- Opowiadanie: laurea - Uchwyt

Uchwyt

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Uchwyt

 

Z wysiłkiem odkręciła kran. Najpierw wyleciało kilka kropli, potem rury zatrzeszczały, a na ściankach umywalki pojawiły się rude plamy. „Jeśli chodzi o wodę, to to by było na tyle” – stwierdziła podenerwowana. Przewiesiła przez popękaną wannę niebieski ręcznik. Po kilku minutach stała na powrót przed okrągłym lustrem obmywając twarz wodą mineralną. „Nie oszczędzaj na wodzie, skarbie, buzię trzeba umyć dokładnie”. Podniosła głowę. W lustrze dostrzegła rozmyty kształt, który chwila po chwili nabierał wyrazistości. „Dobrze, mamo”– szepnęła.

 

 

 

W mieszkaniu panował chłód. Zima tego roku była ostra i mały piecyk, choć bardzo się starał, nie zdołał ogrzać dwu zaniedbanych pokoi. Zmiany miały dotyczyć przede wszystkim ich wyglądu. Zdecydowanie trzeba było posprzątać. Podnosiła plastikowe butelki, nigdy do końca nieprzeczytane gazety, foliowe reklamówki, i tak powoli torowała sobie drogę od drzwi do łóżka.

 

– Nie podoba ci się tutaj, prawda? Mi też nie. A może jednak to zostawić? Co o tym myślisz? – zwróciła się z nadzieją do czarnej, przepalonej lampki.

 

– Co tak? Taka odpowiedź nas w tym wypadku nie ratuje. – Machnęła ręką i usiadła na łóżku.

 

Słońce było już dość wysoko. Blade promyki wpadały przez szare firanki i bezlitośnie demaskowały panujący wszędzie nieporządek. „Tym razem nie dam rady” – zamyśliła się.

 

 

 

Ulice powoli budziły się do życia. Ludzie maszerowali raźnym rytmem, jedni do pracy, inni załatwiać jakieś niecierpiące zwłoki sprawy, jeszcze inni w poszukiwaniu jedzenia. Zwykła rzecz. Oczywiście jak każdego ranka można było dojrzeć kilku odszczepieńców, którzy wychynęli ze swoich mieszkań jedynie po to, by tamować ruch uliczny. Docierali do najbardziej wąskich i zatłoczonych uliczek, przyciągani w te miejsca nie do końca uświadomioną potrzebą, by utrudnić życie całej, niezwykle zapracowanej i spieszącej się reszcie społeczności. Osobliwe typy. Łatwo ich rozpoznać po nieśpiesznym kroku i całkowitej ignorancji w kwestii dobrego wychowania. W trakcie swoich dziwnych spacerów trącają bez zażenowania przechodniów, gdy pada deszcz, otwierają parasole w najmniej spodziewanych momentach, co często skutkuje nerwową i zasadniczo nieprzyjemną wymianą zdań, a ponadto zajmują całą szerokość chodnika, krótko mówiąc, świat niewiele ich obchodzi.

 

 

 

Anna odchyliła firankę. Przez zamazaną szybę niewiele było widać, ale udało jej się dostrzec grupę koczujących przed barem mężczyzn. Wszyscy okutani w nieprane od wielu miesięcy szmaty i nieogoleni. Nic nowego. Brud miał jednak swoje pozytywne strony – zakrywał całą śmieszność dość eklektycznego ubrania. Czerwone spodnie pasowały wprost idealnie do jasnej niegdyś marynarki, a szalik, pierwotnie w zielone paski, nie raził swoją ekstrawagancją. „Jakby tak ogolić tego jednego, to pewnie byłby nawet przystojny” – odsłoniła w uśmiechu prawie nagie dziąsła.

 

 

 

W drzwiach stało dwóch młodych ludzi.

 

– Dzień dobry, czy moglibyśmy zająć pani chwilkę? My naprawdę na minutkę – tłumaczył się niższy.

 

– Nie, nie, my żadną akwizycją nie śmielibyśmy pani głowy zawracać. Chcemy tylko polepszyć pani komfort, no, pani rozumie, my pani przedstawimy jedną ofertę, niezwykle atrakcyjną, i już nas nie ma – ratował sytuację wysoki.

 

– To jak? Wpuści nas pani? Niechże się pani nie boi, my uczciwi studenci jesteśmy z … no…. z prawa…. z prawa karnego. Tak, jesteśmy studentami prawa, więc spokojnie może nam pani zaufać. – Niski, uradowany swoim fortelem, z widoczną ulgą przesunął dłonią po zaróżowionym policzku. Obaj chłopcy wyglądali na zmarnowanych. Postanowiła, że ich wpuści i nawet zrobi ciepłej herbaty. Kazała im ściągnąć buty i zostawiła ich w przedpokoju.

 

– Paweł, ale nora! Znowu żeśmy się władowali do jakiejś meliny. Ona na pewno się nie zgodzi. Lepiej się zmywajmy.

 

– Ty to jesteś narwany! – wysoki wyprostował się gwałtownie, co sprawiło, że zrobił się jeszcze wyższy i teraz już dotykał czubkiem głowy zielonego żyrandola. – Przynajmniej przedstawmy jej tę cholerną ofertę! A teraz siedź cicho, bo wraca.

 

– Chłopcy, ja was przepraszam – zaczerwieniła się – obiecałam wam herbatę, ale zapomniałam, że od rana nie ma wody.

 

– Proszę się nie przejmować – z radością wyrwało się niższemu. – My w takim razie nie będziemy nawet dalej wchodzić, żeby pani kłopotu nie sprawiać, tylko kolega tak szybko przedstawi, co byśmy chcieli pani zaoferować. – Schylił się i zaczął z powrotem zakładać buty.

 

– Tak – podrapał się po głowie Paweł – bo właściwie to my tak przyszliśmy w trosce o pani wypoczynek – zaczął niepewnie. – Bo przyzna pani, że bardzo dobrze wypoczywa się przy ciekawym filmie albo ogólnie przy fajnym programie telewizyjnym. No i my tu właśnie – rozkręcał się chłopak – możemy pani obiecać, że jeśli podpisze pani z naszą firmą umowę, to na pewno nie będzie się pani nudziła przy kiepskich programach. Oferujemy dostęp do ponad stu kanałów i to wszystko kosztuje jedynie jeden złoty. No wiadomo, później dochodzą jakieś tam koszty, ale naprawdę niewielkie, słowo honoru, niewielkie – zarzekał się Paweł.

 

Anna uniosła prawy kącik ust, potem lewy, zdusiła śmiech, odetchnęła.

 

– Rzeczywiście, chłopcy, bardzo kuszące, tyle że ja nie mam telewizora.

 

 

 

Posłuchała przez chwilę, jak obaj zbiegali ze schodów, zamknęła drzwi i wróciła do swojego bałaganu. Położyła się na podłodze i odtwarzała w wyobraźni cały przebieg tego niezaplanowanego spotkania. Ostatnio wszystkie spotkania były niezaplanowane. Nie, zaraz, regularnie widziała się z listonoszem, panią wydającą posiłki w barze naprzeciwko, kilkoma staruszkami jadającymi w tym samym miejscu (w związku z tym nawiązała nawet parę miesięcy temu bliższą znajomość z panią Marecką), administratorem kamienicy i właściwie… nie, jeszcze był taki mężczyzna, który często wystawał w jej bramie i zawsze grzecznie się kłaniał, gdy przechodziła. Reszta spotkań była z pewnością niezaplanowana. Często Anna uporczywie szukała kontaktu ze światem zewnętrznym. Urządzała swego rodzaju polowania na ludzi jak prawdziwa czarownica. A to bawiła się rolą zagubionej turystki i wypytywała swoją potencjalną zdobycz o drogę, a to udawała, że nie ma zegarka, więc zwracała się z uprzejmą prośbą o podanie godziny, a to znowu wchodziła do sklepu, żeby kupić jedną saszetkę kawy (kto był tak przebiegły i wymyślił sprzedaż kawy na saszetki?) i przy okazji zamienić parę zdań z ekspedientką. Najczęściej te podstępy kończyły się fiaskiem. Nie to, żeby zawodziły jej aktorskie umiejętności, nie. Po prostu po paru minutach takiej niewinnej rozmowy Anna była tak bardzo zmęczona całą sytuacją, że urywała konwersację w najmniej oczekiwanym momencie, biegiem wracała do domu, zaszywała się w pościeli i postanawiała nigdy więcej nie opuszczać swojego mieszkania. Świat zwyczajnie nie potrafił zachować umiaru. Bo kiedy chciało się go tylko zagadnąć, w odpowiedzi narzucał się i męczył. Dalej myślała o swoim dzisiejszym spotkaniu. Na przemian przeklinała i błogosławiła brak wody.

 

 

 

Koło trzeciej na dworze szarzało. Do tego zaczął padać śnieg i chyba zrobiło się naprawdę zimno, bo pocieranie stopy o stopę na niewiele się zdało. Głód wypychał na zewnątrz. Ubrała się i wyszła z mieszkania.

 

 

 

Permalioza. Od drugiej połowy XX wieku zbiera swoje przerażające żniwo w krajach rozwijających się i rozwiniętych. Jest dość osobliwym połączeniem dręczących objawów fizycznych z przewlekłymi stanami lękowymi. Szybko pojawiającym się symptomem jest powolne gnicie fragmentów skóry wokół guzowatych krost. Na początku podejrzewano, że to trąd, jednak żadne badania nie wykazały, by w organizmach osób dotkniętych permaliozą pojawiły się prątki mycobacterium leprae. Najbardziej zaskakującym faktem okazało się odkrycie ścisłego połączenia pomiędzy stanem psychicznym chorego a zmianami na ciele. W 1920 roku światowy rozgłos osiągnął przypadek osiemdziesięcioletniej Amerykanki. Lekarze orzekli, że jej zgon nastąpi w przeciągu kilku tygodni, jednak 12 lipca, trzy dni po wydaniu owego orzeczenia, pielęgniarka opiekująca się chorą odkryła, że skóra Judith Higgins jest całkowicie czysta. W czasie badań lekarskich wyszło na jaw, że staruszka w noc poprzedzającą owo zdarzenie, śniła moment własnej śmierci i ten sen, jak przyznawała potem na łamach prasy, przyniósł jej niewysłowioną ulgę. Wcześniej lęk przed śmiercią działał na nią paraliżująco. Pani Higgins uparcie twierdziła, że wyzbycie się owego lęku było powodem całkowitego wyleczenia. Po tym zdarzeniu środowisko lekarskie podzieliło się na dwa obozy: jedni twierdzili, że istotnie choroba jest uzależniona od stanu psychicznego pacjenta, a usunięcie lęku jest równoznaczne z przezwyciężeniem choroby, inni utrzymywali, że nie ma na to dostatecznych dowodów i taka teza jest nie do utrzymania. Jednak ilość podobnych przypadków wzrastała, a sceptycy nie potrafili znaleźć innego wyjaśnienia owej tajemniczej choroby. Ponadto odpowiednia stymulacja psychiczna przynosiła dobre rezultaty, aż do połowy lat 60., kiedy sytuacja uległa drastycznemu załamaniu. Tragiczny okazał się rok 1967, w którym zmarło 30 procent cierpiących na permaliozę. Obecnie wśród specjalistów przeważa zdanie, że należy szukać przyczyny ściśle fizycznej, ponieważ cudowne ozdrowienia, z którymi wcześniej się spotykano, były wynikiem zbiegu okoliczności, polegającego na ustaniu w tym samym momencie lęków i oddziaływania nieokreślonego jeszcze czynnika biologicznego. Zwolennicy tej teorii skłonni są uznawać permaliozę za jednostkę chorobową związaną, zgodnie z początkowymi przypuszczeniami, z leprą. Nie udało się jednak przedstawić przekonującego dowodu, który mógłby całkowicie wyeliminować dyskusję na temat czynnika psychicznego.

 

 

 

Kolejka ciągnęła się aż do skrzyżowania. Ludzie dreptali w miejscu, łudząc się, że dzięki temu będzie im cieplej. Niektórzy byli opatuleni z prawdziwą maestrią: między kapturem a szalikiem pozostawała dokładnie wymierzona przestrzeń dla oczu, nosa i górnej wargi, natomiast powyżej brwi i poniżej ust wszystko było fachowo zabezpieczone. Anna próbowała przecisnąć się do środka, by zasięgnąć informacji na temat dzisiejszego menu. Tłumek zakołysał się i ulokował ją miedzy kamiennym śmietnikiem a krawędzią otwartych na oścież drzwi. Szanse na przedostanie się do kasjerki (kasjerki? czy to nie za dużo powiedziane?) i uzyskanie wiadomości, co świeże, a co z wczoraj, były minimalne. Skorzystała więc z okazji i zaczęła opróżniać kieszenie płaszcza z wszelkiego rodzaju śmieci. Ich wywóz był coraz droższy, w związku z tym parę miesięcy temu postanowiła, że przy każdym wyjściu z domu będzie zabierać nieduże porcje odpadków i hojnie obdzielać nimi miejskie kosze. Najpierw poleciały zużyte chusteczki higieniczne, kawałek plastra, jakaś ulotka z wężem owiniętym wokół kija, sprężynka od długopisu, a potem to już nie bardzo patrzyła, co wyrzuca, bo wyczuła, że wzrasta napięcie w zgłodniałej kolejce.

 

Wewnątrz baru zrobiło się naprawdę gorąco. Jak co dzień najbardziej pożądanym dobrem były pierogi. Wszyscy wiedzieli, że szybko się skończą, i każdy liczył na łut szczęścia. W głowach kołatało się jedno, to samo życzenie: „Żeby mi nie zabrakło”. Pod tym względem Anna niczym się nie wyróżniała. Brak pierogów od zawsze uważała za zapowiedź nieuniknionego nieszczęścia. Nigdy jednak nie przeciskała się do przodu. Myśl o zetknięciu się z dużą ilością obcych ciał była odstręczająca. Anna wolała więc ustawić się grzecznie w ogonku i pokornie czekać na swoją kolej. Jeśli chodzi o częstotliwość powodzenia – nie była to najlepsza taktyka. Ale lepiej zmierzyć się z porażką, niż narazić się na chwilową utratę swojej autonomii.

 

– Czy mógłby pan łaskawie zamknąć te drzwi? Wam gorąco, jak wchodzicie, a my tu cały dzień za tą ladą sterczymy i niepotrzebne nam przeciągi. Lato dawno się skończyło! – Starsza ekspedientka kiwała rytmicznie głową groźnie marszcząc brwi.

 

– Pan zamknie! – Wspomógł ją zdecydowany głos ze zmywaka.

 

Otyły chłopak, który opierał się ręką o klamkę, chcąc przynajmniej w małym stopniu odciążyć zmęczone nogi, zbladł lekko, opuścił głowę i podjął próbę wykonania rozporządzenia kobiet, przed którymi – jak należy wyraźnie zaznaczyć – wszyscy czuli respekt. To od nich w ostateczności zależało, co znajdzie się na talerzu i w jakiej ilości. Na czole chłopaka pojawiły się krople potu. Za każdym razem, gdy prosił kolejną osobę, by weszła lub wyszła z pomieszczenia, byleby nie stała w progu, mocno się czerwienił. Wreszcie wykonał zadanie. Po chwili jednak drzwi otworzyły się raptownie. Kilka pań wpadło na siebie, stojący przy ścianie staruszek lekko się zakołysał, kobieta w fioletowym płaszczu wycedziła przez zęby jakieś przekleństwo, a potem wszedł on: reprezentant służby zdrowia. Zjawienie się młodego człowieka w białym kitlu zawsze wzbudzało ambiwalentne, a przy tym nad wyraz gwałtowne, uczucia. Była to postać przyczyniająca się do rozkwitu lokalnej kultury życia emocjonalnego wśród ludzi, którzy przez większą część dnia zdawali się pogrążeni w marazmie. Nagle okazywało się, że matowe oczy zdolne są zabłysnąć niemożliwym do stłumienia gniewem, opadłe kąciki ust mogą skrzywić się w grymasie szczerej i wprost palącej niechęci, a obwisłe ramiona mają w sobie dość siły, by, zupełnie niespodziewanie, unieść się w niemym oburzeniu. A on nigdy nie zawodził. Przychodził codziennie. I codziennie wszyscy żywili złudną nadzieję, że być może tym razem ustawi się w kolejce. Niestety dominantą jego natury była bezwzględność. Każdy jego ruch, nie wyłączając nawet drgnienia mięśni twarzy, miał w sobie coś nieludzkiego. Wszyscy byli o tym przekonani. Stawało się to niezbitą prawdą zwłaszcza wtedy, gdy po raz kolejny było się zmuszonym oglądać plecy pielęgniarza, czując jednocześnie rosnący głód.

 

Mężczyzna zwinnie prześlizgnął się przez tłumek i stanął na wprost ekspedientki z obnażonymi zębami.

 

– Witam, pani Helenko, witam! Jak widzę, mróz pani służy. Uwielbiam kobiety z zaróżowionymi policzkami! To pani bardzo pasuje, proszę mi wierzyć. – Pani Helenka słodko zachichotała, po czym zaczęła kokieteryjnie przewracać oczami.

 

– Imbecyl! – syknął gruby chłopak przy drzwiach.

 

– To jak, pani Helenko? Pierożki są już gotowe? Tak? Tak? Naprawdę? Cudownie! W takim razie biorę siedem porcji. – Pielęgniarz sięgnął do kieszeni, wyciągnął zawiniątko i zaczął rozkładać płócienną torbę, ukazując wszystkim jej pokaźne rozmiary.

 

– Przepraszam, czy są jeszcze ruskie? – Krępy staruszek o szerokich barach i wielkich, zaczerwienionych dłoniach próbował przecisnąć się do lady. Pielęgniarz nie znosił konkurencji:

 

– Panie, co się pan tak pcha?! Ja tu pakuje!

 

– Zamknij się, szczeniaku! – Odciął się stary i ostatecznie zajął pierwsze miejsce w rozgoryczonej już kolejce.

 

– Dziad jeden! – Pielęgniarz tracił moc. Z pewnością nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Anna zaśmiała się bezgłośnie.

 

– Panowie! – Pani Helenka wynurzyła się z kuchni z kolejną porcją pierogów. – Spokój ma być, bo przestanę w ogóle wydawać!

 

– Ja tylko chciałem się dowiedzieć… – Staruszek zamierzał postawić na swoim.

 

– Dowie się pan w swoim czasie – Pani Helenka była nieugięta. Słodka, obleśna kokietka zniknęła bez śladu. – Proszę bardzo, to już wszystko. 15,50 – zwróciła się zimno do pielęgniarza. Nawet bardziej od niego błyskotliwy uwodziciel nie miał już w tej chwili szans na podjęcie przerwanego flirtu. Wpakował ostatnie pudełko do torby, odwrócił się z gracją i, przepchawszy się bezczelnie przez tłum, wypadł na ulicę. Anna odetchnęła. Może teraz jakoś pójdzie.

 

Do lady podeszła blada dziewczyna:

 

– Raz ruskie i …

 

– Nie ma. – Pani Helenka wbiła wzrok w podłogę.

 

– Wiedziałem, cholera! – Krępy staruszek na nowo się uaktywnił

 

– Pani chyba żartuje?! – Gruby chłopak nabrał odwagi. Zanosiło się na awanturę. Anna wyszła na ulicę.

 

 

 

W zimowe popołudnie miasto traci resztki uroku. Najgorszy wygląd przybiera przed zapadnięciem zmroku, kiedy na brudne ulice i odrapane ściany domów sączy się jeszcze słabe światło. Wówczas otwarte bramy zmieniają się w przepastne gardziele stworów, które zdają się składać jedynie z owych ogromnych paszcz rozwartych w nadziei na pochłonięcie nieuważnego przechodnia. Zresztą w takiej porze nic nie jest godne zaufania. Ludzie natychmiast odgadują zmianę nastroju otoczenia i, pełni konformizmu, przybierają odpowiednio ponure miny.

 

Wbrew powszechnemu mniemaniu, to nie noc ma pieczę nad desperatami, dewiantami, pogrążonymi w rozpaczy, chorującymi na śmierć, przegranymi, wykolejeńcami, słowem szaleńcami. Oni są dziećmi właśnie tego, zdawałoby się, krótkiego okresu czasu, kiedy światło zostaje złamane i w popłochu ustępuje miejsca ciemności, jakby pokonane na zawsze. W miasteczku Czeram nad Tobrem odnotowano przypadek siedemdziesięcioletniego mężczyzny, który raz w miesiącu, właśnie w porze zachodzącego słońca, zastępował drogę wcześniej upatrzonej, młodej osobie i próbował, najczęściej skutecznie, naciąć jej skórę, by skosztować choć odrobiny krwi. Zatrzymany twierdził, że tylko krople młodej krwi – jak się wyraził – mają moc utrzymać go przy życiu. Zbadano go gruntowanie i, po orzeczeniu, że cierpi na zespół zaburzeń związany w nie do końca jasny sposób z wilkołactwem, wypuszczono na wolność, uznając jego zachowania za wykroczenia o niskiej szkodliwości społecznej. Poza bowiem wspomnianym dziwactwem staruszek nie robił nikomu nic złego. Po spotkaniu z nim jego ofierze pozostawał tylko niewielki ślad na skórze, a wszystko odbywało się właściwie bezboleśnie, chyba że ktoś nierozważnie zaczynał mężczyźnie stawiać opór. Zresztą wszelkie zakłady w kraju zajmujące się podobnymi przypadkami od dawna były już przepełnione. Początkowo Czeram popadł w popłoch. Mieszkańcy liczyli na umieszczenie staruszka w zamkniętym ośrodku i powrót do normalnego, półsennego życia. Stopniowo jednak przyzwyczajali się do jego obecności, a po roku od zatrzymania, sprawa przycichła. Mieszkańcy pogodzili się z orzeczeniem specjalnej komisji zajmującej się tym problemem. Opowiadano potem, że ustalono nawet kolejność, w której młodzi ludzie powinni stawić się przed mężczyzną i użyczyć mu odrobiny swojej krwi. Podobno robili to chętnie – staruszek był naprawdę sympatycznym i, ogólnie rzecz biorąc, przyzwoitym człowiekiem. Do czasu. Gdy złapano go po popełnieniu morderstwa, trząsł się niezmiernie i nie potrafił wykrztusić ani słowa. Okazało się, że Czeram odwiedził młody turysta i o zachodzie słońca błąkał się po jego wąskich uliczkach. W tym samym czasie miał do staruszka przyjść chłopak wyznaczony tego miesiąca na tak zwanego wolontariusza. Nie stawił się jednak o umówionej godzinie, a staruszek nie mógł czekać. Zwrócił się więc do turysty, który, co zrozumiałe, stanowczo się bronił. Staruszek wpadł w szał i utopił swoją ofiarę w nurtach Tobru. Mordercę zamknięto w więzieniu o zaostrzonym rygorze i odmówiono comiesięcznej dawki świeżej krwi. Skazany zmarł w niedługim czasie po osadzeniu. Jako przyczynę śmierci podano kompletny zanik czerwonych krwinek. Opinia publiczna była oburzona. Zorganizowano nawet kilka marszy potępiających surowy i tragiczny w skutkach wyrok sądu.

 

Ta historia przypomniała się Annie, gdy z trudem pokonywała zaśnieżony rynek. Bardzo lubiła historie kryminalne, choć trzeba zaznaczyć, że ta jej fascynacja pojawiła się stosunkowo niedawno. Zaczęło się od czytania raz na tydzień kronik policyjnych. Potem częstotliwość zwiększała się, aż w końcu „Kronika niezwykłych wypadków” z wieczornego Kuriera wyparła Liwiusza, Tacyta i rzymskich poetów. Anna uspokajała wyrzuty sumienia, wywoływane wysokim pojęciem o własnym wykształceniu, kulturze i szlachetności, powtarzając sobie, że nawet filolog klasyczny musi kiedyś przejść na emeryturę. Istniało też drugie usprawiedliwienie, bardziej wyrafinowane. Otóż Anna tłumaczyła sobie, że znajomość kultury jest niepełna, jeśli pominąć elementy współtworzące zwykłą codzienność. Czyż życie nie składa się przede wszystkim z dni powszednich? Poezja, muzyka, sztuka w ogólności stanowi wyłącznie wykwintny dodatek, luksus, na który mogą pozwolić sobie nieliczni, wybrani. Takie rozumowanie utwierdzało ją w wysokim mniemaniu o sobie, z drugiej jednak strony było źródłem niepokoju: jeśli bowiem literatura jest w stosunku do całości istnienia czymś tak znikomym, dlaczego Anna jak dotąd poświęciła jej większość swojej energii i czasu? Była pewna, że kiedyś nie plątała się w podobnych sprzecznościach. Z roku na rok pojawiało się ich coraz więcej. Nie czuła się na siłach, by z nimi walczyć, starała się więc je ignorować, nie chcąc rezygnować z rzeczy i spraw będących ich źródłem. Owe „rzeczy i sprawy” przynosiły jej także dużo dobrego. Tak przynajmniej uważała. Na przykład rozczytywanie się w kronikach policyjnych podnosiło adrenalinę i dodawało werwy. Werwa była jej teraz ogromnie potrzebna.

 

Zacisnęła wargi i pchnęła szklane drzwi. W środku było pusto, co nie dodało jej pewności. Powoli podeszła do okienka.

 

– Dzień dobry. Moje nazwisko Nowak.

 

– Tak, słucham panią. – Kobieta w średnim wieku wychyliła się zza ekranu komputera i ukazała lśniąco białe zęby w zawodowym uśmiechu.

 

– Wie pani… – Anna nabrała powietrza – państwo przysłali mi ostatnio taki wyciąg. Zgodnie z tym, co tu napisano, w ostatnim miesiącu przelałam z mojego konta pięćset złotych na rzecz jakiejś fundacji. Ale ja nic o tym nie wiem.

 

– No i? W czym problem? – Ostatnie słowa zabrzmiały drwiąco. Mina kasjerki stała się teraz bardziej nieprzejednana. Kobieta wyglądała jak dyplomata małego państwa, któremu powierzono wynegocjowanie korzystniejszych granic.

 

– Chciałabym odzyskać pieniądze – głos staruszki załamał się. Kiedy ktoś zaczynał rozmawiać z nią stanowczo i ostro, nie potrafiła się opanować. Nie sądziła, że załatwi wszystko bez problemu, ale arogancja kasjerki kompletnie ją obezwładniła. Wbiła wzrok w perłowe paznokcie swojej rozmówczyni i czekała na wyrok.

 

– Proszę więc napisać do tej fundacji! – Perłowe paznokcie przesunęły się po wypudrowanym policzku, którego mięśnie drgały miarowo od zaciskanych zębów.

 

– Ale ja nie przekazywałam im żadnych pieniędzy.

 

Kasjerka zerwała się gwałtownie ze skórzanego fotela, ściągnęła z półki pękaty segregator, pogrzebała w papierach, wyciągnęła jedną z kartek i rzuciła ją Annie do przejrzenia.

 

– Proszę bardzo! Proszę sobie poczytać!

 

Starym oczom trudno się było rozeznać w gąszczu drobnego tekstu. Po kilkuminutowej przerwie poświęconej studiowaniu dokumentu, Anna ponownie nachyliła się do małego otworu w kuloodpornej szybie.

 

– To jednak pomyłka. – Głos Anny był teraz jaśniejszy, ale nadal nie mówiła z pełnym przekonaniem.

 

– Droga pani, u nas pomyłki w dokumentach się nie zdarzają. A nawet jeśli… skoro dokument jest podpisany, nie ma w nim żadnych pomyłek, tylko same fakty. Proszę mi to pokazać! – Perłowe paznokcie wysunęły się drapieżnie z okienka i odebrały świstek.

 

– Czy to pani podpis?

 

– Tak.

 

– Nasza pieczątka, pani podpis. Cieszę się, że wszystko jest jasne! – Kasjerka przekrzywiła ekran tak, by stracić Annę z oczu i wróciła do przerwanej pracy.

 

Anna była kompletnie upokorzona. Nic gorszego nie mogło się już wydarzyć. Ta myśl pozwoliła jej kontynuować walkę:

 

– Proszę popatrzeć jeszcze raz. W dokumencie jest zamieszczona prośba jakiejś pani Anny Nowak, różnej ode mnie, która zleca przekazanie pieniędzy fundacji. Imię i nazwisko jest takie jak moje, ale PESEL i reszta danych nie zgadzają się. A zaraz pod prośbą tej pani znajduje się polecenie dokonania operacji przelewu już z moimi danymi i – faktycznie – z moim podpisem sprzed półtora miesiąca. Musiałam podpisać dokument nieopatrznie, jak byłam u państwa ostatnim razem. Przez zbieżność nazwisk i imion zaszła pomyłka! – Anna nie podejrzewała, że potrafi wypowiedzieć tyle słów nieomalże jednym tchem. Gdy tylko skończyła swoją przemowę, ogarnęła ją panika. Teraz właścicielka perłowych paznokci z pewnością nie opanuje gniewu. Nie myliła się. Kasjerka robiła się coraz bardziej czerwona. Po kilkunastu sekundach milczenia pełnego napięcia nastąpił wybuch:

 

– Nie dość, że jest pani bezczelna, to jeszcze próbuje mi pani wmówić jakieś bzdury. Podpisała pani – nie ma dyskusji! Nie moja wina, że pół miasta ma na nazwisko Nowak i kłopoty z czytaniem. Ma pani problem, proszę złożyć reklamacje i nie zawracać mi głowy!

 

Cały ten potok wykrzyczanych słów był tak przytłaczający, że Anna przy każdym nowym wyrazie kuliła się coraz bardziej. Łzy napłynęły jej do oczu. Odwróciła się na pięcie i zebrała w sobie, by przynajmniej przy wyjściu wyraźniej zaznaczyć niezadowolenie i oburzenie. Trzasnęła drzwiami i znalazła się z powrotem na zatłoczonej ulicy. Była roztrzęsiona. Nie miała siły, by przeciwstawić się tłumowi i podjąć decyzję, gdzie należało iść. Przebierała więc nogami nieświadoma kierunku i celu, potrącana co rusz przez jakiegoś przechodnia. Szła w ten sposób, dopóki palce nie skostniały jej z zimna. Ocknęła się i rozsunęła zamek torebki, by odnaleźć skórzane rękawiczki. Miała jedną. Gdzie podziała się druga?! Czy ją zgubiła?! Nie, to nie do pomyślenia! Nie może wrócić do domu z jedną rękawiczką! W popłochu przeszukiwała obie kieszenie płaszcza, z całej siły trzęsła torebką, by zmienić panujący w niej układ i odkryć z ulgą na jej dnie zgubioną rękawiczkę, ale nic nie przynosiło pożądanego rezultatu. Coraz więcej osób przyglądało się Annie z zaciekawieniem. Kilku wyrostków pokpiwało z niej głośno. Wyglądała jak ktoś, kto walczy zaciekle z niewidzialnym przeciwnikiem. Jej źrenice rozszerzyły się, była roztrzepana i oddychała ciężko. Nagle przestała się szarpać i ruszyła pędem w stronę parku.

 

 

 

Tak naprawdę nie wiedziała, w którym kierunku się zwrócić. Było już zupełnie ciemno, ale latarnie jeszcze nie rozbłysły. Przeszła na drugą stronę ulicy i przyspieszyła kroku. Co chwilę mijała rozwalone ławki i wywrócone, metalowe śmietniki. Rzadko kiedy trafiał się pełny zestaw: kompletna ławka plus nieuszkodzony kosz. Zresztą stan miejskiej infrastruktury w ogóle jej w tej chwili nie interesował. Szukała rękawiczki i był to jedyny cel, który potrafiła sobie uprzytomnić. Szła z zaciętą twarzą i z zaciśniętymi pięściami powtarzając w kółko: „Gdzież ona jest? Gdzież ona jest? Niesprawiedliwe!” Nie wyglądała, jak człowiek, który czegoś szuka. Z rzadka tylko odwracała głowę, by spojrzeć na wybrany szczegół ponurego otoczenia, po czym wzdrygała się ze wstrętem i przenosiła wzrok na drogę. Było zimno. Anna zacierała dłonie chcąc się rozgrzać i przy okazji sprawdzić, czy przypadkiem nie zgubiła drugiej rękawiczki. Nie zgubiła. Jedno zmartwienie mniej.

 

Drzew było coraz więcej, mrok gęstniał, mróz dawał się we znaki, ale Anna była zdeterminowana. Niekiedy przychodziło jej na myśl, że wszystko, co robi, jest idiotyczne, że nie ma sensu szukać tam, gdzie nie mogła niczego zgubić. Tego dnia w parku Czartoryskich była po raz pierwszy. Wcześniej wychodziła jedynie do baru mlecznego, z którego od razu udała się do banku. Najbardziej wybujałe fantazje nie mogły jej przecież zmusić, by tak bardzo nadkładała drogi. Dlaczego zatem włóczy się po parku? Stopa uderzyła o wystający korzeń, Anna syknęła, zachwiała się i upadła.

 

– O! I przewróciła się, no. Na prostej drodze… – Z ławki przy ścieżce bardzo powoli podniósł się zgarbiony mężczyzna. Postał przez moment i opadł ciężko na swoje dotychczasowe miejsce.

 

– Panienka wybaczy, ale nie będę się zrywał. – Jego śmiech, początkowo cichy, przeszedł w głośny, nieprzyjemny rechot. Anna z trudem podniosła się z kolan i natychmiast podjęła swój obłąkańczy marsz.

 

– Niesprawiedliwe! – rzuciła na odchodnym.

 

– No, powtórz to! – Pijaczyna próbował powtórnie stanąć na prostych nogach, bezskutecznie. – Jestem pijany. No i co? – zawiesił głos, jakby sam pogrążył się w poszukiwaniach odpowiedzi na postawione przez siebie pytanie – Jestem pijany… ale potrafię ci wytłumaczyć, co to jest sprawiedliwość! – Wyciągnął w górę prawą rękę i usiłował machać nią energicznie. Wychylił się do przodu i runął na ścieżkę. – Durna baba. Niesprawiedliwe! – Przetoczył się na plecy i dostrzegł nad sobą ogromną przestrzeń. Zdało mu się, że ktoś przez pomyłkę wykopał studnię w górę zamiast w głąb i teraz on musiał utrzymać na sobie całą tę przepaść. Niebo przytłaczało. Znieruchomiał. „Niesprawiedliwe! Niesprawiedliwe!” Anna była już daleko.

 

Nagle zwolniła kroku. Teraz wyraźnie słyszała głośne trzaski i jakieś nienaturalne odgłosy. Przystanęła. Najpierw drzewa stojące najdalej, a następnie również te najbliższe drogi, zaczęły sunąć w stronę jednej ze świecących już latarni, niczym zgłodniałe światła ćmy, by za moment cofnąć się na swoje miejsca. Anna szeroko otwierała oczy, ale nic nie chciało wrócić do normy. Drzewa robiły niezmiernie dużo hałasu. Anna zamknęła oczy i zatkała uszy. Usiadła na środku parkowej ścieżki i nuciła po cichu melodię, której ojciec nauczył ją, gdy była mała i bardzo bała się zostawać sama na noc w swoim pokoju. Przypominała sobie cały dzień od momentu wstania z łóżka. Przyglądała się każdej spotkanej twarzy, patrzyła w jej puste oczy i bez żadnego określonego uczucia przechodziła do następnej. Żadna nie zatrzymała jej dłużej. Potem przywoływała różne miejsca. Jako ostatni odsłonił się jej pokój zawalony stertą śmieci – jego wyobrażenie nie było pociągające. „Niesprawiedliwe!” Potem w myśli zaczęła przyglądać się sobie. Chciała skoncentrować się na zawartości starego, pomarszczonego ciała. Wyobraziła sobie, że błądzi w gęstwinie żył i przenika mięśnie. Bardzo była ciekawa swojego serca. Kiedy już udało jej się wzbudzić odpowiedni obraz, poczuła na swoim ramieniu ciężar czyjejś ręki. Wzdrygnęła się odruchowo.

 

– Nic się pani nie stało? Proszę na siebie uważać, jest bardzo ślisko. – Chłopak podniósł ją, ukłonił się grzecznie i odszedł.

 

„Co się ze mną dzieje?” Anna powoli wracała do świadomości. „Co ja robię?” Otrzeźwienie było nieprzyjemne, czuła lodowate zimno każdym fragmentem skóry. Ten chłopiec… przecież on był dzisiaj w jej mieszkaniu! Odwróciła się i otworzyła usta, zastygła. „Co za bzdura! Nie znam jego imienia.” W zasadzie nawet nie wiedziała, po co miałaby go wołać. Roześmiała się jak ktoś, kto nagle po długim marszu spostrzega, że cały czas wraca do tego samego miejsca. Wzruszyła ramionami i zaczęła iść w stronę rozwidlenia. Planowała wrócić do domu najkrótszą drogą, wsunąć się pod kołdrę i zasnąć. Zasnąć. Sen to prawdziwa rozkosz.

 

Wokół było cicho. Odgłos kroków Pawła przestał odbijać się od lodowatego powietrza parku. Anna przyglądała się otoczeniu. Najbardziej uderzający był bezruch, wrażenie, że wszystko zamarło w jednym momencie pod czyimś odbierającym moc spojrzeniem. Świat zastygł, a w niej pulsowała krew, piersi unosiły się i opadały w zwolnionym oddechu, jej skóra nieustannie reagowała na obecność ostrego mrozu. Zapragnęła natychmiast stopić się z którąkolwiek z otaczających ją rzeczy. Nie. Lepsze byłoby rozpaść się na niezliczoną ilość elementów i wejść w znieruchomiałe konary drzew. Ale wiosna… przyjdzie w końcu wiosna. I zacznie się. Na pozór obumarłe pnie ożyją, na nowo rozpocznie się przetaczanie soków, wypuszczanie wilgotnych pędów i tętnienie, nieustanne tętnienie życia, skomplikowanego, a zarazem tak bardzo prymitywnego. Obudzi się to, co ciepłe i wilgotne, i zacznie się rozwijać, wypełniając każdą wolną przestrzeń, wciskając się w najciaśniejsze zagłębienia i w najmroczniejsze szczeliny. Przeszedł ją dreszcz. Wzdrygnęła się kolejny raz. „Czy nie można by wpuścić tego mrozu do samego środka?” – zasępiła się. – „Żeby dotknął wyłącznie tego najbardziej ukrytego miejsca i odszedł”. Pokręciła głowa zaciskając wargi. „Co za bzdury!” Alejka skręciła nieznacznie w prawo. Zza drzew wynurzył się niewielki placyk, z którego można było wejść na ulicę Słowackiego.

 

Wiatr poderwał uliczne śmieci, kilka postrzępionych kartek opadło na jej ślady odciśnięte w cienkiej warstwie świeżego śniegu.

 

 

 

(…). Ciemność.

 

Tu jestem, a gdzieś tam jest ktoś drugi, milczenie nie jest darem

 

jesteśmy nieszczęśliwi. (…).

 

 

Cierpimy obaj nie znajdując

 

drogi ku sobie, ani wyciągniętej ręki, ani słowa.

 

 

Jest tylko wspólna noc, niepodzielna

 

Kiedy nie możemy nic uczynić i miłość jest niemożliwa.

 

 

Nasłuchuję, jestem sam i to mnie trwoży.

 

Słyszę dźwięk jej głosu, słyszę jej płacz.

 

 

Czuję, jak lekki wiatr burzy moje włosy.

 

Z paszczęki bestii, od śmierci ocal ją.

 

 

A teraz ja między zębami czuję śmierć.

 

Kurcz żołądka, z trudem chwytam oddech.

 

 

Sam w winnej tłoczni depczę grona ogarnięty szałem

 

całą noc, zataczając się od ściany do ściany, z dzikim śmiechem.

 

 

Czy ten, który uczynił nasze oczy, nie widzi mnie?

 

Czy ten, który uczynił nasze uszy, nie słyszy mnie?

 

(…).[1]

 

 

 

Pchnęła ciężkie drzwi. Trzeba było zejść po trzech stopniach. Nogi zesztywniały jej od zimna, zejście wymagało wysiłku i sprawiło ból. Główna nawa była prawie pusta. Boczne ołtarze tonęły w mroku. Tylko przy jednym paliły się dwie świece, rzucając mdłe, przydymione światło na skrzydła potężnego archanioła ważącego od niechcenia ludzkie losy. Na wprost od wejścia, po lewej stronie ołtarza, stał bardzo duży, drewniany konfesjonał, o który oparto kilka rozkładanych krzeseł. Anna nie mogła już nigdzie pójść. Czuła, że nie potrafi dłużej walczyć ze swoim zmęczonym ciałem. Rozłożyła krzesło przy konfesjonale i ciężko opadła na siedzenie. Starała się trzymać prosto, by odeprzeć znużenie, ale nie trwało to zbyt długo. W końcu uznała się za pokonaną: przechyliła się w prawo i oparła głowę o drewniane kratki. Powieki zakryły źrenice. Nagle poczuła lekkie uderzenie w nogę, potem jeszcze jedno. Ktoś złapał ją za ręce i niezdarnie próbował wdrapać się na jej kolana. Otworzyła oczy.

 

– Pomóż mi! – Mała, może siedmioletnia, dziewczynka patrzyła z wyrzutem w jej pomarszczoną twarz. Anna znowu poczuła nieprzyjemny dreszcz. Odepchnęła dziecko.

 

– Nie dotykaj mnie! – rzuciła groźnie. Mała zastygła. Anna odwróciła głowę, ale dodała pojednawczo:

 

– Jestem zmęczona.

 

– Nie, to nie – mała wzruszyła ramionami – ale niegrzecznie jest rozmawiać z kimś, nie proponując mu, żeby usiadł.

 

– Nie zamierzam z tobą rozmawiać.

 

– A co teraz robisz? – Dziecko oparło obie dłonie na biodrach i zaczęło przenosić ciężar ciała z nogi na nogę w oczekiwaniu jakiejkolwiek reakcji. Anna przez moment była zaskoczona, więcej, była zaintrygowana. Ożywienie trwało krótko. W mgnieniu oka jej umysł wrócił do dotychczasowego stanu otępienia. Zignorowała zaczepkę.

 

– Jak masz na imię? – mała nie dawała za wygraną. – Jeśli mi nie powiesz, uznam, że się mnie boisz! – Dziecko próbowało przybrać najbardziej pogardliwy wyraz twarzy, na jaki było je stać: usta wydęły się mocno, na czoło wyszły dwie, płytkie zmarszczki, szare oczy pozostawały nadal rozbawione i błyszczące. Mała odrzuciła do tyłu cienki warkocz uznawszy, że niebieska kokardka na jego końcu nie wygląda wystarczająco poważnie. Jej ofiara była niewzruszona.

 

– Ja jestem Hanna, wiesz? – Dziewczynka przekrzywiła złotą główkę. Zdradziła się pierwsza – to musiało zadziałać. Staruszka poruszyła się niespokojnie, jakby właśnie siedziała na przeciągającym się przyjęciu i próbowała delikatnie zasugerować gospodarzowi, że, co prawda niechętnie, ale musi powoli zbierać się do wyjścia. Skąd jej się to wzięło? Zagrania towarzyskie stanowiły zakres tych ludzkich zachowań, o którym Anna nie miała zbyt wielkiego pojęcia. Z wyboru. Wybór ten okazał się jednak źródłem nieustannych kłopotów i napięć. Przyjęcie za swój jakiegokolwiek wypróbowanego przez wieki schematu zachowania groziło zmanierowaniem i w konsekwencji utratą indywidualności. To była Scylla. Z drugiej strony stanięcie twarzą w twarz z kimś innym, z drugim człowiekiem, który, kimkolwiek by nie był, zawsze pozostawał obcy, bez żadnej podpórki w postaci odpowiedniej, sprawdzonej konwencji mówienia i zachowania bardzo często wydawał się jej okropny na tyle, że rezygnowała z kontaktu. To była Charybda. Dziecko zręcznie uderzało w oba potwory na raz i Anna traciła pewność.

 

– Ty nie jesteś Hanna – staruszka wyprostowała się, mówiła powoli i z naciskiem – ty możesz być co najwyżej Hania – odetchnęła głęboko, wyraźnie zmęczona wypowiedzeniem tych kilku słów, i opadła na oparcie. Drażniło ją zachowanie dziecka. Miała wrażenie, że dziewczynka za wszelką cenę próbuje zachowywać się jak pełna godności kobieta o wyważonych ruchach, wypowiadająca wyłącznie dobrze przemyślane, odpowiednio dobrane słowa. Ale, co najgorsze, nie było w tym żadnej sztuczności, niczego charakterystycznego dla zabaw małej dziewczynki, która usiłuje być dojrzalsza niż jest w rzeczywistości. Dziecko pozostawało dzieckiem, bezpośrednim i pełnym naturalnej otwartości, co pozwalało mu w niczym nieskrępowany sposób utrzymywać więź z całym otoczeniem. Stąd płynęła jego siła, z której najprawdopodobniej nie zdawało sobie sprawy. Dla staruszki było to zbyt dużo:

 

– Tak, ty na pewno jesteś Hania – nie kryła złośliwości. Dziewczynka pokiwała głową ze zrozumieniem, podeszła bardzo blisko, zajrzała w matowe oczy Anny i powiedziała delikatnie przeciągając niektóre sylaby dla złagodzenia sytuacji:

 

– Dobrze, mogę być Hania. A ty jak masz na imię? – Ciepłe palce dotknęły pomarszczonych, zmarzniętych dłoni. Anna cofnęła ręce, ale nie odepchnęła dziecka.

 

– Anna – wymamrotała niechętnie i cicho. – Anna – powtórzyła głośniej chcąc zaznaczyć, że jej chwilowa uległość nie oznacza całkowitej kapitulacji. Dziecko odskoczyło podekscytowane.

 

– O, to prawie tak samo jak ja! Tylko że….. Anna, Hanna….Anna, Hanna… Hanna… Anna…. Tylko ty się nazywasz tak, jakbyś coś zgubiła… Zgubiłaś coś?

 

– Tak, rękawiczkę. – Srebrny śmiech małej rozbiegł się po wszystkich zakamarkach kościoła jak maleńkie okruchy szkła z rozbitego kieliszka. Znowu oparła rączki na biodrach i śmiejąc się potrząsała złotą główką. Dźwięk odbijał się miarowo od ścian. Anna ze zdziwieniem spostrzegła, że ma swój własny rytm, w znaczący sposób wznosi się i opada, nabiera mocy, to znów przycicha. Był delikatny i bardzo przyjemny. Przymknęła powieki. Opadało z niej napięcie. Żeby tak już nic więcej się nie zdarzyło. Niechby cały świat rozpłynął się w tej słodkiej muzyce. Niechby porzucił swój uciążliwy bieg i poddał się jej czarowi. Zasnąć. Uwolnić się. Anna widziała siebie w swoim zaniedbanym pokoju leżącą na łóżku z przymkniętymi powiekami. Wydawała się sobie bardzo spokojna i odprężona. Sen powoli kładł się na kolejnych fragmentach jej ciała. Żyrandol kiwał się w rytm głębokiego oddechu. Raz za razem, raz za razem, raz za razem. Jednak z każdym kolejnym wychyleniem coraz bardziej widoczne stawało się, że burzył rytm jak zepsute wahadło starego zegara. Wybijał własne metrum, a jego bunt roznosił się na inne sprzęty. Najpierw rozchwiała się czarna, przepalona lampka, potem fotel i odrapana szafa. Staruszka zsunęła się z łóżka. Biegała od jednej rzeczy do drugiej starając się przyprowadzić je do porządku. Im bardziej próbowała postawić na swoim, tym bardziej wszystko wymykało się jej spod kontroli. Hydra była żywotna – po obcięciu jednego łba, wyrastały trzy inne. Zamęt rósł i powoli ogarniał także ciało: ręce odmawiały posłuszeństwa, głowa nie chciała zwracać się w pożądanym kierunku. Znowu wszystko zaczynało się kręcić, kręcić i kręcić, kręcić… Anna otworzyła oczy i, szukając ratunku, spojrzała na miejsce, gdzie dotychczas stała Hania. Stała tam nadal lekko się uśmiechając. Stała tam. Co za szczęście!

 

– Nie, nie, nie – mała pokręciła główką – tak to się nie da słuchać – uśmiechnęła się figlarnie. – Nie możesz chcieć zagarnąć całej muzyki tylko dla siebie, bo ją zniszczysz. Znowu zaczniesz słyszeć siebie nie ją. Ja tak do końca tego nie sprawdziłam, ale mama tak mówi.

 

– Mama? – Anna była już całkowicie zdezorientowana, nie potrafiła przewidzieć dalszego przebiegu tego spotkania. To było wciągające. – A gdzie jest właściwie twoja mama?

 

– No, tam, na górze – mała wskazywała palcem chór za plecami Anny – ćwiczy z naszymi znajomymi piosenkę, która ci się spodobała.

 

Piosenkę? Kobieta była w kościele od dobrych kilkunastu minut, ale dopiero teraz uświadomiła sobie, że przez cały czas słuchała śpiewu, którego nie słyszała. „Miesza mi się w głowie”. Machnęła ręką chcąc odtrącić nieprzyjemną myśl. „A zresztą, co to za różnica?” Chciała cieszyć się śpiewem i obecnością tej małej, upartej dziewczynki. Słowa lekko spadały ze słabo oświetlonego chóru i rozkładały się na posadzce.

Rorate caeli de super et nubes pluant justum…[2]

 

– Bolą mnie nogi – Hania zrobiła rozpaczliwą minę.

 

 

…et nubes pluant justum[3]

 

– Rozłóż sobie krzesełko.

 

 

Rorate…[4]

 

– Po co? Przecież mogę usiąść ci na kolanach.

 

 

…justum[5]

 

Hania nie czekała więcej na pozwolenie.

 

 

…ecce civitas Sancti facta est deserta…[6]

 

Anna nie miała siły dłużej się bronić.

 

 

…et cecidimus…[7]

 

Anna nie chciała dłużej się bronić.

 

 

Consolamini, consolamini…[8]

 

– Co jeszcze wiesz o słuchaniu muzyki? – role się odmieniły: teraz to Anna pragnęła nawiązać rozmowę, o czymkolwiek, byleby trwała, podczas gdy dziecko stawało się coraz bardziej senne.

 

– Nic, po prostu jej słucham – mała ziewnęła i przytuliła się do ramienia staruszki. – Ale wiesz co? – trochę się ożywiła, jej oczy zaiskrzyły. – W tym roku dowiedziałam się czegoś o kaczkach.

 

– Opowiedz.

 

Śpiew ustał. Nieopodal trzasnęła któraś z drewnianych stalli. Zrobiło się cicho. Anna toczyła z sobą prawdziwą walkę, by zachować resztki powściągliwości. Najchętniej zaczęłaby błagać tę małą, by nigdy jej nie opuściła, by nie przestała opowiadać, by Anna mogła czuć jej ciepło i słyszeć jej śmiech.

 

– No, to – mała zapowietrzyła się z przejęcia – byliśmy u kolegi mojego taty. I wiesz co tam było? – zawiesiła głos niczym doświadczony narrator wprawnie budujący napięcie. Anna wiedziała, że mimo pytania nie należy przerywać.

 

– Po podwórku biegały małe kaczki, takie zupełnie malutkie!

 

Z chóru dobiegł zdecydowany, męski głos, ale trudno było uchwycić znaczenie słów.

 

– One były takie miłe i delikatne. Miały śliczne dzióbki i tak cichutko piszczały. I wiesz co? Udało mi się złapać jedną. Chyba nawet ona sama do mnie przyszła – mała zamyśliła się – chociaż nie… – dziecko posmutniało – tak naprawdę to chyba ja ją jednak złapałam.

 

Anna z uwagą obserwowała mimikę Hani. Widziała, że w tym drobnym ciele ścierają się przeciwstawne siły, zalążki niepokonywalnych sprzeczności, na które – o czym była święcie przekonana – wszyscy jesteśmy skazani. Zasadnicza niezgodność pomiędzy istotą a jej przejawami, sugestią o trwałości a nieuchronnym rozpadem, pragnieniem i jego zwodniczym przedmiotem, który ostatecznie okazywał się nie istnieć – tym właśnie była dla Anny ludzka egzystencja, niczym więcej. Może przez chwilę dała się uwieść czarowi naiwnego dziecka, ale szczęśliwie na powrót odzyskała jasny sąd o rzeczywistości, tragiczną świadomość, dającą jej przewagę nad całym otoczeniem. Czuła się prawie jak mityczny heros, który raz stanąwszy do morderczej walki, nie cofa się, choć wie, że poza granicą śmierci nikt nie przygotował dla niego innego, wspaniałego świata.

 

Męski głos rozkazał rozpoczęcie śpiewu. Kościół na nowo rozbrzmiał znaną już melodią.

 

– Bo widzisz – oczy małej zaszkliły się i ściemniały – ja ją chciałam tak przytulić i ona się wyrywała, musiałam trzymać mocniej… – dziecko oparło głowę na piersi staruszki – …ona się w końcu uspokoiła. Mama kazała mi ją puścić. Ja posłuchałam – Hania robiła coraz większe odstępy między wyrazami – ale kaczka się już nie ruszała. – Anna pocałowała małą w czoło w taki sposób, jakby robiła to codziennie.

 

 

…caeli de super…[9]

 

– Mama na ciebie nakrzyczała? – spytała nieomal szeptem.

 

 

…nubes pluant justum…[10]

 

– Nie – Hania wyprostowała się – powiedziała mi tylko, że wszystko, co próbujemy zatrzymać wyłącznie dla siebie, umiera – i opadła z powrotem na pierś Anny.

 

 

…abscondisti faciem tuam…[11]

 

– To przekleństwo. – Anna odezwała się głośno i szybko. Z gniewem. Było to jak urwany jęk, syk bólu, bardziej zwierzęcy niż ludzki. Miała wrażenie, że między żebrami czuje obracające się bardzo powoli tępe ostrze.

 

 

…faciem tuam a nobis…[12]

 

Tak, była pewna, to przekleństwo. Dniem i nocą dręczyło ją pragnienie. Nigdy do końca nie potrafiła zgłębić jego natury, mimo że nieustannie jej towarzyszyło. Zresztą najważniejsze było to, że trwało, nie pozwalało odpocząć. Ciągle była spragniona. Gdy próbowała w jakikolwiek sposób się nasycić, wszystko się potęgowało. Czasami ona sama była tym pragnieniem i wtedy wiedziała, że niczego nie można zrobić, bo właśnie ono stanowi jej naturę – zaspokoić je znaczyło doprowadzić do samounicestwienia. Wtedy wpadała w odrętwienie, które dawało krótkie chwile wytchnienia. A potem znowu szukała czegokolwiek, by uśmierzyć ból: tonęła i rozpaczliwie łapała zawsze zbyt małe hausty powietrza. Czy była winna, dlatego że nie zdołała się mu przeciwstawić? Czy ktokolwiek pytał ją o zdanie? Czy ona chciała, by tak to wyglądało? Czy chciała odczuwać nieustanny uciążliwy przymus szukania czegokolwiek, co odmieniłoby jej puste wnętrze i przywróciło mu życie? Anna znała odpowiedź. Tak, chciała tego. Pragnęła tego, czego z biegiem lat coraz bardziej nienawidziła. Każda kolejna porażka przynosiła większe upokorzenie i gorycz. Żyła w świecie sprzeczności, sytuacji bez wyjścia, nigdzie nieprowadzących dróg. Właściwie nie potrafiła już ustalić, co byłoby dla niej lepsze. Kto był temu winien? Anna się nie wypierała, z pewnością popełniła wiele błędów, ale sedno sprawy leżało w tym, że nikt nigdy nie pozwolił jej wyciągnąć wniosków. Gdyby tylko ktoś odważył się na to, na co Anna była gotowa: życie za życie, istnienie za istnienie. Tak, wtedy mogłaby dowieść, że jest w stanie wyjść poza siebie, ku temu, co nie jest nią samą. Ale ona nosiła widocznie jakieś niezatarte piętno, które zamknęło ją w jej własnym, osobistym getcie.

 

– Co to przekleństwo? – ciepły głos Hani zabrzmiał jak fałszywy dźwięk w wyrafinowanym nokturnie. Był nie na miejscu. Anna poczuła się obco i nieprzyjemnie, niepoważnie.

 

– Powiesz mi?

 

Staruszka spojrzała w oczy dziecka. Nie mogła go już zlekceważyć. Z drugiej strony, kim ona była dla tej małej? Nie na niej spoczywał obowiązek, by odkrywać przed tym dzieckiem prawdziwą naturę rzeczywistości. Śpiew wrócił i tym razem był nie do zniesienia.

 

 

…ecce civitas Sancti facta est deserta..[13]

 

– Przekleństwo to coś takiego, co sprawia ci cierpienie, a od czego nie możesz się uwolnić…

 

 

…cito veniet..[14]

 

… bo jest tobą.

 

 

…ne irascaris Domine…[15]

 

Anna oparła swoją głowę o główkę dziecka. Była pewna, że zaraz pęknie jej serce. Uderzenia były spowolnione, każde zdawało się ostatnim.

 

– Rozumiem. – Mała odchyliła się, by popatrzeć w oczy swojej rozmówczyni. Anna niechętnie i z zażenowaniem spojrzała na Hanię.

 

 

…consolamini…[16]

 

– Anno – tembr głosu dziecka był twardy i zdecydowany.

 

 

…consolamini…[17]

 

Hania uśmiechnęła się.

 

– To nie jest przekleństwo, Anno.

 

 

…ego enim sum…[18]

 

– To wskazówka.



[1] Emil Verhaeren

[2] Niebiosa spuśćcie z góry sprawiedliwość i niech wyleją ją chmury…

[3] … i niech wyleją ją chmury

[4] Spuśćcie…

[5] … sprawiedliwość

[6] … oto miasto Świętego stało się pustynią…

[7] … i opadliśmy…

[8] Pocieszcie, pocieszcie….

[9] … niebiosa z góry…

[10] … niech chmury wyleją sprawiedliwość…

[11] … zakryłeś swą twarz…

[12] … swą twarz przed nami…

[13] … oto miasto Świętego stało się pustynią…

[14] … wkrótce nadejdzie…

[15] … nie gniewaj się, Panie…

[16] … pocieszcie…

[17] … pocieszcie…

[18] … ja bowiem jestem…

Koniec

Komentarze

zapowiada się ciekawie. Jest trochę literówek, parę przecinków nie działa, ale są lepsi ode mnie, którzy to wyłuskują i mają to za dyscyplinę sportową ;) Wrócę doczytać, napisze pewnie coś konstruktywnego, ale nie dziś.   Pozdrawiam ~ A.

Zmiany miały dotyczyć przede wszystkim ich wyglądu. – tu miałem stop, nie wiedziałem czy chodzi o mamę i bohaterkę czy o pokoje. Może przede wszystkim wyglądu tych ostatnich? nigdy do końca nieprzeczytane gazety -- to nigdy nieprzeczytane, nieprzeczytane do końca czy co i jak? Ja tu pakuje! -- pakuję? Za trudne dla mnie ;)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Jakkolwiek pomysł z wplataniem fragmentów psalmów trochę mnie drażnił i wyłapałem jakieś drobne niezgrabności, muszę przyznać, że tekst jest napisany niezwykle sprawnie. Nie chcę też na razie wypowiadać się o sensie i puencie odpowiadania, nie miałem jeszcze czasu na przemyślenie. Na razie muszę docenić styl. Wydaje mi się, że w grudniu nie pojawił się na portalu żaden utwór tak ładnie pisany. (O wcześniejszym okresie nie mogę się wypowidać, bo jeszcze mnie tu nie było.)

Agrest, PsychoFish – faktycznie pewnie sporo jest tych literówek :) a co do zmiany wyglądu: matka została w poprzednim akapicie, a w tym, w którym jest to zdanie, są tylko pokoje :) Dzięki za uwagi. Każda dla mnie ważna!

Ciekawe :)

Przynoszę radość :)

Waranzkomodom i Anet – dzięki wielkie.

Fragmenty rozpatrywane z osobna wydają się być całkiem niezłe, ale całość jest jakaś taka nieforemna. Można odnieść wrażenie, że sceny zostały dość przypadkowo dobrane – to znaczy fabuła sobie, bohaterka sobie, filozofowanie sobie. Trudno odnaleźć wspólny mianownik tych aspektów. 

I po co to było?

syf. dzięki. rzeczywiście jest to w pewnych momentach niezgrabne

Nowa Fantastyka