- Opowiadanie: Nauril - Władca Piratów, rozdział III - "Krwawa Jatka w Palmuth"

Władca Piratów, rozdział III - "Krwawa Jatka w Palmuth"

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Władca Piratów, rozdział III - "Krwawa Jatka w Palmuth"

 

 

ROZDZIAŁ III – „Krwawa Jatka w Palmuth”

„Czas przyszedł i zapytał mnie…

Czy czujesz kres swych dni?

Widziałem wiele, wierzcie mi…

Na morzu i na szczytach gór…

Wciąż słyszę jak me imię czczą…

Pętle szykując skoro świt…

Kładłem pokotem wiele dusz…

Tych dobrych i tych złych…

Teraz pod koniec moich dni…

Zostałeś tylko Ty!

Więc chwyć za oręż póki czas!

Nadchodzi Zemsta…

Poznasz jej smak.”

Jazgulath

 

Zmierzchało już, kiedy ojciec wraz z synem dojeżdżali do rodzinnego gospodarstwa. Wracali z targowiska znajdującego się w pobliskim porcie Palmuth, gdzie przez cały dzień zaopatrywali się w zapasy na następny miesiąc. Po dotarciu na podwórze, zaczęli rozładowywać wóz z zakupionych towarów. Kiedy syn kończył wypinać z uprzęży dwa osły, spostrzegł na linii horyzontu zbliżającą się sylwetkę jeźdźca. Wraz z ojcem szybko weszli do chaty, nie chcąc prowokować niespodziewanego gościa swoją obecnością. W izbie czekała na nich kobieta z wieczerzą. Po skończonej modlitwie, zabierali się właśnie do spożycia posiłku, gdy niespodziewanie w progu ich gospodarstwa stanął nieznajomy przybysz. Człowiek ten, o nieprzyjemnej, naznaczonej bliznami twarzy, ubrany był w czarną kamizelkę z wyprawionej skóry, oplecioną czarnym pasem, który zdobił przypięty, jednoręczny miecz. Gość, stukając głośno obcasami, przeszedł przez całe pomieszczenie i patrząc wprost w oczy gospodarza, stanął po drugiej stronie stołu. Brodacz spojrzał wymownie na żonę, która bez słowa wyprowadziła z izby kilkunastoletniego syna. Udając, że nic się nie stało, właściciel domu wytarł ręce o płócienną koszulę, chwycił za drewnianą chochlę i nalał do talerza grochówki z makaronem, a następnie odstawił półmisek na środek drewnianego blatu. Nieznajomy, dosiadł się, zdjął czarne rękawiczki i poczęstował się zupą. Pan domu, nie spuszczając go z oczu, nerwowo jadł swoją porcję. Niespodziewanie w oddali zapiał kur, przerywając na chwilę niepokojącą ciszę. Mężczyźni konsumowali bez słowa grochówkę, patrząc na siebie nawzajem. Kur zapiał po raz drugi.

– Jesteś od Palmonda? – pierwszy przemówił gospodarz.

Przybysz milczał, ciągle jedząc zupę.

– Przekaż baronowi, że powiedziałem mu wszystko, co wiem. Powiedz mu, że… chcę żyć w spokoju. Rozumiesz?! – kontynuował podenerwowany brodacz. – Nie ma potrzeby, żeby ciągle mnie nachodzić i zadręczać pytaniami! Naprawdę nic nie wiem, o tej skrzyni pełnej złotych monet.

Siedzący naprzeciw niego mężczyzna przestał przeżuwać i spojrzał z zaciekawieniem.

– Teraz to złoto znikło – podjął ponownie gospodarz, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Gdyby gubernator posłuchał mnie wcześniej, moglibyśmy tego uniknąć. Wszyscy inni świadkowie nie żyją. Nic więcej nie wiem. Jedź i przekaż to Palmondowi – zakończył, zabierając się znów do jedzenia.

– Chodzi plotka, że miałeś gościa – przemówił wolno nieznajomy. – I baron Palmond o tym wie – dodał z naciskiem.

Gospodarzowi jedzenie utknęło w gardle.

– Nazywał się Dimble – kontynuował przybysz, krojąc sobie nożem pajdę chleba. – Cóż, albo Dimble tu był, albo Palmondowi wszystko się pomieszało – dodał, nie spuszczając wzroku z rozmówcy.

– Nic mu się nie pomieszało – przyznał się zmieszany pan domu.

– Gubernator bardzo chciałby dowiedzieć się, o czym rozmawialiście.

Gospodarz milczał. Na twarzy siedzącego naprzeciw mężczyzny pojawił się ironiczny uśmiech.

– W porządku, nie za to mi płacą – powiedział spokojnie. – Interesuje mnie tylko imię, pod którym się teraz ukrywa.

– A skąd ci przyszło do głowy, że Dimble używa innego imienia?

– Bo gdyby tak nie było, już dawno bym go odnalazł. Kiedy zaczynam jakąś robotę, zawsze doprowadzam ją do końca – odparł nieznajomy. – Dlatego mi płacą – dodał, paskudnie się uśmiechając.

– A ile baron ci płaci?

Mężczyzna spojrzał na drzwi prowadzące do następnej izby.

– Ta kobieta i dziecko to twoja rodzina?

– Tak – ciężko odpowiedział gospodarz.

– Ładna rodzinka – niedbale rzucił przybysz, wykrzywiając wargi.

Na twarzy brodacza po raz pierwszy pojawił się strach.

– Ile zapłacił ci Palmond za moją śmierć?– wyszeptał.

– Pięćset sztuk złota za… dostarczenie mu imienia – odpowiedział z rozbawieniem przybysz.

Gospodarz zamilkł i opuścił głowę.

– Imię! – ponaglił wysłannik gubernatora.

– Anuk, nazywa się teraz Anuk.

Dłuższą chwilę ciszy po raz trzeci przerwał piejący kur. Nieznajomy ponownie zaczął jeść grochówkę. Gospodarz wstał od stołu i podszedł do stojącej w rogu izby komody. Otworzył jedną z szuflad i wyjął nabitą sakiewkę.

– Tu jest tysiąc sztuk złota, duża suma… – rzekł i rzucił sakiewkę na stół.

– Tysiąc złotników? Faktycznie, sporo – odparł mężczyzna, przypinając sakiewkę do pasa. – Mówiłem ci jednak wcześniej, że jak podejmuje się jakiejś roboty, to zawsze ją kończę.

Błyskawicznym ruchem dobył miecza i odskakując od stołu, poziomym cięciem ściął głowę zaskoczonemu gospodarzowi.

Drzwi sąsiedniej izby gwałtownie się otworzyły i do środka z nabitą kuszą wbiegł małoletni syn martwego brodacza. Przybysz schylił się, robiąc unik, w jego dłoni błysnął wyjęty z buta sztylet. Szybki i wyćwiczony ruch ręki sprawił, że chłopak nie wydając żadnego dźwięku, runął na podłogę, trafiony w środek czoła.

Zabójca wyszedł na zewnątrz, wsiadł na konia i odjechał w stronę Palmuth, słysząc za sobą krzyk i lament byłej żony i matki.

 

***

 

– Ależ gorąco! Nawet diabeł by się spocił, psia jego mać! – głośno klął krasnolud w swym ojczystym języku, maszerując leśnym traktem.

Faktycznie, popołudnie było wybitnie upalne, a długa broda podróżnika, podniszczona zbroja kolcza i dwuręczny topór na plecach również nie ułatwiały sprawy. Wędrowiec mijał właśnie ogromny, stary dąb, gdy nagle usłyszał za sobą świst. Odwrócił się szybko, jednocześnie sięgając za plecy po broń. W drzewie sterczała strzała.

– Co za czort? – mruknął krasnolud, rozglądając się dookoła.

Z przydrożnych krzaków wyszło trzech ludzi. Pierwszy z nich uzbrojony był w dwa krótkie miecze, a na głowie miał zatknięty przerdzewiały hełm. Drugi trzymał w dłoni nabitą kuszę wycelowaną w zaskoczonego krasnoluda, a pod pachą miał zwinięty pergamin. Ostatni z kompanów dzierżył myśliwski łuk, a na plecach miał kołczan napchany strzałami. Wszyscy odziani byli w brudne, skórzane, ćwiekowane kaftany, spodnie z nakolannikami i wojskowe buty.

– Rzuć topór, na nic dobrego ci się nie przyda! – rozkazał ten z łukiem. – Jest nas trzech! Nie masz żadnych szans!

Podróżnik szybko ocenił sytuację, po czym posłusznie wykonał polecenie. Oprychy podeszły bliżej. Kusznik opuścił broń, oparł ją o nogę, aby móc rozwinąć i przejrzeć pergamin.

– Hej, paskudny brodaczu! – krzyknął w stronę krasnoluda. – Czy wiesz, że twoja wredna morda jest już warta trzy tysiące sztuk złota? – zakończył z szyderczym uśmiechem.

Dwaj pozostali zaczęli głośno rechotać, obnażając pożółkłe zęby. Nagle umilkli, słysząc za sobą szelest kroków dochodzący zza prastarego dębu.

– Wy jednak nie wyglądacie na tych, którzy tę nagrodę odbiorą – rzekł, wychodząc zza drzewa, smukły mężczyzna o ostrych rysach twarzy i długich, jasnych włosach.

Bandyci szybko zdali sobie sprawę, z kim mają do czynienia. Nieznajomego zdradzała jasnobrązowa skóra, skośne, zielone oczy, wydłużone uszy i ubiór w odcieniach zieleni. Leśny elf.

– Cofnij się o kilka kroków! – rzucił jasnowłosy, kierując napięty łuk w stronę oprycha trzymającego pergamin.

Zaskoczony bandyta odrzucił na bok dokument i chwytając za kuszę, powoli wycofał się w stronę swoich kamratów. Nastała niepokojąca cisza, którą jedynie zakłócały odgłosy lasu. Pozostali dwaj mężczyźni, nie opuszczając oręża, spoglądali nerwowo na swego przywódcę. Elf i bandyta z kuszą patrzyli sobie prosto w oczy, ten ostatni coraz mocniej zaciskał palce na drewnianej kolbie opuszczonej broni. Zdezorientowany krasnolud spoglądał w lewo, raz w prawo, będąc w samym środku całego zajścia.

I zaczęło się.

Mężczyzna z kuszą myślał, że będzie szybszy, jednak refleks jasnowłosego był imponujący. Elf pierwszy uwolnił strzałę, trafiając marudera prosto w grdykę. Bandyta zaczął się potwornie krztusić, plując krwią. Padając bez ducha na ziemię ostatnim skurczem palców wystrzelił bełt, który wbił się w dąb tuż nad głową przeciwnika. Pozostałych dwóch rzezimieszków, widząc śmierć przywódcy, zaatakowało z furią. Pierwszy, ten z mieczami, ruszył bez zastanowienia na jasnowłosego. Drugi, właśnie osadzał na cięciwie strzałę, kiedy krasnolud wykorzystał moment zamieszania, chwycił za topór i mocnym cięciem zadał przeszywający cios. Łucznik poczuł potworny ból w lewej łopatce, wygiął się nienaturalnie i instynktownie wystrzelił strzałę, która wbiła się w ziemię tuż pod nogami elfa. Zdołał jeszcze spojrzeć się na tors, gdzie wystające ostrze topora, przebiło go przez zbroję, od tyłu na wylot. To były ostatnie obrazy z jego życia. Po chwili już stygł. Tymczasem jasnowłosego czekał pojedynek z miecznikiem. Stary gwardzista doszedł do niego i zaatakował. Ciął potężnie obydwoma mieczami od góry na ukos, jednak elf uniknął ciosów zwinnie balansując ciałem i odskakując w tył. Rozwścieczony bandyta ponowił sekwencję uderzeń. Tym razem zwinny przeciwnik wykonał pół-piruet i odpowiedział mocnym kopniakiem w szczękę. Uderzenie kosztowało marudera utratę kilku zepsutych zębów. Po chwili wypluł je głośno przeklinając. Jasnowłosy nie próżnował i wyjął przypięte na plecach w skórzanych pochwach dwa myśliwskie sztylety. Miecznik, plując krwią, ponownie zaatakował, wykonując złożoną kombinację ciosów. Leśny elf, parując je z trudem, cofał się w kierunku prastarego dębu. Uchylił się przed uderzeniem jednego z mieczy przeciwnika, które rozłupało korę drzewa nad jego głową i wypłoszyło beztrosko siedzące na gałęziach stado gawronów. Ptaki na moment zdekoncentrowały napierającego zbira. Jasnowłosy to wykorzystał. Błyskawicznie wbił gwardziście obydwa sztylety głęboko w brzuch, aż po ich rękojeści. Ostatni z bandytów stęknął ciężko, wypuścił z rąk miecze, po czym powoli przechylił się w stronę opartego plecami o drzewo przeciwnika. Przerdzewiały hełm stuknął dźwięcznie o dąb, a jego właściciel wyzionął ducha w uścisku śmierci. Elf wytarł o drzewo ociekające krwią ostrza i umieścił je powrotem w pochwach. Odetchnął i po chwili spojrzał w stronę krasnoluda.

– He, he, he – zaśmiał się brodacz i z ciągle trzymanym toporem zaczął iść w kierunku swego wybawiciela.

Ten szybko podniósł łuk i osadził na nim strzałę.

– Nawet o tym nie myśl – rzekł groźnie do wędrowca, który zatrzymał się osłupiały. – Odrzuć stal!

– Eee… – wyjąkał krasnolud z niechęcią ponownie pozbywając się broni.

– To ile jest teraz warta twoja nędzna skóra?

– Ile?! Hm…trzy tysiące sztuk złota! – krzyknął brodacz z pretensją w głosie.

– Zgadza się, trzy tysiące – odrzekł spokojnie jasnowłosy odpinając od pasa zwinięty sznur.

 

***

 

Port tętnił życiem, kiedy elf wjeżdżał w jego bramy na śniadym ogierze czystej, grasweńskiej krwi. Wraz ze związanym, przewieszonym przez kulbakę krasnoludem, mijał napełnione różnorodnymi towarami wozy, wracające z tutejszego targowiska. Jego uwagę zwróciła furmanka, na której jechał starszy, brodaty człowiek z małym chłopcem, ciągniętą przez dwa osły. Elf, przez dłuższą chwilę przyglądał się tym charakternym zwierzętom, dziwiąc się, że tutejsi chłopi decydowali się używać ich do powożenia.

Skręcił konia i skierował go w stronę budynku gubernatora miasteczka. Jechał powoli, główną, brukowaną ulicą. Mijał właśnie kolejne strzechy domostw, kiedy jego wzrok przyciągnął nieco wyższy budynek z dwoma balkonami z balustradą, na których kręciło się kilka kurtyzan, a inne wyglądały ochoczo zza różowych firan w oknach. Dziwki patrzyły w jego stronę zachęcająco się uśmiechając. Jasnowłosy rzucił okiem na szyld: „Mokra Małża”. To będzie dobre miejsce – pomyślał. Tymczasem skrępowany brodacz, wiercąc się nerwowo na tylniej części kulbaki, przeklinał swojego wybawcę.

– Zapłacisz mi za to, elfie! Obyś skończył na cmentarzysku! Niech cię zaraza! – darł się w niebogłosy. – Rozwiąż mnie, ty podstępny łotrze!

Podróżnik nie podejmując dialogu, spokojnie jechał przez port.

– Mam nadzieję, że ta, co cię spłodziła – nie dawał za wygraną krasnolud – skończy jako tania niewolnica u jakiegoś nadętego barona!

Jasnowłosy zatrzymał konia przy budynku gubernatora.

– Jeśli mnie teraz rozwiążesz i pozwolisz mi odejść, wybaczę ci twój występek! – krzyczał brodacz, kiedy elf ściągał go z wierzchowca.

– Jest mi niedobrze, słyszysz?! Potrzebuje wody, wody… – zaczął mamrotać krasnolud, odwracając się w stronę swego oprawcy. Nagle plunął mu prosto w twarz.

– Ha… ha, ha, ha, ha – zarechotał.

Jasnowłosy podniósł prawą rękę i udając, że się wyciera, gwałtownie machnął, uderzając krasnoluda w uśmiechniętą facjatę. Zabolało.

– Ty świnio! Ty skurwysynu! – wydarł się brodacz.

Podróżnik bezpardonowo zrzucił go przed werandą budynku namiestnika portu.

– Udajesz bohatera, bo jestem związany! – nie rezygnował krasnolud.

Elf zignorował jeńca, minął dwóch, uzbrojonych w muszkiety strażników, otworzył drzwi i wszedł do środka guberni. Ścigały go wściekłe wrzaski.

– Wracaj tu i walcz, ty bydlaku!

Po chwili wrócił w towarzystwie gubernatora.

– Ten tu? – zapytał Palmond idącego za nim jasnowłosego. Elf potwierdzając skinął głową.

– Jeden bydlak wszedł, drugi wyszedł – mruknął brodacz.

– Zawrzyj gębę! – warknął baron.

– Panie jestem niewinny – zaczął potulnie krasnolud. – Ten, ten łotr… – spojrzał z pogardą na elfa – podstępnie mnie pojmał i uwięził!

– O, tak?! – udał zdziwienie gubernator, po czym schylił się i przystawił brodaczowi pod nos list gończy z czyjąś podobizną. – Ten dokument mówi inaczej! Nie udawaj zdziwienia.

– Jestem niewinny!

Palmond, nie zwracając uwagi na zapewnienia więźnia, rzucił jasnowłosemu sakiewkę z trzema tysiącami sztuk złota.

– Ludzie, ludzie patrzcie! Ten podły nieludź, bierze od niego złoto! Sprawiedliwości! – głośno zawył krasnolud.

– Uświadczysz jej jutro! – wycedził w jego stronę gubernator. – Zabrać go do lochu! – rzucił do strażników i zniknął za drzwiami budynku.

– Sprzedałeś moją skórę, nie daruję ci tego! – wydarł się brodacz w kierunku jasnowłosego. – Wiesz, kim jesteś?! Wiesz czyim jesteś synem?! Nie wiesz, co?! Ale wszyscy inni wiedzą! Jesteś synem tysiąca ojców, takich samych łajdaków jak ty! – wrzeszczał, kiedy strażnicy wlekli go w stronę portowej cytadeli. – A twoja matka, twoja matka…

Leśny elf nigdy nie dowiedział się, kim była jego matka w mniemaniu krasnoluda. Dosiadł konia i odjechał w stronę tawerny o dźwięcznej nazwie – „ Pod Rozdętym Rekinem”.

***

 

Poranny świergot ptaków za oknem, wielkiej i bogato wyposażonej sypialni, oznajmiał kres całunu ciemności nocy, który zastępowało światło budzącego się dnia. Promienie wschodzących słońc wędrowały leniwie po pokoju, ocierając się o baldachimy ogromnego łoża.

Kurtyzana zwinnie falowała, gubernator ciężko sapał.

– Kto jest twoim królem, no kto Ismenko?! – wystękał i szarpnął ją dłońmi mocno za włosy.

– Och, ty mój panie – jęknęła młoda, zgrabna dziewczyna, targając go za czuprynę kręconych włosów, po czym zwiększyła tempo ruchów.

Była dobra w tym fachu, ale nie przepadała za Palmondem. Siedziała na człowieku o dość sporej nadwadze, który ślinił się na jej widok obrzydliwie, a woń jego oddechu przywodziła na myśl kramik z cuchnącą rybą. To wszystko wzbudzało w niej wstręt. Odgoniła te myśli, to był jej zawód, a w chacie nieopodal przystani czekała na nią dwójka, głodnych dzieci. Do uprawiania takiej a nie innej profesji zmusił ją status wdowy. Jej mąż zginął na morzu w czasie połowu krabów królewskich i los sprawił, że skończyła w portowym burdelu, wraz z wieloma innymi samotnymi matkami. Przyspieszyła i przyległa bardziej. Chciała, żeby baron już skończył. Tym razem, nie było mu to jednak dane. Obydwoje usłyszeli głośne stukanie do solidnych, sypialnianych drzwi.

– Precz kurwo! – powiedział wyraźnie niezadowolony baron i zrzucił ją z siebie.

Kurtyzana pośpiesznie zebrała z ziemi skromne odzienie i podreptała po zimnej posadce sypialni w stronę wejścia.

– Wejść!

Ktoś chwycił za mosiężną klamkę i otworzył drzwi. Ismena uśmiechnęła się i szybko przemknęła pomiędzy drzwiami a wysokim, szczupłym sługą, który niósł śniadanie.

– Niech cię szczury wychędożą Janie! Nie miałeś, kiedy zapukać?! – ryknął Palmond.

– Gubernatorze, czas na śniadanie. Delikatna zupa z krabów, stygnie – odrzekł łagodnie służący.

– Dupa, a nie zupa! – krzyknął podirytowany baron. – Zostaw to głupcze i precz mi z oczu! – dodał, powoli dochodząc do siebie.

– Panie, dowódca straży kazał przekazać, że „Na Pohybel Czarnym” wróciła, a kapitan Dagebor prosi o jak najszybszą audiencję.

– Ech, zapowiada się parszywy dzień – mruknął pod nosem gubernator, podsumowując tym samym nie do końca udany poranek.

 

Po śniadaniu Palmond wykąpał się, jak to szlachta miała w zwyczaju, w wygodnej, srebrnej balii. Następnie opuścił sypialnię i udał się do dobrze oświetlonej, przestronnej sali. W oczekiwaniu na zapowiedzianego kapitana, usiadł na swoim dębowym, zdobnym w rzeźbione ornamenty krześle. Miał na sobie strój urzędniczy – bawełnianą, czerwoną czapę, purpurową szatę i bufiaste spodnie tego samego koloru, które oplatał pozłacany pas z klamrą przedstawiającą herb rodzinny. Palmond wywodził się z rodu rycerskiego. Już jako młody chłopak znany był ze swojej porywczości i brutalności: w wieku osiemnastu lat odciął wszystkie kończyny pewnemu gnomowi, który odmówił mu pożyczenia pieniędzy. Niedługo po tym, zgodnie z nakazem tradycji rodzinnej, poszedł w ślady ojca i wstąpił do armii króla Edgara, rządzącego daleko na zachodzie królestwem Tanerii. Nie zagrzał tam długo miejsca, bo już na początku dał się poznać jako nieposłuszny, krnąbrny i źle prowadzący się rycerz. Zrezygnowano z jego usług, więc zaczął działać na własną rękę, stając się przywódcą grupy najemników. Przebywał już wtedy w sąsiednim, autonomicznym księstwie Lamia. Również i tam zyskał wielu wrogów, wykonując „niewygodne” zadania dla różnych, wysoko postawionych możnowładców. Za te występki został skazany na karę śmierci. Uniknął jej dzięki wpływowemu wujowi od strony matki, który go odnalazł. Chcąc sprowadzić zdziczałego siostrzeńca na właściwą drogę, a zarazem uchronić go od szafotu, zamknął Palmonda w klasztorze, gdzie przez pewien czas mógł czuć się bezpieczny. Minęło kolejne pięć lat, kiedy siostrzeniec znów ujrzał wuja, który w zamian za wcześniejszą pomoc, nakłonił go do wzięcia udziału w wojnie królestwa Graswen przeciwko Daneb, barbarzyńskiemu państwu z północy. Palmond, dojrzały już wtedy mężczyzna, stał się zasłużonym zwiadowcą i szpiegiem, za co po wojnie otrzymał tytuł barona i ciepłą posadę na obrzeżach królestwa w małym porcie Palmuth. Choć rządził tu niecałe trzy lata, zdążył już utrwalić w mieszkańcach codzienne poczucie trwogi i niepewności. Egzekucje i kary pręgierza lub chłosty, na których sam gubernator był zawsze obecny, były tu na porządku dziennym.

Palmond oczekiwał na kapitana z założoną jedną na drugą nogą, przyglądając się swoim czarnym, eleganckim mokasynom. Z zamyślenia wyrwał go odgłos otwieranych, dwuskrzydłowych drzwi. Do pomieszczenia mijając straż, wszedł jednooki Dagebor i dumnie krocząc po ceramicznej posadce, zbliżał się w kierunku gubernatora. Za nim bosman Parybey prowadził skutego w kajdanach Marvina, a obok dwóch osiłków przytrzymywało, zabezpieczonego podwójnymi łańcuchami, potężnego Goratha. Baron poderwał się z krzesła zaciekawiony widokiem tej olbrzymiej istoty.

– Pozdrawiam cię Dagebor! – rzucił w stronę kapitana na przywitanie. – A podejdź no tu bliżej wraz ze swoim… diabelskim orszakiem.

– I ja cię pozdrawiam, czcigodny gubernatorze Palmondzie, namiestniku portu Palmuth – odpowiedział jednooki z wyczuwalną drwiną w głosie i minąwszy na podłodze wielki, mozaikowy herb królestwa Graswen, niedbale kłaniając się, zatrzymał się przy trzystopniowym podeście.

Baron nie spuszczał wzroku z Goratha, który charcząc, ciężko oddychał. Wydawać by się mogło, że w ogóle nie zauważa młodego Spustie’a, który pogrążony w mieszance cierpienia, bólu i wściekłości, patrzył na gaudera zimnym jak lód wzrokiem.

– No kapitanie, widzę, że przeszedłeś samego siebie – zaczął Palmond z podziwem. – Czy to coś, to legendarny gauder?

– Zgadza się, gubernatorze. Znaleźliśmy go dryfującego na twoich wodach, a następnie, dwa dni później, tego oto młodego pirata – Dagebor skinął na Diosa, który pchnął do przodu Marvina. – Okazało się, że…

– Kapitanie, piratem zajmiemy się później – przerwał mu stanowczo baron. – Pozwól wpierw, że przyjże się bliżej temu nietypowemu stworzeniu – kontynuował, schodząc z podestu i ostrożnie okrążył Goratha.

Zafascynował go a zarazem przeraził swoją potężną posturą, ostrymi, długimi pazurami górnych i dolnych kończyn, wysuniętym, umięśnionym torsem, który przeplatał pas z zawieszonymi czaszkami. Najbardziej jednak zdziwił go wygląd głowy tej istoty, która kojarzyła się baronowi zgoła z czymś innym. Gauder stał nieruchomo, wbijając ciemne ślepia w małego, grubego człowieka.

– Niesamowite, niesamowite, Dagebor – nie mógł wyjść z podziwu podekscytowany baron. – W czasie pierwszej wojny grasweńskiej przeciwko barbarzyńcom z północy, owszem, słyszałem od pojmanych jeńców opowieści o tych bestiach, ale nikt w to nie wierzył!

– Jak widać istnieją, gubernatorze – odrzekł kapitan.

– Ale ta jego morda… jest tak obrzydliwie paskudna i straszna, jak piczki niektórych portowych narożnic z burdelu – rzekł baron z rozbawieniem i roześmiał się głośno, stając oko w oko z gauderem.

Gorath rozszerzył ślepia i zawył tak przeraźliwie donośnie, że Palmond instynktownie cofnął się, zahaczył piętą o pierwszy stopień podestu i ciężko gruchnął zadem o posadzkę.

– A to skurwiel! Widziałeś go, Dagebor?! – krzyknął podnosząc się obolały.

– Zapomniałem dodać, sir, że pomimo zwierzęcego wyglądu, bestia rozumie wspólną mowę – odrzekł spokojnie kapitan, kryjąc uśmiech pod wąsem.

– A ten drugi, co taki cichy?

– Jak wspominałem, ten drugi to pirat – zaczął dowódca galery. – Udało się nam wspólnie z Parybeyem ustalić, że, to nie kto inny a sam Marvin Spustie’a – na twarzy słuchającego Palmonda pojawiło się zaskoczenie i zdziwienie. – Tak, gubernatorze, to jedyny, żyjący syn legendarnego kapitana Friderick Johanathan Spustie’a, króla marchii Morhan.

– Pięknie! Czym jeszcze mnie dzisiaj zaskoczysz, mój jednooki przyjacielu? Nie mów mi, że za chwilę otworzą się drzwi i twoi marynarze wniosą do sali samego zakneblowanego i związanego władcę piratów? – zakpił baron.

– To nie będzie konieczne, gubernatorze. Po znalezieniu tych oto dwóch rozbitków, razem z załogą domyśleliśmy się, do czego doszło na morzu – odpowiedział Dagebor. – W końcu jedna z morskich opowieści opisuje krwawe spotkanie Fridericka z wodzem gauderów, niejakim Jazgulathem. Nie muszę przypominać, kto wyszedł z tej walki zwycięsko, a kto musiał przełknąć gorycz porażki…

– Nie ma takiej potrzeby. Znam tą historię, kapitanie, jak i znam osobiście króla tych morskich zbójów, choć jego syna widzę po raz pierwszy – przerwał mu Palmond, zerkając na milczącego Marvina.

– Przejdę, zatem do puenty, gubernatorze – kontynuował jednooki. – Wygląda na to, że władcę Morhan dopadły demony przeszłości. Po przesłuchaniu wrzuciliśmy jego syna do więziennej kajuty, gdzie leżał związany gauder. Po chwili, Dios musiał ich rozdzielać, bo pirat tłukł własną głową o pysk tego brzydala i zaklinał się, że go zabije. Dowodem moich słów jest pewne trofeum, przywiązane do pasa tej istoty. To, co pozostało po kapitanie Spustie’a, to trzecia od góry czaszka z przeplecionym, bursztynowym medalionem.

Baron jeszcze bardziej zdziwiony i zaskoczony, skierował wzrok na gaudera. Błyskawicznie rozpoznał oszlifowanego w bursztynie morskiego smoka, symbol klanu Spustie’a, który zwisał na złotym łańcuchu z jednego z pustych oczodołów przypiętej do pasa czaszki. Marvina ponownie przeszły dreszcze. Odwrócił zakrwawioną twarz w stronę Palmonda i wbił w niego wzrok. Patrzyli na siebie przez chwilę.

– To prawda? – zapytał go ze stoickim spokojem gubernator.

– Prawda – odpowiedział nieswoim głosem pirat. Baron odwrócił się w stronę Dagebora.

– Świetne wieści! Dwie pieczenie, a nawet trzy na jednym ogniu, kapitanie! – krzyknął zadowolony. – Dzięki tobie mogę raz na zawsze uciąć łeb tej pirackiej hydrze, a bez niej reszta będzie łatwa do pokonania – zakończył triumfalnie. – Przejdźmy, zatem do konkretów. Ile za nich chcesz?

Pomimo tego, że wnętrze Marvina w tej chwili kipiało nienawiścią i wściekłością, zamknął oczy i postanowił milczeć. Nie było to jednak spowodowane tym, że godził się z losem. Lista wrogów do zabicia powiększała się w jego głowie dość szybko, a furia przenikająca jego umysł i ciało wzbudzała w nim chęć puszczenia z dymem całego portu, ale na razie musiał być cierpliwy.

– Ha! To cię będzie drogo kosztować, gubernatorze – odparł kapitan galery.

– Hę? Jakoś się dogadamy – powiedział szczerząc zęby Palmond. – Straż! Wezwać Jana, niech zabierze ze sobą sędziego Rhama i skarbnika Percifala, a także dwa srebrne puchary i gąsiorek timmerskiej gorzały!

Po chwili, wszyscy obecni znaleźli się w sali urzędu. Sędzia i skarbnik pochylili się nisko przed baronem, ustawiając się po bokach jego ozdobnego krzesła. Jan natomiast napełnił kielichy trunkiem.

– To ile, Dagebor? – zapytał po chwili baron. – Podaj cenę, bo muszę jeszcze ich dzisiaj osądzić i skazać – dodał, wymachując trzymanym w ręku kielichem.

– Gubernatorze, to będzie… dziesięć za gaudera i… piętnaście za pirata – odparł jednooki i wypił do dna zawartość swojego kielicha.

– Oszalałeś już do końca, ty ślepy durniu?! – krzyknął podirytowany Palmond. – Dwadzieścia pięć tysięcy sztuk złota?! Za to można kupić sobie porządny statek! Mogę dać góra pięć tysiący za tego wyjącego sukinsyna i dziesięć za niedoszłego herszta piratów!

– Zgodzę się na dwadzieścia za dwóch i ani złamanego miedziaka mniej – rzekł z naciskiem jednooki. – A jak nie, to popłynę do portu Danerin i o tamtym gubernatorze usłyszy całe Graswen i reszta kontynentu!

Zarządca portu Palmuth spojrzał na niego. Myśli pędzące teraz przez jego umysł skręciły w mroczną uliczkę. Miał w twierdzy około pięćdziesięciu uzbrojonych muszkieterów. Jeden rozkaz i jednooki wraz z załogą stałby się nawozem dla morskich wodorostów. Nie, nie opłaca się – pomyślał. Te wydarzenie odbije się tak głośnym echem w całym królestwie, że zrodzi pytania o osobę, która dostarczyła jeńców. Wykończę go i odzyskam moje złoto za jakiś czas, kiedy sprawa ucichnie.

– Dobrze już, dobrze, Dagebor, dogadamy się. – rzekł pojednawczo Palmond. – Percifal, zabierz naszego gościa do skarbca i wypłać mu piętnaście tysięcy sztuk złota.

– Dwadzieścia… – powiedział przeciągle kapitan.

– Dwadzieścia, dwadzieścia, psia jego mać! – wrzasnął baron mocno zaczerwieniony.

Gnom, który pełnił rolę skarbnika, pokłonił się nisko i razem z przywódcą galery opuścili pomieszczenie.

– Rham teraz słuchaj uważnie –zwrócił się do sędziego gubernator. – Przygotujesz dodatkowe, dwa akty oskarżenia odnośnie tego gaudera i pirata. Powiadom kata, że pierwszego z nich zetniemy, a drugiego powiesimy razem z tym krasnoludem i chłopem, któremu zachciało się zapolować w lesie na jelenie. Szykuje się dziś w Palmuth wyjątkowe przedstawienie, więc niczego nie spapraj!

– Wedle rozkazu baronie – odparł beznamiętnie siwy starzec i szybko zniknął w korytarzach budynku.

 

***

 

Niebo nad Palmuth płakało, kiedy czterech strażników prowadziło skazańców przez główną, brukowaną ulicę portu. Orszak otwierał gubernator w towarzystwie sędziego Rhama i wiernego sługi Jana, który trzymał parasolkę nad głową swego pana. Rozpędzone przez wiatr, orzeźwiające krople deszczu smagały zakrwawioną twarz Marvina. Młodzieniec, odziany tylko w zniszczone, skórzane gandary i białą koszulę, miał związane ręce. Z tyłu prowadzono Goratha, a przed nim dreptał krasnolud, który rzucał wyzwiskami na lewo i prawo. Towarzyszył mu mężczyzna w łachmanach.

Wokół nich narastał tłum gapiów, zajadle krzyczących i rzucających w więźniów kamieniami, warzywami, jajkami i czym tylko się dało. W porcie były dwa miejsca, gdzie wykonywano wyroki. Pierwsze z nich znajdowało się za bramami miasta, ale Palmond prowadził ich na główny plac egzekucji. Dotarli tam z tłumem, który liczył już kilkadziesiąt osób. W centrum miasteczka na zbudowanym z cegieł podwyższeniu, stała murowana szubienica. Podest o wysokości dziesięciu i średnicy dwudziestu stóp miał kształt cylindrycznej wieżyczki. Na jego szczycie wznosiło się pięć słupów. Na opierających się na nich belkach czekały cztery przewleczone sznury. Po bokach szubienicy rozlokowano trzy pręgierze. Na jednym, który mijali, Marvin zauważył obcięte, gnijące ręce, zapewne jakiegoś pechowego złodzieja. W pobliżu, stały wbite w ziemię i dodatkowo umocnione kamieniami, dwa pale z zamocowanymi drewnianymi kołami do przywiązywania i łamania skazańców. Była tu jeszcze studnia i budynek gospodarczy, z którego wyszedł zakapturzony kat. Ubrany w czerwony, skórzany kaftan, dzierżąc w dłoniach dwuręczny topór, dołączył do gubernatora, który wchodził wraz z więźniami po murowanych schodach na szubienicę. Kapturnik nie miał dzisiaj zbyt trudnego zadania. Trzy powieszenia i jedno odrąbanie głowy, było pestką w porównaniu do łamania straceńcom wszystkich kończyn przez wplatanie ich w szprychy koła, czy też przypiekaniu nieszczęśników rozgrzanym żelazem.

Tłum przyjął kata wrzawą i oklaskami. Ten zaczął ustawiać chłopa, krasnoluda i Marvina na zamocowanych w ceglanym podeście, drewnianych zapadniach. Następnie szyję każdego z nich oplótł sznurem. Kazał dwóm strażnikom trzymającym Goratha, stanąć z nim blisko szerokiego, dębowego pnia. Deszcz przerodził się w ulewę, tłum wrzał i skandował, a mistrz ceremonii, czując satysfakcję pomieszaną z euforią, rządził szubienicą. Palmond, zadowolony z szybkiego i sprawnego przebiegu spraw, machnął ręką w kierunku sędziego, dając znak do rozpoczęcia widowiska. Rham, wyjął z drewnianej tuby cztery pergaminy i wyszedł na środek szubienicy.

– Za kłusowanie, a w konsekwencji upolowanie i zjedzenie jelenia królewskiego z wielkiej Puszczy Grasweńskiej – rozpoczął głośno sędzia akt oskarżenia chłopa – skazuje się Bernarda z Ovies, na śmierć przez powieszenie. Rodzina będzie miała prawo zabrać zwłoki i pochować je na cmentarzu. Niech bogowie zlitują się nad twą duszą! – zakończył i odwrócił się w stronę kata.

Zakapturzony osiłek podszedł do jednej z dźwigni i gwałtownie ją pociągnął. Zapadnia pod skazańcem otworzyła się, a ten z krótkim krzykiem poleciał w dół łamiąc kark. Jego zwisającym na sznurze ciałem przez moment targnęły drgawki. Po chwili, Bernard drętwiał już na deszczu i wietrze.

Prawo w królestwie Graswen było dość surowe, ale nie odbiegało zbytnio od tych, jakie praktykowano w sąsiednich krainach. Kradzieże na dużą skale, kończyły się zazwyczaj powieszeniem. Kobiety nie trafiały na stryczek, przeważnie je ścinano. Za kadencji Palmonda, zdarzyło się, że jedna z kurtyzan, której nie szło w zawodzie, ukatrupiła dwójkę swoich dzieci. Oskarżona o dzieciobójstwo została zakopana żywcem. Do najcięższych wykroczeń należały wielokrotne morderstwa, w większości przypadków połączone z rozbojami na drogach lub w tawernach. Karą za tego typu zbrodnie, było łamanie kołem, które trwało aż do śmierci skazanego.

Tymczasem tłum darł się fanatycznie, gubernator uśmiechał pod nosem, a krasnolud robił w myślach bilans swego żywota, zdając sobie sprawę, że jest następny w kolejce. Gorath stał nieruchomo z zamkniętymi ślepiami. Na jego głowie widać było uwypuklone, rytmicznie pulsujące żyły. Marvin, uwikłany we wspomnieniach, był gdzieś daleko stąd. Wyobrażał sobie, że spoczywa w objęciach matki, którą ledwie pamiętał. Przypominał ciepłe słowa ojca i moment, kiedy widział go ostatni raz w ferworze ich ostatniej, wspólnej walki.

Sędzia, po raz drugi wyszedł na środek.

– Ścigany w trzech księstwach i czterech królestwach, włączając Graswen! – tym razem był to akt oskarżenia krasnoluda. – Został tam uznany winnym morderstw i napadów! Powszechnie nazwanym złodziejem rzeczy świętych! Porzucił żonę swą, bigamiją się parając! Porywał dzieci małe! Sprawca wielu wymuszeń! – wydawało się, że oskarżeniom nie ma końca. – Kradł rzeczy a potem je sprzedawał… – sędzia przerwał na moment, aby wytrzeć chustką krople deszczu z czoła. Wśród tłumu można było wyróżnić parę najgłośniej skandujących osób: gnoma w skórzanej czapce z żoną i piątką dzieci, grupę elfów, która uzupełniała zapasy w tutejszej tawernie oraz wdowę po świętej pamięci rycerzu, bohatersko poległym w walce z hordami barbarzyńców z północy.

– Gwałcił i mordował dziewice rasy białej! – wdowa wzdrygnęła się słysząc te okropności. – Czynił rozboje i molestował elfy! – przedstawiciele wspomnianej przez mówcę rasy, zacisnęli mocniej dłonie na rękojeściach broni. – A także okradał bogatych jak i drobnych kupców! – gnom zmrużył powieki i zacisnął zęby.

– Tak, tak, tak, przyznaję się! – krzyknął krasnolud, obdarzając paskudnym uśmiechem zdegustowaną wdowę.

– Mocą praw mi nadanych, skazuje się Agrronora syna Agnera…

– Znanego jako „Szczur” – szepną do siebie jasnowłosy obserwując całe wydarzenie z dachu „Mokrej Małży”.

–… matka nieznana, na śmierć przez powieszenie! Oskarżony będzie wisiał tak długo, aż spadnie sam. Wtedy się nieboszczyka, a raczej to, co z niego zostanie, pochowa na nie-poświęconej ziemi. Niech bogowie zlitują się nad twą przeklętą duszą! – zakończył przydługą wypowiedź Rham.

– No to zaczynamy – powiedział cicho leśny elf i osadził na cięciwę strzałę z szerokim grotem penetrującym. Nagle instynktownie wyczuł czyjąś obecność i zagrożenie.

Zakapturzony osiłek właśnie mijał Goratha, maszerując w stronę kolejnej dźwigni, kiedy ten otworzył i skierował w górę swoje zwierzęce ślepia. W tym samym czasie elf dostrzegł na niebie to, co chwilę wcześniej wyczuł uwięziony gauder.

Jazgulath, wraz z synem i dziesięcioma elitarnymi wojownikami Kręgu Dwunastu, spikował w dół na gryfach królewskich. W jednej chwili ciepłe, deszczowe popołudnie w porcie Palmuth, stało się świadkiem bezlitosnej, krwawej rzezi. Później, o wydarzeniu tym, można było odnaleźć wzmiankę w księgach historii królestwa Graswen. Mówiła ona o bohaterskiej obronie mieszkańców na czele z ich odważnym gubernatorem. Niektórzy mniej sławni bardowie śpiewali nawet o tym barwne ballady. W rzeczywistości nie było tak heroicznie i legendarnie.

 

Pierwszy dostał kat. W momencie, kiedy szedł w kierunku dźwigni, żeby odesłać krasnoluda na tamten świat, długi, ostry grot włóczni przebił jego kaftan i ciało na wylot. Osiłek rzucił topór, chwycił obiema dłońmi za wystający z brzucha grot i patrząc się mętnym i zupełnie zaskoczonym wzrokiem na tłum, runął w dół z krawędzi szubienicy. Kilkadziesiąt osób zamarło w zupełnej ciszy. Ogłuszający skowyt opancerzonych bestii szybko przerwał tę krótką chwilę zbiorowej konsternacji, a pięciu gauderów brutalnie wbiło się w sam środek ciżby zgromadzonej na placu egzekucji. Gryfy, ostrymi, zabójczymi szponami chwytały przerażonych, rozbiegających się teraz w popłochu mieszkańców, wzlatywały z nimi w górę, aby po chwili uwolnić uchwyt. Morze niosło krzyki przerażenia i rozpaczy rozszarpywanych, bezwładnie opadających ludzi. Gauderowie nie znali litości.

Jazgulath, po zabezpieczeniu rynku, mógł już wysłać pozostałych wojowników do portowej twierdzy, aby opóźnili przybycie na ratunek oddziału muszkieterów. Sam natomiast wydał rozkaz Margolathowi i razem z nim, zwinnie zeskakując z gryfów, wylądowali na platformie szubienicy. Czterech strażników gubernatora nie zdążyło nawet zdjąć z pleców broni, kiedy syn wraz z władcą gauderów nadziewali ich na włócznie i ostrymi jataganami obcinali im głowy. Marvin i Agrronor, związani i ze sznurami na szyjach, poczuli smak obcej krwi na ustach. Rham ciągle stał jak wryty z rozwiniętym, a teraz już poplamionym deszczem i krwią strażników, aktem oskarżenia krasnoluda. Margolath kropnął go rękojeścią jataganu w środek czoła, roztrzaskując czaszkę i kładąc trupem. Palmond oprzytomniał i uświadomił sobie, że jeśli zaraz czegoś nie wymyśli, to dołączy do martwego sędziego. Kierując się wyłącznie instynktem przetrwania, zepchnął Jana z szubienicy i skoczył w ślad za nim. Zaskoczony sługa poleciał przodem kilka sążni w dół i rozpłaszczył się na mokrej, twardej ziemi w pozie przypominającej żabę siedzącą na liściu. Stracił przytomność, ale przeżyłby, gdyby nie otyły baron, który lecąc za nim z dużym impetem, spadł wprost na biedaka, przygniatając go i rozbijając mu głowę o bruk. Potłuczony i obolały Palmond puścił się pędem do swej guberni. Kiedy tam dotarł, rozkazał dwóm strażnikom bronić budynku, a sam zaryglował się od środka w sypialni.

Tymczasem elf zauważył, że gauderowie zsiadłszy z gryfów, urządzili sobie krwawe polowanie, ścigając niedobitków między domami otaczającymi plac egzekucji. Czas naglił, jasnowłosy musiał działać szybko. Skierował z powrotem wzrok na szubienicę, skoncentrował się i uwolnił strzałę. Agrronor poczuł jak sznur nad jego głową pęka. Oswobodzony krasnolud zerknął na dwóch gauderów uwalniających z łańcuchów Goratha i wykorzystując sytuację, wziął nogi za pas. Elf obserwował, jak krasnolud zbiegł z szubienicy i zaczął przedzierać się przez środek rynku w stronę burdelu. Przestraszony brodacz rozglądał się z trwogą na boki i co chwila potykał o zakrwawione, martwe ciała mieszkańców Palmuth.

Jazgulath, Margolath i Gorath podeszli do przemokniętego Marvina. Władca gauderów stanął przed nim i chwytając pirata za szyję ciężką, opancerzoną ręką, podniósł go do góry. Przysunął twarz młodego Spustie’a do swojej, skrywanej za maską. Przez dłuższą chwilę, groźnie charcząc, przenikliwie patrzył w oczy Marvina, który przyduszony wytrzymał jego spojrzenie. Szybkim ruchem ostrych pazurów drugiej ręki, przeciął sznur oplatający szyję pirata. Rzucił nim o ziemię i odwracając, rozwiązał mu ręce. Następnie odpiął od pasa jatagan i rzucił go w stronę młodego Spustie’a. Mroczny Łowca spojrzał na Goratha i odsunął się na bok, stając obok syna. Oswobodzony gauder nałożył maskę, którą wcześniej wręczył mu Margolath i odwrócił się w kierunku pirata. Powoli i ostentacyjnie wyjął z ozdobionej szlachetnymi kamieniami pochwy, własny jatagan. Była to broń najwyższej jakości, o klindze z czarnej stali – unikatowego, niezwykle cennego surowca – i złotej rękojeści pokrytej rybią łuską. Marvin, nie spuszczając wzroku z idącego w jego stronę przeciwnika, ostrożnie podniósł rzuconą mu wcześniej broń i wstał. Widząc to, Gorath ryknął i ruszył na niego w pełnym biegu z podniesionym jataganem. Pirat zrobił rozkrok i lekko balansując ciałem, mocniej ścisnął rękojeść własnej broni. Uspokoił oddech. Chcąc odnaleźć odpowiedni rytm, wpatrywał się w każdy ruch gaudera, który zbliżając się, rozbryzgiwał kałuże na murowanym podeście szubienicy. Gorath doskoczył i zmieniając w ostatniej chwili pozycję, uderzył błyskawicznie, pionowo od dołu z zamiarem rozharatania przeciwnika przez krocze po tułów. Młody Spustie’a szybko oderwał prawą nogą, odchylił się w lewo i uniknął morderczego uderzenia, słysząc świst klingi blisko ciała. W odpowiedzi, mając gaudera ustawionego bokiem do siebie, ciął krótko z wyczuciem, w tył uda przeciwnika. Gauder zawył przeraźliwie, kiedy jatagan pirata głęboko przeorał mu dolną kończynę. Jazgulath i jego syn obserwowali pojedynek ze spokojem, nie reagując. Rozwścieczony, kulejący Gorath natarł ponownie wykonując całą serię błyskawicznych uderzeń z góry na dół. Syn herszta z trudem je parował; spróbował skontrować i niespodziewanie dostał ostrymi pazurami w twarz. Upadł na czworaka zalany krwią, która sączyła się z czterech długich ran na policzku. Gauder nie zwlekał i kopnął pirata w brzuch, odrzucając go siłą uderzania w tył. Marvin poczuł przenikliwy ból w okolicy nerek, spojrzał w górę i w ostatniej chwili uniknął potężnego cięcia, koziołkując w prawo, na krawędź platformy szubienicy. Wstał z trudem i popatrzył błędnym wzrokiem na Goratha. Ten, ryknął triumfalnie i chcąc dobić oszołomionego przeciwnika, ponownie natarł, błyskawicznie tnąc ostrzem na ukos. Pirat, stojąc na krawędzi podestu, zmobilizował w sobie wszystkie siły i odbił się mocno z obydwu nóg w górę. Odskoczył w przeciwnym kierunku do ataku gaudera, jednak zmęczenie walką i odniesione rany spowodowały, że nie był już tak szybki. Czując, jak koniec czarnego ostrza przecina mu wzdłuż koszulę i skórę na brzuchu, odpowiedział, wkładając w atak wszystkie umiejętności, jakich nauczył się przez lata. Opadając, z grymasem bólu na twarzy, penetrującym ciosem wbił jatagan aż po rękojeść w pierś Goratha, tuż nad czaszką swojego ojca.

Srebrny Miecz z Kręgu Dwunastu puścił swą zacną broń, zerwał maskę, po czym plując krwią, spojrzał na swego władcę, a następnie, tracąc równowagę, runął na skąpaną w deszczu platformę szubienicy. Mroczny Łowca zawył z wściekłości i rozpaczy. Margolath niespokojnie drgnął i lekko opuścił głowę. Marvin, cały zakrwawiony, wstał z wyraźnym trudem i powoli nachylił się nad martwym ciałem gaudera. Odczepił z czaszki ojca, złoty naszyjnik z bursztynem w kształcie smoka. Chwycił za ozdobny jatagan z czarnej stali i trzymając w drugiej ręce symbol rodu Spustie’a, spojrzał błędnym wzrokiem na Jazgulath i jego syna.

– Który, kurwa, następny?! – wycedził, akcentując powoli każde słowo, a na jego pooranej ranami twarzy pojawił się makabryczny, szaleńczy uśmiech.

Wiedział, że w takim stanie nie ma z nimi najmniejszych szans, ale nie dbał o to. Margolath przyjął wyzwanie i ruszył na pirata, ale Mroczny Władca zatrzymał go mocnym szarpnięciem. Gauderowie honor cenili sobie ponad wszystko i stawiali go nawet wyżej niż więzy rodzinne. Jeśli uznali, że ktoś był dla nich godnym przeciwnikiem w honorowo przeprowadzonej walce, obejmowali go swoim kodeksem postępowania. Ich władca był przykładem doskonałości w sprawach honoru, zarówno w bitewnych pojedynkach, jak i w życiu codziennym. Choć serce mu krwawiło po utracie Goratha, to wychowany wedle kodeksu swojego plemienia, potrafił opanować żądzę zemsty i gniew. To właśnie gniew i brak opanowania były przyczyną śmierci jego utalentowanego współplemieńca. Przyjdzie jeszcze czas na godną zemstę, teraz byłoby to haniebne. Ta istota nie jest na to gotowa – pomyślał. Popatrzył wściekle na pirata i zawył, wzywając do siebie resztę swoich pobratymców. Dziewięciu gryfich jeźdźców dostojnie opadło, lądując na rynku pośród zabitych mieszkańców Palmuth. Czterech z nich, weszło na szubienicę i zabrało martwe ciało Goratha. Jazgulath zagwizdał, wzywając powietrznego wierzchowca i po chwili wraz z synem i resztą Kręgu Dwunastu odleciał w stronę pasma Gór Albakah.

 

Półprzytomny Marvin upadł na kolana, zamknął oczy i zastygł tak w intensywnie padającym deszczu. Pomścił swojego ojca i ta myśl trzymała go jeszcze przy życiu. Jego umysł i ciało z odrętwienia wyrwały dość szybko zbliżające się wystrzały muszkietów. Wstał, założył bursztynowego smoka na szyję i trzymając w dłoni zakrwawione ostrze, z trudem pokuśtykał w stronę głównej bramy portu. Była zamknięta, więc ostatkiem sił, bardziej unosząc się na wodzie niż płynąc, pokonał fosę i zniknął w Puszczy Grasweńskiej.

***

 

Zdenerwowany i obolały gubernator ciężko oddychał, leżąc na łóżku w sypialni. Na zewnątrz, w porcie Palmuth w wyjątkowo krwistych barwach zapadał zmierzch.

Palmond powolnym ruchem ręki zgasił stojącą nieopodal świecę. Izba pogrążyła się w półmroku. Miał dziś sporo szczęścia. Przeżył, to było najistotniejsze i tym próbował uspokoić myśli, zapadając w delikatną drzemkę. Usłyszał jednak, że ktoś otworzył sypialniane drzwi i głośno stukając butami na obcasie, podszedł do nocnego stolika. Niespodziewany gość podniósł świecę, zapalił ją i na nowo rozświetlił pomieszczenie.

– Ismena?! A nie, to ty… – poderwał się przebudzony baron. – Brałeś udział w walce?

– Nie, obserwowałem ją z bezpiecznej odległości. Sprawy, w których nic nie można zarobić, mało mnie interesują – odparł przybysz.

– Te cholerne, pierzaste skurwysyny wytłukły mi pół garnizonu, nie wspominając już o cywilach! – krzyknął zdenerwowany gubernator. – Przejdźmy jednak do rzeczy. Czego się dowiedziałeś? – spytał po chwili, chcąc zapomnieć o tych wszystkich makabrycznych scenach, w jakich dziś uczestniczył.

– Aż za dużo – zaczął, ubrany cały na czarno, mężczyzna. – Powiedział mi o tym, o czym chciałeś się dowiedzieć i… o pewnych rzeczach, które zainteresowały mnie.

– Czyli?

– Dimble ukrywa się pod imieniem Anuk – na twarzy słuchającego Palmonda pojawił się podstępny uśmieszek. – To informacja dla ciebie.

– Mów dalej.

– Wspomniał także o pewnej skrzyni ze złotem, która… podobno zaginęła. Ta informacja jest dla mnie.

Na twarzy gubernatora pojawiło się udawane zdziwienie.

– Coś jeszcze?

– Ciągle ci mało, hmm? Cóż, nie musisz się martwić, on już nigdy nikomu nic nie powie.

– Och, to świetnie! Trzymaj, to pięćset sztuk złota za twoją robotę – odpowiedział zadowolony Palmond, otwierając szafkę w stoliku i podając przybyszowi nabitą sakiewkę.

– Tak… – mężczyzna schował pieniądze. – A, zapomniałbym. On dał mi tysiąc – rzekł wstając i zbierając się do wyjścia. – I myślę, że chodziło mu o to, żebym cię zabił.

Barona bardzo rozbawiła ta ironia losu. Zaczął się głośno śmiać, krztusząc się przy tym, co chwila z powodu obitych żeber. Stojący naprzeciw niego człowiek, uśmiechnął się.

– Szkopuł jednak w tym, że kiedy ktoś mi płaci, to zawsze wykonuje zlecenie – rzucił mężczyzna. – Przecież dobrze pan o tym wie, panie Palmond – dodał z naciskiem, biorąc do ręki poduszkę.

– Nie! Dunga, poczekaj… – nie zdołał dokończyć gubernator.

Mężczyzna dobył miecza i wbił go głęboko w poduszkę, pod którą szamotał się przyduszony baron. Po chwili gubernator Palmond znieruchomiał. Dunga zaśmiał się cicho, zdmuchnął świecę i wyszedł.

Koniec

Komentarze

Bardzo dobre. Wszystkie trzy. Proszę o ciąg dalszy.

Infundybuła chronosynklastyczna

Heh, dziękuję. Z kontynuacją może być problem, bo jeden rozdział piszę raz na parę lat, ale postaram się to zmienić. Muszę najpierw spowrotem wkręcić się w czytanie (właśnie jestem w połowie najnowszego dzieła Sapkowskiego), potem może cykl R. R Martina i S. Eriksona, żeby nabrać formy i pewnie zabiorę się za rozdział czwarty, na którego koncept już jest i początek.

Hmmm, czuję się lekko oszukana. :) Przy I części napisałeś, że wysłałeś ten tekst też do papierowej NF, myślałam więc, że jest ukończony. Dlatego też zabrałam się za jego czytanie. A teraz piszesz, że IV część się tworzy i jeszcze do tego pewnie trochę potrwa, zanim zostanie ukończona. No to zanim ją tu wstawisz, ja zdążę zapomnieć, co było wcześniej. Mam więc taką radę, która zresztą co pewien czas tu powraca: nie publikuj opowiadań nieukończonych. Po pierwsze – odstrasza to czytelników, którzy czas mają ograniczony i zdecydowanie wolą czytać całości. A po drugie – co się stanie, kiedy podczas pisania kolejnej części wpadniesz na świetny fabularny pomysł i okaże się, że grunt pod niego należało przygotować w części II? Zrezygnujesz z pomysłu? Wciśniesz go od czapy? Zmienisz część II? Ale jak, skoro już ją opublikowałeś a czas edycji minął? Pozdrawiam.

Wrzucanie tekstu w częściach jest bardzo niewskazanym działaniem. Raz, że nie ma dla tego racjonalnego usprawiedlwienia. Dwa, że przez to tracisz jako autor – teksty wrzucane w częściach bardzo rzadko doczekują się dużego grona odbiorców, no bo ile jest takich osób, które będą czekać na kolejne części? Trzy, że Twój tekst zajmuje więcej miejsca z zupełnie nieuzasadnionych przyczyn.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Wrzuciłem te trzy rozdziały powieści, którą piszę (nie opowiadania), żeby grono czytelników i zacnych fachowców pomogło mi uświadomić gdzie należy wnieść poprawki, a tym samym pomóc mi w doszlifowaniu tej pierwszej części historii zaplanowanej na 3 grube tomy, którą pewnie będę pisał pół życia. :P Umieszczając rozdział I podkreśliłem, że jest to części powieści, który według mnie również nadaje się na opowiadanie, bo historia w pewnym sensie się zamyka na koniec rozdziału, oczywiście z furtką na więcej. Przepraszam jeśli ocha poczuła się "oszukana". Natomist chciałbym rozwiać wątpliwości dotyczące nowych pomysłów, które miałbym potem wdrażać w istniejące już rozdziały. Na daną chwilę mam koncept na 5 pierwszych rozdziałów, 3 z nich powstały i owszem trzeba je doszlifować, ale raczej jakiś dużych ingerencji w fabułę nie przewiduje.  Poza tym pozytywne komentarze z pewnością też zmobilizują mnie do dalszego pisania, co spowoduje, że zabiorę się za zaczęty rozdział IV pt "Dziedzictwo Dimble" i skończę go szybciej niż w ciągu kilku kolejnych lat. ;) Mam nadzieję, że rozumiecie moją stronę i mimo tego, że powieść jest w trakcie tworzenia, wątki już w niej zawarte są na tyle atrakcyjne, że czytało się to miło i przyjemnie.  Ocha – tym samym mogę się wytłumaczyć z tego, że powoli poznajemy głównego bohatera, a nie od razu wiemy o nim wszystko, tak samo jak o bohaterach pobocznych, którzy pojawili się w tym rozdziale, ponieważ docelowo jest to projekt na większą skalę.  Pozdrawiam serdecznie :)

A, to przepraszam. Najwyraźniej czegoś nie doczytałam, a teraz marudzę. :) Pozdrawiam.

Ogólnie to powieść autorzy piszą na dwa sposoby. Pierwszy to taki, że mają koncept na całą powieść w punktach (np Sapkowski) i jest to dość bezpieczna metoda. Drugą drogą jest pisanie powieści wymyślając ciąg dalszy w trakcie (np tak pisał R. Zelazny) i jest to bardziej ryzykowne, bo można zapędzić się w kozi róg. :)

Podobało mi się :) Pisz następne części.

Przynoszę radość :)

Również przeczytałam do końca. Ta część jest dynamiczna, czyta się przez większość czasu naprawdę nieźle. Chociaż, kiedy zobaczyłam, że nagle pojawia się elf i krasnolud, obawiałam się, że skręci w stronę sztampowego fantasy. Trochę szwankują u Ciebie przecinki. I teraz tak: – operujesz pojęciem "sztuka złota". Nie jestem pewna, ale zapewne chodzi o coś w rodzaju złotej monety czy jakiegoś jej zamiennika. No i oni tutaj dostają, w żywej gotówce, do ręki, nawet 20 tys. sztuk złota. Jakoś sobie nie mogę tego wyobrazić. To cholernie ciężkie musi być! :) – Piszesz, że gauderowie cenili sobie honor, nie zabili więc Marvina. Jak honor ma się do wcześniejszego wyrżnięcia całej masy bezbronnej ludności cywilnej? No, nie gra mi to po prostu. – Mam wrażenie, że sam nie wiesz, jak odmieniać Spustie'a, bo za każdym razem, gdy jest do konieczne, używasz "Marvin", "pirat" itd. Ja bym w takiej sytuacji jednak rozważyła zmianę nazwiska bohatera. :) I jeszcze jedna rzecz, którą na pewno można wytłumaczyć, ale mi jakoś siedzi w głowie, więc napiszę. Gorath paraduje z czaszką ojca Marvina. Ok, rozumiem, zabił go, pewnie odciął mu głowę. Ale potem został rozbitkiem, zapewne dryfował jak Marvin. I co? Skórował sobie w wolnych chwilach czaszkę? No, może… I w ogóle, brakuje mi jednak wyjaśnienia, jak on w ogóle tym rozbitkiem się stał. W końcu, o ile dobrze pamiętam, był podczas bitwy dowódcą gauderów. Pozdrawiam.

Aha, i jeszcze w związku z napadem na krasnoluda. Jakby mi koło głowy przeleciała strzała, to ostatnią rzeczą, którą bym zrobiła, byłoby zatrzymanie się i rozglądanie, skąd nadleciała. :)

Może krasnoludy maja inaczej? ;)

Przynoszę radość :)

Krasnoludy to tęgie chłopy. To był strzał ostrzegawczy. Sprawny łucznik bez trudu by go trafił. Jeśli chodzi o historię Goratha, to możliwe że będę do tego jeszcze wracał w kolejnych rozdziałach, albo dopiszę to w drugim (czyli moment kiedy pojedynkował się z Friderikiem i co wydarzyło się potem). Pomyślę nad tym i dzięki ocha za zauważenie tych niedoskonałości w fabule. :) Czwarty rozdział pt "Dziedzictwo Dimble" spróbuję dokończyć jeszze w tym roku, choć zapowiada się na dość długi. Może zrobię z niego dwa. :)

Fajnie :)

Przynoszę radość :)

@Ocha. Sztuka złota, to pojęcie znane w starożytności i w średniowieczu. Nazwa "sztuka złota" to określenie nieznanej z nazwy monety, ale bezsprzecznie – złotej. Ponieważ monety bito w wielu małych mennicach, nikomu nie chciało się używać właściwej nazwy monety i określano ją jako "sztukę złota" Reasumując – sztuka złota to synonim nieznanej z nazwy, złotej monety. Pozdrawiam.

Dzięki, Ryszardzie. Tak przypuszczałam, ale nie byłam pewna. No to, Naurilu, wyobraź sobie mieszek wypchany chociażby tysiącem takich monet. 20 tys. – da się to w ogóle unieść? :) A co do tego krasnoluda – ok, strzał ostrzegawczy. Ale on wiedział, że to strzał ostrzegawczy? Chyba nie. Wydaje mi się więc, że naturalną reakcją byłoby padnij/schowaj się/względnie uciekaj. A nie – przystań sobie i zacznij się rozglądać. Pozdrawiam.

20 tyś sztuk złota,  to już pokaźna skrzynia i taką właśnie otrzymał Dagebor za jeńców. :) Miałem nawet ochotę opisać mały fragment, w którym wypływa z portu galerą i widzi na niebie 10 gauderów na gryfach, okraszając to odpowiednim komentarzem, ale na razie tego zaniechałem. :)

Apropo gubernatora Palmonda, głównego bohatera tego rozdziału: :) Miał trochę nierówno pod sufitem to prawda (patrz lata młodości) i lubił kiedy jakieś ciało ociekało krwią…np od bicia, ale nigdy nie osiągnąłby pewnego stopnia podstępności, gdyby nie jego kilkuletni pobyt w klasztorze. To właśnie tam, pośród mnichów, Palmond poznał jak prowadzić należy oficjalne rozmowy. Jak coś co wydaje się w nich oczywiste, w rzeczywistości posiada drugie dno. Jak kontrolować swoje przyszłe ofiary, a nawet małe społeczności. :)

Jak wynika z Twoich odpowiedzi, planujesz z rozmachem. Pozostaje życzyć – szczerze – powodzenia.

Nowa Fantastyka