- Opowiadanie: tfurca - Kudły (Konfrontacja 2013)

Kudły (Konfrontacja 2013)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kudły (Konfrontacja 2013)

 

Poniższy tekst to fragment powieści "Pogranicze", zawierający sceny bitwy.

 

 

 

Kiedy teren zaczął się wznosić gwałtownie, Junoka zatrzymał rumaka i zwrócił go w stronę swej armii, która pozostała w tyle. Nawet rycerze, dosiadający przecież wypoczęte zwierzęta, nie byli w stanie dotrzymać mu kroku. Wojewodzińskie konie były iście mistrzowskie. Poklepał swojego z czułością po karku, wchłaniając w dłoń pot ogiera.

 

Konni wkrótce zrównali się z nim, lecz piechota rozciągnięta była w długą kolumnę i minie jeszcze parę chwil, nim wszyscy zbiorą się do kupy. A czas naglił.

 

– Łucznicy! – ryknął nagle Kmieloch.

 

– Z koni! – rzucił komendę Boszczyk

 

Ludzie momentalnie zsunęli się z grzbietów wierzchowców, przywierając do nich tak, by zasłaniały ich swym ciałem. Uczynił to również Junoka, choć myśl o utracie tego wspaniałego zwierzęcia wycisnęła mu łzę. Zdumiony dostrzegł, że kwietni bracia pozostali w siodłach i wysunęli się na pierwszą linię, wprost w deszcz, czy raczej mżawkę strzał, bo łuczników wojewoda nie miał nigdy w nadmiarze. Pociski jeszcze w powietrzu zaczęły jakby świadomie skupiać się na butnych celach i z impetem uderzyły… tuż obok spokojnych mężczyzn.

 

Zdumienie i ulga opanowały Junokę, który obserwował zdarzenie zerkając spod końskiej szyi. Pytający wzrok zwrócił ku Boszczykowi.

 

– Oni z północy. Ruiny w pobliżu. Oni przesiąknięci magią.

 

Mógł się domyślić. Wspomniał wizytę w stołpie braci i już wtedy czuł, że nie są oni zwykłymi śmiertelnikami.

 

– Tedy niech oni idą pierwsi. Będą nam tarczą, byśmy mogli uderzyć na wroga.

 

– Zrobimy co rozkażesz, panie, lecz szturm pod górę jest wielce niebezpieczny. Nasze wojsko nie jest wprawione. Nim osiągniemy ich pozycje, ludzie będą rzygać z wysiłku. Wróg rozprawi się z nami raz dwa. Może lepiej zaczekamy tu na nich?

 

Junoka zirytował się najpierw, że ktoś kwestionuje jego rozkazy, zaraz potem jednak zrozumiał słuszność słów Boszczyka, gdy ocenił odległość i kąt nachylenia zbocza. Ten człowiek najwyraźniej znał się na wojowaniu i nie tracił zimnej krwi. Warto słuchać jego rad.

 

– Dobrze, zaczekamy – odparł. Przecież wojewoda nie zdzierży i na pewno za chwilę uderzy z furią.

 

Tymczasem zamiast Sielczan, ku grupce sunęła z nieba kolejna chmura pocisków i jak poprzednio cała ich moc przyciągnięta została przez kwietnych braci.

 

Powietrze przeszył rozpaczliwy koński kwik. Wierzchowiec Jotra zatańczył chwilę, po czym zwalił się na bok. Jeździec wyleciał z siodła jak z katapulty, uderzając grzbietem o skaliste podłoże. Jęknął głucho i rozpłaszczył się na ziemi bez oznak życia. Chwilę potem uniósł nieznacznie rękę, odpowiadając tym samym na niespokojne zapytanie brata. Koń wierzgnął jeszcze kilkakroć kopytami i znieruchomiał. Z gardzieli wystawały pióra strzały.

 

W górze rozległ się triumfalny okrzyk, a łucznicy sposobili się do kolejnej salwy.

 

– Wystrzelają nas! – krzyknął Żemko. – Musimy się cofnąć poza zasięg strzał.

 

– A co z waszą mocą?! – zapytał rozpaczliwie Junoka.

 

– Wyczerpuje się. Za daleko od ruin.

 

– W płaskim terenie nie damy rady. Zgniecie nas ich szarża. Radźcie, co czynić!

 

Zamiast rady, nadeszła trzecia salwa. Tym razem część strzał oddzieliła się od reszty. Te, które poszybowały ku Żemce, a zatem i w pobliże Junoki, nie wyrządziły szkód. Pozostałe jednak uderzyły w gromadę wojów, stojących nieco dalej od naładowanego resztką magii rycerza. Inni, ci, którzy nie zdołali dobiec, zatrzymali się, a potem na trzęsących się ze strachu nogach, powoli jęli się cofać.

 

Trudno było w takiej sytuacji ponownie pytać o radę, bo czasu na zastanawianie się brakowało, a i Żemko podjął najwyraźniej ostateczną decyzję, zawracając konia ku równinie, upewniwszy się pierwej, ze Jotr stanął już na własne nogi. Wszyscy chcieli znaleźć się przy jego boku, który stanowił jedyną tarczę.

 

I nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby nie niespodziewana odsiecz.

 

(…)

 

Ciskane z góry kamienie porywały za sobą większe odłamki skalne. Prawdziwy grad pocisków uderzył w szeregi Sielczan. Zapanował zamęt i bezgraniczne przerażenie. Konie stawały dęba, ludzie padali na twarz. Raz po raz człowiek lub zwierzę staczali się ze zbocza, strąceni lawiną. Odpryski skał raniły jak ostrza sztyletów. Pył i kurz wciskały się do oczu. Krzyki, jęki, przekleństwa zagłuszały rozkazy.

 

Pograniczna magia dała o sobie znać. Właśnie wtedy, gdy przybysze poczuli się pewni siebie, gdy zdawało się, że bitwa może rozstrzygnąć się szybko i łatwo. Kiedy wróg miał zamiar wycofać się, nie zdoławszy nawet sformować szyków.

 

W ułamku sekundy ponieśli dotkliwe straty, bowiem uderzenie przyszło z niespodziewanej strony i nie zdołali wykonać żadnego ruchu, który by ich ochronił. Najgorsze były jednak straty moralne. Żołnierze zrozumieli, że mają do czynienia z czymś innym niż wrogiem z krwi i kości, którą to krew łatwo można utoczyć mieczem, a i kości takoż połamać. Dzikie, radosne okrzyki z dołu dopełniały dzieła psychicznego zniszczenia.

 

Zwątpienie po raz pierwszy dopadło Sposława. Co począć, gdzie skryć się, dokąd wycofać, skoro ziemia, po której stąpa jest przeciw niemu. Leżąc na skale, rozejrzał się wokół, gdy kamienna lawina stoczyła się wreszcie niżej. Większość ludzi spoczywała bez ruchu, nie wiadomo jednak czy dlatego, że nie żyli, czy też z obawy o zdrowie, jedynie ranni pojękiwali i wili się z bólu na ziemi. Niektóre ciała z pewnością opuściło już życie, sądząc po strasznych ranach, najczęściej głów, które broczyły obficie krwią. Konie powoli uspokajały się, lecz niektóre również padły ofiarą kataklizmu, a ich zwłoki znaczyły zbocze góry, podobnie jak ciała kilku żołnierzy.

 

Stojący w dole również musieli ustąpić spadającym kamieniom, a okazało się to wcale niełatwe, jako że czoło lawiny stawało się coraz szersze. Mocno zdezorientowany Junoka pozostał jednak w samym środku kamiennej kipieli w towarzystwie wciąż dosiadającego konia Żemki, jego brata, Jotra, oraz własnego wierzchowca. Przywarł do zadu żemkowego zwierzęcia, zamknął oczy i wsłuchiwał się w dudnienie głazów, licząc, że choćby resztka magii z ruin ocali mu życie.

 

I magia zadziałała. Nawet najdrobniejszy odłamek skalny nie zranił nikogo z małej grupki, która stała niczym wysepka pośrodku pieklącego się oceanu. A może był to przypadek?

 

(…)

 

Trudno powiedzieć, jak to się stało. Być może nieostrożnie postawił stopę na jakimś kamieniu, którego wcześniej tu nie było, wykręcił kostkę i stracił równowagę. Tak czy siak, upadł i zaczął staczać się po zboczu.

 

Mimo oczu zalanych krwią obficie broczącą z rozciętej głowy, kapitan Lok dostrzegł to, a instynkt kazał natychmiast ruszyć z pomocą. Pociągnął za sobą żołnierza próbującego właśnie założyć mu opatrunek. Inni, stojący najbliżej, którzy uniknęli obrażeń, podążyli natychmiast za swoim dowódcą.

 

Ci z dołu, a przynajmniej kilkunastu z nich, widząc upadek znacznego, sądząc po odzieniu, człowieka, także zareagowali instynktownie. W nadziei na solidny łup, podnieceni szczęśliwym zwrotem okoliczności, nie zważając na strome, niewygodne zbocze, rzucili się z dzikim okrzykiem w stronę bezwładnie zbliżającej się ku nim postaci.

 

Pochwycili go wkrótce, być może ratując w ten sposób mężczyźnie życie. Mieli zamiar pociągnąć swą ofiarę w dół, bo w kupie z resztą wojska czuliby się bezpiecznie i nie musieli narażać na starcie z biegnącymi z pomocą wojami wroga, lecz czyjaś bezmyślność, czy może niepohamowana żądza pieniądza zniweczyła ten plan. Ktoś zauważył pękatą sakiewkę i rzucił się na nią jak wygłodniały pies na kość, chcąc uprzedzić kamratów. Szybko oberwał jednak w łeb od czujnego kompana i wywiązała się szamotanina. Ktoś inny, pragnąc wykorzystać zamieszanie, wyciągnął nóż i już próbował odciąć palec z kosztownym pierścieniem, gdy otrzymał cios kamieniem rzuconym z góry przez gwardzistę. Nie minęło parę chwil, a może i minęło, gdy napędzony bezgraniczną złością Lok wpadł z impetem w gromadę kłócących się i wykonał soczysty zamach mieczem.

 

Skowyt i tryskająca krew uderzonego podniosła na duchu gwardzistów. Oto okazało się, że te powstałe z grobu trupy można przy użyciu żelaza na powrót posłać tam, gdzie ich miejsce. Nadbiegający kolejno żołnierze robili użytek ze swych mieczy, spychając niedoświadczonych wrogów i przechwytując nieprzytomnego Sposława.

 

Scenę tę obserwował Junoka. Zareagował błyskawicznie, choć nie posiadał bitewnego doświadczenia. Schwytanie wojewody było jednak oczywistą receptą na sukces i pozbycie się raz na zawsze kłopotu. W tej chwili szansa na takie zakończenie sprawy umykała wraz z ciosami sposławskich gwardzistów.

 

Opuścił bezpieczną strefę w cieniu kwietnych braci i pomknął w stronę lewej flanki swej armii, gdzie skupiły się główne siły, które umknęły przed lawiną i na wprost której całe zdarzenie miało miejsce.

 

– Sto srebrnych dla tego, kto pochwyci ich wodza! – ryknął, mając w duchu nadzieję, że przynajmniej taką kwotę posiada w mieszku Sposław.

 

Żądnym łupów wojom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Szansa na niewyobrażalne bogactwo, adrenalina wywołana niedawnym sukcesem, a w znaczącej mierze bezmyślność tych prostych ludzi sprawiła, że z radosnym okrzykiem nad wyraz sprawnie i szybko zaczęli wspinać się po stromym zboczu i wkrótce zwarli się w morderczym uścisku z wrogiem. I choć umiejętności ich w porównaniu z dobrze wyszkolonym żołnierzem z Sielca były żadne, nadrabiali braki ogromną przewagą liczebną, jako że większość gwardzistów, którzy zdatni byli do walki, wciąż pozostawała w górze.

 

Junoka z nadzieją omiótł wzrokiem miejsce, gdzie stali górale. To, co zobaczył, nie było jednak optymistyczne. Z nieznanych powodów zaczęli oni opuszczać swoje pozycje, znikając powoli między skalnymi załomami. Zupełnie jakby uznali, że ich misja skończyła się. Cóż, trzeba było polegać na ludziach, którymi dowodził. Marna to była armia, ale wciąż mógł liczyć na zwycięstwo.

 

W miejscu, gdzie leżał Sposław osłaniany mieczami i tarczami gwardzistów kotłowało się coraz bardziej, jako że wciąż nowi ludzie przybywali zarówno z dołu jak i z góry. Od czasu do czasu ktoś staczał się po stromym zboczu tracąc równowagę od uderzenia bronią, tarczą lub pięścią. Cała ta gromada wyglądająca jak drgający konwulsyjnie ludzki kokon powoli zsuwała się ku dolinie, do miejsca, gdzie pozycję zajmowały „elitarne” jednostki pogranicznej armii, złożone z prawdziwych zbrojców i rycerzy, którzy ich tu przywiedli. To napawało Junokę otuchą. Do czasu…

 

(…)

 

Początkowo nie zwracał uwagi na opętańcze krzyki starca. Był przekonany, że tamten całą głowę ma zajętą smoczym jajem, prawdziwym, czy też wyimaginowanym. Jednak, gdy zawtórował mu drugi mężczyzna, w którym rozpoznał sługę rogatego rycerza, zrozumiał, że chodzi o rzecz naprawdę ważną.

 

Zobaczył dziwne istoty. Choć podobne do ludzi, bardziej przypominały baśniowe dzikie zwierzęta. Były dość niskie, mniej więcej o głowę ustępowały prawdziwym ludziom, nawet niewysokim z natury Pogranicznikom, za to krępe, o mocnych ramionach, wypukłych piersiach, krótkich korpusach i również nie za długich, mocno umięśnionych nogach.

 

„Kudły!” – wydzierali się Miodun ze swym kompanem i nietrudno domyślić się, skąd wzięła się ta nazwa. Odziani bardzo skromnie, głównie w przepaski na biodrach, wystawiali swe niezwykle owłosione ciała na prażące słońce. Zmierzwione włosy pokrywały ich od stóp do głów, przysłaniając ciemną skórę i ustępując jedynie na dłoniach, czołach i odstających kościach policzkowych. Długie włosy na głowach spływały im do ramion, mieszając się z imponującym zarostem twarzy. Spod gęstych brwi rosnących na grubych wałach nadoczodołowych spozierały bystre, dzikie oczy.

 

W silnych dłoniach dzierżyli drągi, pałki, maczugi i inną prymitywną broń obuchową. Niektórzy dysponowali krótkimi dzidami. Nie posiadali tarcz, ani żadnej podobnej osłony. Najwyraźniej ufali swej sile fizycznej i przewadze liczebnej.

 

Bo było ich naprawdę wielu. Całe zbocze poczerniało od powiększającej się stale gromady. Przybywali od strony jaskini, z której jeszcze rano wyruszył Junoka z Miodunem. Wygląda na to, że mężczyźni opuścili ją w ostatniej chwili. Czy stwory owe wyszły z trzewi gór? Wszystko jest możliwe, skoro legendy o Kudłach okazały się prawdą.

 

„Kudły, Kudły!!” – zdzierali gardła Miodun z Kostyrem, przebijając się swym wrzaskiem przez bitewny zgiełk. Przerażające słowa docierały do uszu i świadomości coraz to nowych wojów i zwarcie dwóch armii powoli ustawało. Przez szeregi pogranicznych wojsk przeszedł pełen lęku pomruk. Instynktownie wszyscy cofnęli się kilka kroków. Ci, którzy walczyli przed chwilą na zboczu, opuścili broń i przemieszani ze sobą, Pogranicznik obok Sielczanina, z otwartymi ustami przyglądali się nowemu wrogowi.

 

Kudłom przewodził ogromny samiec, dorównujący wzrostem normalnym ludziom, lecz dużo bardziej barczysty i umięśniony jak pies hodowany do walk. Oprócz przepaski na biodrach, przez ramię miał przerzuconą skórę cętkowanego górskiego lamparta. Łeb zwierza z rozdziawioną paszczą i długimi kłami zdobił jego muskularną pierś. Wsparty na ciężkiej maczudze nabijanej kolcami, z jedną nogą postawioną na głazie, spozierał zaciekawiony na zmagania dwóch armii. Teraz, gdy tamci wstrzymali bój, uznał, że nadszedł czas, by samemu wyprowadzić cios. Wzniósłszy maczugę, ryknął ile mocy w potężnych płucach. Odpowiedzieli mu poddani, a ich głos przetoczył się przez góry niczym grzmot burzy. Chwilę potem czarna armia rzuciła się na przerażonych ludzi.

 

(…)

 

Kiedy zeszli na równinę, okazali się nad wyraz niezdarni. Ich krótkie nogi nie pozwalały na szybkie przemieszczanie się. Nie posiadali broni miotanej, którą mogliby zagrozić umykającym ludziom. Tym zaś strach dodawał energii i nawet słabsi zdołali umknąć przed uderzeniem Kudłów. Mniej szczęścia mieli jedynie ci spośród gwardzistów Sposława, którzy pozostali w górze na zboczu.

 

Szybko przekonano się jednak, że wróg choć powolny, jest niezwykle wytrzymały. Jeśli kto dosiadał konia lub choćby osła, nie musiał się lękać, lecz piechurzy wkrótce zaczęli odczuwać zmęczenie, a ten kto zbyt odstawał, prędzej czy później musiał zostać dopadnięty przez czarną watahę.

 

Nieliczni łucznicy znajdujący się w uciekającej grupie raz po raz próbowali ustrzelić wrogiego wodza, żaden jednak nie miał dość odwagi, by zbliżyć się na odległość, która gwarantowała celny strzał.

 

Umykali tak do zmierzchu, a potem noc całą i dalej od świtu przez pół dnia, a wróg deptał im wciąż po piętach.

 

Dla ratowania jak największej liczby ludzi, konni przeprowadzali czasem szarże, by w ostatniej chwili wykonać zwrot i pociągnąć za sobą kudłatą hałastrę, dając tym samym czas na krótki wypoczynek reszcie. Jednak południowy skwar wypalał resztki sił i nadziei.

 

(…)

 

Dopadli ich o świcie, gdy ledwie o staję w blasku pierwszych słonecznych promieni zamajaczyły mury kamiennego zrujnowanego miasta. Atak był niespodziewany i wprowadził okropny zamęt w szeregi uciekinierów. Rozpierzchli się we wszystkie strony, gdzieniegdzie tylko stawiając twardszy i bardziej zorganizowany opór. Widząc nieuchronną klęskę, rycerze porzucili myśl o obronie i popędzili w stronę rozwartej bramy – bliźniacy, Boszczyk i inni, często po dwóch na jednym wierzchowcu, a za nimi pieszo Lok i gwardziści dźwigający na noszach Sposława. Reszta sieleckich wojów, ginąc bohatersko, osłaniała odwrót rannego wodza.

 

Minąwszy bramę, znaleźli się na obszernym dziedzińcu. W świetle dnia miejsce owo nie wydało się groźne i ani trochę magiczne. Nikt zresztą o tym teraz nie myślał. Należało szybko odgrodzić się od nadciągającej czarnej zarazy. Zsiedli z wierzchowców, dopadli skrzydeł wrót i z wysiłkiem jęli je zamykać.

 

Brama, niemiłosiernie trzeszcząc i skrzypiąc, zamykała się opornie. Kolejni rycerze, którzy znaleźli się na dziedzińcu dokładali wysiłku, by ją zatrzasnąć. Pozostała już ledwie wąska szczelina, gdy ktoś krzyknął:

 

– Stać! – Junoka wskazał ręką zbliżającą się gromadkę Sielczan z noszami. – Wstrzymajcie się! Musimy na nich zaczekać!

 

– Srać na nich! – odpowiedział na to Boszczyk. Pozostali najwyraźniej uznali słuszność słów Żywotnika, bowiem znów naparli na skrzydła.

 

Junoka zwrócił błagalny wzrok na braci. Ci jednak pozostawali obojętni, choć nie przykładali swych ramion do zamykania bramy.

 

– Przecież to twój wróg śmiertelny! – usłyszał słowa zdumionego Mioduna. – Masz okazję pozbyć się go!

 

– Ludzie tego człowieka osłaniali nasz odwrót! Gdyby nie to, rozsiekłyby nas Kudły. I zeżarły ze smakiem. Nieprawdaż, bracia?!

 

Kwietni bliźniacy drgnęli i spojrzeli na Junokę oczami błyszczącymi nieznaną nikomu barwą. Nic jednak nie wskazywało na to, by mieli zamiar go poprzeć i powstrzymać mężczyzn domykających skrzydła. Te już niemal zwarły się ze sobą, gdy uderzył w nie miecz młodzieńca, który skrzesał iskry tuż przy dłoniach Boszczyka. Zaskoczony rycerz odskoczył, potknął się i przewrócił, pociągając za sobą kompana.

 

– Wydałem rozkaz, psie pomioty! – zawył wściekle Junoka, nie panując nad emocjami. Okrutnym wzrokiem przeszył rycerzy tak, że ci odstąpili od wrót. Jotr i Żemko także nie zaprotestowali. Najwyraźniej było im obojętne, kto ujdzie żyw z jatki. Młodzieniec ściskał miecz, gotowy rozpłatać łeb każdemu, kto ośmieli się mu przeciwstawić. Gniew dodał mu mocy i sprawił, że pozostali przypomnieli sobie, iż jest prawdziwym i prawym wodzem armii.

 

Stali pokornie i obserwowali, jak Lok siecze Kudły, które stopniowo przebijały się przez ostatnie szeregi pieszych obrońców. Wstrzymywał napór zarazy, pozwalając kilkuosobowej grupie sieleckich gwardzistów z rannym Sposławem na noszach dopaść bezpiecznie bramy miasta.

 

– Zamykamy? – zapytał ktoś.

 

– Czekamy na Loka!

 

– Już nie ma na kogo – rzekł po chwili Miodun, kładąc dłoń na ramieniu młodzieńca. – Zamykamy! – wydał za niego polecenie.

 

Skrzydła bramy zetknęły się z sobą, wydając głuchy stukot, który echem odbił się od pobliskich zabudowań. Potem zablokowano je żelazną belą i nagle zrobiło się prawie zupełnie cicho. Do uszu zgromadzonych na dziedzińcu dobiegał jedynie stłumiony odgłos dogasającej bitwy, ciężki oddech zmęczonych Sielczan i chrapanie koni.

 

 

Koniec

Komentarze

Nie znam się na walce, więc tego tematu nie chcę ruszać. Zazgrzytało mi kilka sformułowań: – mistrzowskie konie – wydaje mi się, że "mistrzowski" to godny mistrza albo przez niego wykonany, do koni jakoś nie pasuje; – mżawka strzał – mżawka to deszcz drobny, ale niekoniecznie rzadki; – soczysty zamach mieczem – znaczy, zawierający dużo soku? – To, co zobaczył, nie było jednak optymistyczne. – A czy widok w ogóle może być optymistyczny? Budzić optymizm, nastrajać optymistycznie – to owszem.  

Babska logika rządzi!

A mnie zaciekawiło, co bedzie dalej. Chyba przeczytam całość

Przynoszę radość :)

I w ten sposób mam następną zakładkę ;) Dzięki :)

Przynoszę radość :)

Czytanie opisu samej walki w takiej ilości jest trochę nużące. Co innego gdy jest to cześć większej opowieści. Tutaj niestety nie doczytałem do końca pomimo dość  dynamicznej akcj.

Zgodzę się z Homarem – trochę za dużo na raz tego, Tfurco, rzuciłeś. To nie jest scena walki, a kilka scen. Spokojnie mogłeś sobie darować np. lawinę, która nic nie wnosi a i walką ją trudno nazwać.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Zbyt wiele wrażeń, by całość ogarnąć. Dzieje się tak wiele, że niełatwo skupić się na czymkolwiek.

 

„Wojewodzińskie konie były iście mistrzowskie”. –– Wolałabym: Wojewodzińskie konie były naprawdę doskonałe.

 

„W płaskim terenie nie damy rady. Zgniecie nas ich szarża. Radźcie, co czynić! Zamiast rady, nadeszła trzecia salwa”. –– Powtórzenia.

 

„Zamiast rady, nadeszła trzecia salwa”. –– Czy można oddać salwę z łuków, taka cichą? ;-)

Salwę oddaje się chyba z broni palnej, ale nie mam pewności.

 

„W ułamku sekundy ponieśli dotkliwe straty…” –– Ponieważ w następnym zdaniu masz straty moralne, tu proponuję: W ułamku sekundy ponieśli znaczne/ wielkie szkody… Lub: W ułamku sekundy doznali znacznego szwanku

 

„…rzucili się z dzikim okrzykiem w stronę bezwładnie zbliżającej się ku nim postaci”. –– Wolałabym: …rzucili się z dzikim okrzykiem w stronę bezwładnie staczającej się ku nim postaci.

 

„To, co zobaczył, nie było jednak optymistyczne”. –– Wolałabym: To, co zobaczył, nie napawało jednak nadzieją.

 

„Niektórzy dysponowali krótkimi dzidami”. –– Wolałabym: Niektórzy mieli/ trzymali krótkie dzidy.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka