował. Wyrwał z ziemi kilka kwiatów babki polnej i zaczął ją rzuć, poczym przyłożył zieloną papkę do rany. Oderwał materiał z rozerwanych spodni i obwiązał dziewczynie nogę.

 

– Cóż, raczej nie umrzesz, a do domu dojdziesz. To powinno uśmierzyć ból i przyśpieszyć zagojenie się rany. Do wesela się zagoi. Trzymaj łuk. I nóż. Ale strzał ci nie oddam. Jeszcze strzeliłabyś mi w plecy. – bez słowa wzięła broń do ręki. Wstała i odeszła ze spuszczoną głową. Ach, ta młodzież. Wilk odprowadził ją wzrokiem. Dziewczyna przystanęła, jakby nie wiedząc, co zrobić. W końcu obróciła się i zapytała.

 

– Nie powiesz o mnie strażnikom?

 

– Nie. Dostałaś już nauczkę. Zresztą i tak nie zabiłaś tego wilka, więc nie zrobiłaś nic złego.

 

– Dziękuje. Nie chciałabym, żeby odcięli mi rękę. Albo coś więcej. Jestem Czemira. Przepraszam za złe pierwsze wrażenie. – zakręciła się na pięcie i odeszła, kuśtykając. Świtowid uśmiechnął się pod nosem. A jednak wiedziała, co robią z kłusownikami. Ciekawe, czy była odważna, czy głupia? Odwieczny dylemat podczas oceniania ludzi. No cóż, nie poszło tak źle. Dziewczyna przeprosiła i okazała się całkiem miłą młodą kobietą. Spojrzał na wilka. Zwierze pomerdało ogonem i wysunęło język, sapiąc z radości. Druid pogłaskał go po łbie.

 

– Dziękuję za pomoc, przyjacielu. Nie martw się, ta dziewczyna nie będzie sprawiać już problemów. Widziałeś swojego druha? Nie? To idź go poszukaj. Może siedzi gdzieś, przestraszony. – wilk posłusznie potruchtał w stronę, w którą uciekł jego kompan.

 

 

 

 

 

Druid dotarł w końcu do celu. Zapalony kaganek wciąż dawał światło. Zdjął go ze ściany i położył na stole. Otworzył skrzynię i wyjął z niej grubą, oprawioną w skórę księgę. Miał tylko niejasne podejrzenia co do tego, co powstało w Urwisku, ale modlił się, by nie okazały się prawdziwe. Szybko przewertował twarde strony, aż znalazł to, czego szukał. Starożytny alfabet Słowian układał się kanciastymi literami w długi, zbity tekst, ułożony wokół kunsztownie wyrysowanej ryciny, na której widniało małe, wychudzone dziecko. Druid przeczytał tylko to, czego potrzebował.

 

 

 

Poroniec albo Zmarlec, demon, który rodzi się z ducha zmarłego noworodka bądź poronionego dziecka, stąd nazwa. Poroniec to niezwykle potężny duch z racji posiadanego przez dziecko potencjału życia, którego nie wykorzystało. Trzeba przeto uważać, żeby taki demon nigdy nie powstał, bo rządny jest zemsty na swojej rodzinie i nie spocznie, póki jej nie dostanie lub nie zostanie zniszczony. Zabić Porońca jest jednak niesłychanie trudno, gdyż na ziemskim padole trzyma go pamięć matki i żal jej, stratą dziecka spowodowany, a także szczątki doczesne, niepochowane z szacunkiem. Bacz więc, czytelniku, co trzeba zrobić, by się Porońca pozbyć i żeby ludziom krzywdy nie zrobił: matka z ojcem żałobę nad ciałem muszą odbyć, a potem pochować je pod progiem domostwa. Wtedy przybędzie Poroniec, gdyż skończy się jego prawo do przebywania na ziemi, jednak wciąż będzie potężny. Wielu życiem przypłaciło walkę z duchem, miej się więc na baczności.

 

 

 

Świdrujące oczy demona patrzyły na niego z kart książki. Świtowid zamknął księgę i ukrył twarz w dłoniach. Więc jednak miał rację. Poroniec, duch, którego boi się leszy, powstał w okolicach Mysiboru. Jak on ma go pokonać?! Jest przecież tylko człowiekiem. Druidem, to fakt, ale to oznaczało, że posiadał wiedze, a nie doświadczenie. Rzucił się na leszego, ale tylko pod wpływem chwili. Wydawało mu się, że opiekun lasu nie może być aż takim wyzwaniem, zresztą, w głębi duszy czuł, że mu się uda. Ale teraz? Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa i musiał podjąć decyzję, czy gra jest warta świeczki. Zamyślił się przez chwilę. Podniósł księgę z zamiarem odłożenia jej do kufra. Czyjś głos odezwał się z najciemniejszych zakamarków jego duszy. Czy nie lepiej by było, gdyby Poroniec dopiął swego? Zabije tego, kogo chce i po sprawie. Co dziennie ktoś przecież umierał, prawda? Co to za matka, która nawet nie pochowała swojego dziecka? Nie chciał umierać za takich ludzi. Położył księgę na stosie przedmiotów w skrzyni. Gdy wyjął z niej rękę, coś na niej zabłysnęło. Złoty medalik zaplątał mu się o rękaw. Spojrzał na niego i ujął delikatnie w dłonie. Ostatnia pamiątka po matce. Wyryte na płaskim pierścieniu litery układały się w pięć słów, teraz już zatartych. Kazała go sobie zrobić zaraz przed śmiercią. Wspomnienia wdarły się do jego głowy, nieproszone. Przypomniał sobie, jak razem z Miłoradem i Częstomirem wdrapywali się na drzewa, a mama patrzyła przestraszona, czy nic im się nie stanie. Jak czule leczyła siniaki i zadrapania, cerowała ubrania, zajmowała się nimi ,gdy ojciec był zajęty wyprawami wojennymi. Powróciły wspomnienia, jak pokazywała mu świat i jak płakała, gdy został przekazany ówczesnemu druidowi pod opiekę. Przypomniał sobie Sławę, kochającą swoje dziecko mimo tylu przeciwności. Mogła się tak łatwo wycofać, ale nie tego nie robiła. Dlaczego? Pewnie nigdy się nie dowie. Ważne było, że bezinteresownie poświęcała się dla ukochanej osoby. Zacisnął palce na medalionie. Podjął decyzje. Nie pozwoli, by Poroniec zranił kogoś więcej. Trzeba go powstrzymać za wszelką cenę. Wszelką…

 

 

 

Odłożył medalion do skrzyni i przykrył go rytualnymi szatami, które z siebie ściągnął. Zamknął wieko. Wstał i zaczął krążyć po izbie. Opary wcześniej spalonych roślin przestawały działać, zastępując wcześniejszą jasność umysłu otępieniem. Myśli chaotycznie układały mu się w głowie. Kość dziecka ma moc odpędzania ducha, którym się stało, to wiedział. Ale gdzie to dziecko jest? Ach, no tak. Urwisko. Oby padlinożercy nie rozwlekli kości. Tyle było mu potrzebne do pochówku. Nie wiedział też, kim są rodzice dziecka, a w obrzędach pogrzebowych zawsze potrzebna jest chociaż matka. Ajajaj. Przecież nie przejdzie się po okolicy i nie zapyta, czy przypadkiem komuś nie umarło dziecko. Moment… a Sława? Miłorad wspominał, że jej pierwszy syn umarł. Strzał w ciemno, ale może jednak? Nie miał innego pomysłu. Trzeba będzie sprawdzić, ale najpierw kości. Wyszedł z domu, czując, że kolana lekko drżą mu ze strachu.

 

 

 

 

 

Druid podążył w kierunku Urwiska. Z lewej strony widział dolinę Mysiboru. Po pewnym czasie wyszedł z lasu i podążył jego skrajem, gdzie mógł iść znacznie szybciej. Wreszcie dotarł do ogromnego głazu sterczącego z ziemi. Na jego powierzchni ktoś wyrył starożytne słowiańskie runy. Nikt nie wiedział, co oznaczały ani kto je wyrył. Na ten temat powstawały mity i legendy, przekazywane z ust do ust, zazwyczaj przez niepiśmiennych ludzi. Ponoć głaz spadł kiedyś z nieba, a napis wyrył sam Świętowit. Świtowid nieraz czytał te runy i wiedział, że nie układają się w nic bardziej sensownego, niż „zaksledgiklvcer lkoputyer mnianlop”. Mimo to obszedł głaz z lewej strony, zgodnie ze zwyczajem, by przypadkiem nie zdenerwować tego, kto kiedyś przytroczył tu tą skałę. Nie ma sensu kusić losu, prawda? Bądź co bądź, po coś musi tutaj stać. Po godzinie dotarł do Urwiska.

 

 

 

Nieopatrzni wędrowcy, którzy zapuszczali się w te okolice, mogli nie dojrzeć tej ogromnej dziury w ziemi, bo złośliwa natura schowała ją zaraz za wzgórzem porośniętym wysoką trawą. Tacy wędrowcy często kończyli na dnie rozpadliny, dołączając do kolekcji szkieletów zbieranych przez Urwisko na przestrzeni wieków. Z lotu ptaka można było zapewne dojrzeć długą, kamienistą szczelinę, wyglądającą jak jątrząca się rana wycięta w ziemi. Stanął na krawędzi Urwiska i spojrzał w dół. Słońce oświetlało część dna rozpadliny, jednak nie tą część, na której mu zależało. Na szczęście można było tam zejść bez problemów – Urwisko przypominało dolinę, wznosiło się bo obu końcach, tworząc delikatne zbocza. Druid zszedł na dół, starając się nie nadepnąć na liczne kości, z szacunku dla umarłych. Nie miał problemu ze znalezieniem właściwego ciała. Cała reszta zwłok składała się już tylko z pożółkłych kości, a martwe dziecko leżało prawie nietknięte na kamieniu, wygięte w nienaturalnej pozie – zapewne upadek z wysokości złamał mu kręgosłup. Wokoło latały muchy, zwabione nieprzyjemnym dla nozdrzy zapachem. Świtowid ujął delikatnie dziecko obiema rękami i podniósł je, owijając w szare płótno. „Ciało jest, teraz tylko dowiedzieć się, czyj to syn.”. Znowu poczuł, że ktoś go obserwuje. Znajomy chłód powrócił. Druidowi przeszedł dreszcz po plecach. Wydawało mu się, że od ścian Urwiska odbija się echem szept. Natarczywy i niepokojący. Coraz głośniejszy i głośniejszy. Nagle eksplodował w jego głowie pytaniem „Kim jesteś?!”. Świtowid wrzasnął ze strachu. Serce biło mu, jak oszalałe. Nagła cisza, która zapadła, wcale go nie uspakajała. Złapał głęboki oddech. Na bogów, w co on się wpakował?

 

 

 

Wyszedł z zapadliska i spojrzał na trawę wokoło szczeliny. Była czarna, jakby ktoś długo palił w jej pobliżu ognisko. Kruszała pod stopami, rozsypując się w pył. Powstanie Porońca zniszczyło okoliczne życie. Świtowid wpadł na pomysł. Rozejrzał się, a po chwili znalazł to, czego szukał. Czarne odciski stóp, zostawione na zielonej trawie, odchodzące od Urwiska. Rzadko kto zapuszczał się w te okolice i raczej nie robił tego boso. Druid uśmiechnął się. Trop pochwycony, teraz tylko znaleźć zwierzynę. Ruszył po śladach, wprawnym okiem wyłapując odciski w trawie. W oddali grzmiały pioruny.

 

 

 

 

 

* * * *

 

 

 

 

Drzewa zaszumiały niespokojnie, gdy minęła je zgarbiona kobieta, wlekąc nogami, ciągnąc za sobą brudne, postrzępione szmaty, którymi się okrywała. Jeden z dorodnych, odrażających bąbli na jej twarzy pękł i wylała się z niego lepka żółć, spadając na wyściółkę. Dziwożona nie zwróciła na to uwagi i sunęła dalej, ku swojemu domowi. Gdy dotarła na miejsce, ohydna karykatura uśmiechu wypełzła na jej spękane wargi. Jedno, oślizgle ruchliwe, jadowicie żółte oko na środku czoła zatrzymało się na chwilę. Stała przed poczerniałym bukiem, w którego rozłożystych korzeniach ułożono mech i gałęzie na kształt ptasiego gniazda. Przedmioty ukradzione mieszkańcom okolic błyszczały cyną i brązem wśród łupków glinianych naczyń, ptasich piór i zwierzęcych ścięgien. Dziwożona umościła się wygodnie na swoim barłogu, i szczelnie owinęła się brudnymi szmatami. Spuściła obwisłą powiekę i westchnęła głęboko. Nagle uniosła się na łokciach i zaczęła nerwowo węszyć w powietrzu. Co to za zapach, pierwiosnki? O tej porze roku? Co tu się dzieje? Wiatr zawiał od strony Urwiska i poruszył koronami drzew, niosąc ze sobą odgłosy zbliżającej się burzy. Miedziane dzwoneczki zadzwoniły cicho. Demon zamarł, porażony strachem. Szybciej, niż błyskawica, rzuciła się do ucieczki, póki jeszcze miała szansę. Coś potarło o ziemię. Niewidzialna siła zatrzymała ją w miejscu, paraliżując ciało i nie pozwalając iść dalej.

 

 

 

Cofnęła się i zobaczyła mężczyznę stojącego kilkanaście kroków przed nią, przykładającego trzonek włóczni do wyrytego w ziemi okręgu. Poczuła wzbierający w niej gniew. Dziwożona przyjrzała się głupcowi, który miał czelność zamknąć ją w tym więzieniu. Krótkie jasne włosy i długa broda jaśniały w promieniach słońca przebijających się przez listowie. Zielona koszula i brązowe spodnie zlewały się ze ścianą drzew. Dobrze zbudowany, stał w lekkim rozkroku, obok niego leżało małe zawiniątko. Wydatne kości policzkowe sprawiały, że wyglądał na niezwykle wychudzonego. Jego oblicze nie zdradzało żadnych emocji, była niewzruszone jak skała. Dziwożona nie była przyzwyczajona do braku reakcji na swój widok. Napotkała spojrzenie jego kryształowo-niebieskich oczu i poczuła, że gniew topnieje w niej jak wiosenny śnieg i wypiera go inne, znacznie mniej pożądane uczucie, paraliżujące ciało, silniejsze niż okręgi na ziemi, wpełzające do umysłu jak oślizgły robak : strach. Wydawało jej się, że upłynęła cała wieczność, zanim mężczyzna odezwał się do niej niskim, zapewne przyjemnym dla ludzkiego ucha głosem.

 

– Wiesz kim jestem?

 

– Kapłan Świętowita. – zasyczała, przeciągają samogłoski.

 

– Tak, a na imię mi Świtowid. Możesz zapamiętać.

 

– Zapamiętam. – w jej głosie dało się wyczuć jawną groźbę.

 

– Ostatnio porwałaś z Mysiboru noworodka, ale był martwy. Wyrzuciłaś go do Urwiska. Z którego domu go wykradłaś? – dziwożona splunęła mu pod stopy i odsłoniła ostro zakończone zęby, podwijając górną wargę. Ślina zasyczała w kontakcie z ziemią. Pojedyncze oko patrzyło na niego z nienawiścią pomieszaną ze strachem. Zarośnięte skórą oczodoły, poruszyły się niespokojnie. Świtowid nie miał czasu na dyplomację. Wyciągnął z torby wiązkę ususzonych tulipanów o purpurowym kolorze. Rozpalił je krzesiwem i rzucił na ziemię przed dziwożoną. Demon cofnął się w panice i zaczął krztusić. – Zapytam jeszcze raz. Z którego domu?

 

– Nie wiem, nie wiem! – zaskrzeczała. Gdy druid wziął do rąk kolejne rośliny, zamknęła oko. – Kogut! Na dachu był kogut! Na pewno! – gdy podniosła powieki, mężczyzny już nie było.

 

 

* * * *

 

 

Sława stanęła w drzwiach swojego domu, wycierając ręce o lnianą szmatę przewieszoną przez pas, wyglądającą, jakby bardziej brudziła ręce, niż czyściła. Spojrzała na czerwoną kulę zachodzącego słońca, które chowało się nieśmiało za drzewami lasu na horyzoncie. Widok na całą okolicę był jedyną zaletą domu, w którym mieszkała. Starła pot z pięknego, gładkiego czoła, szpecąc je czarnym osadem. Spojrzała jeszcze raz na niebo. Na północy kłębiły się złowrogo granatowe chmury, ciągnąc z wiatrem w stronę Mysiboru. Zbliżała się burza. Dach znowu będzie przeciekał. Usłyszała z wnętrza domu płacz swojego syna. Obróciła się na pięcie i podeszła do kołyski, w której szarpało się małe dziecko. Spojrzała na oseska, zachwyciła się jego noskiem i malutkimi rączkami, które do niej wyciągał. Jego wygląd stawał się ostatnio pierwszym tematem rozmów i pomówień w okolicy. Sugerowano nawet, że w jego spłodzeniu brały udział mroczne moce. Zza ściany, gdzie mieszkała inna rodzina, odezwał się zdenerwowany głos, „Uciszcie do kurwy nędzy to demonie nasienie!”, należący do sześćdziesięcioletniej starej panny, Ciecirady. Sława dobrze wiedziała, że to jej sąsiadka rozpowiada plotki o niej, jej mężu i synu. Poczuła ukłucie żalu, jakby serce na moment się jej za mocno skurczyło. Smutek i przygnębienie pojawiły się na jej twarzy, gdy pomyślała nad przyszłością swojego dziecka. Wzięła syna na ręce i przytuliła go czule do piersi, chcąc uspokoić jego płacz. Wianek z jaskółczego ziela, pozostawiony przez druida, wciąż pozostawiał na dziecku swój zapach.

 

– No maleńki. – szepnęła. – Dla mnie zawsze będziesz najpiękniejszy. Wszystko będzie dobrze, źli ludzie nic ci nie zrobią. Nie jesteś winien temu, jak wyglądasz. – zamyśliła się na chwilę, po czym dodała – nie pozwolę im cię skrzywdzić. – płacz zaczął cichnąć, niemowlak wsłuchał się w głos matki. Sława zaczęła nucić mu kołysankę, nosząc go po izbie na rękach. Wiatr zawiał mocniej, wpychając się do środka szczelinami w oknach i dachu. Drewniany kogut na gurze zaskrzypiał, jakby miał się zaraz oderwać.

 

Ktoś przekroczył próg, Sława usłyszała znajomy krok.

 

– Dębomirze, idzie burza, musimy zatkać czymś dziurę w dachu. – odwróciła się i zamarła, zaskoczona. Jej mąż miał grobową minę, a na progu za nim stał Świtowid, trzymający w rękach płócienne zawiniątko.

 

-Niestety dzisiaj musicie rozwiązać poważniejszy problem.

 

 

 

 

* * * *

 

 

Sława siedziała na łóżku ze Świtowidem, Dębomir stał oparty o ścianę pokoju. Młoda kobieta ukryła twarz w dłoniach.

 

– Wiem już, co dokładnie się stało. Urodziłaś dwoje bliźniaków, ale tylko jeden przeżył poród. Niestety, drugi brat także umarł, krótko po porodzie. Zakładam, że chcieliście go pochować, ale wtedy zauważyliście, że ktoś podmienił dzieci. To w kołysce żyło, chociaż nie wyglądało pięknie i nie było wasze. Wiedzieliście, skąd się wzięło.

 

– Dziwożona. – potwierdził Dębomir.

 

– Tak, dziwożona. Wiedzieliście, że powinniście pozostawić to dziecko samemu sobie, wtedy odzyskalibyście swoje własne. Dlaczego tego nie zrobiliście?

 

– Zostawić dziecko?! – wybuchła Sława. – w lesie, na pastwę zwierząt? Co za człowiek mógłby to zrobić?!

 

– Tak, zostawić dziecko. – druid pozostawał spokojny. – by odzyskać własne i móc go należycie pochować. By jego zwłoki nie były pokarmem dla kruków i wilków. Żeby nie powstał z martwych. – gniew Sławy zelżał, przerodził się w żal. Rozpłakała się.

 

– Nie mogłam, po prostu nie mogłam. To dziecko żyło, a my nie mogliśmy go tak zostawić! Tak bardzo chciałam być matką! – łkała. Świtowid poczuł przypływ żalu i współczucia. W końcu nie zrobili nic złego. Ba! Przygarnęli dziecko, którego nikt inny by nie wziął. Poczuł, jak coś ściska go w sercu. Jego matka też nigdy by go nie zostawiła. Położył dłoń na ramieniu Sławy.

 

-Pomogę wam. – powiedział.

 

 

* * * *

 

 

 

Świtowid usiadł pod ścianą domu i oparł się plecami drewniane bale. Skruszył kość martwego noworodka i zmieszał pył z olejem. Delikatnie nałożył smar na naostrzony grot włóczni. Położył broń na kolanach i westchnął. Zapadła już noc, słońce dawno uciekło przed księżycem. Czuł nacisk na skronie, serce chciało mu wyskoczyć z piersi. Rytmiczne uderzenia o mostek przyprawiały go o ból żeber. Nie był w stanie uspokoić skołatanych nerwów, cały czas myśląc o nadchodzącym starciu. Nigdzie w pobliżu nie można było znaleźć żywej duszy. Świtowid musiał poprosić wszystkich o opuszczenie domów, by nikomu nie stała się krzywda. Nie obyło się bez sprzeczek, najgłośniej krzyczała stara jędza w poszarzałej chuście w kropki, wygrażając druidowi i Sławie. Dopiero interwencja strażników zmusiła ją do odejścia.

 

 

 

Noc była gorąca, chociaż nadchodząca burza miała zmienić ten stan. Ciemne chmury kłębiły się na niebie, niewidzialne w ciemności, przysłaniały gwiazdy. Błyskawice raz za razem wyłaniały się z ich wnętrzności, wijąc się na nieboskłonie, uderzając w pola wokoło Mysiboru i rozświetlając okolicę na krótką chwilę niebieskawym światłem. Gromy bezlitośnie przerywały jednostajny szum deszczu, zbliżający się do miasta. Druid spojrzał na świecący jasno sierp księżyca. Zbliżała się północ. Serce zabiło mu jeszcze mocniej, kropla potu ześlizgnęła się po jego czole. Poczuł nieprzyjemny dreszcz. Wstał z ziemi i zapukał do drzwi domu Sławy. Otworzył mu Dębomir.

 

– Za niedługo północ. Jak tylko zrobimy wszystko, co trzeba, radzę wam ukryć się w domu, zamknąć drzwi i nie wychodzić do rana.

 

– A co, jeśli ci się nie uda? – spytał nieufnie Dębomir. Druida poznał po drodze z pól, nie miał więc okazji poznać go z dobrej strony.

 

– Domyśl się. – padła chłodna odpowiedź. Dębomir żachnął się, obrażony. Świtowid nie miał w tej chwili ochoty na przekomarzanie się z nadętym bucem. Nie po tym wszystkim, przez co przechodził. – Zaczynamy – powiedział. Kolejna błyskawica uderzyła w ziemię, wywołując ogłuszający huk.

 

 

 

Pierwsze krople deszczu spadły na suchą glebę. Zapowiadało się na to, że nie zdążą przed ulewą. Z resztą, deszcz był teraz jego najmniejszym zmartwieniem. Zerwali drewniany próg i rozkopali pod nim ziemię, odsłaniając małe, pobielałe kości. Kolejny grom błysnął w pobliżu, rzucił na nie upiorne światło, wywołując makabryczną grę cieni. Wydawało się, że kościotrup miał zaraz się poruszyć. Opad zgęstniał, w jednym momencie przeobraził się w oberwanie chmury. Świtowid rozłożył płótno, odsłaniając rozkładające się zwłoki. Woda lała się z niego strumieniami. Ułożyli ciało noworodka obok jego brata i zapalili świecę pożegnalną, która wbrew rozumowi paliła się jasnym, mocnym płomieniem. Złożył ręce do modlitwy i zaczął pokornym, cichym głosem, przeznaczonym do kierowania próśb przed oblicza kapryśnych bogów. Dębomir i Sława obserwowali całą sytuację, przerażeni.

 

– Welesie, panie zaświatów, śmierci, magii, przysiąg i chorób, władco krainy zmarłych i dusz ludzkich. Zebraliśmy się tutaj, by prosić cię o przysłanie sług, które poprowadzą ducha tego dziecka do twej domeny. – temperatura spadła gwałtownie. Ich oddechy zamieniły się w parę, krople deszczu zamarzały w locie, szron pokrył trawę. Zapadła cisza, jakby ktoś nałożył na świat ogromny klosz. Płomień świecy zmienił barwę, zaczął świecić trupio zielonym światłem. Cała trójka jak na rozkaz wstrzymała oddech. Wszyscy zadrżeli z zimna. Bicie ich serc odmierzało czas. Najpierw cicho, jak gdyby z oddali, przed chatą rozszedł się krzyk. Zaczął przybierać na sile, sprawiając wrażenie, że jego źródło zbliża się do domu. Za wcześnie! Dlaczego przybywał już teraz?! Świtowid, nie marnując czasu, zmusił zbielałe wargi do posłuszeństwa i ciągnął dalej. – Składamy ci te o to dary, owoc pracy rąk rodziców dziecka, jako zapłatę za uczynioną usługę. – wziął włócznię do rąk. Poczuł dotyk metalowych pierścieni na drzewcu. – Resztę musicie dokończyć sami. Wiecie co robić – powiedział. Dębomir i Sława rozglądali się wokoło, rażeni strachem. – Teraz! – wrzasnął druid. Para wzdrygnęła się. Pierwsza oprzytomniała Sława. Wrzuciła do grobu dwie srebrne monety, jej mąż ułożył na dole kilka kłosów zboża, rozsypując resztę ze strachu na ziemię. Świtowid obrócił się od nich, skupiając się na ważniejszych problemach. Coś zaczęło dziać się na ulicy przed domem. Mrok zgęstniał w jednym punkcie, na wysokości jego oczu. Zaczął rosnąć, co raz szybciej i szybciej, a krzyk przybierał na sile. Poroniec zmaterializował się z głośnym rykiem. Jego ciało zdawało się składać z samej ciemności. Wyglądał niczym pozbawiony twarzy, wychudzony pięciolatek. Długie ręce sięgały mu prawie do ziemi. Jego ciało wydawało się pochłaniać nawet nikłą poświatę księżyca. Krzyk urwał się na moment, gdy demon zwrócił się w stronę swoich rodziców. Świtowid poczuł bijącą od niego skondensowaną rządze mordu i zemsty. Duch odchylił się do tyłu i wydał z siebie kolejny ryk, tym razem wysoki, prawie artykułowany. Z katatonii dźwięków wybił się jeden, charakterystyczny, brzmiący jak płacz dziecka. Strach, który nie odstępował Świtowida od kilku godzin, zniknął. Teraz musiał działać. Skupił się na zadaniu. Poroniec zauważył go dopiero w tym momencie. Zwrócił w jego stronę ciemny owal głowy. Niespodziewanie druida przeszył lodowaty chłód, nie mający nic wspólnego z raptownym spadkiem temperatury. Włosy zjeżyły mu się na karku, przez całe ciało przeszedł dreszcz. Zacisnął mocniej dłonie na drzewcu włóczni, aż pobielały mu knykcie. Wycelował grotem broni w demona, stanął na ugiętych nogach w szerokim rozkroku, wyczekując szarży. Poroniec nie kazał mu czekać. Ruszył na kapłana z nieludzką szybkością. Świtowid nie przyjął całego impetu, zamiast tego uskoczył w bok i zamachnął się bronią na odlew. Niewprawny cios nie trafił w serce, ale sięgnął lewego ramienia. Ostrze wbiło się w ciało demona, ale wbrew oczekiwaniom nie rozcięło go, a tylko rozmyło, niczym chmurę. Zaskoczony Świtowid zawahał się na moment. Poroniec wykorzystał szansę. Obrócił się i uderzył go w krzyż małą piąstką. Siła ciosu odrzuciła druida do przodu, upadł na ziemię. Poczuł na twarzy dotyk zaszronionej trawy. Przed oczami rozbłysły mu jasne plamki. Zacisnął zęby i podniósł się. Kątem oka zobaczył zbiorowisko ruchliwych pochodni na końcu ulicy. Mieszkańcy próbowali zobaczyć walkę w mroku. W tym samym momencie coś znów ścięło go z nóg. Poroniec spadł na niego i przygniótł go do ziemi. Klęcząc na piersiach druida wzniósł rękę do ciosu. Świtowid zarzucił głową w prawo, pięść musnęła mu włosy i wbiła się głęboko w ziemię. Druid odrzucił demona i przeturlał się na bok. Poroniec wyciągnął rękę, wzbijając w powietrze grudki gleby. Zaryczał wściekle i tak głośno, że zadrżały ściany budynków wokoło.

 

– Prawie kończymy! Wytrzymaj jeszcze trochę! – krzyknęła Sława. Poroniec popatrzył na nią, przypominając sobie, co go sprowadziło i kogo chce zabić. Pobiegł w stronę swojej matki. Druid rzucił się za nim, chociaż wiedział, że nie zdąży. Poroniec już wyciągał ręce ku Sławie, rycząc tryumfalnie.

 

– Nie! – krzyknął rozpaczliwie Świtowid. Wtedy Dębomir zasłonił żonę drogę własnym ciałem! Demon wyskoczył na niego i zaczął okładać pięściami. Młody człowiek nie miał z nim szans. Upadł na ziemię i przyjmował cios za ciosem, próbując się bronić. Świtowid dobiegł do nich i dźgnął Porońca z całych sił. Ostrze wbiło się w żebra, zrzuciło ducha z Dębomira. Świtowid przeskoczył nad obitym do nieprzytomności mężczyzną i pchnął jeszcze raz, tym razem jednak chybił. Poroniec sprawnie uniknął ciosu. Do druida dotarł zapach dymu, jakby coś się paliło…

 

– Nieeeeeee! –wrzasnęła Sława. Świtowid obrócił się i zobaczył ją wbiegającą do płonącego domu koło którego stała jakaś obca, stara postać w poszarzałej chuście na głowie Stara jędza za ściany! Dębomir zapomniał o rytuale i pobiegł w jej stronę. Nie dokończył rytuału! Świtowid poczuł, jak pada na ziemię, rażony w brzuch potężnym ciosem. Poroniec złapał go za nogę i rzucił nim o ścianę płonącego domu. Siła uderzenia zabrała mu dech w piersi. Poczuł mrowienie w całym ciele. Nie mógł się ruszyć. Resztką siły woli zagarnął w pięść grudkę ziemi. Czuł, jak krew powoli zalewa mu wnętrze. Poroniec skoczył na niego i zaczął okładać piąstkami. Druid czuł, że zaczyna tracić przytomność. Ciosy zaczęły boleć co raz mniej. Świtowid zebrał resztki sił, pokonał wszechogarniający ból. Podniósł rękę i wrzucił do grobu garść ziemi. Wtedy Poroniec złapał się za głowę i znów zaryczał, tym razem jednak z bólu. Odskoczył od Świtowida, i zaczął rzucać się po ziemi, jakby ktoś wbił mu nóż w plecy. Kątem oka zobaczył Sławę szamocącą się ze staruszką. W rękach tej drugiej błyskał nóż. Sława ze wszystkich sił próbowała ochronić ciałem małe dziecko. Świtowid zmusił ciało do posłuszeństwa, zebrał całą siłę, jaka mu została i wstał. Poraził go ból w plecach, jakby złamał mu się kręgosłup. Mimo to podniósł się po raz drugi. Nogi uginały się pod nim, ledwo był w stanie utrzymać się w pionie. Wziął włócznię z ziemi, zignorował szamotaninę za plecami. Zakręciło mu się w głowie, prawie stracił orientację. Podszedł do walającego się po ziemi Porońca i podniósł broń do ciosu. Krew coraz mocniej zalewała mu oczy. Czuł, że traci siły. Obraz stawał się niewyraźny. Ostatkiem sił wbił ostrze w ciało Porońca. Demon nie wydał z siebie dźwięku, padł martwy. Deszcz ustał, ciało Porońca rozwiało się jak pył, mimo, że nie dało się czuć nawet lekkiego powiewu wiatru. Ciszę rozdzierał tylko przerażający krzyk Sławy, który przerodził się w lament. Wokoło znów było ciepło, jednak Świtowid już tego nie poczuł. Leżał martwy na ubitej ziemi.

 

 

 

 

* * * *

 

 

 

 

 

Bogodar rozejrzał się wokoło. Nie zobaczył nic oprócz białej pustki.

 

– Może ci pomóc? – spytał ktoś za nim. Bogodar obrócił się i zobaczył młodego mężczyznę ubranego w kolory lasu. Jego niebieskie oczy patrzyły na malucha ze szczerą troską. – Wydajesz się zagubiony.

 

– Pierwszy raz tutaj jestem. – powiedział Bogodar, zaskoczony, że potrafi mówić. Jasnowłosy przybysz nie był jednak tym faktem zdziwiony. Pokiwał tylko głową.

 

– Nikt nie był tutaj chyba więcej, niż raz.

 

– Przepraszam.

 

-Za co?

 

– To przeze mnie tutaj jesteś.

 

-Nie ma za co. Nie byłeś do końca sobą. Z resztą, kto chciałby żyć wiecznie? Chodź, zobaczymy, gdzie dojdziemy. – podniósł malucha i wziął go na barana. – Jestem Świtowid.

 

– Bogodar. Tak przynajmniej nazwała mnie mama – odpowiedział.

 

– To dobre imię. Twoja matka wiedziała, że będzie ci pasować.

 

– Szkoda, że nie mogłem jej poznać.

 

– Zobaczysz ją, już nie długo.

 

– Teraz ma kogo innego. Nie będzie o mnie pamiętała. – zasmucił się.

 

– Nie prawda – skarcił go Świtowid. – To twój drugi brat i twoja mama kocha go na równi z tobą. Nawet nie myśl inaczej. – Przez całą resztę drogi nie rozmawiali ze sobą. W końcu zobaczyli majaczącą w oddali postać. Gdy do niej dotarli, okazała się kobietą w średnim wieku.

 

– Witaj, mamo. – przywitał się druid.

 

– Witaj synu. – odpowiedziała. Patrzyli na siebie przez dłuższy czas. Świtowid w końcu ściągnął Bogodara z ramion i posadził na ziemi.

 

– Pójdziesz z tą miłą panią. Ona wie, co i jak. – zwrócił się w stronę matki. – Nie wytłumaczysz mi, co chciałaś mi wcześniej powiedzieć, prawda?

 

– Tylko tyle zdołałam się dowiedzieć. Zmarli nie są wszystkowiedzący, synu. Musisz sobie jednak uświadomić, że uratowałeś życie wielu ludziom, także swojemu bratu. Wiedz też, że przeznaczenie zrzuciło na twoje barki ogromne brzemię. Od twojej siły będą zależeć losy wielu więcej. Musisz wrócić.

 

– Nie idziesz z nami? – spytał Bogodar.

 

– Świtowid ma jeszcze dużo do zrobienia, Bogodarze. Ja zaprowadzę cię do twojego nowego domu. – wzięła malucha za rękę i odeszli od druida.

 

– Jest pani tak piękna, jak moja mama. – zdążył usłyszeć.

 

– Dziękuję, będę się tobą opiekować, póki nie przybędzie twoja prawdziwa mama. Synu. – Świtowid uśmiechnął się.

 

-Nie mogłaś pokazać się nam wcześniej? Teraz mam dużo więcej do przejścia! – krzyknął za nimi. Obróciła się i obdarzyła go pięknym uśmiechem. Tym jedynym, zarezerwowanym tylko dla swoich dzieci. „Kocham cię, zawsze będę. Mój synu, jestem z ciebie dumna”.

 

 

* * * *

 

 

Otworzył powieki. Zobaczył nad sobą drewniane bale, rzeźbione w piękne motywy. Czuł pod plecami miękki siennik. Wokoło unosił się zapach gotowanego rosołu. Poczuł, jak z głodu skręcają mu się kiszki. Znał te bale i ten strop. Przekręcił głowę w bok. Zobaczył siedzącego obok niego Miłorada. Spał niespokojnie, opierając głowę o dłonie. Boguchwała mieszała obiad w kotle drewnianą łyżką. Jej piękną twarz szpeciły ciemne worki pod oczami.

 

Dzieci siedziały cicho przy stole, żadne z nich nie odezwało się słowem. Zobaczył kolebkę, w której leżał niemowlak. To dziwne, Boguchwała jeszcze nie urodziła dziecka. Świtowid przezwyciężył mdłości. Nawet w takim momencie nie chciał uszanować powagi sytuacji. Wyciągnął rękę z pod kołdry i szturchnął Miłorada.

 

– Ej, psss – szepnął. Miłorad nie reagował, więc druid szturchał go dalej. – obudź się, leniuszku. –zaszczebiotał. W końcu jego brat podniósł głowę. Spojrzał rozespanymi oczyma na Świtowida i nagle rozszerzył je tak bardzo, że prawie wypadły mu z orbit.

 

– Świtowid! – krzyknął. – Ty żyjesz?! – złapał brata w objęcia. – Nie mogę uwierzyć własnym oczom! Mów do mnie, braciszku! Już miałem wysyłać po rodzeństwo na pogrzeb! – cała rodzina obróciła się w stronę braci. Wszyscy jak na komendę zrobili przerażone miny.

 

– Złaź ze mnie, ty ciężki klocu. Mam połamane żebra! – powiedział Świtowid, śmiejąc się. I faktycznie, gdy łapał powietrze, poczuł kłujący ból w obu bokach. Do Boguchwały i dzieci dotarło, co się stało i oblegli jego łóżko. „Na bogów, ty żyjesz!” „To cud!” „Stryj nas tak nie straszy! Nigdy więcej!”. Trwało to dobre kilka minut. W końcu do łóżka podszedł ktoś inny. Świtowid spojrzał, kto taki i zobaczył Sławę, z twarzą napuchniętą od płaczu.

 

– Nie przebaczyłabym sobie, gdybyś zginął, Świtowidzie – załkała. – ale wiedziałam, że nie odejdziesz. Po prostu wiedziałam! – powiedziała przez łzy.

 

– Nie tak łatwo mnie zabić. Co tutaj robisz? – wtedy przypomniał sobie, że jej dom spłonął w pożarze. – ach, no tak. A gdzie Dębomir? – wszyscy nagle sposępnieli, Sława wybuchła histerycznym płaczem. Boguchwała podeszła od niej, klepiąc ją po plecach.

 

– Umarł, ta jędza, która podpaliła dom, Ciecirada, zasztyletowała go, gdy ratował swoje dziecko. Nie miał siły, żeby się bronić. – powiedział Miłorad. – złapali ją. Tłumaczyła się, że chciała zabić tylko dziecko, ale zrobiła, co było trzeba, żeby dostać demoniczny pomiot. Pożar, który spowodowała, zabił jeszcze trzy rodziny. Została przybita do krzyża i zostawiona na drodze, żeby zdechła z pragnienia. Strażnicy uratowali sytuacje w ostatniej chwili, podobno ich zawołałeś. –Świtowid spuścił głowę. Nie pamiętał tego momentu. Poczuł się słabo. Opadł znów na poduszki.

 

– Trzymaj się, bracie, zaraz obiad. Potem pójdziesz spać. – napoili go rosołem i zgodnie z obietnicą zasnął jak niemowlę. Sława w końcu opanowała płacz. Podeszła do kołyski i pocałowała swojego syna w czoło.

 

– Nigdy nie pozwolę cię skrzywdzić, nigdy – szepnęła. – Nigdy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 


[1] 1 sążeń = 1,787 m

Koniec

Komentarze

Na razie przeczytałem kilka pierwszych akapitów. Raczej nie moje klimaty. Może podejdzie za drugim podejściem.

To ja może tak wstępnie zwrócę uwagę, że tytuł powinien być bez cudzysłowu :)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Mnie się podobało, wciągające.

Przynoszę radość :)

Dzięki, Beryl, już zedytowałem ;) Dzięki, Anet 

Długie trochę. Jutro przeczytam, teraz nie dam rady. Ale zapowiada się ciekawie.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Nowa Fantastyka