Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Tato, czym jest życie? – spytał siedmioletni Kacper, po wyjściu z ojcem ze sklepu.
– Znów zaczynasz? – mężczyzna ciężko westchnął. – Zrozum w końcu, że pewne odpowiedzi przyjdą wraz z wiekiem, teraz i tak nie zrozumiesz.
– Mhm – mały spuścił głowę i nie odzywał się dopóki nie doszli do domu.
Zwykłe jesiennie popołudnie. Przysłonięte chmurami słońce lekko świeciło, nadając blask mokrym liściom spadającym z drzew. Dom Kacpra i jego taty należał do jednych z najbardziej zamożnych na ulicy Polańskiej. Willa wznosząca się przy końcu drogi, przypominała jeden z tych staropolskich dworków, królujących w architekturze wiele lat temu. Skośny, ścięty dach i weranda zajmująca całą długość frontowej ściany, podparta białymi kolumnami. Dwupiętrowa budowla otoczona była kamiennym murem, skutecznie chroniącym przed wścibskimi oczami sąsiadów. Metalowa furtka, znajdująca się obok bramy wjazdowej, prowadziła marmurową ścieżką aż pod samą przybudówkę. Przez niemal całą działkę ciągnął się rozległy trawnik, niegdyś idealnie przystrzyżony, teraz odstraszał nawet złodziei. Na prawo od wejścia do mieszkania znajdował się garaż z niedziałającą już bramą. Nim ojciec chłopaka popadł w długi, stał tam zaparkowany granatowy Bentley. Kacper pomógł tacie postawić zakupy na drewnianych schodach przed drzwiami i pobiegł zamknąć furtką, a z nieba zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Gdy mężczyzna w końcu uporał się z zamkiem, który nadawał się do wymiany, razem z synem wniósł nabytek do środka. Naprzeciw wejścia ciągnął się długi korytarz uwieńczony schodami. Na prawo była kuchnia, a po lewej zaś znajdował się salon. Ściślej rzecz biorąc, salon-sypialnia. Ojciec zajął się wyłożeniem zakupów na kuchennym stole, a chłopak poszedł do łazienki znajdującej się w korytarzu, w którym prócz niej było jeszcze zejście do piwnicy. Górne piętra już od paru tygodni stały nieużywane. Po sprzedaniu ostatniej rzeczy, która była cokolwiek warta, zaplombowano i schody, który pełniły teraz funkcję czysto dekoracyjną. Gdy Kacper umył ręce, w lodowatej wodzie, wrócił by pomóc tacie. Panujący w mieszkaniu chłód nie pozwalał im ściągać kurtek. Jedynym źródłem ogrzewania był mały elektryczny piecyk postawiony w salonie. Chłopiec, stojąc w przejściu, przyglądał się ojcu szukającemu miejsca na cukier.
– Zawsze mama się tym zajmowała – powiedział po cichu.
Mężczyzna znieruchomiał i odpowiedział mu drżącym głosem:
– Mówiłem ci już żebyś o niej nie wspominał, pamiętasz?
Kacper tylko kiwnął głową i podszedł odebrać od ojca paczkę, by schować ją w kredensie obok dawno nie używanego zlewu. Resztę zakupów wypakowali w milczeniu.
W tym roku chłopak miał iść do pierwszej klasy, lecz wszystko się posypało. Śmierć matki bardziej odbiła się na ojcu niż na nim samym. Załamany mężczyzna szukał pocieszenia w alkoholu i hazardzie, chcąc zapomnieć o wszystkim. Jak można się domyślić, szybko stracił pieniądze i zaczął się zapożyczać. Gdy odkryto, że okradał współpracowników, wyrzucono go z pracy. Przed komornikiem chroniły go tylko systematycznie sprzedawane sprzęty domowe. Gdyby chciał teraz pić, nie miałby za co. Nie posiadał żadnej rodziny prócz swojego syna. Gdy zaoferowano mu pomoc społeczną, obiecał sobie, że się zmieni. I mu się to udało, jednak fundusze jakie otrzymywał, ledwo starczały na podstawowe potrzeby. Oszczędzał jak tylko mógł, a i tak wiodło im się gorzej niż przypuszczał. Reputacja ex-bankowca-złodzieja go wyprzedzała, więc nikt nie chciał już go zatrudnić, nawet nielegalnie. Każdego dnia mówił synowi, że jutro będzie lepiej, aczkolwiek owe "jutro" zdawało się z niego kpić i nie chciało nadejść. Zbliżały się ósme urodziny dziecka, a jedyne co mógł mu zaoferować, to kolejne puste obietnice. Pogrążony w tych ponurach myślach, przysłuchiwał się kroplom deszczu walącym w szyby. Mały spał od kilku godzin, przykryty kocami, a on stał jak ten kołek w kuchni użalając się nad własnym losem.
Dotrzymam tej jednej obietnicy. Zmienię coś. Przeszło mu przez myśl, gdy zbliżał się do szuflady ze sztućcami. Wyjął jeden z niegdyś błyszczących, firmowych, japońskich noży. Ściskając rękojeść oburącz, przymierzył ostrze do swojego brzucha, podwijając poły płaszcza.
– Życie to wredny skurwiel, Kacperku – po tych słowach gwałtownie wbił metal w odsłoniętą skórę, po czym upadł głucho na kolana. Przepraszając w myślach syna, pchnął nóż jeszcze głębiej, z wyrazem błogości na twarzy tracąc świadomość.
Stojący w drzwiach Kacper przyglądał się konającemu ojcu. Widział ten ból oraz upadające na podłogę ciało. Powinien poczuć smutek, żal, zamiast tego odczuwał jedynie pogardę. Patrzał jak na robaka, który nie był w stanie sprostać problemom. Skoro nie szanował swojego życia, mógł chociaż pomyśleć o własnym dziecku. Im dłużej chłopiec przypatrywał się ciemnej plamie, która powstawała wokół ojca, tym bardziej niechęć zmieniała się w złość. Ta z kolei, w nienawiść. Z obojętnym wyrazem twarzy zbliżył się do swojego opiekuna. Uklęknął w kałuży krwi i zaczął nasłuchiwać. Wciąż oddychał. Malec starał się przewrócić rodzica na plecy, jednak bezskutecznie. Cała agresja jaką w sobie zbierał, szukała ujścia właśnie teraz. To przez słabą wolę swojego ojca, jego życie zamieniło się w koszmar. Prychnąwszy, opuścił pomieszczenie i skierował się do piwnicy. Drogę oświetlił schowanymi w kurtce zapałkami. Nie minęło parę minut, a Kacper wrócił do kuchni, taszcząc ze sobą starą, dużą butlę po płynie do naczyń, wypełnioną płynną substancją. Nie marnując czasu, wylał całą zawartość na dogorywającego ojca. Po pomieszczeniu rozniosła się gryząca woń benzyny. Gdy chłopiec skończył, odpalił jeszcze jedną zapałkę. Płomień przez chwilę oświetlił jego twarz, którą teraz zdobił szeroki, obłąkańczy uśmiech. Oczy siedmiolatka poszerzyły się z powodu ekscytacji jaką teraz odczuwał. Pierwszy raz od śmierci matki czuł taką radość, porównywalną z szaleństwem. Kacper uniósł płonącą zapałkę na ciałem taty, by po chwili ją upuścić. Zdawało się jakby spadała w zwolnionym tempie, uważnie śledzona przez wzrok chłopca. Gdy tylko zetknęła się z mężczyzną, natychmiast ogarnął go szkarłatny płomień. Płonąca sylwetka zaczęła się rzucać resztkami sił we własnej posoce, by po chwili znieruchomieć na dobre. Swąd spalenizny dobiegł do chłopca, którego ogień zdawał się omijać, nie robiąc mu żadnej krzywdy. Pożar po chwili zajął resztę kuchni i przedostał się na korytarz. Kacper wstał i ruszył do wyjścia, usta mając wygięte w szyderczym półuśmiechu.
– Chociaż tym razem jest ciepło – rzucił na odchodne, gdy opuszczał budynek.
– To było genialne! Zrób to jeszcze raz!
Ucieszony reakcją Bartka, Kacper podpalił następnego gołębia. Sęk w tym, że zrobił to nawet nie ruszając się z miejsca. Gdy tylko pstryknął, ptak stanął w płomieniach i po chwili nie zostały po nim nawet pióra. Swąd spalenizny doleciał do nosów obu chłopców.
– Niesamowite, od dawna to potrafisz?
– W sumie od dnia pożaru.
– Ale ty chyba nie…?
– Jasne, że nie, głupi jesteś?
Przez resztę drogi do domu, Kacper opowiadał przyjacielowi jak uczył się panować nad swoim darem i o tym jak musiał go ukrywać. Nie było to łatwe, mieszkał z Bartkiem już dziesięć lat i jak dotąd nie wyszło to na jaw. Ich rodziny się kiedyś przyjaźniły i gdy tylko wieść o pożarze się rozeszła, rodzice Bartka zaadoptowali siedmioletnią sierotę. Chłopaki byli w tym samym wieku, więc cały czas trzymali się razem. Kacpra posłano nawet do tej samej szkoły, do której chodził jego nowy, przybrany brat. Właśnie dzisiaj, ostatniego dnia drugiej klasy liceum, Kacper postawił wszystko na jedną kartę. Musiał się tym z kimś podzielić, a nikomu innemu nie ufał. Nie dało się ukryć faktu, że reakcja Bartka mile go zaskoczyła. Gdy dotarli do domu, mieszącego się naprzeciw spalonej rudery, niegdyś mieszkania jednego z chłopców, Bartek poprzysiągł milczenie i obiecał, że nikomu nie wyjawi tej tajemnicy. Obaj w dobrych humorach, weszli do środka. Długi korytarz ciągnął się na dobre kilkadziesiąt metrów. Dom nie był piętrowy, zajmował wystarczająco dużo miejsca samym parterem. Z tego przyozdobionym rodzinnymi zdjęciami holu, odchodziły krótkie korytarze, wszystkie zakończone drzwiami. Chłopcy mieli pokoje naprzeciwko siebie. Szybko pobiegli się wypakować, żeby zaraz po obiedzie iść nad rzekę, gdzie miało być klasowe, oficjalne zakończenie roku szkolnego. Kacper przymknął drzwi swojego małego królestwa, po czym bezceremonialnie rzucił plecak na środek pokoju. Dominowały w nim kolory czarny i czerwony. Przemiennie pomalowane ściany, ciemny sufit i krwawy dywan. Biurko, jak i szafa, miały intensywny odcień hebanu. Natomiast łóżko wyróżniało się barwnym szkarłatem, tak jak i pościel. Na prawo od wejścia znajdowały się drzwi do łazienki, której kafelki podtrzymywały klimat i były koloru węgla. Chłopak poszedł przemyć twarz i ręce. Gdy skończył, przyjrzał się osobie, która spozierała na niego z lustra. Idealnie gładka cera, ciemny dwudniowy zarost i postawione na żel czarne włosy. Za te przymioty, oraz głębokie zielone oczy, był wdzięczny swoim biologicznym rodzicom. Nic innego mu nie zostawili. Dobry wygląd był rekompensatą za życie jakie mu zafundowali. Oparł się o umywalkę, cicho zaśmiał, po czym wrócił do pokoju. Kopnął plecak pod biurko, zajmujące miejsce przy oknem, i wyszedł na korytarz. Natknął się na Bartka wychodzącego przez drzwi naprzeciwko. Długowłosy szatyn o ciemnych oczach i dziecięcej twarzy, tak samo jak jego przyszywany brat, nie narzekał na brak powodzenia. Śmiejąc się ze swojego wyczucia czasu, obaj ruszyli do przedostatnich drzwi po prawej stronie, gdzie mieściła się kuchnia. Takie rozplanowanie pomieszczeń było niezbyt codziennie, dzięki czemu zapewniało odstępstwo od rutyny domów reszty sąsiadów, którzy nierzadko organizowali przyjęcia, zapraszając całe osiedle. Równolegle do kuchni znajdowała się jadalnia, lecz mały stolik mieszczący się w tej pierwszej, zupełnie wystarczał dla ich dwójki. Pokój był wypełniony masą elektrycznych urządzeń, których część nigdy nawet nie była używana. Meble pomalowane na kolor drewna miały oddawać nastrój swojskości, co wychodziło im z marnym skutkiem, z racji tego, że były zbyt nowoczesne. Na stoliku leżała kartka pozostawiona przez mamę Bartka. Jak zwykle napisała co mają do jedzenia i że wrócą z tatą późno – dzień jak co dzień. Tym razem mieli do podgrzania spaghetti, co było miłą odmianą od zup i sałatek. Jednak po dzisiejszych wydarzeniach, "podgrzewanie" nabrało nowego znaczenia. Chłopacy wzięli talerze z makaronem, po czym czarnowłosy zaczął je podgrzewać, poprzez trzymanie ich na otwartych dłoniach. Nie było widać ognia, ale Bartek wydał jęk zdumienia, gdy z obiadu zaczęła po chwili unosić się para. Następna godzina zeszła na jedzeniu, rozmowie o możliwościach Kacpra, i przygotowaniach do wyjścia. O piętnastej obaj młodzieńcy byli już gotowi, ubrani w zwykłe letnie ciuchy. Co prawda żaden z nich nie był pełnoletni, ale to nie przeszkodziło szatynowi, by wziąć jeden z samochodów ojca i pojechać nim nad rzekę.
Impreza miała trwać od popołudnia aż do samego rana, jednak lekko po północy wszyscy już byli zalani w trupa. Na plaży przy rzece zjawiła się prawie cała szkoła, bez względu na rocznik czy profil. Nie zabrakło tak samo alkoholu jak i skrętów, każdy znalazł coś dla siebie i z pewnością można było nazwać to udanym zakończeniem roku szkolnego.
Dochodziła pierwsza w nocy, a Kacper leżał w wypożyczonym namiocie razem ze swoją dziewczyną, Laurą. Chodzili ze sobą praktycznie od pierwszej klasy, gdzie zmuszeni byli razem siedzieć na jednej z lekcji. Nie bez powodu była postrzegana jako jedna z ładniejszych dziewczyn w całym liceum, dlatego też wielu niewyżytych nastolatków zazdrościło Kacprowi jego zdobyczy. Leżała z głową na jego ramieniu i spała w najlepsze, a chłopaka złapał melancholijny nastrój. Nie upijał się zbyt szybko, więc miał teraz czas na myślenie. Pomimo niezbyt dobrego startu w życiu, miał teraz wszystko czego mógłby zapragnąć. Oddanego przyjaciela, piękną dziewczynę, rodzinę, oraz masę innych osób, na których może polegać. Poza tym aparycja i bystry umysł również ułatwiały mu życie, nie wspominając o niebywałej zdolności, którą cały czas w sobie szlifował. Pogrążony we własnych myślach, powoli zasnął.
Obudziły go wibracje telefonu, którego bateria postanowiła udać się na wieczny spoczynek, a na pewno do czasu następnego naładowania. Nie wiedział, która była godzina, lecz z pewnością środek nocy, bo czarne sklepienie przebijało się przez płaty namiotu. Promienie księżyca, który świecił niby rozgrzany do białości metal, padały prosto na twarz chłopaka, przedostając się przez siatkę na owady u złączenia namiotu. Niepokojący był jednak fakt, że obok nie było Laury. Pewnie poszła za potrzebą – pomyślał, po czym w głowie pojawiły mu się lubieżne wizje. Opuścił namiot z zamiarem znalezienia dziewczyny i skorzystania z uroku chwili, licząc na małe co nieco. Krążył po brzegu, kierując się wzdłuż prądu rzeki. Wszędzie walały się puste butelki, podeptane puszki i niedopalone papierosy. Z niektórych namiotów dochodziły odgłosy bynajmniej ludzkie, osób podnieconych upojeniem alkoholowym. Już miał zawracać, gdy wreszcie ją znalazł. Siedziała na małym pomoście wychodzącym do połowy szerokości rzeki, a nogi zwisały jej bezwiednie nad taflą wody. Byłby to uroczy widok, gdyby nie fakt, że nie była tam sama. Zaraz obok niej siedział obejmujący ją ramieniem Bartek. Co do tego nie było wątpliwości. Wmawiając sobie, że nic takiego przecież nie robią, Kacper postanowił zbliżyć się do przytulonej dwójki. Jednak nie uszedł dobrze kilku kroków, a Laura zawiesiła ręce na szyi jego przyjaciela i zaczęła dokładnie penetrować wnętrze jego ust językiem. Rzecz jasna z wzajemnością. To już było dość jednoznaczne, a podwójnie zdradzony Kacper – przez własną dziewczynę i najlepszego przyjaciela, stał w bezruchu z zaciśniętymi pięściami. Krew napływała mu do głowy, oddech stał się nierówny, a całe ciało napięło. Przymknął na moment oczy, a gdy je otworzył, jego tęczówki nabrały soczyście czerwonej barwy. Po chwili zapanował nad oddechem, a z otaczającego go kawałka ziemi wystrzeliły długie na kilka metrów płomienie, przypominające ogniste sznury. Zaczęły wić się wokół niego niczym węże, nabierając coraz większego żaru i z każdą sekundą bardziej skwiercząc. W końcu ich liczba się zwiększyła i zaczęły one latać dookoła chłopaka, jak po wierzchu szklanej kuli, niewidocznej bariery. Niemal w tym samym momencie ziemia wokół Kacpra stanęła w ogniu, tworząc płonący krąg, a dwa płomienie pomknęły w kierunku niczego nieświadomej pary. Ich ciała zostały błyskawicznie strawione przez śmiercionośny żar, nie zdążyli nawet krzyknąć. Została z nich tylko grudka popiołu, zdmuchniętego przez wiatr do wody. Uśmiechnięty Kacper odwrócił się tyłem do rzeki, mierząc wzrokiem uśpionych imprezowiczów. A zabawa dopiero się zaczynała.
Z każdą kolejną ofiarą, jego żądza krwi rosła. Cały teren, na którym odbyła się impreza, był teraz trawiony przez pomarańczowo-czerwone płomienie. Morderczy żywioł pochłaniał wszystko na swojej drodze. Nabrzeże było zalane ogniem, który w niczym nie przypominał zwykłego pożaru. Co chwila buchały kolejne słupy palącej zarazy. W centrum tego wszystkiego stał Kacper, z którego wylatywały coraz to potężniejsze płomienne bicze, który smagały wszystko wokół. Nikomu nie udało się uciec, bo nawet jeśli nie dosięgała go wszechobecna pożoga, to oplatało go palące pnącze wystrzelone przez zdradzonego nastolatka. Chłopak stał z rękoma w kieszeniach spodenek i śmiał się w najlepsze. Plaża przypominała teraz miejsce apokalipsy. Płonące namioty i słomiane domki, przypominające pochodnie, unoszący się żar i wzlatujący coraz wyżej czarny dym. Ogień rozprzestrzeniał się z zawrotną prędkością, tak samo wzdłuż rzeki jak i w głąb lądu. W oddali dało się już słyszeć nadjeżdżające wozy strażackie, więc podpalacz postanowił się ulotnić. Przejechał dłonią po włosach, które zmieniły swoją barwę na czerwoną, po czym skierował się w stronę przeciwną do nurtu rzeki, trzymając się blisko jej koryta. Pierwsze kroki zostawiały jeszcze płonące ślady, które znikły w momencie, gdy okalające Kacpra języki ognia przestały już świecić i zaczęły się stopniowo kurczyć. Chłopak zapuścił się w las, będący schronieniem dla rzeki. Ogień zdążył pochłonąć jeszcze kilka istnień nim nadjechał ratunek, napawając młodzieńca niebywałą ulgą.
Stojący na przeciwległym brzegu starzec, skryty w cieniu drzew, zaklął cicho pod nosem. Poprawił wysoki kaptur purpurowej togi, po czym powietrze wokół niego zawirowało, a on sam jakby się rozpłynął. W oka mgnieniu mężczyzna przeniósł się na skąpaną w słońcu pustynię, gdzie złoty okrąg był teraz w zenicie. Staruszek zdjął nakrycie głowy i przejechał ręką po burzy siwych włosów, wpatrując się przed siebie. Chyba coś źle wymierzyłem…– przeszło mu przez myśl. Jednak jego wątpliwości zostały rozwiane, gdy po całej pustyni przewinął się mrożący krew w żyłach krzyk. Choć była ona równa jak stół kuchenny i mogło się wydawać, że ciągnęła się w nieskończoność, to nie było widać źródła hałasu. Lecz nie było to przeszkodą dla starego maga. Mając teraz pewność, wyciągnął przed siebie obie dłonie, jakby szukając niewidzialnej przeszkody, i zaczął mamrotać pod nosem słowa języka demonów. Po chwili jego oczom, niemalże tuż obok niego, ukazały się ruiny odrapanej pustynnymi wiatrami budowli. Zamek stworzony z piaskowca imponował swoimi rozmiarami, nawet jeśli mało co z niego zostało. Nietknięty był tylko kawałek muru, cała reszta była w mniejszym lub większym stopniu uszkodzona. Główna brama, wieże strażnicze, zamkowe komnaty i spiczaste baszty. Wszystko to w tym samym, głębokim kolorze piasku. Od wewnętrznej strony ocalałego muru, gdzie zapewne mieścił się kiedyś główny plac, dochodziły odgłosy walki. Starzec ruszył z miejsca, podążając za dźwiękami krzyżujących się ostrzy. Nim dotarł do celu, powietrze przeszył jeszcze jeden zapierający dech w piersiach pisk, tym razem nieco potężniejszy. Po tym szczęk żelaza ustał. Gdy mężczyzna w szacie znalazł się za murem, powitała go wysoka postać, wsuwająca duży dwuręczny miecz do pochwy na plecach. Wojownik odziany był w ciężką, złotą zbroję, która miała wyraźnie wygrawerowany wizerunek oka wpisanego w trójkąt. Burza czarnych loków opadła na jego gładką, opaloną twarz, gdy usiadł obok wsiąkającej w piasek plamy krwi. Zielonej krwi. Mag przysiadł się do niego, czekając aż tamten zacznie rozmowę.
– To był ostatni – podjął po chwili czarnowłosy.
– Rozumiem – jego rozmówca się zamyślił, po czym zaczął powoli zdawać raport. – Piąty już się przebudził. Tak jak przypuszczaliśmy, najgorszy scenariusz.
Wojownik przez moment milczał i tylko pokiwał w zrozumieniu głową. Skupienie, które pojawiło się na jego twarzy, było wyraźnym znakiem, że nie potrzebuje więcej informacji. Po chwili wstał, a z jego pleców wyrosła para wielkich, śnieżnobiałych skrzydeł.
– Pilnuj go, ja lecę do Szefa. – Powiedział do starca, zrywając się do lotu.
– Gabrielu, nie skreślajmy go jeszcze! – wykrzyczał za oddalającym się archaniołem.
Jedyną odpowiedzią jaką dostał, były opadające tumany piasku, które tamten wzburzył przy pierwszym machnięciu potężnymi skrzydłami. Milczący staruszek się podniósł, otrzepując dokładnie szatę. Naciągnął na głowę kaptur, po czym sam zniknął, zostawiając po sobie niewyraźne zawirowania powietrza.
Przestał iść dopiero po dobrych dwóch godzinach, i wyszedł z drugiej strony lasu. Wycieńczony padł na ziemię, gdzie leżał tak aż do świtu. Bardziej od spaceru zmęczyło go puszczenie całej plaży z dymem, czegoś takiego jeszcze nie było. Gdy się przebudził, nie otwierał oczu, wmawiając sobie, że to wszystko było tylko złym snem. Niestety, gdy podniósł ociężałe powieki, brutalna rzeczywistość dała o sobie znać. Znajdował się na leśnej drodze, która prosto z lasu prowadziła na jedną z bocznych ulic miasta. Promienie porannego słońca odbijały się od przezroczystej rosy, zamieniając ją w lekką mgiełkę. Chłopak podniósł się powoli, i spróbował otrzepać wilgotne ubranie. Od strony plaży unosił się jeszcze wysoko czarny dym, resztki po ledwie opanowanym pożarze. To się stało naprawdę. Nie miał już po co tam wracać. Nie było również mowy o ponownym odwiedzeniu domu. Tutaj był skończony. Nawet jeśli nie było przeciw niemu żadnych dowodów, to jak wytłumaczy się z tego, że tylko on przeżył. A nikt kto go zna, nie uwierzy, że mógłby wcześniej opuścić imprezę. Teraz zostanie po prostu uznany za zaginionego, po tym jak nie uda się odnaleźć jego zwłok w zgliszczach. Ot, po kłopocie. Z rękoma w kieszeni ruszył powoli w stronę asfaltowej ulicy. Nieco przerażał go fakt, że nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia. Raczej zdawał się być nieco zraniony, zwłaszcza gdy przypominał sobie obraz, który zobaczył. Przestań kretynie! Tylko niepotrzebnie się nakręcał. Było minęło, a zdrajcy dostali to, na co zasłużyli. Lecz było już za późno, nie zdążył się w porę opanować. Na jego twarzy pojawiła się pulsująca żyła, a pobliska sosna stanęła w płomieniach. Kurwa, pięknie. Nie oglądając się za siebie, by nie widzieć jak bardzo ogień się rozprzestrzenia, Kacper rzucił się biegiem do ulicy. Był już w połowie drogi, gdy nagle cały krajobraz zawirował mu przed oczami, jakby niespodziewanie zrobił salto w miejscu. Wylądował na plecach na twardej ścieżce. Zaparło mu dech, więc odkaszlnął parę razy i spróbował się podnieść. Bezskutecznie, niewidzialne więzy skutecznie krępowały jego ruchy. Zobaczył nad sobą ciemną sylwetkę, która ustawiła się pod promieniami wschodzącego słońca, tak by nie mógł jej rozpoznać. Był w stanie dostrzec jedynie zarys wysokiego kaptura.
– A teraz możesz tutaj leżeć i zostać złapanym na gorącym uczynku – wyraźny nacisk na słowo "gorącym" i nutka ironii – bądź grzecznie podać mi rękę i dać sobie pomóc.
– Nie można było tak od razu? Tylko tak znienacka, brutalnie – powiedział z wyrzutem chłopak.
Uznając to za zgodę, jego rozmówca zwolnij zaklęcie unieruchamiające i podał mu rękę. Kacper nie odmówił pomocy, mocno ściskając dłoń przybysza. Ujrzał twarz starca, która nijak nie pasowała do tego twardego uścisku jakim się odwzajemnił nieznajomy.
– A skąd ja mogłem wiedzieć co ci strzeli do głowy? – starzec powiedział poważnym głosem, po czym dodał – może przejdźmy w inne miejsce.
I nie puszczając chłopca, teleportował ich obu na jedną z wież strażniczych muru obronnego zamku Pandemonium. Kacper nie dowierzał własnym oczom. Znajdował się na szczycie ogromnej wieży, należącej do gigantycznego kamiennego kompleksu. Mur, przecinany podobnymi basztami, ciągnął się na kilkaset metrów. Poza nim było tylko… morze lawy. Gdzie nie sięgnął wzrokiem, mógł dostrzec jedynie płonącą maź, stykającą się daleko z czerwonym, zachmurzonym horyzontem. To wyglądało jak wielka wyspa pośrodku niczego. Natomiast wewnątrz murów sprawa miała się zupełnie inaczej. Plac wyłożony był kamiennymi płytami koloru krwi, a swoimi rozmiarami przewyższał niedawno spaloną plażę. W miejscu bramy zionęła czarna dziura, za którą był tylko mrok, po stokroć bardziej intensywny niż najciemniejszy kąt w zatęchłej piwnicy. Nie licząc kilku walających się kości, dziedziniec był praktycznie pusty. Aczkolwiek prawdziwa atrakcja pojawiała się dopiero na przeciwległym końcu tej zamkniętej wyspy. Gigantycznych rozmiarów zamek, wzniesiony z czerwonej cegły. Gdy mur zdawał się sięgać na wysokość dwudziestu metrów, tak forteca była przynajmniej trzy razy wyższa, a szerokością zajmowała cała plac w poprzek. Prowadziło do niej tylko jedno "oficjalne" wejście. Prócz niego, przez całą budowlę przebiegały różnego rodzaju wieżyczki, balkony oraz okna, ustawione w najdziwniejszych miejscach, pod różnymi kątami. Przypominało to wielki kopiec, do którego ktoś nawtykał masę patyków i kamieni. Jednak mimo tego, a może właśnie dzięki temu, budowla budziła grozę. Przekrzywione wieże, ostre kontury, przerażająca aura bijąca z cegieł, które zdawały się być namaszczone krwią poległych. Rządząca tym przybytkiem osoba niewątpliwie musiała budzić nie mniejszy postrach niż sama budowla. Wciąż nie mogąc się nadziwić temu widokowi, chłopak był w stanie wydukać tylko krótkie:
– Ha…?
– O tak, robi wrażenie – przyznał z uznaniem starzec. – Teraz do rzeczy, mamy naprawdę mało czasu.
Nie odrywając wzroku od otaczającego go mistycyzmu, Kacper pokiwał głową, dając znak, że słucha.
– Jak pewnie zauważyłeś, jesteś chodzącą zapalniczką. I nikomu to nie przeszkadzało, aż do tej pory. Przestań się podniecać i spójrz na mnie jak do ciebie mówię!
Wyrwany z zadumy młodzieniec zwrócił się w stronę mężczyzny, czekając na resztę monologu.
– Naprawdę przegiąłeś. Spalić gołębia, podgrzać jedzenie – to jedno. Ale zamordować kilkadziesiąt osób i puścić całą plażę z dymem? Co ty sobie wyobrażałeś?!
– Zdenerwowali mnie…
– To nieistotne. Wydałeś na siebie swego rodzaju wyrok śmierci, rozumiesz to? Góra się boi, że nie będą cię w stanie kontrolować. Ja sam nie mam na tyle wielkiej władzy żeby ci pomóc.
– Mhm – przytaknął, nie okazując większego zainteresowania sytuacją.
– Jest jeden sposób, ale będziesz musiał złożyć przysięgę i oddać się dobrowolnie pod opiekę serafinów. Wiem, że dla kogoś takiego jak ty to obraza, no ale… – nagle urwał, napotykając obojętne spojrzenie chłopca. – Tak?
– Nie mam zielonego pojęcia o czym ty do mnie mówisz – rzekł ze stoickim spokojem.
– Przyznaję, trochę się zapędziłem – westchnął. – Ale nie mamy teraz czasu na wyjaśnianie wszystkiego. Jeśli tylko przeżyjesz, to zajmiemy się tym później. A teraz się dobrze zastanów i mi odpowiedz: Będziesz uciekał, aż w końcu zostaniesz złapany, czy pójdziesz na tymczasowy układ z aniołami?
– Łapię, że mówisz prawdę, w końcu i tak jestem jakiś ognistym świrem. Pewnie to co powiedziałeś też ma jakiś sens i faktycznie coś mi grozi. Ale kim ty w ogóle jesteś? Po co to robisz?
– Chcę ci pomóc przez wzgląd na twojego ojca.
– Zmarłego pijaczynę?
– Tego prawdziwego ojca – sprostował mężczyzna, powodując zaintrygowanie na twarzy Kacpra.
– Okej – zaczął powoli. – To się robi coraz dziwniejsze. Zrobimy tak – przybrał teraz rzeczowy ton i uniósł prawą rękę do góry, jakby chciał pstryknąć na kelnera. – Wszystko mi ładnie wyjaśnisz, albo skończysz jak tamta sosna, hm?
Mężczyzna popatrzał na niego z dezaprobatą.
– Ty tak na serio?
Chłopak zmarszczył brwi.
– Myślisz, że sobie robię jaja?! To patrz!
Pstryknął, a z jego uniesionej dłoni wystrzelił płomień, przypominający wijący się sznur, i pomknął w stronę głowy starca. Ten tylko powstrzymał ziewanie, i stojąc twardo na ziemi, nie ruszył się z miejsca. Ogień zdawał się rozpraszać i znikać na jego twarzy. Zdezorientowany Kacper posłał w kierunku mężczyzny jeszcze kilka podobnych salw, z takim samym, mizernym skutkiem.
– Pobawiłeś się?
– Czemu mój ogień cię nie rusza?! – wykrzyczał zaskoczony chłopak.
– Jesteś na razie za cienki w uszach żeby się na mnie stawiać, szczeniaku. A teraz podpiszesz tę cholerną przysięgę czy własnoręcznie mam się ciebie pozbyć?
– Jeśli to cię nie rusza, to zrobimy inaczej – wydyszał Kacper, po czym splunął mu w twarz i rzucił się na niego z pięściami. Starzec zręcznie się odsunął i podstawił chłopakowi nogę. Ten poleciał do przodu, zatrzymując się dopiero na ząbkowanej balustradzie wieży. Kacper poczuł jak nagle jakaś niewidzialna siła unosi go kilka stóp w górę i przenosi nad ogromny plac.
– Zapytam ostatni raz, podpiszesz? – spytała spokojnie siwa postać, ścierając długim rękawem resztki ślini z policzka.
Szamotając się w powietrzu, zrezygnowany Kacper po chwili przytaknął, posyłąjąc złowrogie spojrzenia. Mężczyzna powoli postawił go z powrotem obok siebie, po czym bez żadnego ostrzeżenia wbił mu dłoń w klatkę piersiową, dokładnie na wysokości serca. Chłopak wybałuszył oczy i zgiął się w pół, ale nie czuł żadnego bólu. Mamrocząc pod nosem niezrozumiałe dla Kacpra słowa, starzec wyjął rękę z powrotem.
– Co to… u diabła było? – spytał roztrzęsionym głosem, masując miejsce, z którego przed chwilą wystawała kończyna obcego człowieka.
– Przysięga. – Odparł rzeczowym tonem. – Od teraz są na ciebie nałożone limity, których przekroczenie grozi śmiercią, nic wielkiego.
– Zaraz, zaraz, jakie limity?
– Na przykład będziesz mógł używać tylko określoną ilość exitium dziennie.
– Exitium?
– Innymi słowy, moc zniszczenia. Przecież musi się to jakoś nazywać.
– Czego jeszcze mi nie wolno? Sikać w miejscach publicznych?
– Na wszystkie pytania odpowiem ci jak się obudzisz.
– Ale ja nie… – nim dokończył, mężczyzna gwałtownie machnął ręką przed jego twarzą, i Kacper niemal natychmiast zapadł w głęboki sen. Starzec złapał go, chroniąc przed upadkiem, i wyszeptał mu do ucha:
– Nazywam się Ruga.
Bohaterowie jakoś mnie nie przekonali. Ojciec skrajnie nieodpowiedzialny, chłopak właściwie też. Siedmiolatek dźwigał tyle zakupów, że nie mógł zamknąć furtki? W jaki sposób zaplombowanie górnych pięter obniża koszty życia? Dlaczego rodzice puścili dzieciaki na całonocną imprezę? Można złożyć przysięgę nie wiedząc o tym? Jest trochę usterek językowych.
Babska logika rządzi!
Tja, co za dużo, to niezdrowo… Mieszanka fragmentów dobrych, takich sobie i słabych. Nieprzekonywający bohater – najpierw latami ukrywa swoje umiejętności, doskonaląc je, potem z nagła rezygnuje z sekretu, na deser ponosi go tak, że szkoda gadać. (Tak przy okazji – nazwanie plaży nabrzeżem jest błędem.) Co robił przez ten czas prawdziwy ojciec Kacpra? Zapomniał o synu, o jego umiejętności, o zagrożeniach? Takie to jakieś… Niedokończone i chyba słabo przemyślane.
Wezmę sobie te uwagi do serca i postaram się poprawić :)
Nie porwało mnie. Mocno nieprzemyślane i takie, hmmm historia się rozwija, rozwija, rozwija, ale to wszystko takie chaotyczne. Nic nie tłumaczysz, wszystkie nowe elementy pojawiają się nagle, nic ze sobą nie jest powiązane. Jest dzieciak, zostaje sierotą, nagle ma przyjaciela, umie robić czary-mary, nagle ma dziewczynę i jest w liceum, dziewczyna go zdradza, wszystkich spala, idzie dalej, zero refleksji, nic kompletnie. Słabo.
Proponujecie całkiem porzucić ten pomysł (bo wymagałoby to zbyt dużych poprawek), czy może dawałoby to radę po uzupełnieniu tych braków?
Porzuciłabym ;)
Spróbuję to jeszcze jakoś wybronić :/ Jak wyjdzie z tego kicha, to wtedy odpuszczę ten temat. To na dniach dodam poprawioną wersję, i będę wdzięczny jak jeszcze wyraziecie swoją opinię, nawet najbardziej negatywną ;D ważne, że szczerą :)
Tylko się nie spiesz! Przemyśl mocno, bo pracy przy tym tekście jest naprawdę dużo… Idą święta, czasu masz full (chyba?).
Tak zrobię : ) Wstawię jakoś po Nowym Roku, być może na dobry początek 2014 :D