- Opowiadanie: Kyuke - I w proch się obrócisz

I w proch się obrócisz

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

I w proch się obrócisz

 

– Ta­to, czym jest życie? – spy­tał sied­miolet­ni Kac­per, po wyjściu z oj­cem ze sklepu.

– Znów zaczy­nasz? – mężczyz­na ciężko wes­tchnął. – Zro­zum w końcu, że pew­ne od­po­wie­dzi przyjdą wraz z wiekiem, teraz i tak nie zrozumiesz.

– Mhm – mały spuścił głowę i nie odzy­wał się dopóki nie doszli do domu.

Zwykłe je­sien­nie po­połud­nie. Przysłonięte chmu­rami słońce lek­ko świeciło, na­dając blask mokrym liściom spa­dającym z drzew. Dom Kac­pra i je­go ta­ty na­leżał do jed­nych z naj­bar­dziej za­możnych na uli­cy Po­lańskiej. Wil­la wznosząca się przy końcu dro­gi, przy­pomi­nała je­den z tych sta­ropol­skich dworków, królujących w ar­chi­tek­turze wiele lat te­mu. Skośny, ścięty dach i we­ran­da zaj­mująca całą długość fron­to­wej ściany, pod­parta białymi ko­lum­na­mi. Dwupiętro­wa bu­dow­la otoczo­na była ka­mien­nym mu­rem, sku­tecznie chro­niącym przed wścib­ski­mi ocza­mi sąsiadów. Me­talo­wa fur­tka, znaj­dująca się obok bra­my wjaz­do­wej, pro­wadziła mar­mu­rową ścieżką aż pod samą przy­budówkę. Przez niemal całą działkę ciągnął się roz­legły traw­nik, nieg­dyś ideal­nie przys­trzyżony, te­raz od­straszał na­wet złodziei. Na pra­wo od wejścia do mieszkania znaj­do­wał się ga­raż z nie­działającą już bramą. Nim oj­ciec chłopa­ka po­padł w długi, stał tam za­par­ko­wany gra­nato­wy Ben­tley. Kac­per pomógł tacie pos­ta­wić za­kupy na drew­nianych scho­dach przed drzwiami i po­biegł zam­knąć fur­tką, a z nieba zaczęły spa­dać pier­wsze krop­le deszczu. Gdy mężczyz­na w końcu upo­rał się z zam­kiem, który na­dawał się do wy­miany, ra­zem z sy­nem wniósł na­bytek do środ­ka. Nap­rze­ciw wejścia ciągnął się długi ko­rytarz uwieńczo­ny scho­dami. Na pra­wo była kuchnia, a po le­wej zaś znaj­do­wał się sa­lon. Ściślej rzecz biorąc, sa­lon-sy­pial­nia. Oj­ciec zajął się wyłożeniem za­kupów na kuchen­nym sto­le, a chłopak poszedł do łazien­ki znaj­dującej się w ko­rytarzu, w którym prócz niej było jeszcze zejście do piw­ni­cy. Górne piętra już od pa­ru ty­god­ni stały nieużywa­ne. Po sprze­daniu os­tatniej rzeczy, która była co­kol­wiek war­ta, zap­lombo­wano i scho­dy, który pełniły teraz fun­kcję czys­to de­kora­cyjną. Gdy Kac­per umył ręce, w lodowatej wodzie, wrócił by pomóc ta­cie. Pa­nujący w mie­szka­niu chłód nie poz­wa­lał im ściągać kur­tek. Jedynym źródłem ogrzewania był mały elektryczny piecyk postawiony w salonie. Chłopiec, stojąc w przejściu, przyglądał się oj­cu szu­kające­mu miej­sca na cukier.

– Zaw­sze ma­ma się tym zaj­mo­wała – po­wie­dział po cichu.

Mężczyz­na znierucho­miał i od­po­wie­dział mu drżącym głosem:

 

– Mówiłem ci już żebyś o niej nie wspo­minał, pamiętasz?

Kac­per tyl­ko kiwnął głową i pod­szedł odeb­rać od oj­ca paczkę, by scho­wać ją w kre­den­sie obok dawno nie używanego zle­wu. Resztę za­kupów wy­pako­wali w milczeniu.

 

W tym ro­ku chłopak miał iść do pier­wszej kla­sy, lecz wszys­tko się po­sypało. Śmierć mat­ki bar­dziej od­biła się na oj­cu niż na nim sa­mym. Załama­ny mężczyz­na szu­kał po­cie­sze­nia w al­ko­holu i ha­zar­dzie, chcąc za­pom­nieć o wszys­tkim. Jak można się do­myślić, szyb­ko stra­cił pieniądze i zaczął się za­pożyczać. Gdy od­kry­to, że ok­ra­dał współpra­cow­ników, wyrzu­cono go z pra­cy. Przed ko­mor­ni­kiem chro­niły go tyl­ko sys­te­matycznie sprze­dawa­ne sprzęty do­mowe. Gdy­by chciał te­raz pić, nie miałby za co. Nie po­siadał żad­nej rodzi­ny prócz swo­jego sy­na. Gdy zaofe­rowa­no mu po­moc społeczną, obiecał so­bie, że się zmieni. I mu się to udało, jed­nak fun­dusze ja­kie ot­rzy­mywał, led­wo star­czały na pod­sta­wowe pot­rze­by. Oszczędzał jak tyl­ko mógł, a i tak wiodło im się gorzej niż przy­puszczał. Re­putac­ja ex-ban­kowca-złodzieja go wyp­rzedzała, więc nikt nie chciał już go zat­rudnić, na­wet niele­gal­nie. Każde­go dnia mówił sy­nowi, że jut­ro będzie le­piej, aczkol­wiek owe "jut­ro" zda­wało się z niego kpić i nie chciało nadejść. Zbliżały się ósme urodzi­ny dziec­ka, a je­dyne co mógł mu zaofe­rować, to ko­lej­ne pus­te obiet­ni­ce. Pogrążony w tych po­nurach myślach, przysłuchi­wał się krop­lom deszczu walącym w szy­by. Mały spał od kil­ku godzin, przyk­ry­ty ko­cami, a on stał jak ten kołek w kuchni użalając się nad włas­nym losem.

Dot­rzy­mam tej jed­nej obiet­ni­cy. Zmienię coś. Przeszło mu przez myśl, gdy zbliżał się do szuf­la­dy ze sztućca­mi. Wyjął je­den z nieg­dyś błyszczących, fir­mo­wych, ja­pońskich noży. Ścis­kając ręko­jeść oburącz, przy­mie­rzył os­trze do swo­jego brzucha, podwijając poły płaszcza.

– Życie to wred­ny skur­wiel, Kac­perku – po tych słowach gwałtow­nie wbił me­tal w odsłoniętą skórę, po czym upadł głucho na ko­lana. Przep­raszając w myślach sy­na, pchnął nóż jeszcze głębiej, z wy­razem błogości na twarzy tracąc świadomość.

 

 

 

Stojący w drzwiach Kac­per przyglądał się ko­nające­mu oj­cu. Widział ten ból oraz upa­dające­ na podłogę ciało. Po­winien poczuć smu­tek, żal, za­miast te­go od­czu­wał je­dynie po­gardę. Pat­rzał jak na ro­baka, który nie był w sta­nie spros­tać prob­le­mom. Sko­ro nie sza­nował swo­jego życia, mógł cho­ciaż po­myśleć o włas­nym dziec­ku. Im dłużej chłopiec przypatrywał się ciem­nej pla­mie, która pow­sta­wała wokół oj­ca, tym bar­dziej niechęć zmieniała się w złość. Ta z ko­lei, w niena­wiść. Z obojętnym wy­razem twarzy zbliżył się do swo­jego opieku­na. Uklęknął w kałuży krwi i zaczął nasłuchi­wać. Wciąż od­dychał. Ma­lec sta­rał się przewrócić rodzi­ca na ple­cy, jed­nak bez­sku­tecznie. Cała ag­resja jaką w so­bie zbierał, szu­kała ujścia właśnie te­raz. To przez słabą wolę swo­jego oj­ca, je­go życie za­mieniło się w koszmar. Prychnąwszy, opuścił po­mie­szcze­nie i skiero­wał się do piw­ni­cy. Drogę oświet­lił scho­wany­mi w kur­tce za­pałka­mi. Nie minęło parę mi­nut, a Kac­per wrócił do kuchni, taszcząc ze sobą starą, dużą butlę po płynie do naczyń, wy­pełnioną płynną sub­stan­cją. Nie mar­nując cza­su, wy­lał całą za­war­tość na do­gory­wające­go oj­ca. Po po­mie­szcze­niu roz­niosła się gryząca woń benzy­ny. Gdy chłopiec skończył, od­pa­lił jeszcze jedną za­pałkę. Płomień przez chwilę oświet­lił je­go twarz, którą te­raz zdo­bił sze­roki, obłąkańczy uśmiech. Oczy sied­miolat­ka poszerzyły się z po­wodu ek­scy­tac­ji jaką te­raz od­czu­wał. Pier­wszy raz od śmier­ci mat­ki czuł taką ra­dość, porówny­walną z sza­leństwem. Kac­per uniósł płonącą za­pałkę na ciałem ta­ty, by po chwi­li ją upuścić. Zda­wało się jak­by spa­dała w zwol­nionym tem­pie, uważnie śledzo­na przez wzrok chłop­ca. Gdy tyl­ko zet­knęła się z mężczyzną, na­tychmiast ogarnął go szkarłat­ny płomień. Płonąca syl­wetka zaczęła się rzu­cać resztka­mi sił we włas­nej po­soce, by po chwi­li znierucho­mieć na dob­re. Swąd spa­leniz­ny do­biegł do chłop­ca, które­go ogień zda­wał się omi­jać, nie robiąc mu żadnej krzywdy. Pożar po chwi­li zajął resztę kuchni i prze­dos­tał się na ko­rytarz. Kac­per wstał i ruszył do wyjścia, us­ta mając wy­gięte w szy­der­czym półuśmie­chu.

– Cho­ciaż tym ra­zem jest ciepło – rzu­cił na od­chod­ne, gdy opuszczał bu­dynek.

 

 

 

– To było ge­nial­ne! Zrób to jeszcze raz!

Ucie­szo­ny reak­cją Bar­tka, Kac­per pod­pa­lił następne­go gołębia. Sęk w tym, że zro­bił to na­wet nie ruszając się z miej­sca. Gdy tyl­ko pstryknął, ptak stanął w płomieniach i po chwi­li nie zos­tały po nim na­wet pióra. Swąd spa­leniz­ny do­leciał do nosów obu chłopców.

– Niesa­mowi­te, od daw­na to pot­ra­fisz?

– W su­mie od dnia pożaru.

– Ale ty chy­ba nie…?

– Jas­ne, że nie, głupi jes­teś?

Przez resztę dro­gi do do­mu, Kac­per opo­wiadał przy­jacielo­wi jak uczył się pa­nować nad swoim da­rem i o tym jak mu­siał go uk­ry­wać. Nie było to łat­we, mie­szkał z Bar­tkiem już dziesięć lat i jak dotąd nie wyszło to na jaw. Ich rodzi­ny się kiedyś przy­jaźniły i gdy tyl­ko wieść o pożarze się ro­zeszła, rodzi­ce Bar­tka zaadop­to­wali sied­miolet­nią sierotę. Chłopa­ki by­li w tym sa­mym wieku, więc cały czas trzy­mali się ra­zem. Kac­pra posłano na­wet do tej sa­mej szkoły, do której chodził je­go no­wy, przybrany brat. Właśnie dzi­siaj, os­tatniego dnia dru­giej kla­sy li­ceum, Kac­per pos­ta­wił wszys­tko na jedną kartę. Mu­siał się tym z kimś podzielić, a ni­komu in­ne­mu nie ufał. Nie dało się uk­ryć fak­tu, że reak­cja Bar­tka mi­le go zas­koczyła. Gdy do­tar­li do do­mu, mieszące­go się nap­rze­ciw spa­lonej ru­dery, nieg­dyś mie­szka­nia jed­ne­go z chłopców, Bar­tek pop­rzy­siągł mil­cze­nie i obiecał, że ni­komu nie wy­jawi tej ta­jem­ni­cy. Obaj w dob­rych hu­morach, weszli do środ­ka. Długi ko­rytarz ciągnął się na dob­re kil­kadziesiąt metrów. Dom nie był piętro­wy, zaj­mo­wał wys­tar­czająco dużo miej­sca sa­mym par­te­rem. Z te­go przyoz­do­bionym rodzin­ny­mi zdjęciami ho­lu, od­chodziły krótkie ko­rytarze, wszys­tkie za­kończo­ne drzwiami. Chłop­cy mieli po­koje nap­rze­ciw­ko siebie. Szyb­ko po­bieg­li się wy­pako­wać, żeby za­raz po obie­dzie iść nad rzekę, gdzie miało być kla­sowe, ofic­jalne za­kończe­nie ro­ku szkol­ne­go. Kac­per przym­knął drzwi swo­jego małego króles­twa, po czym bez­ce­remo­nial­nie rzu­cił ple­cak na śro­dek po­koju. Do­mino­wały w nim ko­lory czar­ny i czer­wo­ny. Prze­mien­nie po­malo­wane ściany, ciem­ny su­fit i krwawy dywan. Biur­ko, jak i sza­fa, miały intensywny odcień he­banu. Na­tomiast łóżko wyróżniało się barwnym szkarłatem, tak jak i pościel. Na pra­wo od wejścia znaj­do­wały się drzwi do łazien­ki, której ka­fel­ki pod­trzy­mywały kli­mat i były ko­loru węgla. Chłopak poszedł prze­myć twarz i ręce. Gdy skończył, przyjrzał się osobie, która spo­zierała na niego z lus­tra. Ideal­nie gład­ka ce­ra, ciem­ny dwud­niowy za­rost i pos­ta­wione na żel czar­ne włosy. Za te przymioty, oraz głębo­kie zielo­ne oczy, był wdzięczny swoim biolo­gicznym rodzi­com. Nic in­ne­go mu nie zostawili. Dob­ry wygląd był re­kom­pensatą za życie jakie mu za­fun­do­wali. Oparł się o umy­walkę, cicho zaśmiał, po czym wrócił do po­koju. Kopnął ple­cak pod biur­ko, zaj­mujące miej­sce przy ok­nem, i wyszedł na ko­rytarz. Nat­knął się na Bar­tka wychodzące­go przez drzwi nap­rze­ciw­ko. Długowłosy sza­tyn o ciem­nych oczach i dziecięcej twarzy, tak sa­mo jak je­go przyszy­wany brat, nie narze­kał na brak po­wodze­nia. Śmiejąc się ze swo­jego wyczu­cia cza­su, obaj ruszy­li do prze­dos­tatnich drzwi po pra­wej stro­nie, gdzie mieściła się kuchnia. Ta­kie roz­pla­nowa­nie po­mie­szczeń było niez­byt codzien­nie, dzięki cze­mu za­pew­niało od­stępstwo od ru­tyny domów reszty sąsiadów, którzy nie­rzad­ko or­ga­nizo­wali przyjęcia, zap­raszając całe osied­le. Równo­leg­le do kuchni znajdowała się ja­dal­nia, lecz mały sto­lik mie­szczący się w tej pier­wszej, zu­pełnie wys­tar­czał dla ich dwójki. Pokój był wy­pełniony masą elek­trycznych urządzeń, których część nig­dy na­wet nie była używa­na. Meb­le po­malo­wane na ko­lor drew­na miały od­da­wać nas­trój swoj­skości, co wychodziło im z mar­nym skut­kiem, z rac­ji te­go, że były zbyt no­woczes­ne. Na sto­liku leżała kar­tka po­zos­ta­wiona przez mamę Bar­tka. Jak zwyk­le na­pisała co mają do jedze­nia i że wrócą z tatą późno – dzień jak co dzień. Tym ra­zem mieli do pod­grza­nia spaghet­ti, co było miłą odmianą od zup i sałatek. Jed­nak po dzisiejszych wydarzeniach, "pod­grze­wanie" nab­rało no­wego znacze­nia. Chłopa­cy wzięli ta­lerze z ma­karo­nem, po czym czar­nowłosy zaczął je pod­grze­wać, pop­rzez trzy­manie ich na ot­wartych dłoniach. Nie było wi­dać og­nia, ale Bar­tek wy­dał jęk zdu­mienia, gdy z obiadu zaczęła po chwi­li uno­sić się pa­ra. Następna godzi­na zeszła na jedze­niu, roz­mo­wie o możli­wościach Kac­pra, i przy­goto­waniach do wyjścia. O piętnas­tej obaj młodzieńcy by­li już go­towi, ub­ra­ni w zwykłe let­nie ciu­chy. Co praw­da żaden z nich nie był pełno­let­ni, ale to nie przeszkodziło sza­tyno­wi, by wziąć je­den z sa­mochodów oj­ca i po­jechać nim nad rzekę.

 

 

 

Im­pre­za miała trwać od po­połud­nia aż do sa­mego ra­na, jed­nak lek­ko po półno­cy wszys­cy już by­li za­lani w tru­pa. Na plaży przy rze­ce zja­wiła się pra­wie cała szkoła, bez względu na rocznik czy pro­fil. Nie zab­rakło tak sa­mo al­ko­holu jak i skrętów, każdy zna­lazł coś dla siebie i z pew­nością można było naz­wać to uda­nym za­kończe­niem ro­ku szkol­ne­go.

 

Dochodziła pier­wsza w no­cy, a Kac­per leżał w wy­pożyczo­nym na­miocie ra­zem ze swoją dziew­czyną, Laurą. Chodzi­li ze sobą prak­tycznie od pier­wszej kla­sy, gdzie zmusze­ni by­li ra­zem sie­dzieć na jed­nej z lek­cji. Nie bez po­wodu była pos­trze­gana ja­ko jed­na z ład­niej­szych dziew­czyn w całym li­ceum, dla­tego też wielu niewyżytych nas­to­latków zaz­drościło Kac­pro­wi je­go zdo­byczy. Leżała z głową na je­go ra­mieniu i spała w naj­lep­sze, a chłopa­ka złapał me­lan­cho­lij­ny nas­trój. Nie upi­jał się zbyt szyb­ko, więc miał te­raz czas na myśle­nie. Po­mimo niez­byt dob­re­go star­tu w życiu, miał te­raz wszys­tko cze­go mógłby zap­ragnąć. Od­da­nego przy­jaciela, piękną dziew­czynę, rodzinę, oraz masę in­nych osób, na których może po­legać. Po­za tym apa­ryc­ja i bys­try umysł również ułat­wiały mu życie, nie wspo­minając o nieby­wałej zdol­ności, którą cały czas w sobie szli­fował. Pogrążony we włas­nych myślach, po­woli zasnął.

 

Obudziły go wib­racje te­lefo­nu, które­go ba­teria pos­ta­nowiła udać się na wie­czny spoczy­nek, a na pew­no do cza­su następne­go nałado­wania. Nie wie­dział, która była godzi­na, lecz z pew­nością śro­dek no­cy, bo czar­ne skle­pienie prze­bijało się przez płaty na­miotu. Pro­mienie księżyca, który świecił niby roz­grza­ny do białości me­tal, pa­dały pros­to na twarz chłopaka, prze­dos­tając się przez siatkę na owa­dy u złączenia namiotu. Niepo­kojący był jed­nak fakt, że obok nie było Laury. Pew­nie poszła za pot­rzebą – pomyślał, po czym w głowie po­jawiły mu się lu­bieżne wizje. Opuścił na­miot z za­miarem zna­lezienia dziew­czy­ny i skorzys­ta­nia z uro­ku chwi­li, licząc na małe co nieco. Krążył po brze­gu, kierując się wzdłuż prądu rze­ki. Wszędzie wa­lały się pus­te bu­tel­ki, po­dep­ta­ne puszki i niedo­palo­ne pa­piero­sy. Z niektórych na­miotów dochodziły odgłosy by­naj­mniej ludzkie, osób pod­nieco­nych upo­jeniem al­ko­holo­wym. Już miał zaw­ra­cać, gdy wreszcie ją zna­lazł. Sie­działa na małym po­moście wychodzącym do połowy sze­rokości rze­ki, a no­gi zwi­sały jej bez­wied­nie nad taflą wo­dy. Byłby to uroczy wi­dok, gdy­by nie fakt, że nie była tam sa­ma. Za­raz obok niej sie­dział obej­mujący ją ra­mieniem Bar­tek. Co do te­go nie było wątpli­wości. Wma­wiając so­bie, że nic ta­kiego prze­cież nie ro­bią, Kac­per pos­ta­nowił zbliżyć się do przy­tulo­nej dwójki. Jed­nak nie uszedł dob­rze kil­ku kroków, a Laura za­wiesiła ręce na szyi je­go przy­jaciela i zaczęła dokład­nie pe­net­ro­wać wnętrze je­go ust języ­kiem. Rzecz jas­na z wza­jem­nością. To już było dość jed­noznaczne, a podwójnie zdradzo­ny Kac­per – przez własną dziew­czynę i naj­lep­sze­go przy­jaciela, stał w bez­ruchu z za­ciśnięty­mi pięściami. Krew napływała mu do głowy, od­dech stał się nierówny, a całe ciało na­pięło. Przym­knął na mo­ment oczy, a gdy je ot­worzył, je­go tęczówki nab­rały soczyście czer­wo­nej bar­wy. Po chwi­li za­pano­wał nad od­dechem, a z otaczającego go kawałka ziemi wys­trze­liły długie na kil­ka metrów płomienie, przy­pomi­nające og­niste sznu­ry. Zaczęły wić się wokół niego niczym węże, na­bierając co­raz większe­go żaru i z każdą se­kundą bar­dziej skwier­cząc. W końcu ich liczba się zwiększyła i zaczęły one la­tać dookoła chłopa­ka, jak po wie­rzchu szkla­nej ku­li, niewidocznej bariery. Niemal w tym sa­mym mo­men­cie ziemia wokół Kac­pra stanęła w og­niu, tworząc płonący krąg, a dwa płomienie pom­knęły w kierun­ku nicze­go nieświado­mej pa­ry. Ich ciała zos­tały błys­ka­wicznie stra­wione przez śmiercionośny żar, nie zdążyli na­wet krzyknąć. Została z nich tylko grudka popiołu, zdmuchniętego przez wiatr do wody. Uśmie­chnięty Kac­per od­wrócił się tyłem do rzeki, mierząc wzro­kiem uśpionych im­pre­zowiczów. A za­bawa do­piero się zaczy­nała.

 

Z każdą ko­lejną ofiarą, je­go żądza krwi rosła. Cały te­ren, na którym od­była się im­pre­za, był te­raz tra­wiony przez po­marańczo­wo-czer­wo­ne płomienie. Mor­der­czy żywioł pochłaniał wszys­tko na swo­jej drodze. Nab­rzeże było za­lane og­niem, który w niczym nie przy­pomi­nał zwykłego pożaru. Co chwi­la buchały ko­lej­ne słupy palącej za­razy. W cen­trum te­go wszys­tkiego stał Kac­per, z które­go wy­laty­wały co­raz to potężniej­sze płomien­ne bicze, który smagały wszys­tko wokół. Ni­komu nie udało się uciec, bo na­wet jeśli nie do­sięgała go wszecho­bec­na pożoga, to op­la­tało go palące pnącze wys­trze­lone przez zdradzo­nego nas­to­lat­ka. Chłopak stał z ręko­ma w kie­sze­niach spo­denek i śmiał się w naj­lep­sze. Plaża przy­pomi­nała te­raz miej­sce apo­kalip­sy. Płonące na­mioty i słomiane dom­ki, przy­pomi­nające pochod­nie, unoszący się żar i wzla­tujący co­raz wyżej czar­ny dym. Ogień roz­przes­trze­niał się z zaw­rotną prędkością, tak samo wzdłuż rze­ki jak i w głąb lądu. W od­da­li dało się już słyszeć nad­jeżdżające wo­zy strażac­kie, więc pod­pa­lacz pos­ta­nowił się ulotnić. Prze­jechał dłonią po włosach, które zmieniły swoją barwę na czer­woną, po czym skiero­wał się w stronę prze­ciwną do nur­tu rze­ki, trzy­mając się blis­ko jej ko­ryta. Pier­wsze kro­ki zos­ta­wiały jeszcze płonące śla­dy, które znikły w mo­men­cie, gdy oka­lające Kac­pra języ­ki og­nia przes­tały już świecić i zaczęły się stopniowo kurczyć. Chłopak zapuścił się w las, będący schro­nieniem dla rze­ki. Ogień zdążył pochłonąć jeszcze kil­ka is­tnień nim nad­jechał ra­tunek, napawając młodzieńca niebywałą ulgą.

 

 

 

Stojący na prze­ciw­ległym brze­gu starzec, skry­ty w cieniu drzew, zaklął cicho pod no­sem. Pop­ra­wił wy­soki kap­tur pur­pu­rowej to­gi, po czym po­wiet­rze wokół niego za­wiro­wało, a on sam jak­by się rozpłynął. W oka mgnieniu mężczyz­na prze­niósł się na skąpaną w słońcu pus­ty­nię, gdzie złoty okrąg był te­raz w ze­nicie. Sta­ruszek zdjął nak­ry­cie głowy i prze­jechał ręką po burzy si­wych włosów, w­pat­rując się przed siebie. Chy­ba coś źle wy­mie­rzyłem…– przeszło mu przez myśl. Jed­nak je­go wątpli­wości zos­tały roz­wiane, gdy po całej pus­ty­ni prze­winął się mrożący krew w żyłach krzyk. Choć była ona równa jak stół kuchen­ny i mogło się wy­dawać, że ciągnęła się w nies­kończo­ność, to nie było wi­dać źródła hałasu. Lecz nie było to przeszkodą dla sta­rego ma­ga. Mając te­raz pew­ność, wy­ciągnął przed siebie obie dłonie, jak­by szu­kając niewidzial­nej przeszko­dy, i zaczął mam­ro­tać pod no­sem słowa języ­ka de­monów. Po chwi­li je­go oczom, niemalże tuż obok niego, uka­zały się ruiny od­ra­panej pus­tynny­mi wiat­ra­mi bu­dow­li. Za­mek stworzo­ny z pias­kowca im­po­nował swoimi roz­miara­mi, na­wet jeśli mało co z niego zos­tało. Niet­knięty był tyl­ko ka­wałek mu­ru, cała reszta była w mniej­szym lub większym stop­niu uszkodzo­na. Główna bra­ma, wieże strażnicze, zam­ko­we kom­na­ty i spiczas­te baszty. Wszys­tko to w tym sa­mym, głębo­kim ko­lorze pias­ku. Od wewnętrznej stro­ny oca­lałego mu­ru, gdzie za­pew­ne mieścił się kiedyś główny plac, dochodziły odgłosy wal­ki. Starzec ruszył z miej­sca, podążając za dźwięka­mi krzyżujących się os­trzy. Nim do­tarł do ce­lu, po­wiet­rze przeszył jeszcze je­den za­pierający dech w pier­siach pisk, tym ra­zem nieco potężniej­szy. Po tym szczęk żela­za us­tał. Gdy mężczyz­na w sza­cie zna­lazł się za mu­rem, po­witała go wy­soka pos­tać, wsu­wająca duży dwuręczny miecz do pochwy na ple­cach. Wo­jow­nik odziany był w ciężką, złotą zbroję, która miała wy­raźnie wyg­ra­wero­wany wi­zeru­nek oka wpi­sane­go w trójkąt. Burza czar­nych loków opadła na je­go gładką, opa­loną twarz, gdy usiadł obok wsiąkającej w piasek pla­my krwi. Zielo­nej krwi. Mag przy­siadł się do niego, cze­kając aż tam­ten zacznie roz­mowę.

– To był os­tatni – podjął po chwi­li czar­nowłosy.

– Ro­zumiem – je­go rozmówca się za­myślił, po czym zaczął po­woli zda­wać ra­port. – Piąty już się prze­budził. Tak jak przy­puszcza­liśmy, naj­gor­szy sce­nariusz.

Wo­jow­nik przez mo­ment mil­czał i tyl­ko po­kiwał w zro­zumieniu głową. Sku­pienie, które po­jawiło się na je­go twarzy, było wy­raźnym zna­kiem, że nie pot­rze­buje więcej in­formac­ji. Po chwi­li wstał, a z je­go pleców wy­rosła pa­ra wiel­kich, śnieżno­białych skrzy­deł.

– Pil­nuj go, ja lecę do Sze­fa. – Po­wie­dział do star­ca, zry­wając się do lo­tu.

– Gab­rielu, nie skreślaj­my go jeszcze! – wyk­rzyczał za od­da­lającym się ar­cha­niołem.

Je­dyną od­po­wie­dzią jaką dos­tał, były opa­dające tu­many pias­ku, które tam­ten wzburzył przy pier­wszym machnięciu potężny­mi skrzydłami. Mil­czący sta­ruszek się pod­niósł, ot­rze­pując dokład­nie szatę. Na­ciągnął na głowę kap­tur, po czym sam zniknął, zos­ta­wiając po so­bie niewy­raźne za­wiro­wania po­wiet­rza.

 

 

 

Przes­tał iść do­piero po dob­rych dwóch godzi­nach, i wyszedł z dru­giej stro­ny la­su. Wy­cieńczo­ny padł na ziemię, gdzie leżał tak aż do świ­tu. Bar­dziej od spa­ceru zmęczyło go puszcze­nie całej plaży z dy­mem, cze­goś ta­kiego jeszcze nie było. Gdy się prze­budził, nie ot­wierał oczu, wma­wiając so­bie, że to wszys­tko było tyl­ko złym snem. Nies­te­ty, gdy pod­niósł ociężałe po­wieki, bru­tal­na rzeczy­wis­tość dała o so­bie znać. Znaj­do­wał się na leśnej drodze, która pros­to z la­su pro­wadziła na jedną z bocznych ulic mias­ta. Pro­mienie po­ran­ne­go słońca od­bi­jały się od przez­roczys­tej ro­sy, zamieniając ją w lekką mgiełkę. Chłopak pod­niósł się po­woli, i spróbował ot­rze­pać wil­gotne ub­ra­nie. Od stro­ny plaży uno­sił się jeszcze wy­soko czar­ny dym, resztki po led­wie opa­nowa­nym pożarze. To się stało nap­rawdę. Nie miał już po co tam wra­cać. Nie było również mo­wy o po­now­nym od­wie­dze­niu do­mu. Tu­taj był skończo­ny. Na­wet jeśli nie było prze­ciw niemu żad­nych do­wodów, to jak wytłumaczy się z te­go, że tyl­ko on przeżył. A nikt kto go zna, nie uwie­rzy, że mógłby wcześniej opuścić im­prezę. Teraz zos­ta­nie po pros­tu uz­na­ny za za­ginione­go, po tym jak nie uda się od­na­leźć je­go zwłok w zgliszczach. Ot, po kłopo­cie. Z ręko­ma w kie­sze­ni ruszył po­woli w stronę as­falto­wej uli­cy. Nieco prze­rażał go fakt, że nie czuł naj­mniej­szych wyrzutów su­mienia. Raczej zda­wał się być nieco zra­niony, zwłaszcza gdy przy­pomi­nał so­bie ob­raz, który zo­baczył. Przes­tań kre­tynie! Tyl­ko niepot­rzeb­nie się nakręcał. Było minęło, a zdraj­cy dos­ta­li to, na co zasłużyli. Lecz było już za późno, nie zdążył się w porę opanować. Na je­go twarzy po­jawiła się pulsująca żyła, a pob­liska sos­na stanęła w płomieniach. Kur­wa, pięknie. Nie oglądając się za siebie, by nie widzieć jak bar­dzo ogień się roz­przes­trze­nia, Kac­per rzu­cił się biegiem do uli­cy. Był już w połowie dro­gi, gdy nag­le cały krajob­raz za­wiro­wał mu przed ocza­mi, jak­by nies­podziewa­nie zro­bił sal­to w miej­scu. Wylądo­wał na ple­cach na twardej ścieżce. Za­parło mu dech, więc od­kaszlnął parę ra­zy i spróbo­wał się pod­nieść. Bez­sku­tecznie, niewidzialne więzy skutecznie krępowały jego ruchy. Zo­baczył nad sobą ciemną syl­wetkę, która ustawiła się pod promieniami wschodzącego słońca, tak by nie mógł jej rozpoznać. Był w sta­nie dos­trzec je­dynie za­rys wy­sokiego kap­tu­ra.

– A te­raz możesz tu­taj leżeć i zos­tać złapa­nym na gorącym uczynku – wy­raźny na­cisk na słowo "gorącym" i nutka iro­nii – bądź grzecznie po­dać mi rękę i dać sobie pomóc.

– Nie można było tak od ra­zu? Tyl­ko tak znienac­ka, bru­tal­nie – po­wie­dział z wyrzu­tem chłopak.

Uz­nając to za zgodę, je­go rozmówca zwol­nij zaklęcie unierucha­miające i po­dał mu rękę. Kac­per nie odmówił po­mocy, moc­no ścis­kając dłoń przy­bysza. Ujrzał twarz starca, która nijak nie pa­sowała do te­go twar­de­go uścis­ku ja­kim się od­wza­jem­nił niez­na­jomy.

– A skąd ja mogłem wie­dzieć co ci strze­li do głowy? – starzec po­wie­dział po­ważnym głosem, po czym do­dał – może przejdźmy w in­ne miej­sce.

I nie puszczając chłop­ca, te­lepor­to­wał ich obu na jedną z wież strażniczych mu­ru ob­ronne­go zam­ku Pan­de­monium. Kac­per nie do­wie­rzał włas­nym oczom. Znaj­do­wał się na szczy­cie og­romnej wieży, na­leżącej do gi­gan­tyczne­go ka­mien­ne­go kom­plek­su. Mur, prze­cina­ny po­dob­ny­mi baszta­mi, ciągnął się na kil­ka­set metrów. Po­za nim było tyl­ko… morze la­wy. Gdzie nie sięgnął wzro­kiem, mógł dos­trzec je­dynie płonącą maź, sty­kającą się da­leko z czer­wo­nym, zachmurzo­nym ho­ryzon­tem. To wyglądało jak wiel­ka wys­pa pośrod­ku nicze­go. Na­tomiast wewnątrz murów spra­wa miała się zu­pełnie inaczej. Plac wyłożony był ka­mien­ny­mi płyta­mi ko­loru krwi, a swoimi roz­miara­mi prze­wyższał niedaw­no spa­loną plażę. W miej­scu bra­my zionęła czar­na dziura, za którą był tyl­ko mrok, po stok­roć bar­dziej in­tensyw­ny niż naj­ciem­niej­szy kąt w zatęchłej piw­ni­cy. Nie licząc kil­ku wa­lających się kości, dzie­dzi­niec był prak­tycznie pus­ty. Aczkol­wiek praw­dzi­wa at­rak­cja po­jawiała się do­piero na prze­ciw­ległym końcu tej zam­kniętej wys­py. Gi­gan­tycznych roz­miarów za­mek, wzniesiony z czer­wo­nej cegły. Gdy mur zda­wał się sięgać na wy­sokość dwudzies­tu metrów, tak for­te­ca była przy­naj­mniej trzy ra­zy wyższa, a sze­rokością zaj­mo­wała cała plac w pop­rzek. Pro­wadziło do niej tyl­ko jed­no "ofic­jalne" wejście. Prócz niego, przez całą bu­dowlę prze­biegały różne­go rodza­ju wieżyczki, bal­ko­ny oraz ok­na, us­ta­wione w naj­dziw­niej­szych miej­scach, pod różny­mi kąta­mi. Przy­pomi­nało to wiel­ki ko­piec, do które­go ktoś naw­ty­kał masę pa­tyków i ka­mieni. Jed­nak mi­mo te­go, a może właśnie dzięki te­mu, bu­dow­la budziła grozę. Przek­rzy­wione wieże, os­tre kon­tu­ry, prze­rażająca aura bijąca z ce­gieł, które zda­wały się być na­maszczo­ne krwią po­ległych. Rządząca tym przy­byt­kiem oso­ba niewątpli­wie mu­siała budzić nie mniej­szy pos­trach niż sa­ma bu­dow­la. Wciąż nie mogąc się nadzi­wić te­mu wi­doko­wi, chłopak był w sta­nie wy­dukać tyl­ko krótkie:

– Ha…?

– O tak, ro­bi wrażenie – przyz­nał z uz­na­niem starzec. – Te­raz do rzeczy, ma­my nap­rawdę mało cza­su.

Nie od­ry­wając wzro­ku od otaczające­go go mis­ty­cyz­mu, Kac­per po­kiwał głową, dając znak, że słucha.

– Jak pew­nie zauważyłeś, jes­teś chodzącą za­pal­niczką. I ni­komu to nie przeszkadzało, aż do tej po­ry. Przes­tań się pod­niecać i spójrz na mnie jak do ciebie mówię!

Wyr­wa­ny z za­dumy młodzieniec zwrócił się w stronę mężczyz­ny, cze­kając na resztę mo­nolo­gu.

– Nap­rawdę prze­giąłeś. Spa­lić gołębia, pod­grzać jedze­nie – to jed­no. Ale za­mor­do­wać kil­kadziesiąt osób i puścić całą plażę z dy­mem? Co ty so­bie wyob­rażałeś?!

– Zde­ner­wo­wali mnie…

– To nieis­totne. Wy­dałeś na siebie swe­go rodza­ju wy­rok śmier­ci, ro­zumiesz to? Góra się boi, że nie będą cię w sta­nie kon­tro­lować. Ja sam nie mam na ty­le wiel­kiej władzy żeby ci pomóc.

– Mhm – przy­taknął, nie oka­zując większe­go zain­te­reso­wania sy­tuacją.

– Jest je­den sposób, ale będziesz mu­siał złożyć przy­sięgę i od­dać się dob­ro­wol­nie pod opiekę se­rafinów. Wiem, że dla ko­goś ta­kiego jak ty to ob­ra­za, no ale… – nag­le ur­wał, na­poty­kając obojętne spoj­rze­nie chłop­ca. – Tak?

– Nie mam zielo­nego pojęcia o czym ty do mnie mówisz – rzekł ze stoic­kim spo­kojem.

– Przyz­naję, trochę się zapędziłem – wes­tchnął. – Ale nie ma­my te­raz cza­su na wy­jaśnianie wszys­tkiego. Jeśli tyl­ko przeżyjesz, to zaj­miemy się tym później. A te­raz się dob­rze zas­tanów i mi od­po­wiedz: Będziesz uciekał, aż w końcu zos­ta­niesz złapa­ny, czy pójdziesz na tym­cza­sowy układ z aniołami?

– Łapię, że mówisz prawdę, w końcu i tak jes­tem ja­kiś og­nistym świ­rem. Pew­nie to co po­wie­działeś też ma ja­kiś sens i fak­tycznie coś mi gro­zi. Ale kim ty w ogóle jes­teś? Po co to ro­bisz?

– Chcę ci pomóc przez wzgląd na two­jego oj­ca.

– Zmarłego pi­jaczynę?

– Te­go praw­dzi­wego oj­ca – spros­to­wał mężczyz­na, po­wodując zain­try­gowa­nie na twarzy Kac­pra.

– Okej – zaczął po­woli. – To się ro­bi co­raz dziw­niej­sze. Zro­bimy tak – przyb­rał te­raz rzeczo­wy ton i uniósł prawą rękę do góry, jak­by chciał pstryknąć na kel­ne­ra. – Wszys­tko mi ład­nie wy­jaśnisz, al­bo skończysz jak tam­ta sos­na, hm?

 

Mężczyz­na po­pat­rzał na niego z de­zap­ro­batą.

– Ty tak na se­rio?

Chłopak zmar­szczył brwi.

– Myślisz, że so­bie ro­bię ja­ja?! To pat­rz!

Pstryknął, a z je­go uniesionej dłoni wys­trze­lił płomień, przy­pomi­nający wijący się sznur, i pom­knął w stronę głowy star­ca. Ten tylko powstrzymał ziewanie, i stojąc twar­do na ziemi, nie ruszył się z miej­sca. Ogień zda­wał się roz­praszać i zni­kać na je­go twarzy. Zde­zorien­to­wany Kac­per posłał w kierun­ku mężczyz­ny jeszcze kil­ka po­dob­nych salw, z ta­kim sa­mym, mi­zer­nym skut­kiem.

– Po­bawiłeś się?

– Cze­mu mój ogień cię nie rusza?! – wyk­rzyczał zaskoczony chłopak.

– Jes­teś na ra­zie za cien­ki w uszach żeby się na mnie sta­wiać, szcze­niaku. A te­raz pod­piszesz tę cho­lerną przy­sięgę czy włas­noręcznie mam się ciebie poz­być?

– Jeśli to cię nie rusza, to zro­bimy inaczej – wy­dyszał Kac­per, po czym splunął mu w twarz i rzu­cił się na niego z pięściami. Starzec zręcznie się od­sunął i pod­sta­wił chłopa­kowi nogę. Ten po­leciał do przo­du, zat­rzy­mując się do­piero na ząbko­wanej ba­lus­tradzie wieży. Kac­per poczuł jak nag­le ja­kaś niewidzial­na siła uno­si go kil­ka stóp w górę i prze­nosi nad og­romny plac.

– Za­pytam os­tatni raz, pod­piszesz? – spy­tała spo­koj­nie si­wa pos­tać, ścierając długim ręka­wem resztki śli­ni z po­liczka.

Sza­motając się w po­wiet­rzu, zre­zyg­no­wany Kac­per po chwi­li przy­taknął, posyłąjąc złowrogie spojrzenia. Mężczyz­na po­woli pos­ta­wił go z pow­ro­tem obok siebie, po czym bez żad­ne­go os­trzeżenia wbił mu dłoń w klatkę pier­siową, dokład­nie na wy­sokości ser­ca. Chłopak wy­bałuszył oczy i zgiął się w pół, ale nie czuł żad­ne­go bólu. Mam­rocząc pod no­sem niez­ro­zumiałe dla Kac­pra słowa, starzec wyjął rękę z pow­ro­tem.

– Co to… u diabła było? – spy­tał roz­trzęsionym głosem, ma­sując miej­sce, z które­go przed chwilą wys­ta­wała kończy­na ob­ce­go człowieka.

– Przy­sięga. – Od­parł rzeczo­wym to­nem. – Od te­raz są na ciebie nałożone li­mity, których przek­rocze­nie gro­zi śmier­cią, nic wiel­kiego.

– Za­raz, za­raz, ja­kie li­mity?

– Na przykład będziesz mógł używać tyl­ko ok­reśloną ilość exi­tium dzien­nie.

– Exi­tium?

– In­ny­mi słowy, moc zniszcze­nia. Prze­cież mu­si się to ja­koś na­zywać.

– Cze­go jeszcze mi nie wol­no? Si­kać w miej­scach pub­licznych?

– Na wszys­tkie py­tania od­po­wiem ci jak się obudzisz.

– Ale ja nie… – nim do­kończył, mężczyz­na gwałtow­nie machnął ręką przed je­go twarzą, i Kac­per niemal na­tychmiast za­padł w głęboki sen. Starzec złapał go, chro­niąc przed upad­kiem, i wyszep­tał mu do ucha:

– Na­zywam się Ru­ga.

Koniec

Komentarze

Bohaterowie jakoś mnie nie przekonali. Ojciec skrajnie nieodpowiedzialny, chłopak właściwie też. Siedmiolatek dźwigał tyle zakupów, że nie mógł zamknąć furtki? W jaki sposób zaplombowanie górnych pięter obniża koszty życia? Dlaczego rodzice puścili dzieciaki na całonocną imprezę? Można złożyć przysięgę nie wiedząc o tym? Jest trochę usterek językowych.

Babska logika rządzi!

Tja, co za dużo, to niezdrowo…   Mieszanka fragmentów dobrych, takich sobie i słabych. Nieprzekonywający bohater – najpierw latami ukrywa swoje umiejętności, doskonaląc je, potem z nagła rezygnuje z sekretu, na deser ponosi go tak, że szkoda gadać. (Tak przy okazji – nazwanie plaży nabrzeżem jest błędem.) Co robił przez ten czas prawdziwy ojciec Kacpra? Zapomniał o synu, o jego umiejętności, o zagrożeniach?   Takie to jakieś… Niedokończone i chyba słabo przemyślane.

Wezmę sobie te uwagi do serca i postaram się poprawić :)

Nie porwało mnie. Mocno nieprzemyślane i takie, hmmm historia się rozwija, rozwija, rozwija, ale to wszystko takie chaotyczne. Nic nie tłumaczysz, wszystkie nowe elementy pojawiają się nagle, nic ze sobą nie jest powiązane. Jest dzieciak, zostaje sierotą, nagle ma przyjaciela, umie robić czary-mary, nagle ma dziewczynę i jest w liceum, dziewczyna go zdradza, wszystkich spala, idzie dalej, zero refleksji, nic kompletnie. Słabo. 

Proponujecie całkiem porzucić ten pomysł (bo wymagałoby to zbyt dużych poprawek), czy może dawałoby to radę po uzupełnieniu tych braków?

Porzuciłabym ;) 

Spróbuję to jeszcze jakoś wybronić :/ Jak wyjdzie z tego kicha, to wtedy odpuszczę ten temat. To na dniach dodam poprawioną wersję, i będę wdzięczny jak jeszcze wyraziecie swoją opinię, nawet najbardziej negatywną ;D ważne, że szczerą :)

Tylko się nie spiesz! Przemyśl mocno, bo pracy przy tym tekście jest naprawdę dużo… Idą święta, czasu masz full (chyba?).

Tak zrobię : )  Wstawię jakoś po Nowym Roku, być może na dobry początek 2014 :D

Nowa Fantastyka